Filbana

  • Dokumenty2 833
  • Odsłony785 970
  • Obserwuję576
  • Rozmiar dokumentów5.6 GB
  • Ilość pobrań528 905

Asa Lantz - Genesis 1 - Co się przydarzyło tej małej dziewczynce

Dodano: 5 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 5 lata temu
Rozmiar :2.1 MB
Rozszerzenie:pdf

Moje dokumenty

Filbana
EBooki
Książki
-A-

Asa Lantz - Genesis 1 - Co się przydarzyło tej małej dziewczynce.pdf

Filbana EBooki Książki -A- Åsa Lantz
Użytkownik Filbana wgrał ten materiał 5 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 607 stron)

Dla Ebby- nie milknij nigdy

Pierwsza śmierć Nić nr 1: Tekst Pierwsza śmierć była długa. Co najmniej dziesięć miesięcy, tyle czasu minęło od chwili, gdy wyrwali ją z korzeniami. Ukradli jej życie i przesadzili ją wbrew jej woli. Potem umarła jeszcze raz i wtedy było najgorzej. Wtedy też skradziono jej życie. (Ona jeszcze nie wie, że jest na drodze do kolejnej śmierci. Trzeciej). Posłuchała rady Meymony, dziewczyny, która była dla niej jak siostra, i ukryła się tam, kiedy szła przez rynek między straganami. Gdyby zatkała uszy i tylko wdychała zapachy, mogłaby sobie nawet wyobrazić, że jest w domu. Tyle że tutaj było więcej czarnych. I wysokich. Szła do domu, kiedy zabrali ją na tę trzecią. Kopała i wrzeszczała, ale oni przyłożyli jej coś do ust i zawiązali oczy, a potem zanieśli do jakiegoś dużego cholernego balonu. Zrozumiała, że szmata, którą miała na ustach, jest nasączona jakimś środkiem odurzającym. Przestała się szarpać. Nie miała siły. Nienawiść była gigantyczna, ale nie mogła znaleźć ujścia. W którąkolwiek stronę spojrzała, wszędzie było kuliście. Pomieszczenie duże i wysokie, puste i białe, i jakby nakrapiane, tyle widziała przez opaskę na oczach. Kopuła. Najpierw była pewna, że to On ją złapał. Znalazł mimo wszelkich środków ostrożności. Ale brakowało zapachu. Zapachu alg, który ona jest w stanie wyczuć na odległość mili.

Ten zapach był inny. Przypominał tatę. Tatę w domu, w którym teraz mieszkała, u tych wysokich czarnych ludzi. Tatę Meymony. Tam gdzie została umieszczona i gdzie miano się nią opiekować. Nie rozumiała. Dlaczego ją tutaj zabrał? I dlaczego nic nie powiedział? Czego od niej chciał? Czy Meymona wiedziała, że on robi coś takiego? Gniew wezbrał w niej znowu, ale nie mogła go z siebie wyrzucić. Za kogo ją uważał? Za jedną z nich? Myślała, że już nigdy nie dopuści, by ktoś robił z nią rzeczy, których ona nie chce. Wciąż jeszcze jest obolała i poraniona po drugiej śmierci. Schroniła się u Somalijczyków, bo potrzebowała oddechu! Ledwie podniosła się z popiołu, znowu trafiła w ogień. A potrzebowała tylko trochę czasu, żeby obmyślić plan. Przeklina samą siebie, że nie zaufała instynktowi. Temu przelotnemu uczuciu, którego doświadczyła tyle razy. Spojrzenia taty były takie... dziwne. Nie wstrętne czy przerażające, ale... dziwne. Jedynie jej własny ojciec kiedyś tak na nią patrzył. Z niepokojem. Pokręciła głową; zakazana myśl. Precz z nią. Była gorsza niż wszystko, co później się zdarzyło, gorsza niż wszystko, co mogła sobie wyobrazić. Że mama i tata będą mieli... Nie. Nie wytrzyma tego. Ale to jest jej słaby punkt. Rodzina. To, że chce do niej wrócić za wszelką cenę. To tak samo głupie, jakby chcieć wpełznąć z powrotem do łona matki tuż po wyjściu z niego, bo na zewnątrz jest za zimno. Ale tak jest. I dlatego zgodziła się na przejściową opiekę tej somalijskiej rodziny. Po drugiej śmierci. Żeby nie być tak cholernie sama. Wszyscy byli mili. Nie pytali za dużo, po prostu byli mili. Tata też. Ale potem ogarnął go niepokój.

Pewnego wieczoru usłyszała kłótnię między tatą i mamą. Zrozumiała tyle, że chodziło o nią, bo wiele razy wypowiedzieli słowo „dziewczynka". A właściwie wykrzyczeli. Po tej nocy tata już z nią nie rozmawiał, tylko co jakiś czas na nią spoglądał. Nagle zrozumiała, gdzie jest. Miękka wykładzina, na której leżała, okrągłe sklepienie w biało-niebieskie cętki wysoko w górze. Nawet dźwięk był ten sam, jednostajne odmierzanie. Już tu kiedyś była. Każda struna jej bezwładnego ciała napinała się w proteście. Dlaczego on ją tutaj zabrał? Skoncentrowała się na dźwięku, który był najbliżej. Ktoś otworzył torbę z jakimiś narzędziami. Zadźwięczał metal. Ale jakoś dziwnie. Jakby jakieś instrumenty znalazły się w czyichś niewprawnych rękach. Twarde, drobne dłonie. Intensywne ukłucie tam, w dole. Ostatnie, co pamięta, to jak rozcięto jej majtki i owiało ją zimne powietrze. W torbie coś zabrzęczało. Odgłos metalu uderzającego o metal. Powoli traciła czucie. Potem zrobiło się cicho. Tak cicho, jakby ktoś koncentrował się na jakimś trudnym zadaniu. Była pewna, że słyszy głębokie zaczerpnięcie powietrza. Jakby ktoś zabierał się do czegoś. Potem krzyczała, bardziej niż przez całe swoje życie. Nie było słychać ani jednego dźwięku. To był pierwszy dowód na istnienie powiązanych nici. Potem pojawiło się ich więcej. Ale to było później.

1. Piątek, 15 sierpnia Kiedy Viggo Sjöström, gardząc śmiercią, gwałtownie otwiera tylne drzwi do Teatru Miejskiego w Göteborgu i woła: Kochanie, jestem znowu! nie wie, co przyniesie mu dzień. Pozdrowienie to jest rytuałem i towarzyszy mu jak zawsze pełen zachwytu chichot. - Tęskniłam! Recepcjonistka Daga uśmiecha się do mężczyzny o zbyt długich włosach i smutnych oczach, który właśnie ściąga z siebie kurtkę, przechylając się jednocześnie przez ladę, aby musnąć pełnymi wargami aksamitny od pudru policzek Dagi. - Poniedziałki powinno się usunąć z kalendarzy! - obwieszcza, bezwiednie parodiując Wielkiego Pisarza. - Kto wpadł na ten idiotyczny pomysł, żeby wszystkie teatry świata były zamknięte w poniedziałki? A dlaczego nikt nie pomyślał o dramatuuurgach? Którzy potrzebuuują swoich aktorów? Bogu dzięki, że ty jesteś tutaj. I nim Daga zdąży otworzyć usta, by odpowiedzieć coś mądrego, on znika już na szczycie schodów. - Poniedziałki? - woła zdezorientowana. - Przecież jest piątek! Ale jego już nie ma. Daga kręci głową zdziwiona; tyle w nim energii, nawet w taki dzień jak dzisiaj! Podczas tych kilku susów, jakie wystarczają tak długonogiej osobie jak Viggo Sjöström, by pokonać tylne schody Teatru Miejskiego, dokonuje się w nim przemiana. Niedostrzegalna dla nikogo poza nim samym. Kiedy mija drzwi prowadzące do sali prób i garderób, ogarnia go przygnębienie. (W swoje lepsze dni woli to uczucie uważać za spokój, w gorsze - za niepewność). Kogo obawia się spotkać? Są ludzie, którzy Vigga Sjöströma nie obchodzą, są też tacy,

których się boi. Większość zajmuje miejsce gdzieś pośrodku na tej skali. Ale dzisiaj każde spotkanie oznacza strach w najczystszej postaci. Co powiedzą ich oczy? Pierwsza napotkana osoba należy do kategorii tych, których Viggo się boi. To Gwiazda. Wynajęta za nieprzyzwoite (jak na możliwości teatru) pieniądze z duńskiej stolicy. Przystojniak, według partnera Viggo. (Subtelniejsza wersja Mickego Persbrandta - rozwinął potem swoją myśl, kiedy Viggo nalegał). Tak czy siak Gwiazda, która wzięła udział w czymś do tej pory jej nieznanym: zaangażowała się w projekt, który kompletnie nie wypalił. Mówiąc krótko: fiasko. Rzeź była okrutna. Bezlitosna. Dzień po premierze swej najnowszej sztuki Viggo, dramaturg i reżyser, czterdzieści jeden lat, oszołomiony, nie wie, co się stało. Ciosy nadeszły ze wszystkich stron. Recenzent z „Dagens Nyheter" pisał: „Po raz kolejny przypomniano nam, że naprawdę trzeba współczuć ludziom. Siedzą spętani w swoich dużych mieszkaniach na Östermalmie i mocują się z życiem". Krytyk „Svenska Dagbladet" pieścił podstępnie klingą noża: „No chodź tu, mały czterdziestolatku", by w następnej chwili smagnąć w niepohamowanej furii: „Tylko się zamknij!". „Göteborgs-Posten", który często uważa za punkt honoru, by mieć inne zdanie niż wszyscy lub przyłożyć w dwójnasób, zrobił tak i teraz. Wypowiedział się dwa razy gorzej o ostatniej sztuce Vigga Sjöströma. Recenzentka strawestowała słynną recenzję filmu Bergmana: „Wykorzystane ponownie wymiociny zostały wzięte pod lupę o jeden raz za dużo. Mam już dość dostawania w czapę od egocentryków klasy średniej, mam w nosie ich mocowanie się z Bogiem". I w tym stylu snuła wywody tak mętnie, że tylko ci najbardziej zorientowani pojęli właściwe przesłanie: Jakiego haka do cholery ma Viggo Sjöström na szefową teatru? Dlaczego ta skądinąd rozsądna kobieta uparła się, by wesprzeć gwiazdę dramatu w jej oczywistym upadku. Ta cała masa quasi-filozoficznego bajdurzenia o Bogu. Kogo to obchodzi?

Jak wszyscy ludzie teatru Viggo Sjöström utrzymuje, że nigdy nie czyta recenzji. Akurat w ten sierpniowy poranek wolałby, by to kłamstwo było prawdą. Pomysł był taki, by wyprzedzić wszystkich. Artystycznie, ale też czasowo, bo żaden teatr nie wystawia premiery na początku sierpnia. Tego roku jednak zrobił to Teatr Miejski w Göteborgu. Prapremiera na Dużej Scenie Krach boom huk 14 sierpnia, czyli wczoraj. Fatalny błąd. Recenzenci solidarnie rzucili się na sztukę, bo nie było nic innego, o czym mogliby pisać. Ale także z powodów czysto personalnych wybór dnia premiery okazał się błędem. Od 8 sierpnia Viggo nie był sobą. Wtedy świętował inną premierę, pierwszą o naprawdę śmiertelnym skutku. Od tamtej pory wszystko powywracało się do góry nogami. Innymi słowy - gdy Viggo wkracza tego ranka wejściem dla artystów, jest zdezorientowanym, upokorzonym człowiekiem. Ale nie może tego okazać. Musi wejść do teatru z przekonaniem, że recenzenci to żałośni idioci. Że teatr bardzo wyprzedza swój czas, a krytycy są zamroczeni i nic nie rozumieją. Nigdy nie zrozumieją, nie potrafią. To jest podejście, jakie trzeba zaszczepić w zespole. Żeby dziś wieczorem znowu poczuli się w siodle. I w jutrzejszy wieczór. I w następny. I w jeszcze następny. Pocieszeniem dla tych biedaków jest to, że najmocniejsze cięgi dostały się tekstowi. Tekstowi i reżyserii, aktorzy są bohaterami, godnymi pochwały końmi pociągowymi, które przez trzy godziny robiły, co mogły, żeby tchnąć życie i wiarygodność w ten beznadziejny projekt. Nikt nie twierdzi, że fiasko to wina aktorów. Ale nawet sam Gwiazda nie jest w stanie zamienić w złoto oślego łajna. (Kto to napisał?). Taką śpiewkę z pewnymi wariacjami poszeptywano w garderobach teatralnych już wcześniej: A nie mówiliśmy? Przecież protestowaliśmy! Powtarzaliśmy mu! Bóg - kogo dziś obchodzi Bóg? Gdyby to była jakaś islamska czy buddyjska albo wreszcie hinduska historia, może znalazłoby się w tym

wszystkim trochę energii, ale zwykły stary Bóg? Nasz Bóg? Mówiliśmy mu o tym! I oto teraz Viggo stoi oko w oko z Gwiazdą, który wygląda jeszcze gorzej - jeśli to w ogóle możliwe - niż Viggo, jakby przespał się w swoim drogim, wygniecionym garniturze i jeszcze nie zdążył zetrzeć z oczu śladów popremierowej imprezy. Viggo rozstał się z nim nad ranem, gdy obaj obsypali się nawzajem wyrazami wdzięczności za możliwość pracy z takim geniuszem. Teraz zgoła co innego pobłyskuje w oczach Gwiazdy. Co to może być? Współczucie? Bo oto Gwiazda bierze Vigga czule, by nie powiedzieć brutalnie, w ramiona. Viggo jest wzruszony. Gwiazda to zauważa. Wyszedł poza własne ja i dostrzegł człowieka w potrzebie. Bliźniego potrzebującego uścisku. Ale potem Gwiazda szepcze: - Rezygnuję. Co prawda po duńsku. Mija kilka sekund, po czym Viggo, głęboko westchnąwszy, wymusza na swojej twarzy szeroki uśmiech: - Oczywiście, że jest cudownie! Jest dokładnie tak, jak mówiłem. I śmieje się z zachwytem, przynajmniej ma nadzieję, że tak to wygląda. Duński przystojniak patrzy niepewnie na swojego reżysera. To, co on mówi, to jakiś obłęd; to znaczy, że bitwa była zwycięska? Pod względem czysto artystycznym, pod względem przesłania? Viggo ciągnie, żeby uprzedzić Gwiazdę: - Poczekaj, aż wyjdą czasopisma. Nie chodzi o to, żeby zrozumieli nas ludzie z Östermalmu, my się zwracamy do innych. Do młodych. Tylko poczekaj! Następnie pełnym ufności ruchem chwyta Gwiazdę za ramiona. I tak stoją, dosyć długo. Gwiazda w objęciach Vigga niczym mały wylękniony piesek.

Viggo oddycha z ulgą. Znów wbija się w skórzaną kurtkę. Na koniec dnia udaje mu się uratować przed głębokim zwątpieniem cały zespół: Damy radę. Nikt inny nie potrafi tego zrobić poza wami. Wybrałem was, ponieważ tylko wy to rozumiecie. Tylko wy macie niezbędną inteligencję. Kompleksowość. W spojrzeniu Gwiazdy rozpala się nadzieja. Strach - bo to właśnie był strach w czystej postaci - ustępuje. Należymy do wybrańców. Jedynie my i jeszcze paru innych rozumiemy wielkość naszego projektu. Spleceni ramionami idą korytarzem. Ku światłu. Ku scenie. Zrzucony jeździec musi znowu usiąść w siodle. Pozbawione mięśni siedzenie Gwiazdy musi umościć się w nim i to właśnie Viggo jest za to odpowiedzialny. Ostatnie metry musi nieść ten sflaczały tyłek. Zatrzymują się w zaznaczonym miejscu na deskach. Tam Gwiazda będzie znowu stał dziś wieczór, samotny, tam spotka skalane recenzjami spojrzenia publiczności oraz czujące zapach krwi nosy, i da im odpór. Viggo staje za Gwiazdą niczym jego opiekuńcze superego. Oddychają. Głęboko i powoli. Wdech, wydech. Głęboko i powoli. Wdech, wydech. Wtedy pada pierwsza replika: - Nie czuję się szczęśliwy. Z silnym duńskim akcentem: Viggo kiwa głową zachęcająco. Gwiazda próbuje znowu, z pewną zmianą w ataku. - Nie czuję się szczęśliwy. Teraz zaczyna się zbliżać. Ton trochę oskarżycielski. Ukłucie radości przeszywa Vigga: Damy radę! Tamci mogą się zesrać: damy radę. Wielkie ciało przystojniaka rozluźnia się. - Widzisz! - Głos Vigga jest pewny. Oczywisty. - Nie mogą ci nic zrobić. I co oni zdziałali? Nic. Im się tylko wydaje! Duńska odpowiedź jest niewyraźnym bełkotem. Ale Viggo mimo to rozumie, że obaj są tego samego zdania. Zwątpienie mija. Gwiazda zaczyna grać. No hole in the play

scheme. (Co zadałoby już ostateczny śmiertelny cios relacjom z szefową teatru). Sytuacja uratowana. - Recenzenci mogą pocałować się w dupę - mówi Gwiazda. - W rzeczy samej - zgadza się Viggo. I nagle zdarza się cud: Gwiazda wybucha głośnym śmiechem. Wtedy Viggo znowu to czuje. Ukłucie. Nie chce się zastanawiać, co ono może oznaczać. Egocentrycy klasy średniej... Czy to im ma zamiar poświęcić życie? A jeśli tak - czy te cholerne pismaki mają rację? Na biurku w jego mikroskopijnym gabinecie stoją od wczoraj ściśnięte bukiety kwiatów. Wszystkie z gratulacjami, napisanymi jeszcze, zanim ktokolwiek wiedział, jak to się potoczy. „Gratulacje z okazji sukcesu!" - widnieje na jednym z kartoników. Niepowodzenie kazało kwiatom zmienić kolor. Dzisiaj są różowe i jaskrawożółte. Otwiera okno. Czy nie czuć już zgnilizną? A może ten zapach pochodzi od niego? Opada na krzesło przy biurku i masuje sobie mięśnie twarzy, które wbrew jego woli zostały zmuszone do śmiechu. Już nigdy nie wystawiać się dobrowolnie pod pręgierz. Nigdy więcej. Trzeba zająć się czymś innym. Ale teatr to całe życie Vigga Sjöströma. Niczego innego nie potrafi. A teraz tamci mówią, że on w ogóle się na tym nie zna. Czy zajmiesz się Erikiem? Ukłucie sumienia objawia się inaczej, kiedy zdarzy mu się usłyszeć o czymś naprawdę poruszającym na świecie. O czymś, w co powinien się zaangażować, ale tego nie robi. Na co może mógłby coś poradzić, gdyby zdołał wytrzymać jako policjant albo gdyby został dziennikarzem. Coś takiego, co Yi robi cały czas. Yi, która przywróciła pojęciu „katastrofa" jego właściwe znaczenie, Yi, której premierę obwieszcza się z uznaniem w prasie i pokazuje na każdej

okładce, ale której premiera faktycznie sprawiła, że ludzie umierają. Yi, która napisała najdziwaczniejszego mejla, jakiego kiedykolwiek dostał: Tu pizda. Dzwoniłeś. Czy chcesz się zaopiekować Erikiem? Viggo był na premierze Yi w kinie Aftonstjärnan tydzień temu. Telewizja robi tak czasami, udaje branżę filmową i rzuca na ekran kinowy jeden odcinek jakiegoś serialu. Kiedy Viggo i Mario tam przyszli, dziewięć osób stało na czerwonym dywanie, sącząc włoskie bąbelki. Dziewięć osób. Na premierowej gali! Z czego pięć stanowiła rodzina producenta Ingmara. Z daleka pachniało niepowodzeniem. Yi stała w kącie i milczała. Ingmar, który był także jej partnerem, krążył jak niespokojny duch. Co rusz dopytywał rzeczniczkę prasową o tych, którzy mieli przyjść. Dawało się wyczuć nerwowość. - A gdzie są fotografowie? Sara, dziesięcioletnia córka Ingmara, przypadkiem diabelnie elegancka w długiej obcisłej sukience - a może to była koszulka nocna? - wyraziła na głos to, nad czym wszyscy się zastanawiali. Premiera. Czerwony dywan. Wieczorowe stroje. A gdzie błyski fleszy? Starsza siostra Sary Tina mocno trzyma za rękę swojego chłopaka i wygląda na bladą i obojętną. Ich brat Erik, dwanaście, trzynaście lat, naburmuszony, w ładnej koszuli w paski. Jedyną osobą, która wydawała się dobrze czuć się w tej sytuacji, była babcia tych młodych. Jakby wreszcie - po wszystkich latach - znalazła się w swoim żywiole. Viggo wiedział, że po pokazie rodzina zamierza zjeść obiad w restauracji i spędzić noc w hotelu. Nagle pojawiło się jakieś dwadzieścia nowych osób. Sami Chińczycy. Główna bohaterka uśmiechnęła się na chwilę. Z okazji tego wydarzenia miała na głowie coś w rodzaju

turbanu. I ubrana była w sukienkę, która wyglądała tak dziwnie, że na pewno musiała być bardzo droga. Najbardziej przypominała muzułmańską dżalabiję, luźny płaszcz, który przykrywał wszystko. Z tą różnicą, że jej błyszczący strój z wzorzystej tkaniny nie był raczej dyskretny. Na nogach miała buty na gigantycznych obcasach, zasznurowane - jak można się było domyślać - wysoko na jej szczupłych jasnych nogach. W ogóle wyglądała jak próbka najrozmaitszych kultur. Na twarzy Azjatka, na głowie Afrykanka, pośrodku Arabka, a na dole... Europejka? Portierzy odprawiali przygodne osoby, które chciały dostać się do środka. Ludzie protestowali. Ingmar próbował łagodzić. - Take it easy - powiedział. - Everyone will see. Everyone will see. Bezpośrednio po pierwszym pokazie miał być jeszcze jeden. - You can see all night. Już w środku, w sali kinowej, jakiś Chińczyk, może to był mandaryn, zaczął czymś szeleścić. Viggo dostrzegł w ciemności, że Yi odwróciła się i pilnie czegoś wypatrywała. Jakby na kogoś czekała. A jednocześnie się tego bała. Nie wyglądała na zadowoloną. Film zaczął się po chińsku, bardzo ładnie. Kilka znaków chińskiego pisma zlało się w jedno. Gdyby chcieć oddać je za pomocą obrazów, wyglądało to jak człowiek na klęczkach z ramionami skrzyżowanymi na piersiach. Potem zwielokrotniono ten znak, aż wreszcie wypełnił cały ekran. Następnie dodano po dwie kropki do każdego znaku. Następnie kropki usunięto. Przez widownię przeszedł szmer pełen oczekiwania, a może nawet zaskoczenia. Nie podano tłumaczenia. Kilka dni po premierze filmu Yi przysłała mejla.

Do Vigga Sjöströma. Tu pizda. Dzwoniłeś. Pewnie powinnam powiedzieć, że doceniam to, że się troszczysz. Nawet jeśli nie rozumiem dlaczego, bo właściwie, ile my się znamy? Tylko dlatego, że pokazałam swoją cipę w telewizji, chcesz, żebyśmy się spotkali i pogadali. O czym, pytam. O czym? Pewnie myślisz sobie mniej więcej tak: Jesteś pisarzem. Bawiliśmy się parę razy. Słyszałeś, co robiłam wcześniej, i może przyszło ci do głowy, że byłabym interesującym wkładem do twojego małego życia. Uciekinierka z Chin, filmowiec o mistycznej przeszłości zajmujący się dokumentem. Masa międzynarodowego zainteresowania, mimo że niemal nikt nie widział moich filmów. Tych, które zrobiłam przedtem, chciałam dodać. Ostatni widzieli wszyscy. I teraz wszystko się zmieniło. Teraz otworzyłam się (he, he) na całe szwedzkie społeczeństwo. Już niedługo także Anglicy będą wybałuszać oczy na moje różowiutkie mięso, i Holendrzy, Belgowie, Niemcy, Francuzi i nawet Amerykanie. (Amerykanie nie wytrzymują takiej wielkiej dawki otwartości, oni chcą, żeby ją zamaskować niechlujnym „zwitkiem", aby nikt się nie oburzył). Żadna cipa nie doczekała się takiej miłości i uznania jak moja. Wystarczył zaledwie tydzień, a już stała się znana na całym świecie. Mówisz, że niepokoi cię to, że nie wiem, w co się wpakowałam. Uwierz mi - wiem dokładnie. Bo ja już tam jestem. Mówisz, że chyba nie zrozumiałam wszystkich konsekwencji swojego działania. Punkt dla ciebie. Kiedy zrozumiałam, było już za późno. Ale teraz pławię się w konsekwencjach, pływam w nich, śpię z nimi i je konsumuję. No tak - na jakiś czas muszę zniknąć. Nie mogę zająć się

jedynymi osobami, które mnie obchodzą, dziećmi, Erikiem i Sarą. Nie mam odwagi znaleźć się w ich pobliżu, bo obawiam się, że umrą. Powiadasz, że chcesz się spotkać. Że jest wielu, którzy się martwią, i że nie mówisz tylko w swoim imieniu. Kto to może być? Ci, co to się tak martwią? Dziękuję za nazwiska, zrobiłam się przewrażliwiona na punkcie pustej gadaniny. To wszystko jest chore. Marzyłam o tym całe życie. Żeby być kimś, kogo ludzie słuchają. Kiedy marzenie zaczęło się spełniać, pierwszy raz odebrali mi życie. Moje pierwsze życie. Szkoda, bo jak na razie tamto lubię najbardziej. Wyciągnęli mnie z ziemi z korzeniami i ze wszystkim i cisnęli do piekła. Miałam czternaście lat. Dlatego myślałam, że teraz moja kolej. No wiesz, zaznać trochę spokojnego szczęścia. Cha. Cha. Cha. Dobrą stroną sławy jest to, że nikt nie rozpoznaje mojej twarzy. Prawie nikt. Bo jednak nigdzie nie mogę pójść. Muszę leżeć wciśnięta w swoją dziurę, dopóki to nie minie. Godzinę po pokazie pojawiło się pierwsze ostrzeżenie. Przykro to przyznać, ale nie byłam przygotowana. Omal mnie nie zdemaskowano. Właśnie wtedy się zdecydowałam. Za kilka tygodni odpocznę. Wtedy stworzyłam światło. Oddzieliłam gówno od kwiatów. Siedząc po prawicy Boga Ojca, przychodząc stamtąd, by sądzić żywych i umarłych. Pora przejść do bardziej normalnych spraw. PS. Moje pytanie do ciebie jest następujące: Czy zajmiesz się Erikiem? Teraz on nie ma ani mamy, ani taty, a ja także zniknęłam.

Z jakiegoś powodu liczę na ciebie. PS. Możesz nazywać mnie Rosa Parks. No wiesz, to ta czarna kobieta, która nie chciała wstać, żeby ustąpić miejsca białemu mężczyźnie w autobusie. Rosa rules. Viggo siedzi teraz naprzeciwko dyrektorki teatru, Stiny Hoffman, i czeka na wyrok. Stina ma blond włosy i nosi kostium marki Diesel. Ale nie zapada żaden wyrok. Bo dokładnie tak samo jak sprawą Vigga po tym krachu jest utrzymanie aktorów w pełnej formie, sprawą szefowej teatru jest dodanie energii Viggowi. Niech sobie mówią, co chcą, ja uważam, że było dobrze. Niektórym może czegoś brakuje, ale jako całość było dobrze. Jestem zadowolona. Kiedy ona mówi coś takiego, wszystko staje się cudowne. Szefowa rozumie. Wybacza. Mówi: co to byłby za teatr, gdybyśmy niczego nie ryzykowali? Rozmawiają długo, a każde słowo jest jak aksamit. Niczym chłodna dłoń matki na rozpalonym czole. Dopóki nie przechodzą do przyszłego projektu Vigga, wszystko jest po prostu pięknie. Ale. Jednak. Cholera. Wiedział. Stina zamierza podziękować Viggowi za dalszą współpracę w tej ogromnej, cudownej teatralnej rodzinie. Jedynej jego prawdziwej rodzinie. Nie mówi wprost „nie". To „nie" wyłania się stopniowo, dozowane małymi porcjami. Na razie oznajmia tylko, że potrzebuje trochę więcej tekstu, żeby móc zamówić całą sztukę. Potem powie, że przydałoby się trochę więcej wyobraźni. Później - trochę dystansu. Wreszcie - zagadkowości. Jasności. Aż w końcu odpowiedź brzmi „nie". Niestety, nie może zamówić tej dużej sztuki, o której właśnie myślała. To byłoby nieodpowiedzialne z jej strony.

Oświadcza: - Sądzę, że przydałoby ci się zwrócenie do wewnątrz. Powrót do jądra. Myślenie w mniejszej skali. I odnalezienie tego twojego słynnego zaufania do samego siebie! (Które właśnie mu odebrała). Ale kiedy tylko będzie miał coś do pokazania, ona pierwsza chce to przeczytać. - Umawiamy się tak? I tak oto Viggo Sjöström stał się pisarzem i reżyserem bez pracy na najbliższy rok. Pisarzem z dużą, czarną jak piekło i strasznie długą dziurą w czasie. Już dawno coś takiego się nie zdarzyło.

2. Tydzień wcześniej, piątek, 8 sierpnia Nikt w kancelarii rządu nic nie wie. Catrin Brask, czterdzieści siedem lat, prawnik z wykształcenia i od wielu lat bojowa radczyni kancelarii w departamencie integracji, gwałtownie zatrzaskuje za sobą drzwi. Znika w toalecie. Przykuca. Była dzielna. Nikt niczego się nie domyślał, pracowała tak samo wydajnie jak zawsze. Szczury chorują, politycy milczą i harują, zwykł mawiać Nils, senior wśród sekretarzy stanu. Uporządkowała, posortowała, powyrzucała. Zupełnie jakby jej następca miał wprowadzić się już jutro, a przecież nawet nie wiadomo, czy kogoś takiego będzie miała. Bo może w ogóle nikt nie będzie jej zastępować. Wystarczy tylko spakować komputer i wyjść. Jej nielogiczna nerwowość jest śmiechu warta. Bo nawet jeśli dzisiaj dostanie pozytywną informację, przeniesienie wymaga czasu. Toczy się swoim torem. Cały wczorajszy dzień czekała na rozmowę. Widziała oczami wyobraźni, jak dziś wieczorem usiądą z Andersem na kanapie po kolacji. Jak będą rozmawiać o tej nowinie. O misji. I o tym, jak ich mała rodzina się w tym odnajdzie. Jasne, że to będzie ciężkie. Ale Anders i Catrin nigdy nie spodziewali się niczego innego, oni nie są tacy. Ich obecne życie jest dobre, ale nie zawsze takie było. Kiedy pojawił się rak, to był nie tylko szok, ale niemal coś uwłaczającego. Ona, z takimi możliwościami? Miała umrzeć, nim jeszcze zdążyła zacząć? Nie płakali dużo. Żadne z nich nie nawykło do takiego zachowania, co nie znaczy, że nie walczyli. Szybciej, niż to postanowili. Musieli dać sobie radę. I tak się stało, uporali się z tym. Wspólnie pokonali raka. Zniknął i nie odważył się wrócić. Bo jeśli pragnie się czegoś bardzo mocno, można tego dopiąć, czy to chodzi o marzenia osobiste, czy sprawy zawodowe.

Marzenia wymagają poświęcenia. Od czasu Göteborga wspinali się pracowicie. Raz jedno, raz drugie dochodziło wyżej. Ostatnio nowa sytuacja pojawiła się wtedy, gdy Anders otrzymał propozycję od swoich udziałowców, by został dyrektorem generalnym. A teraz wygląda na to, że przyszła kolej na Catrin. Catrin zawsze miała wielkie marzenia. Jednak o stanowisku ministerialnym nawet ona nie śmiała myśleć. Wczoraj zakładali się, kto zadzwoni. Anders stawiał na premiera, ale Catrin roześmiała się i powiedziała, że to będzie Per, jego sekretarz stanu. Wieczór pełen wiary w przyszłość. Przygoda, nowa droga. Anders dodawał jej otuchy, w tym akurat jest dobry. Jasne, że sobie poradzisz! Przecież poradziłaś sobie ze wszystkim innym! Dopiero teraz „usłyszała", że nie powiedział „my". Jasne, że sobie poradzisz. Za pół godziny Anders wstąpi po nią. Może uda im się dojechać do Göteborga w pięć godzin, a może w cztery i pół. Tak czy inaczej cały wieczór spędzą w samochodzie. Poprzedniej nocy nie miała siły myśleć o pracy. Zalewała się łzami. Opuchnięta. Jakby ją ktoś pobił. Anders chce się rozstać. Powiedział to wczoraj o godzinie 17.05, tuż po tym jak ją zachęcał, żeby przyjęła propozycję pracy. Jon spał u kolegi, Anders poprosił go o to. Teraz zrozumiała, że to sobie zaplanował. Skoro po siedemnastu latach miał oznajmić swojej żonie, że już jej nie chce, syna nie powinno być w domu. Tuż przed świtem opamiętał się. Zrozumiał, że nie można tak wszystkiego zniszczyć, że to szaleństwo odrzucać tyle lat dla nagłego zakochania. Zwłaszcza że tak walczyli, żeby mieć swoją małą rodzinę. Zwłaszcza że to ona walczyła, pomyślała Catrin, nagle trochę rozgoryczona. Ten cholerny rak prawdopodobnie miał w tym swój udział. Już zapomniała, ile lat się zmagali. Kochali się, kiedy nakazywał termometr. Konsystencja jej śluzu rządziła ich dniami. Grudkowaty i mętny - nie, dziękuję. Błyszczący i rozciągliwy - wchodź.

To cud, że jeszcze w ogóle pragnęli siebie po tamtych latach. Anders sam zaproponował, że pojedzie do Göteborga. Rozmówi się twarzą w twarz, absolutnie nie chce oznajmić tego przez telefon. To uwłacza jego dumie, jeśli można mówić o dumie w tych okolicznościach. Ale Catrin zapragnęła pojechać razem z nim. Ta druga kobieta jest w Göteborgu. Catrin poczeka na niego na zewnątrz, kiedy on będzie jej to mówił. Że ich... flirt się skończył. Ich związek. Ich pieprzenie się. Skończyło się. Dowodem na to, że Catrin stawia swoje małżeństwo ponad wszystko, jest fakt, że w najważniejszym dniu w jej życiu zawodowym zamierza siedzieć przez dziesięć godzin w samochodzie, zamiast być do dyspozycji prasy. Pod warunkiem że ta rozmowa odbędzie się dzisiaj. W ten sposób wygra. Ma w nosie bycie mądrą. Zamierza walczyć o swojego męża. Już nigdy w życiu nie ustąpi dobrowolnie innej kobiecie, by mogła zająć jej miejsce. Nigdy. Zamknięta w toalecie płacze. Nie będzie mogła przyjąć oferty, jeżeli on ją opuści. Nie da rady. Cały ten smutek, samotność i obok dziesięciolatek zamknięty w swej własnej bańce rozpaczy... Czy może przy tym starać się uchodzić za wiarygodnego i pewnego siebie ministra? Przecież nie jest maszyną. Umie pracować jak maszyna, jej pracowitość jest doskonale znana w całym ministerstwie, ale to wymaga solidnego oparcia. Musi czuć się bezpieczna. Jej rodzina musi być bezpieczna. Nils nie powiedział, o jakie stanowisko chodzi. Nazwał to rozmową sondującą i spytał, czy byłaby otwarta na przyjęcie niezwykle interesującej posady. Jeśli się zwolni. Jest tylko jedno stanowisko, które może wchodzić w grę. Ministra do spraw integracji. Ludzie w ministerstwie zakładali się, jak długo jeszcze obecny minister zdoła się utrzymać. Nils dał Catrin kilka godzin na zastanowienie się, również nad tym, czy nie chowa jakiegoś trupa w szafie. Potem zadzwonił znowu.

Oznajmiła mu, że jest całkiem czysta. (Nie powiedziała, że już kilka miesięcy temu, niejako przygotowując się do tego, poprosiła jedną ze swych najbliższych przyjaciółek, dziennikarkę Betę, żeby przeprowadziła gruntowny research na jej temat. Tego, czego nie znalazła Beta, nie powinien tym bardziej znaleźć nikt inny. Beta powiedziała, że jest czysta). Wobec czego Catrin oświadczyła, że owszem, jeśli pojawiłaby się jakaś nadzwyczaj interesująca posada, czemu nie. Tak. Jest zainteresowana. Patrzy wstecz na swoje zachowanie z niechęcią. A może z odrazą, tak, właściwie z odrazą. Bo załamała się i prosiła. Błagała i prosiła swojego męża, by dał ich małżeństwu jeszcze jedną szansę. Nie odrzuca się dwudziestu lat tak po prostu, w ciągu minuty. Trzeba się zastanowić. Rozważyć. Sprawdzić, czy nie ma choć cienia szansy. Catrin jest przyzwyczajona działać szybko w sytuacjach podbramkowych. Jasno, strategicznie. Dlatego poprosiła Andersa, by poczekał z ostateczną decyzją do Bożego Narodzenia. W ten sposób będą mieli kilka miesięcy, by spróbować odnaleźć na nowo drogę do siebie. Zadurzenie do tego czasu mu minie i będzie mógł myśleć rozsądnie. Mądrze. A Catrin zdąży - jeśli propozycja okaże się aktualna - wdrożyć się w swoją nową pracę. Wtedy, po Bożym Narodzeniu, zaakceptuje każdą jego decyzję, jakakolwiek będzie. I zdoła to przetrwać. Posłuchał. Jej mąż, Anders Brask, adwokat z własną kancelarią, musiał przyznać, że jej argumenty są nie do odparcia. Catrin dziękuje za to jego wrażliwej stronie, tej, która rozkwita przy każdym zakończeniu roku szkolnego. Przy wszelkich okazjach związanych z rodziną, ale niestety prawie tylko wtedy. Czasami Catrin oskarża go o to, że zrobił się cyniczny. Tak więc Anders obiecuje, że zerwie z tamtą kobietą.

Całkowite zerwanie to warunek ze strony Catrin, nie zniosłaby świadomości, że on spotyka się z tamtą po kryjomu. Z tamtą. Nawet nie wie, jak ta druga się nazywa ani jak się poznali. On bąknął coś o jakiejś uroczystości. Ale jest mu wdzięczna, że jej posłuchał. Wściekła, ale wdzięczna. Śmiertelnie zraniona, ale wdzięczna. Kiedy wstaje, bo mogłoby się wydać dziwne, że siedzi tak długo zamknięta w toalecie i spłukuje sedes, choć nawet nie spuściła majtek, nachodzi ją niemiła myśl, co będzie, jeśli jednak nie dostanie tej pracy. Czy on wtedy od niej odejdzie? Już teraz? W piwnicy Ingmara Ingmarssona stoi wspólny komputer jego i Yi. Jest dzień premiery Yi. Najświeższy mejl brzmi: Hey Rosa Parks. A niżej: Let's be careful out there. Nelson M. Reszta jest po chińsku. Ingmar czuje ukłucie irytacji. Mejl znika i pojawia się tapeta. Duży znak chińskiego pisma, Ingmar o dziwo wie, co znaczy. Smok. Wie także, dlaczego Yi wybrała akurat ten znak jako wygaszacz ekranu. I to go niepokoi. Albo raczej irytuje. Ona w ogóle nie posuwa się do przodu. Ciągle tkwi w tym swoim miotaczu ognia i nie chce zrobić ani kroku dalej. Zanim zgodził się wyprodukować tę serię dokumentalną, powiedział jej, że nie może niczego przed nim ukrywać: - Jeśli mam przedstawić taki akt oskarżenia, muszę wiedzieć wszystko. Niechętnie spisała różne rzeczy na papierze i dała mu przeczytać. To było niemal jak czytanie opowiadania. Wzbudzającego grozę opowiadania z dreszczykiem. Dużą część z tego, co opisywała, znał, wiedział też, co zdarzyło się później. Ale co z tym, co pominęła? Wszystkie znaki zapytania, które pozostały?

Potem spaliła te kartki. Lecz Yi nie wiedziała, że on przepisał to „opowiadanie". Nie był z tego bynajmniej dumny, jednak to zrobił. Spisał słowo w słowo i zachował w komputerze. Jako przypomnienie, dlaczego powinni kontynuować. Gdyby kiedyś mieli wątpliwości. Jak teraz. Zaledwie za kilka godzin zostanie pokazany pierwszy odcinek i on musi sobie przypomnieć. Dlaczego oni to robią? Zmienia hasło dostępu i wpisuje swoje. Otwiera dokument, któremu nadał nazwę „Smok" i zostaje przeniesiony prosto do historii Yi Ai Guo. Najgorszy był dźwięk. Wywoływała sataniczny hałas, gdy tylko się poruszyła. Przypomina sobie obrazek z Braci Lwie Serce, których czytała jeszcze w szkole. Widać na nim było lilipucio małą łapę - w porównaniu z ogromnym tułowiem - opasaną łańcuchem. Smok rodzaju żeńskiego Katla w Grocie Katli. Nigdzie nie może pójść. Ale mimo to zieje ogniem. Poza tymi chwilami, kiedy przychodzi On, który kocha. Wariuje na punkcie jej przeklętego ognia. Dlatego ona wtedy go wstrzymuje. Kiedy On się pojawia, ona siedzi cicho, On nie może widzieć jej, jak powoli się rusza. On może tam siedzieć i kłapać swoimi cuchnącymi ustami, ona wie, że zależy Mu na tym, żeby słuchała. Ale ona tego nie robi. Wcale nie słucha, a kiedy On podchodzi bliżej, zatyka nos, bo nie może znieść jego odoru. Odoru alg gnijących między zębami. Powiedziała Mu o tym. Pewnego razu powiedziała. Od tamtej pory On przychodzi tylko czasami. Rana na kostce u nogi pali. To dla niej wyzwanie, przez cały czas ruszać się tak, aby rana pozostała otwarta. Nie goiła się. Aby nie dało się o niej zapomnieć. Poradzenie sobie z bólem to jej sprawa. Nie przestaje więc wykonywać ruchów i ćwiczeń, których

nauczyła się od Tofu Beauty. Yim Wing Tsun. Po wszystkich tych miesiącach jest silniejsza niż kiedykolwiek. Szybsza. Większa. Jest prychającym, chińskim, gniewnym, gorącym, czerwonym smokiem. Doktor Hell mówi, że ona czuje się dobrze. Doktor Hell mówi, że ona jest samym zdrowiem. A On, całkiem chory, wygląda na cholernie szczęśliwego. Siedem miesięcy w niewoli, poza tym krótkie wypady na konieczne spotkania nie pozostawiły żadnych śladów na jej zdrowiu, mówi doktor Hell. Ale On oczywiście nic nie wie o tym siedmiomiesięcznym więzieniu. Kiedy przychodzi doktor Hell, On wyjmuje ogromny klucz i otwiera wielki zamek, i kładzie dziesięciokilogramową sztabę żelaza i łańcuch do szafy. Ludzie przychodzą do domu i wychodzą, idą wcześnie do pracy, wracają do domu. Śmieją się. Rozmawiają. Krzyczą. Czasami do jej uszu dociera z innej części domu odgłos wleczenia czegoś. Bo usta nie potrzebują żadnego zamka. Ona wie, co by się stało, gdyby zaczęła mówić. Bilet powrotny jak na dłoni. - Przecież wiesz, że tego nie chcę - powiedział On. - Ale nie mam odwagi już na tobie polegać, dlatego muszę mieć jakiś plan. Karę, gdybyś mnie zdradziła. Oni zawsze potrzebują takich jak ty. Przyjmą cię z otwartymi ramionami. Zwłaszcza ciebie. Zwłaszcza teraz. Wtedy zionęła ogniem, mimo wszystko. Ta „nowela" mówi bardzo dużo o tym, jak funkcjonuje Yi. Nakręcili serial o jej życiu i powstała z tego przerażająca historia. Jest jednak wiele rzeczy, które Yi przemilczała. Na przykład, jak się wydostała z tej Groty Katli. Ktoś musiał jej pomóc. W tym i w wielu innych sprawach. Kto? I z tej drugiej śmierci, jak zwykła to nazywać. Kto