Filbana

  • Dokumenty2 833
  • Odsłony779 117
  • Obserwuję569
  • Rozmiar dokumentów5.6 GB
  • Ilość pobrań525 486

David Gaider - Dragon Age 2 - Powolanie

Dodano: 5 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 5 lata temu
Rozmiar :1.3 MB
Rozszerzenie:pdf

David Gaider - Dragon Age 2 - Powolanie.pdf

Filbana EBooki Książki -D- David Gaider [Dragon Age]
Użytkownik Filbana wgrał ten materiał 5 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 204 stron)

DRAGON AGE: POWOŁANIE David Gaider Dla Lee PODZIĘKOWANIA Podziękowania należą się przede wszystkim moim cudownym przyjaciołom, którzy ofiarowali mi tak bardzo potrzebne wsparcie i powstrzymywali mnie przed rzuceniem pracy nad powieścią, gdy ogarniała mnie głupia niechęć do dalszego wysiłku. Ich cierpliwość i zaangażowanie są źródłem mojej siły i zawsze będę je cenił. Dziękuję zwłaszcza Jordan, która spiskowała razem ze mną i sprawiła, że jestem lepszym pisarzem. Mam nadzieję, że pewnego dnia będę mógł to samo zrobić dla Niej. Ogromnie dziękuję również Danielle i Jayowi za pozwolenie, abym bezlitośnie wykorzystał ich osoby do własnych celów. Ból zniknął i to jest cudowne. Dzięki Wam było mi łatwiej, jak zawsze. Na koniec dziękuję BioWare i społeczności internetowej za wsparcie oraz nieustający entuzjazm. W chwilach, gdy z nerwów nie wyrywałem sobie włosów z głowy, cieszyłem się, że oto mogę wykonywać najwspanialszą pracę na świecie.

JEDEN Pod nieobecność światła rośnie potęga cieni. Pieśń Smutku 8:21 Zaledwie rok temu Duncan mógłby zobaczyć wnętrze pałacu tylko w jeden sposób – gdyby przy szyi miał ostrze miecza więziennego strażnika. Albo nawet i wtedy nie. W Orlais nędzny uliczny złodziejaszek nie doczekałby się nigdy korzystnego wyroku wydanego osobiście przez miejscowego pana. Tam najlepsze, na co można było liczyć, to znudzony sędzia w obskurnej sali mieszczącej się jak najdalej od błyszczących bogactwem posiadłości arystokracji. Lecz to nie było Orlais, a Duncan nie był już ulicznym złodziejem. Oto siedział w pałacu królewskim w Denerim, stolicy Fereldenu... i pod wrażeniem raczej nie był. Po mieście hulał mroźny wiatr z południa. Duncanowi w życiu nie było tak zimno. Mieszkańcy Fereldenu opatuleni w skóry i grube futra beztrosko przebijali się przez zaśnieżone ulice, jednak nieważne, ile warstw ubrań włożył na siebie Duncan, nieustannie czuł przenikający do kości ziąb. W pałacu nie było wiele lepiej. Duncan liczył, że przynajmniej tutaj będzie trochę cieplej. Może parę kominków z buzującym ogniem, by porządnie ogrzać komnaty. Lecz nie. Zamiast w przytulnym pokoju Duncan siedział sam na ławie w korytarzu, oparty o kamienną, lodowatą ścianę, niknącą w cieniu wysokiego sklepienia. Na drewnianych krokwiach zapewne gnieździły się gołębie, sądząc po brudzie na posadzce. Przepychu też Duncan jakoś nie dostrzegał. Fereldeńczycy lubili, by ich drzwi były wielkie, solidne i wykonane z dębu. Lubili swoje drewniane płaskorzeźby psów i swoje śmierdzące piwo. I zdaje się, że lubili też swój śnieg. Przynajmniej na ile Duncan mógł ocenić po ledwie jednodniowym pobycie w Fereldenie. Jedyne, czego tutejsi nie lubili, to Orlesianie. Kiedy czekał w korytarzu, Duncana minęło kilku gwardzistów i garstka sług, a wszyscy zerkali na niego z podejrzliwością, a nawet otwartą wrogością. Nawet dwie elfie pokojówki, które nieśmiało spuszczały oczy i nerwowo trajkotały, spojrzały na Duncana, jakby chciał ukraść im zastawę i uciec. Zresztą może wcale nie chodziło o to, że Duncan jest z

Or– lais. Nie wyglądał przecież na Orlesianina. Jego śniada cera i ciemna czupryna wskazywały na pochodzenie rivańskie. Czarny skórzany pancerz z pasami i klamrami odbiegał mocno od bardziej praktycznych fereldeńskich zbroi. Nie wspominając o bliźniaczych sztyletach przy pasie, których Duncan nie próbował nawet ukryć. Nie wyglądał na osobę godną szacunku – nie według tutejszych standardów. Doprawdy te niechętne spojrzenia powinna raczej wywoływać szara tunika Duncana ozdobiona symbolem unoszącego głowę gryfa. W każdym innym kraju Thedas symbol gryfa wywoływałby uniesienie brwi i nerwowość... lecz nie w Fereldenie. Tutaj gryf traktowany był obojętnie. Duncan westchnął bezgłośnie. Jak długo jeszcze ma czekać? W końcu wielkie drewniane skrzydło na końcu korytarza uchyliło się i wyszła kobieta. Była nieduża nawet jak na elfkę, niewiele większa od dziecka, z cienkimi brązowymi włosami i wielkimi, wyrazistymi oczyma. Wyglądała na rozzłoszczoną, co ani trochę nie zdziwiło Duncana. Jako czarownica przyciągała znacznie więcej spojrzeń niż on. Chociaż wcale nie ubierała się jak magini – zamiast tradycyjnej szaty nosiła przedniej jakości kolczugę i długą spódnicę z błękitnego sukna. Jednak miała też przy sobie laskę. Lśniąco białą, gładką, zakończoną szponami zaciśniętymi na srebrzystej kuli rozsiewającej promienie magicznej mocy. Czarodziejka nigdy się z nią nie rozstawała. Buty elfki stukały na tyle głośno, że w korytarzu niosło się echo jej kroków. Grymas na jej twarzy ustąpił miejsca rozbawieniu, gdy kobieta zbliżyła się do Duncana. – Wciąż tu jesteś, jak widzę – zachichotała. – Genevieve odcięłaby mi stopy, gdybym próbował udać się gdzie indziej. – Ach, biedny Duncan. – Odczep się, Fiono – prychnął, jednak w jego głosie brakowało złości. Duncan podejrzewał, że elfka mu współczuje... cóż, przynajmniej trochę. Może odrobinę. Lecz i tak nie mogła mu w żaden sposób pomóc. Duncan westchnął i zerknął za jej ramię. – Widziałaś się z komendantką? Fiona z powagą skinęła głową w kierunku drzwi. – Przez ciebie nadal negocjuje z kapitanem straży miejskiej. – Negocjuje? Ona? – Cóż, on negocjuje. Komendantka tylko patrzy i nie ustępuje ani na krok, rzecz jasna. – Fiona popatrzyła na Duncana, unosząc brew. – Masz szczęście, zważywszy okoliczności, zdajesz sobie sprawę? – Tak, szczęście – westchnął, przygarbiwszy się na ławie z rezygnacją. Czarodziejka usiadła obok i wsparła się na lasce. Czekali w milczeniu. Kilka chwil później usłyszeli zbliżające się głosy, a drzwi otworzyły się z hukiem. Pojawiły się dwie osoby. Pierwszą była białowłosa kobieta. Z jej ramion spływał równie biały płaszcz, a ciało okrywała zbroja płytowa, budząca respekt już na pierwszy rzut oka. Wojowniczka twarz miała surową, wyostrzoną latami dowodzenia. Kroczyła z pewnością siebie kogoś, kto nie tolerował zuchwalstwa i komu zwykle nie ośmielano się go okazywać. Drugą był ciemnowłosy mężczyzna w olśniewających żółtych szatach maga – Pierwszy Zaklinacz z Kręgu Maginów w Fereldenie. Co było raczej zaskakujące, zważywszy, że trójkątna bródka i nawoskowane, podkręcone wąsy zdradzały Orlesianina. Typ człowieka – ocenił Duncan – który wierzy, że może osiągnąć o wiele więcej z dala od imperium, nawet jeżeli oznacza to przyjęcie wysokiego stano- wiska w zbuntowanym królestwie, które odrzuciło orlesiańską władzę zaledwie osiem lat temu. I chyba w tym przypadku wiara w siebie się sprawdziła. Mag drobił za wojowniczką, która starała się z całych sił go ignorować. – Lady Genevieve – nerwowo załamał dłonie – czy jesteś pewna... – Możesz mi mówić po imieniu – przerwała. – Albo tytułować komendantką. I tylko tak. – Proszę wybaczyć, komendantko – poprawił się szybko. – Jesteś pewna, że to było konieczne? Przecież twoje bractwo nie chce wywołać wrogości króla Marica... – Już wywołaliśmy wrogość króla Marica. – Genevieve rzuciła miażdżące spojrzenie w stronę ławy i Duncan natychmiast spróbował się skulić i skryć za plecami Fiony. – Ale nasze bractwo nie korzy się

przed żadną władzą, szczególnie nie przed głupim kapitanem straży, któremu wydaje się, że może wszystkich rozstawiać po kątach. – Ucięła dalsze protesty, odwracając się od maga i podchodząc do Duncana. Spuścił wzrok. – Ufam, że jesteś zadowolony? – zapytała. – Byłbym, gdybym miał to już za sobą. – Nie bądź dziecinny. – Genevieve gestem nakazała mu wstać. Posłuchał niechętnie. – Nie przybyliśmy do Fereldenu, by zajmować się błahostkami, jak doskonale wiesz. I nie jesteś już chłopcem, którego znalazłam w Val Royeaux. Pamiętaj o tym. Ujęła go pod brodę opancerzoną dłonią i uniosła mu głowę, by spojrzeć w oczy. Duncan ujrzał nieco więcej w jej spojrzeniu niż tylko wstrzymywany gniew i rozczarowanie. Policzki zapłonęły mu ze wstydu. – Pamiętam – odpowiedział ponuro. – Dobrze. – Puściła go, a potem zwróciła się do wiercącego się nerwowo Pierwszego Zaklinacza: – Ufam, że król jest gotów, by nas przyjąć? Nie będziemy musieli wracać? – Nie. Król przyjmie was teraz. Chodźcie. Mag poprowadził ich troje długim i ciemnym korytarzem. O ile to możliwe, było tu jeszcze zimniej, wiatr świszczał w szczelinach ścian i Duncan był pewien, że widzi szron na kamieniach, a jego oddech zmieniał się w obłoczek pary. Po prostu cudnie – poskarżył się w duchu. Przybyliśmy tu chyba tylko po to, by zamarznąć na śmierć. Wkroczyli do wielkiego przedpokoju, pełnego zakurzonych starych krzeseł, na których ongiś zasiadali zapewne możni tego zapadłego królestwa, czekając na audiencję. Na ich powitanie wstały cztery osoby: trzech mężczyzn i krasnoludzka kobieta, wszyscy w takich samych tunikach, jaką miał na sobie Duncan. Dwaj mężczyźni byli wojownikami, wysocy, w płytowych zbrojach podobnych do pancerza Genevieve, trzeci, w kapturze i skórach, okazał się łucznikiem. Krasnoludzka kobieta pod tuniką nosiła prostą szatę. Pierwszy Zaklinacz zatrzymał się tylko na okamgnienie, zaraz jednak minął oczekujących i otworzył ogromne podwójne drzwi wiodące do sali tronowej. Genevieve ruszyła za nim, niecierpliwym gestem nakazując pozostałym, by poszli w jej ślady. Sala tronowa robiła tylko odrobinę lepsze wrażenie niż reszta pałacu. Duncan nadludzkim wysiłkiem woli starał się nie gapić. Sklepienie wznosiło się tutaj na wysokość przynajmniej trzydziestu lub nawet czterdziestu stóp, a w samej komnacie mogło się zmieścić kilkuset ludzi, jeśli nie więcej. Po obu stronach sali znajdowały się galerie; Duncan wyobraził sobie, jak dygnitarze kłócą się między sobą, podczas gdy na dole tłum szydził i wykrzykiwał obelgi. A może w Fereldenie tak się nie działo? Może tutejsze zgromadzenia były ciche i pełne godności? Albo może dwór lubił tańczyć i tutaj właśnie urządzano wspaniałe bale, takie jak w Orlais? Duncan jednak bardzo w to wątpił. Sala tronowa sprawiała wrażenie surowej i opustoszałej, wątpliwe, by odbywało się tu wiele zgromadzeń, a co dopiero zabaw. Na ścianach wisiały gobeliny, w większości wyblakłe i niewyraźne, przedstawiające sceny bitewne z czasów jakiegoś dawno zapomnianego barbarzyńskiego władcy. Nad tronem dominowała masywna płaskorzeźba w drewnie ze skąpo odzianym wojownikiem rozprawiającym się z bestiami podobnymi do wilkołaków. Dziwny wybór, jak na wystrój komnaty reprezentacyjnej – pomyślał Duncan. Tron ustawiony na drugim końcu sali wyglądał natomiast jak zwykłe masywne krzesło z drewna, z podłokietnikami i wysokim oparciem zwieńczonym chyba rzeźbą psiego pyska. Wydawał się mały na wielkim podwyższeniu z kilkoma stopniami, oświetlonym jasnymi pochodniami. Lecz bez wątpienia nie można go było przeoczyć. Na tronie siedział mężczyzna i Duncan przez uderzenie serca zastanawiał się, czy to król. Mężczyzna wyglądał jak ktoś, kto od dawna nie zaznał snu. Jasne włosy miał rozczochrane, a ubioru z pewnością nie można było nazwać królewskim – jakiż król nosiłby pogniecioną koszulę i nadal zakurzone buty podróżne?

Stojący obok tronu ciemnowłosy mężczyzna w szarej zbroi bardziej wyglądał na króla. Miał oczy jak sokół i spoglądał na przybyłych z intensywną zaciekłością. – Wasza Wysokość, cieszę się, że spotykam was w tak doskonałym zdrowiu – powiedział Pierwszy Zaklinacz Remille. Przystanął tuż przy podwyższeniu i wykonał niski, wykwintny ukłon. Za nim Genevieve przyklękła na kolano i reszta poszła w jej ślady. Duncan również, choć z niechęcią. Mówiono mu, że bractwo nie podlega żadnemu ludowi i żadnemu władcy, ale najwidoczniej nadal jego członkowie musieli giąć kolana, przynajmniej na pokaz. – Dziękuję, Pierwszy Zaklinaczu – odrzekł mężczyzna na tronie. To znaczy, że jednak król – wywnioskował Duncan. – A zatem to są Szarzy Strażnicy, do spotkania z którymi tak gorliwie mnie namawiałeś. – Władca z nieskrywanym zainteresowaniem przyjrzał się zgromadzonym. – To oni, Wasza Wysokość. Czy mógłbym...? Król gestem wyraził zgodę. Zadowolony mag zatoczył łuk ramieniem, jakby prezentował coś naprawdę dużego i wspaniałego. – Pozwólcie, panie, że przedstawię Genevieve, komendantkę Szarych w Orlais. To ona przekazała mi sprawę, zatem przywiodłem ją do was. Zaklinacz skłonił się znowu i nieco cofnął, gdy Genevieve wstała. Jej sztywne białe włosy zalśniły w blasku pochodni. Poprawiła napierśnik, a potem podeszła bliżej, z ponurym grymasem na twarzy. – Pragnę przeprosić za nasze opóźnienie, królu Maricu. Nie chcieliśmy was rozgniewać. Surowy mężczyzna w szarej zbroi prychnął z pogardą. – Zdaje się, że wy, Szarzy Strażnicy, narobiliście już sporych kłopotów w Fereldenie, pomimo waszych jak najlepszych intencji. Wyraz twarzy Genevieve nie zmienił się ani trochę, lecz Duncan zauważył, że plecy jej zesztywniały. Honor bractwa był dla niej niezwykle ważny i wpadała w gniew, gdy go kwestionowano. Lepiej byłoby, gdyby przyjaciel króla ostrożniej i mądrzej dobierał słowa. Władca był chyba nieco zmieszany. Machnięciem dłoni wskazał na stojącego przy tronie mężczyznę i zachichotał cicho. – To teyrn Gwaren, Loghain, choć nie wydaje mi się, abyście o nim słyszeli w Orlais. Genevieve skinęła krótko głową. – Wszyscy znamy Bohatera spod Rzeki Dane. – Słyszałeś? – Król Maric spojrzał z rozbawieniem na przyjaciela. – Okazuje się, że dorobiłeś się reputacji nawet w imperium. Powinno cię to cieszyć. – Jestem wzruszony – odpowiedział Loghain oschle. – Jeżeli teyrn odwołuje się do wygnania naszego bractwa z Fereldenu dwa stulecia temu – zaczęła Genevieve – mam na to wyjaśnienie... Loghain spojrzał wprost na nią. – Oczywiście, że masz. Genevieve zacisnęła zęby na tyle mocno, że Duncan mógł dostrzec ścięgna napinające jej się na szyi, i na długą chwilę zapadło niezręczne milczenie. Można było usłyszeć trzaskanie pochodni za tronem. Pierwszy Zaklinacz stanął tak, by znaleźć się między komendantką a teyrnem, i zaczął mamrotać uspokajająco: – Z pewnością nie ma potrzeby omawiania zdarzeń, które miały miejsce tak dawno temu, prawda? To, co uczynił wtedy dowódca Szarej Straży, nie ma nic wspólnego z dzisiejszymi sprawami! – Rzucił królowi Maricowi błagalne spojrzenie. Król skinął głową, choć nie wyglądał na szczególnie zadowolonego. Czy z powodu gniewu teyrna, czy odpowiedzi Genevieve, Duncan nie potrafił powiedzieć. – To prawda – mruknął władca. – Ja jednak bardzo chciałbym omówić sprawy dość niedawne – warknął Loghain. – Dlaczego musieliśmy czekać tak długo? Gdybym to ja zadał sobie tyle trudu, by uzyskać prywatną audiencję u króla, zrobiłbym wszystko, co w mojej mocy, by go nie rozgniewać. Szczególnie gdybym chciał go prosić

o przysługę. Król wzruszył ramionami. – Jeszcze o nic nie poprosili, Loghainie. – Ale poproszą. Po cóż jeszcze te oficjalne dworskie prezentacje? Po cóż jeszcze to przedstawienie? – Dobry argument. Wydawało się, że Genevieve cierpi katusze, starając się znaleźć właściwą odpowiedź. – Jeden z moich ludzi popełnił przestępstwo w waszym mieście, królu Maricu – oznajmiła w końcu. – Muszę się uporać z tą sprawą, zanim wymknie się spod kontroli. Duncanowi zrobiło się zimno ze strachu. Chwila nadeszła – pomyślał. Loghain wyglądał, jakby był gotów rzucić gniewny komentarz, ale król powstrzymał go, pochylając się na tronie w geście pełnej uwagi: – Przestępstwo? Jakie przestępstwo? Genevieve westchnęła ciężko. Odwróciła się i gestem nakazała, by Duncan się zbliżył. Jej spojrzenie ani na chwilę nie oderwało się od jego twarzy. Zachowuj się właściwie albo uczynię z twojego życia koszmar, którego będziesz żałował do końca swoich dni. Duncan przełknął i pośpiesznie stanął obok komendantki. – Ten młody człowiek to Duncan – wyjaśniła. – Zwerbowano go do naszego bractwa parę miesięcy temu z ulic Val Royeaux. Obawiam się, że próbował sprzedać swoje łupy na waszym rynku, a kiedy został przyłapany przez gwardzistów, wdał się w walkę z jednym z nich. Żołnierz jest ranny, ale żyje. – Mogłem go zabić – wtrącił Duncan obronnym tonem. Zauważywszy jednak wściekłość Genevieve, pośpiesznie skłonił się królowi. – Ale tego nie zrobiłem! Mogłem, ale nie zrobiłem! To właśnie chciałem powiedzieć... e... Wasza Królewska Mość. Mój panie. – Wasza Wysokość – poprawił go Loghain. – Moi gwardziści bywają nieco nadgorliwi – wyjaśnił król przyjaźnie. Duncanowi zajęło chwilę zrozumienie, że władca zwrócił się do niego, nie do Genevieve. – Loghain postanowił zmienić Denerim w najbardziej wzorowe miasto na południu. Szczerze mówiąc, uważam, że takie działania skłonią tylko przestępców, by zeszli do podziemia. – Kusiło mnie, żeby też tam zajrzeć – zażartował Duncan, ale pośpiesznie umilkł, gdy Genevieve zacisnęła dłoń w zbrojnej rękawicy na tyle mocno, że usłyszał ciche zgrzytnięcie metalu. Postarał się wyglądać potulnie. – Jest dość zdolny, królu Maricu – stwierdziła Genevieve zwięźle. – Jednak, jak przypuszczam, ten młody człowiek uważa, że złe zachowanie pozwoli mu wymigać się od obowiązków. Myli się. Wydawało się, że króla zaintrygowały słowa komendantki. – Nie podoba ci się, że jesteś Szarym Strażnikiem? – zapytał Duncana. Duncan nie wiedział, co odpowiedzieć. Zaskoczyło go, że król ponownie zwrócił się wprost do niego. Nawet najnędzniejszy baron w Orlais wolałby raczej wytarzać się w oleju i własnoręcznie podpalić, niż choćby zauważyć chłopa. Co znacząco ułatwiało okradanie im kieszeni. Może ten władca nie potrafił rozpoznać, że Duncan jest z pospólstwa, ponieważ należy do Szarej Straży? Zapewne chłopak powinien czuć się mile połechtany, jednak nie był pewien, czy to dobrze, że zwrócił na siebie uwagę. Genevieve nie spuszczała wzroku z władcy, twarz miała beznamiętną i opanowaną. Duncan przestąpił nerwowo z nogi na nogę, milcząc, podczas gdy król wyczekująco mierzył go bacznym spojrzeniem. Nie mógłby wypytywać kogoś innego? Kogokolwiek? Wreszcie teyrn Loghain odchrząknął. – Może powinniśmy przejść do kwestii, dlaczego Szarzy Strażnicy się do nas pofatygowali, Maricu. – Chyba że król życzy sobie, by aresztowano chłopaka – zaproponowała z powagą Genevieve. – Jesteśmy na waszej ziemi i podlegamy waszemu prawu. Szarzy Strażnicy uszanują waszą wolę. Serce utkwiło Duncanowi w gardle, ale nie musiał się martwić. Król machnął ręką na propozycję komendantki. – Nie, nie życzę sobie. Cele w Forcie Drakon i tak są już przepełnione.

Loghain wyraźnie przygryzał język, ale nie powiedział słowa. Duncan skłonił się kilka razy, wycofując się i dołą- czając do reszty Strażników. Po czole spłynęły mu strużki potu. Genevieve skinęła głową z wdzięcznością. – Dziękuję wam, królu Maricu. – Jednak intryguje mnie, co was tutaj sprowadziło. Zechcesz wyjaśnić? Milczała przez chwilę, splatając dłonie w geście, który Duncan rozpoznał od razu. Próbuje zdecydować, ile może powiedzieć. Domyślał się również, jaka będzie jej odpowiedź. Szara Straż miała wiele sekretów i nigdy nie mówiła więcej, niż to absolutnie konieczne. Tego Duncan nauczył się bardzo szybko. – Jeden z naszych został złapany przez mroczny pomiot – oznajmiła powoli Genevieve. – Tutaj, w Fereldenie. Na Głębokich Szlakach. – I? – Loghain zmarszczył brwi. – W jaki sposób dotyczy to nas? Widać było, że komendantka niechętnie udziela wyjaśnień. – Ten Szary Strażnik... posiada wiedzę o miejscu uwięzienia Dawnych Bogów. I król, i teyrn Loghain popatrzyli na nią w osłupieniu. Wydawało się, że powietrze w sali tronowej stężeje z napięcia, jeżeli zaraz ktoś się nie odezwie. Pierwszy Zaklinacz podszedł nieco bliżej do podwyższenia, szarpiąc z niepokojem podkręconego wąsa. – Rozumiecie zatem, panie mój, dlaczego uznałem, że to sprawa bardzo delikatna. Jeżeli okaże się, że mroczny pomiot wie, gdzie przebywają Dawni Bogowie... – Wówczas nadejdzie Plaga – dokończyła Genevieve. Król Maric przytaknął z powagą, ale Loghain tylko potrząsnął głową. – Nie wierzę. – Zmarszczył brwi. – Od wieków nie było żadnej Plagi. A mroczny pomiot widujemy na powierzchni niezwykle rzadko i tylko w pojedynkę. Wątpię, by ośmielił się na otwarty atak. Oni próbują nas przestraszyć, Maricu, i tyle. To bractwo po ostatniej Pladze zaczęło tracić znaczenie i teraz chce wywołać strach i wiarę w zagrożenie, by odzyskać przywileje. – Przysięgam, że to prawda! – wykrzyknęła Genevieve. Ruszyła do tronu i opadła na kolano przed królem. – Tylko kilku Szarych Strażników posiada tę wiedzę, Wasza Wysokość. Jeżeli mroczny pomiot dowie się, że nasz towarzysz jest jednym z tych, którzy wiedzą, zmusi go do mówienia. I nie minie wiele czasu, jak plugastwo wypełznie na powierzchnię, roznosząc nową Plagę. I stanie się to tutaj, w Fereldenie. – Jesteś pewna? – szepnął król. Spojrzała na niego przeszywająco. – Widzieliście mroczny pomiot na własne oczy, panie mój, prawda? Wiecie, że to nie żadna legenda. My również. Jej słowa zawisły w powietrzu i król Maric pobladł wyraźnie. Duncan zrozumiał od razu, że Genevieve się nie myliła. Król Maric spotkał mroczny pomiot. Tylko ktoś, kto widział te monstra, mógł mieć tak przerażony wyraz twarzy. Władca potarł policzek w zamyśleniu. – Jak rozumiem, prosisz o pozwolenie na wolny wstęp do Fereldenu, by znaleźć zaginionego Strażnika? – Nie. Król i Loghain wymienili zmieszane spojrzenia. – Więc czego chcecie? – zapytał Loghain. Genevieve podniosła się i cofnęła o krok od tronu. – Gdybyśmy pragnęli tylko przeprowadzić poszukiwania, moglibyśmy wejść na Głębokie Szlaki w Orzammarze i nawet byście nie zauważyli, że jesteśmy w Fereldenie. Wasze królestwo, królu Maricu, obejmuje jedynie powierzchnię, z czego, jak mniemam, zdajecie sobie doskonale sprawę. Loghain wyglądał, jakby miał zaprotestować, ale Maric uniósł dłoń. – To prawda – powiedział beznamiętnie.

– Zdaje się, że wiemy, gdzie szukać naszego towarzysza. Ale nie wiemy, jak się tam dostać. Tylko wy dwaj spośród żywych znacie drogę. – Czy masz na myśli to, co mi się wydaje, że masz na myśli? – zapytał Loghain z niedowierzaniem. – Osiem lat temu obaj przemierzaliście Głębokie Szlaki – wyjaśniła Genevieve. – Zawarliście przymierze z Legionem Umarłych pod wodzą Nalthura z rodu Kardan. Legion Umarłych udzielił wam zbrojnego wsparcia w walce przeciw Orlais. Wiemy, że to się zdarzyło, ponieważ zostało to wpisane do Kronik przez krasnoludzkich archiwistów. – To wszystko prawda. – Król kiwnął głową. – Przemierzaliście, panie mój, Głębokie Szlaki pod wschodnim Fereldenem, byliście w miejscach, w których od ponad stu lat nie stanęła stopa krasnoluda. Albo raczej żaden krasnolud nie wrócił stamtąd żywy. – Genevieve westchnęła ponuro. – Jesteście jedynymi, którzy byli w thaigu Ortan. A tam właśnie musimy się dostać. Na kilka długich chwil w sali tronowej zapanowała znowu cisza. Duncan słyszał tylko szelest ubrań Szarych Strażników klęczących za jego plecami. Zerknął przez ramię na Fionę, ale elfia czarodziejka nie spojrzała w jego stronę. Bez wątpienia wolała pozostać w tle. Żałował, że nie może uczynić tego samego. Pierwszy Zaklinacz zaciskał i rozluźniał dłonie, z czoła spływały mu krople potu, pomimo chłodu w powietrzu. Genevieve czekała cierpliwie, aż dwaj mężczyźni na podwyższeniu przetrawią jej słowa. – Na pewno krasnoludy mają mapy... – zaczął król Maric. – Niewystarczające. – Potrząsnęła głową. – Głębokie Szlaki zmieniły się, a być może trzeba będzie udać się dalej niż do thaigu Ortan. Musimy mieć przewodnika, kogoś, kto już tamtędy wędrował. – Zwróciła się wprost do teyrna Loghaina: – Mieliśmy nadzieję, że zechcesz nam pomóc, wasza łaskawość. Masz sławę dobrego wojownika i w... – Nie ma mowy – stwierdził twardo Loghain. – Czy nie rozumiesz, jakie to ważne? – Rozumiem, jak ważne tobie się to wydaje albo jak ważne ma się to wydawać nam. – Machnął ręką, uciszając protest komendantki. – Kto wie co naprawdę knujesz? Czyż nie cudownie będzie, gdy Bohatera spod Dane otoczą Orlesianie, i to w miejscu, gdzie nigdy nie znajdzie się ciała? – Nie bądź głupcem! – Genevieve postąpiła krok w jego stronę. Duncan napiął się, czekając na gwardzistów, którzy do– skoczą do kobiety, by powstrzymać atak, nim dosięgnie teyrna, ale nic takiego nie nastąpiło. Chłopak zamyślił się. Ilu możnych zgodziłoby się tak szybko na prywatną audiencję sam na sam z grupą uzbrojonych Szarych Strażników? Zapewne niezbyt wielu. Na dodatek żaden z dwóch arystokratów na podwyższeniu nie wyglądał ani na zaniepokojonego, ani oburzonego zuchwałością Genevieve. – Nie składamy takich próśb lekko! Potrafisz wyobrazić sobie, co stanie się z twoją krainą, gdy Plaga się rozniesie? Loghain pozostał tam, gdzie stał, spoglądając na komendantkę przenikliwymi bladobłękitnymi oczyma. – Możemy wskazać ci kierunek, jeśli chcesz. Trafisz do thaigu tak samo, jak my trafiliśmy. Na drodze bez wątpienia roją się hordy gigantycznych pająków. Polecam użyć ognia. – Potrzeba nam więcej niż wskazówek! To sprawa życia i śmierci! – Osiem lat temu Maric i ja byliśmy w thaigu, ale trwało to bardzo krótko. – Teyrn nawet nie krył wzgardy. – Spodziewasz się, że wiele z tego pamiętamy, głupia kobieto? – Coś – nalegała Genevieve. – Cokolwiek! – Ja pójdę – oznajmił cicho król zza ich pleców. Chwilę trwało, zanim to do nich dotarło. Loghain miał właśnie rzucić rozwścieczonej Genevieve kolejną gniewną uwagę, lecz zamarł. Powoli odwrócił się i skonfundowany spojrzał na Marica. – Co powiedziałeś? – Powiedziałem, że ja pójdę. – Wydawało się, że król jest równie zaskoczony słowami, które mu się tak nieopanowanie wyrwały, jak Loghain. – Uczynię to. Poprowadzę ich.

W sali tronowej zrobiło się tak cicho, że Duncanowi zaczęło dzwonić w uszach. Odchrząknął nerwowo, zerkając na klęczącą obok Fionę. Wyglądała na równie zdumioną jak on i tylko nieznacznie wzruszyła ramionami na niewymówione pytanie chłopaka. Nie spodziewała się, że król zgodzi się tak nieoczekiwanie. Sytuacja zrobiła się oszałamiająco napięta. Pierwszemu Zaklinaczowi nogi wrosły w ziemię, a twarz wykrzywiła się w zakłopotaniu. – Ani się waż! – Loghain całkowicie stracił panowanie nad sobą i Duncanowi wydało się, że mężczyzna lada chwila wyciągnie miecz. Na swojego króla? Cóż, pewnie w Fereldenie sprawy załatwia się inaczej... Genevieve postąpiła krok przerażona. – Nie możemy narazić was na takie ryzyko! Jesteście królem Fereldenu, a to niebezpieczna wyprawa. – Zgadzam się – dołączył Loghain. – Nikt nie powinien ryzykować dla tak głupiego planu... Nie, nawet nie planu! To wątlutka nadzieja, oparta na... na czym? Jak możesz choćby mieć pewność, że ten twój Szary nadal żyje? Zacisnęła zęby, zerkając czujnie na króla. – Jesteśmy pewni. – Dlaczego? Czego jeszcze nam nie powiedziałaś? Król Maric wstał z tronu, przerywając sprzeczkę. – Pójdę – oznajmił twardo. – Zaprowadzę ich do thaigu Ortan. Jestem pewien, że jeszcze pamiętam drogę. Teyrn Loghain popatrzył na władcę oskarżycielsko, wyraźnie pełen gorących obiekcji, którymi jednak nie zamierzał się dzielić w obecności widowni. Ze sposobu, w jaki władca odwzajemnił spojrzenie, niemal z niechęcią, Duncan wywnioskował, że szykuje się walka. Wyczuł też, że Loghain musi być kimś więcej niż doradcą. Zachowywał się niemal jak brat. Lub powiernik króla. Genevieve natomiast sprawiała wrażenie zagubionej. Duncan rozumiał jej zmieszanie. Uważał, że pomysł, by prosić o pomoc Bohatera spod Rzeki Dane, jest rozpaczliwy, ale to, co się stało, sięgało wyżyn absurdu. Z pewnością król wkrótce zmieni zdanie i Szarzy Strażnicy będą zdani tylko na siebie. Może nawet zostaną ponownie wygnani z Fereldenu? Trudno powiedzieć. Duncan nie potrafił nawet stwierdzić, czy taki obrót zdarzeń będzie dobry, czy zły. Myśl, by nie wchodzić w Głębokie Szlaki i nie stawiać czoła mrocznemu pomiotowi, wydawała się pociągająca. Pierwszy Zaklinacz Remille pochylił się do tronu, błagalnie składając ręce. – Czy jesteście pewni, że to rozsądne, Wasza Wysokość? Czy teyrn nie byłby lepszym wyborem w tej... – Nie – przerwał mu król. – Już zdecydowałem. Wrócił na tron, nie spuszczając wzroku z Genevieve i wyraźnie starając się nie spojrzeć na Loghaina. – Porozmawiamy niedługo, komendantko, by ustalić szczegóły. Jednak chciałbym na chwilę zostać sam z teyrnem. Pierwszy Zaklinacz wyglądał, jakby chciał się odezwać, ale Genevieve potrząsnęła głową, więc zamilkł. Komendantka skłoniła się z wdziękiem i odwróciła do wyjścia. Duncan i pozostali ruszyli za nią. Dwaj mężczyźni na podwyższeniu ledwie to zauważyli. * * * Kiedy tylko komnata opustoszała, Maric opadł na oparcie tronu, czekając na nieuchronne oskarżenia i wyrzuty Loghaina. Westchnął w duchu. Loghain nosił tę ciężką szarą zbroję za każdym razem, gdy Maric go widział. Teyrn zdobył ją na dowódcy orlesiańskiej konnicy podczas Bitwy nad Rzeką Dane, pamiątka z wojny, którą założył na zwycięską paradę w Denerim wiele lat temu. Ludziom się to podobało, a Maric był wtedy rozbawiony. Z biegiem lat rozbawienie zaczęło blaknąć. Zaraz po wojnie Loghain i Maric oraz Rowan pracowali bez wytchnienia, by odbudować królestwo. Po wycofaniu się Orlesian tyle było do zrobienia, tak wiele

spraw wymagało załatwienia, i zawsze tak mało czasu. Były to lata wyczerpujące, ale na swój sposób radosne. Należało podjąć trudne decyzje, dokonać trudnych wyborów i Maric to uczynił. Każdy taki akt odbierał mu maleńką cząstkę duszy, ale król się nie wahał. Ferelden ponownie rósł w siłę, jak wszyscy pragnęli. Loghaina uznano za bohatera, a i Maric, i Rowan stali się żywą legendą. A kiedy Rowan nareszcie urodziła syna, Maricowi wydało się, że może jednak jest mu pisane zaznać trochę szczęścia. Lecz Rowan umarła i wszystko się zmieniło. Loghain patrzył na Marica, jakby nie miał pojęcia, kim jest ten człowiek. Nagle wyjął miecz i wycelował ostrze w pierś władcy. – Proszę – rzekł uprzejmie. – Mam własny miecz, dziękuję. – Nie masz go wziąć. Rzuć się na ostrze, skoro tak bardzo masz ochotę umrzeć. Maric potarł nasadę nosa i westchnął. Znał kiedyś Loghaina, który nie znosił melodramatycznych gestów. Jednak z biegiem lat przyjaciel chyba nauczył się je cenić. – A może sam się nabijesz? – Ja nie próbuję popełnić samobójstwa. – Twarz Loghaina pociemniała, wykrzywiła się boleśnie. – Tak będzie szybciej i prościej. Przynajmniej zostanie ciało, które będzie można pogrzebać. I nie będę musiał wyjaśniać twojemu synowi, dlaczego jego ojciec wybrał się na szaloną wyprawę i nigdy nie wrócił. – Mroczny pomiot jest prawdziwy, Loghainie. I co będzie, jeżeli Szara Straż mówi prawdę? – A co będzie, jeżeli nie mówi? – Loghain podszedł do tronu, pochylił się, opierając dłonie na podłokietnikach, i popatrzył Maricowi w oczy. – Nawet jeżeli zlekceważysz, że Strażnicy, którzy do nas przyszli, są z Orlais – przekonywał – na pewno wiesz, że oni zawsze mają swoje własne cele. Nie służą żadnemu krajowi i żadnemu władcy. Zrobią, co uznają za stosowne, by poradzić sobie z obecnym zagrożeniem, ale nie będzie ich obchodził ani twój los, ani dobro Fereldenu, ani nic innego! Trafny argument. Dwa wieki temu Szarzy Strażnicy wzięli udział w spisku przeciwko królowi Fereldenu. Spinek się nie udał, a Szara Straż została skazana na wygnanie, ale tylko kilku ludzi wiedziało, że aby ją wygnać, potrzeba było całej fereldeńskiej armii. Tysiące żołnierzy przeciw mniej niż setce Strażników, a i tak Strażnikom prawie udało się zwyciężyć. Szarzy byli siłą, której nie należało lekceważyć, niezależnie od jej liczebności. – Nie chodzi tylko o to – mruknął Maric. – Więc o co? O to, że Rowan nie żyje? – Loghain wyprostował się i przemierzył podwyższenie w paru krokach, potrząsając głową. – Jesteś taki, odkąd wróciłem. Ledwie widujesz syna. Nie chce ci się nawet kiwnąć palcem, by rządzić królestwem, które dźwignąłeś z ruiny. Na początku ci na to pozwalałem, byłeś wszak w żałobie i rozumiałem twój smutek, ale minęły już trzy lata. Nie mogę pozbyć się wrażenia, że chcesz zniknąć. Odwrócił się do Marica, a w oczach miał tyle troski, że król nie potrafił znieść ich spojrzenia. – Czy naprawdę tego chcesz? Czy szaleństwo tej prośby cię nie powstrzymuje? Maric splótł palce i zamyślił się. Nie chciał tego mówić Loghainowi, ale zdaje się, że nie miał wyboru. – Pamiętasz tę wiedźmę, którą spotkaliśmy w Głuszy Korcari? – zaczął. – Zaraz po buncie, gdy uciekaliśmy przed Orlesianami? Loghain wyglądał na oburzonego, jakby nie spodziewał się racjonalnego wyjaśnienia. Zawahał się tylko na uderzenie serca. – Tak, pamiętam. Ta szalona wiedźma omal nas nie zabiła. Co to ma do...? – Powiedziała mi coś. Loghain spojrzał wyczekująco. – I? Maricu, ta starucha paplała nieustannie o różnych rzeczach. – Powiedziała mi, że nad Ferelden nadejdzie Plaga. Teyrn powoli skinął głową. – Rozumiem. Powiedziała kiedy?

– Tylko że nie dożyję, by ją zobaczyć. Loghain przewrócił oczyma i cofnął się o krok, przeczesując palcami ciemne włosy. Maric aż za dobrze znał ten gest, przyjaciel był rozdrażniony. – Taką przepowiednię potrafiłby wygłosić każdy. Starucha bez wątpienia próbowała cię przestraszyć. – Udało jej się. Loghain rzucił Maricowi pogardliwe spojrzenie. – Czy nie przepowiedziała także, że nie powinieneś mi ufać? Wierzysz w to jeszcze? W lodowatym spojrzeniu pojawiło się napięcie i Maric wiedział dlaczego. Wiedźma powiedziała o Loghainie: Dopuść go blisko siebie, a on cię zdradzi. Za każdym razem dotkliwiej. Były to jedyne słowa z przepowiedni Wiedźmy z Głuszy, które Loghain znał. I zapamiętał je bardzo dobrze. Może uważał, że jeśli Maric uwierzy w jedno z proroctw, uwierzy też w pozostałe. Poza tym Loghain nigdy nie zdradził Marica, a przynajmniej król nic o tym nie wiedział. Jednak lepiej zachować czujność. – Myślisz, że istnieje zbieżność? – zapytał król, czując nagle niepewność. – Jestem przekonany, że wiedźma dbała tylko o własne cele i kłamała, gdy tak jej było wygodnie. Nie można ufać magii, Maricu. – Loghain opuścił powieki i westchnął. Potrząsnął nieznacznie głową, jakby chciał rzec coś naprawdę szalonego, ale wreszcie, gdy otworzył oczy, powiedział tylko bez przekonania: – Jeżeli uważasz, że w przepowiedniach wiedźmy było choć trochę prawdy, pozwól, żebym to ja ruszył na Głębokie Szlaki, nie ty. Cailan potrzebuje ojca. – Cailan potrzebuje matki – głos Marica zabrzmiał płasko nawet w jego własnych uszach. – I ojca, który nie jest... Nie robię dla niego nic dobrego, Loghainie. Dla nikogo nie robię nic dobrego. Lepiej będzie, gdy odejdę i pomogę królestwu. – Jesteś głupcem. – Ty zaś – zignorował przyjaciela Maric – ty musisz zostać. Zaopiekować się Cailanem. Jeżeli coś mi się stanie, będziesz jego regentem i zatroszczysz się o Ferelden. Loghain potrząsnął głową sfrustrowany. – Nie mogę tego uczynić. Nawet jeżeli uwierzyłbym w tę tajemniczą przestrogę, nie uznałbym, że warto z jej powodu oddać cię w ręce Orlesian. Nie bez eskorty co najmniej średniej armii. Maric westchnął i odchylił się na tronie. Znał ten ton. Kiedy Loghain wierzył, że ma słuszność, nic nie mogło go odwieść od raz powziętych przekonań. Prędzej wezwie gwardzistów i spróbuje zamknąć Marica w lochach, niż pozwoli mu ruszyć na wyprawę. Szarzy Strażnicy byli Orlesianami. Pierwszy Zaklinacz był Orlesianinem. Dla Loghaina znaczyło to: wrogowie. Węszył spisek – nie żeby pierwszy. Przez lata pojawiło się kilku wynajętych zabójców, były też próby pozbawienia Marica tronu przez nie- lojalnych bannów – a chociaż nie znaleziono dowodów, że za tym wszystkim kryło się imperium, Maric nie odrzucał teorii Loghaina. Może przyjaciel nie mylił się i tym razem. Lecz jeżeli się mylił? Stara wiedźma była szalona, to pewne, ale Maric nadal nie potrafił zapomnieć o jej przepowiedniach. Uratowała życie Maricowi i Loghainowi, wskazując im drogę z Głuszy Korcari. Gdyby tego nie zrobiła, byliby martwi. Maric niemal zapomniał przestrogę przed Plagą, ale kiedy tylko Pierwszy Zaklinacz Remille powiadomił go, że Strażnicy proszą o audiencję, władca przypomniał sobie każde słowo, jakby usłyszał je zaledwie wczoraj. Myśl o Pladze tutaj, w Fereldenie, była nie do zniesienia. Stare opowieści opisywały hordy mrocznego pomiotu rojące się na powierzchni, przesłaniające niebo i plugawiące ziemię samą swoją obecnością. Pomiot roznosił Plagę i mordował tych, którzy uszli zarazie. Każda z Plag omal nie zniszczyła Thedas, o czym Szara Straż wiedziała najlepiej. Z pewnością dla ocalenia przed taką katastrofą warto zaryzykować wiele. Loghain odrzuciłby tę myśl, ale Maric nie był tak pewien. Co będzie, jeżeli Wiedźma z Głuszy się nie myliła? Co, jeżeli przekazała Maricowi przepowiednie właśnie po to, by zapobiegł przyszłym nieszczęściom? – Masz rację – przyznał z ciężkim westchnieniem. – Oczywiście, że masz rację. Loghain cofnął się, splótł ramiona na piersi i spojrzał na króla sceptycznie. – To ci nowina.

Maric wzruszył ramionami. – Strażnicy są zdesperowani i żądają zbyt wiele. Możemy dać im wskazówki, narysować mapę i przekazać wszystko, co udało się nam zapamiętać. Ale znowu zejść w Głębokie Szlaki? Nie, masz rację. – Ty dasz im wskazówki. – Loghain zmarszczył brwi. – Ja mam już dość Orlesian na jeden wieczór. Szczególnie tego lizusa Remille’a. Wiesz, że nie wolno mu ufać, jak mniemam? – To Orlesianin, czyż nie? – Świetnie. Żartuj sobie z tego, ile dusza zapragnie. – Loghain odwrócił się do małych drzwi za podwyższeniem. – Poślę kogoś, by kazał wrócić Szarym Strażnikom, ale nie siedź z nimi za długo, Maricu. Jest sporo do zrobienia od rana. Ambasador z Kirkwall chce porozmawiać o piratach, którzy plądrują nabrzeże. Ufam, że dasz sobie radę na audiencji, gdy będę się zajmował bieżącymi sprawami? – Zrobię to – odpowiedział Maric. Popatrzył jeszcze, jak najlepszy przyjaciel pośpiesznie opuszcza salę tronową, a potem przygarbił się, czując wewnętrzną pustkę. Może też odrobinę litości, a zaraz potem falę poczucia winy, że lituje się nad mężczyzną, który tak wiele dla niego poświęcił. Jednak te wszystkie protesty i narzekania Loghaina na konieczność siedzenia w Denerim, by pomóc w rządach, brzmiały w uszach Marica fałszywie. Ponieważ król doskonale wiedział, dlaczego Loghain nie wraca do Gwaren. W Gwaren nieskazitelnie piękna młoda żona wychowywała jego nieskazitelnie piękną młodą córkę. Każdy od czegoś ucieka. * * * Szarzy Strażnicy i Pierwszy Zaklinacz z wahaniem wkroczyli ponownie do sali tronowej. Rozglądali się uważnie, zaskoczeni, że Loghaina nie ma na podwyższeniu. Maric poczuł się dziesięć lat starszy, gdy wyprostował się na swoim tronie. Ani trochę nie był gotów, by poprowadzić kogokolwiek dokądkolwiek. Genevieve podeszła bliżej, uosobienie dojrzałej, pewnej swoich sił wojowniczki. Jej widok sprawił, że Maric pomyślał, jak wyglądałaby Rowan, gdyby dożyła wieku Strażniczki. Żona nigdy nie byłaby tak surowa i oficjalna, tego był pewien. Rowan nosiła serce na dłoni, zawsze pełna troski o królestwo i każdą wolną chwilę poświęcająca synowi. Podobało jej się rządzenie, tak samo jak macierzyństwo – o wiele bardziej niż wojaczka. Prawdę mówiąc, białowłosa komendantka przypominała królowi bardziej Loghaina. – Zmieniliście zdanie, Wasza Wysokość? – zapytała Genevieve z przekonaniem, że jest to jedyny rozsądny obrót wydarzeń. – Nie – odpowiedział Maric z ponurym uśmiechem. Sądząc po zmarszczonych brwiach i napiętych ramionach wojowniczki, nie była to przekonująca odpowiedź. – Poprowadzę was, pod warunkiem, że nikt się nie dowie o moim udziale w tej wyprawie i że będziemy podróżować w tajemnicy. Loghain zostanie w stolicy. Chyba że ty zmieniłaś zdanie, komendantko? Potrząsnęła głową, pozbywając się wahań. – Nie. Musimy ruszać jak najprędzej. Jestem pewna, że nie muszę wam mówić, jak niebezpieczne jest to przedsięwzięcie? Wiecie o tym równie dobrze jak ja. – Świetnie. – Król wstał i zszedł z podwyższenia. Genevieve wyglądała na mocno zakłopotaną, gdy uścisnął jej dłoń. – Darujmy sobie zatem formalności, dobrze? Uwierz, męczą mnie jeszcze bardziej niż ciebie. – Jak sobie życzysz... Maricu. – Na jej ustach pojawił się cień uśmiechu, gdy skłoniła głowę. Może nie była aż tak podobna do Loghaina, jak się wydawało. – Pozwól jednak, że postawię warunek. Chciałabym przydzielić ci jednego z moich ludzi. Kogoś, kto będzie troszczył się o twoje bezpieczeństwo i potrzeby. – Jeżeli uważasz, że tak będzie lepiej, nie krępuj się. Genevieve przywołała gestem młodzieńca, którego przedstawiła wcześniej, tego, który popełnił przestępstwo. Chłopak był smagły, ciemniejszy od pozostałych: zapewne z rivańskiej krwi. Podszedł niepewnie, krzywiąc się, jednak ostrzegawcze spojrzenie zdyscyplinowało go natychmiast. Kiedy stanął obok komendantki, westchnął, jakby właśnie

zdobył się na nadludzki wysiłek. Nie należy się po nim spodziewać finezji – ocenił w duchu Maric. Cokolwiek Straż w nim zobaczyła, chłopak na pewno nie był spiskowcem, nawykł do wyrażania otwarcie swoich myśli i uczuć. Po tak wielu latach spędzonych na dworze Maric uznał, że będzie to odświeżająca zmiana towarzyska. – Duncanie, twoim obowiązkiem będzie troska o potrzeby króla – oznajmiła Genevieve tonem niedopuszczającym żadnych dyskusji. – To znaczy wynosić nocnik i przygotowywać posiłki? – Jeżeli król tego właśnie sobie zażyczy, tak. – A kiedy chłopak się skrzywił, komendantka uśmiechnęła się nie bez złośliwego rozbawienia. – Potraktuj to jako karę. Jeżeli nie będziesz należycie spełniał swoich obowiązków, król po powrocie może cię odesłać do więzienia. Duncan bezradnie popatrzył na Marica, jego posępna mina wystarczała za słowa: Proszę, nie każ mi wynosić nocnika. Maric miał ochotę się roześmiać, ale w porę się opanował. Raczej nie zanosiło się, że na Głębokich Szlakach znajdzie się wiele nocników. To nie będzie przyjemna wędrówka. – Pozwól, że przedstawię pozostałych – Genevieve zwróciła się do Marica. – To Kell, mój adiutant. Ma wrażliwość na mroczny pomiot i będzie naszym tropicielem, gdy znajdziemy się na Głębokich Szlakach. Zakapturzony mężczyzna wystąpił o krok. Maric w życiu nie widział tak uderzająco jasnych oczu. Mężczyzna miał ponurą twarz i poruszał się z ostrożnością świadczącą o czujności, niemal przeczuleniu. Zwisający z pleców duży łuk i odzienie z grubych skór upodobniały go do myśliwego. Kell skłonił uprzejmie głowę, ale nie odezwał się słowem. – A to Uta, Milcząca Siostra, która zdecydowała się dołączyć do Szarej Straży. Nie mówi, ale większość z nas potrafi zrozumieć znaki, jakich używa. Krasnoludzka kobieta nosiła prostą brązową szatę okrytą tuniką Szarej Straży. Miedziane włosy splecione w długi, gruby warkocz sięgały jej prawie do pasa i nie nosiła żadnej widocznej broni. Maricowi przypomniało się mgliście, że Milczące Siostry walczyły gołymi rękami – prawda to? Pomimo niewielkiego wzrostu kobieta miała solidną posturę, na tyle muskularną, by na pierwszy rzut oka ode- chciewało się z nią zadzierać, bez względu na to, czy była uzbrojona czy nie. – Ci dwaj to Julien i Nicolas. Są w Straży prawie tak długo jak ja. Dwaj wysocy mężczyźni wystąpili o krok, obaj w identycznych ciężkich zbrojach, takich jak pancerz Genevieve. Obaj nosili też wąsy w charakterystycznym orlesiańskim stylu, ale na tym podobieństwa się kończyły. Pierwszy, Julien, miał ciemne włosy przycięte tuż przy skórze oraz krótką brodę. Zachowywał się dystyngowanie, a oczy, choć pochmurne, były pełne wyrazu. Uprzejmie skinął Maricowi głową. Drugi, Nicolas, z jasnymi włosami do ramion, uścisnął Maricowi dłoń z wigorem, uśmiechając się szero- ko. Julien na plecach miał wielki miecz, niemal tak długi jak on sam. Nicolas zaś nosił przy pasie nabijaną kolcami maczugę, a na plecach tarczę z symbolem gryfa. Obaj poruszali się z cichą pewnością siebie wojowników, którzy często używali broni. – A to Fiona, rekrutowana z Kręgu Maginów w Montsimmard prawie rok temu. Kobieta, która wysunęła się z grupy, ubrana była w kolczugę i niebieską spódnicę, a u boku trzymała białą laskę. Maric nie uznałby jej za czarodziejkę, gdyby zobaczył ją bez laski, i nie chodziłoby wcale o to, że była elfką. Większość magów, jakich widywał, przypominała Pierwszego Zaklinacza Remille’a: byli mężczyznami nawykłymi do chodzenia własnymi ścieżkami. Fiona była ładna, nawet jeżeli jej twarz pozostała chłodna, a nieznaczne skinienie głowy trudno byłoby nazwać ukłonem. Pierwszy Zaklinacz zbliżył się wyraźnie zażenowany. Nerwowo zacisnął dłoń na swoich żółtych szatach, gdy skłonił się kilka razy Maricowi. – Błagam o wybaczenie, Wasza Wysokość, ale liczy się czas. Musimy wyruszyć jak najszybciej do Twierdzy Kinloch. Genevieve pokiwała głową. – Krąg zaoferował magiczną pomoc w drodze na Głębokie Szlaki. A ponieważ nie mamy wiele czasu, jestem pewna, że bardzo się nam to przyda. – Dlaczego jest tak mało czasu? – zapytał Maric.

– Nigdy nie słyszano o Szarym Strażniku, który nie zostałby natychmiast zabity przez mroczny pomiot. – Wojowniczka zamilkła, a jej spojrzenie powędrowało w dal. Zaraz jednak szorstko podjęła marsz w stronę wielkich drzwi na końcu komnaty. Maric ruszył za nią, a reszta podążyła gęsiego jego śladem. – To, że Strażnik nadal żyje, jest dość znaczące i wskazuje, że stało się coś niezwykłego. Musimy do niego dotrzeć, zanim mroczny pomiot wciągnie go dalej w Głębokie Szlaki i zanim tajemnica się wyda. – A jeżeli się wyda? Co wtedy? – Wtedy zabijemy każdego, kto ją zna – odpowiedziała z powagą. Maric ani przez chwilę nie wątpił, że Genevieve uczyni to, co powiedziała. Sam pomysł, że mała grupa może stanowić groźbę dla mrocznego pomiotu, a nie odwrotnie, powinien wydawać się absurdalny, ale Maric był tylko lekko zdziwiony. Może nawet nie powinien się wcale dziwić. Do Szarej Straży, jak głosiły opowieści, przyjmowano tylko najlepszych z najlepszych. A chociaż od wieków nie było Plagi, legendy pozostały nadal żywe. Ludzie również mieli wiele szacunku dla Strażników, którzy obecni byli w każdej krainie poza Fereldenem. Ta estyma budziła jednak w niektórych kręgach czujność. W wielu krajach traktowano Szarą Straż jak bractwo, którego użyteczność dobiegła kresu, i niechętnie oddawano mu uświęconą tradycją dziesięcinę. Lecz nawet tam nigdy otwarcie nie okazano Straży braku szacunku. Chociaż była nieliczna, nie kwestionowano jej umiejętności. – Mam jedno pytanie, jeśli można – powiedział Maric. – Słucham. – Kim dokładnie jest ten, kogo mamy odnaleźć? Genevieve zatrzymała się gwałtownie tuż pod drzwiami i spojrzała Maricowi prosto w oczy. Ponownie dostrzegł, że się zawahała, niepewna, ile może ujawnić. A przecież miał z nią i jej ludźmi ruszyć w najniebezpieczniejszy zakątek Thedas! Król Fereldenu mógł mieć tylko nadzieję, że Szarzy Strażnicy zaufają mu na tyle, by dopuścić go do swoich tajemnic. Przynajmniej pod tym względem Loghain się nie mylił, bractwo miało swoje własne ukryte cele. – Ma na imię Bregan – powiedziała komendantka. – To mój brat. DWA I tak Złote Miasto czernieje z każdym krokiem, który uczynicie w mej Sali. Patrzcie na doskonałość, gdyż ulotna jest. Sprowadziliście Grzech do Nieba i zagładę na cały świat. Pieśń Smutku 8:13 Intensywny smród przypominał Breganowi odór gnijącego mięsa. Z oddali dobiegał pomruk, ledwie słyszalne murmurando, budzące jednak głęboki strach. Mężczyzna ostrożnie przesunął dłoń i przekonał się, że leży na kamieniu. Głaz wydawał się w dotyku dziwnie śliski, jakby pokryty warstwą popiołu i tłuszczu. Bregan nadal był w Głębokich Szlakach. Wyczuwał nad sobą wielomilową skorupę skał, jakby niewidzialny ciężar miażdżący mu ciało. Mężczyzna wziął głęboki, urywany wdech i zaraz zaczął się dusić, gdy ogarnął go smród zgnilizny. Przechylił się gwałtownie i zwymiotował, choć ściśnięte wnętrzności miał puste i jedynie dławił się w nieopanowanych spazmach. Ostry, przeszywający ból przypomniał mu o odniesionych ranach. Kiedy zdołał wreszcie zapanować nad mdłościami, drżąc i pocąc się obficie, sprawdził, jakich doznał obrażeń. Jego zbroja przepadła, podobnie jak tarcza i miecz, ale pozostawiono mu szaty i tunikę, poplamioną teraz krwią i brudną. Rany natomiast zostały opatrzone. W całkowitej ciemności nie mógł

się przyjrzeć opatrunkom. Zapewne jakiś okład przytrzymywany kawałkami szmat w dotyku przypominających płótno. Ale kto go tutaj przyniósł? Kto zajął się ranami? Bregan pamiętał, jak dotarł do zrujnowanego thaigu. Pamiętał, jak otoczył go mroczny pomiot z Głębokich Szlaków, otoczył go ze wszystkich stron, ale potem...? Nic. Przypomniał sobie ból, gdy ostrza potworów zanurzały się w jego ciele, szpony zdzierające mu zbroję i zaciskające się na rękach i nogach. Powinien być martwy. Mroczny pomiot nie okazywał litości i nie brał jeńców. Bregan zamknął oczy i ostrożnie wsłuchał się w swoje nadwrażliwe zmysły. Wokół wyczuwał mroczny pomiot. Nie w tym samym pomieszczeniu, ale tuż obok. Jak zawsze doznanie wywołało niesmak, jakby w ciało Strażnika sączyła się trucizna. Zamknął oczy i spróbował wypchnąć z umysłu świadomość mrocznej obecności. Jakże się brzydził tym doznaniem! Każdy Szary Strażnik zyskiwał zdolność wyczuwania pomiotu na odległość i większość uważała to za dar. Bregan uważał, że to przekleństwo. Mruczenie nadal było słyszalne. Na jego tle jednak słychać było też inne dźwięki. Ruch, ślizg po kamieniach. Szmer wody. Ciche i stłumione odgłosy, niemal niezauważalne, ale jednak rzeczywiste. Od czasu do czasu zmieniał się też odór, przez zgniliznę przebijał zapach spalenizny. Bregan czuł dziwny nacisk na umysł, jakby coś próbowało... dostać się do jego myśli. Ale gdy zdał sobie sprawę, co się dzieje, doznanie znikło. Kiedy sobie przypomniał, co się stało, serce zabiło mu szybciej. Bregan niezdarnie dźwignął się na czworaki. Po omacku próbował zorientować się w wielkości pomieszczenia. Pod palcami wyczuł chyba futro, brudne – jak to dobrze, że nie został nim okryty, wolał nagą skałę. Gładkie ściany dowodziły, że Strażnik znajdował się w budowli, a nie w naturalnej jaskini. Ręce natrafiły na lepkie smugi, niczym zgniła pajęczyna ciągnąca się po skale. Plugastwo mrocznego pomiotu. Mężczyzna powstrzymał falę torsji. Lepiej nie myśleć o tym za wiele. Wówczas rozległ się nowy odgłos. Kroki, buty na kamieniach, niezbyt daleko. Bregan zwrócił twarz w stronę dźwięku, pierwsza wskazówka orientacyjna, jaką dostał od przebudzenia. Wyczuł, że zbliża się mroczny pomiot. Mężczyzna odczołgał się jak najdalej, czujny i przerażony zarazem. Czy są tu drzwi? Czy zobaczy, co się zbliża? Niemożność przystosowania wzroku do całkowitej ciemności doprowadzała do szału. Kroki stawały się głośniejsze, odbijały echem i rezonowały w głowie Strażnika. A potem skrzypnęły zawiasy, metalowe drzwi się uchyliły i Bregana oślepiło jasne światło. Krzyknął z bólu i skulił się, zasłaniając twarz. – Proszę wybaczyć – zabrzmiał niski, dźwięczny głos. Niesamowity, lecz nie nieprzyjemny dla ucha. Słowa zdawały się wydostawać z zaciśniętej krtani, jakby ten, kto mówił, nie nawykł do ich używania. Bregan usiadł i zamrugał, nadal osłaniając się przed zbyt jasnym światłem. Trudno było cokolwiek dostrzec przez łzy. Udało mu się jedynie zobaczyć rozmazany cień sylwetki trzymającej coś, co wyglądało jak świecący kamień. Postać weszła do pomieszczenia, lecz trzymała się w bezpiecznej odległości. – Światło jest konieczne – mówił dalej uprzejmy głos. – Przypuszczam, że gdybym przyszedł po ciemku, nie byłoby to dla ciebie przyjemne. Dobrze się domyślam, że nie widzisz po ciemku? Czy to mroczny pomiot? Emisariusze umieli mówić, ale Bregan nie przypominał sobie, by zanotowano choć jeden przypadek, gdy odezwali się do Szarego Strażnika. Emisariusze byli rodzajem pomiotu, który rzuca zaklęcia. Bregan słyszał ich głosy raz podczas walki, okrzyki wzywające czar lub po prostu uwalniające gniew. Słyszał nawet, jak stawiały ultimatum przed bitwą, ale nigdy nie były to uprzejme, zwykłe słowa. Jednak Strażnik wyczuwał, że niewątpliwie ma przed sobą mroczny pomiot. Znajome doznanie niesmaku i obrzydzenia splamiło mu umysł. – Poczekam – zabrzmiał głos. – Twój wzrok niedługo powróci. Przez kilka chwil Bregan tylko przecierał oczy, aż wreszcie powróciła ostrość widzenia. To, co ujrzał w blasku świecącego kamienia, nijak nie rozwiało jego konfuzji. Miał przed sobą mroczny pomiot, emisariusza, którego można by pomylić z człowiekiem, gdyby nie zakażona skóra i wyłupiaste rybie oczy. Stworzenie nie miało włosów, a z rozchylonych w ohydnym uśmiechu ust

wystawały kły. Zamiast typowego dla potworów odzienia złożonego z kawałków skór i zbroi ten stwór nosił prostą brązową szatę, choć przybrudzoną popiołem i kurzem. W jednej dłoni przybysz ściskał czarną, powyginaną laskę, w drugiej – kawałek świecącej skały. Wydawał się spokojny, gdy tak patrzył na Bregana nieludzkimi oczyma. Strażnik zadrżał, niepewny, jak ma się zachować. Instynkt podpowiadał mu, by rzucić się na potwora i złamać mu kark, choćby gołymi rękami. Emisariusze mogli używać magii, ale każdy czar wymagał czasu, by zebrać moc do jego rzucenia. Jeżeli Bregan będzie wystarczająco szybki, nawet ta powyginana laska nie na wiele się przyda. – Czy twoje rany się zagoiły? – zapytał nieoczekiwanie pomiot. – Rozumiem, że ludzie znają moc magicznego uzdrawiania, ale, niestety, ja nie. Nawet nasza wiedza o ludzkich lekarstwach jest... ograniczona. – Nie pojmuję – wyjąkał Bregan. Stworzenie skinęło głową z udanym współczuciem. Strażnik zaś nie wierzył własnym oczom. Nic nie przygotowało go na spotkanie z mrocznym pomiotem, który nie rzuca się bezmyślnie, by zabić lub zakazić żywą istotę, lecz zachowuje się uprzejmie, niemal po ludzku. To przeczyło całej wiedzy, jaką Szara Straż mozolnie zdobywała wiek po wieku podczas Plag. – Czego nie pojmujesz? – zapytało stworzenie cierpliwie. – Czy jesteś... mrocznym pomiotem? Nie wydawało się zaskoczone pytaniem. – A ty jesteś człowiekiem? Zdawało się, że głos załamał się na słowie człowiek, jakby było obce. Bregan przypuszczał, że mroczny pomiot za takie je uważa. – Sądzę, że nie jesteś – mówił stwór. – Sądzę, że jesteś Szarym Strażnikiem. – Ja... Jestem i tym, i tym. Mroczne stworzenie uniosło wzrok, ale Bregan nie potrafił ocenić, czy z niedowierzaniem, czy z zaskoczeniem, czy może z czymś innym. Czy mroczny pomiot w ogóle był zdolny do uczuć? Potrafił współpracować podczas ataku. Wiadomo, że umiał naprawiać swoje zbroje, a nawet konstruować prymitywną broń i schronienia z pozostałości krasnoludzkich budowli w Głębokich Szlakach. Jednak nigdy nie znaleziono dowodu na świadomą motywację kryjącą się za działaniami potworów, poza siłami zła, które nimi władały. Zapewne Szara Straż mylnie oceniła mroczny pomiot. Albo wiedziała cały czas i stanowiło to jeszcze jeden z rozlicznych sekretów, tak wielki, że nie ujawniono go nawet komuś z rangą Bregana. Nie byłby to pierwszy raz – pomyślał z goryczą Strażnik. Powoli usiadł ponownie, nie spuszczając czujnego wzroku z emisariusza – zakładając, że to w ogóle emisariusz. Gdyby chciał zabić Bregana, mógł to zrobić wcześniej. Mężczyzna nie był jednak pewien, czy nie czekał go o wiele gorszy los. Mroczny pomiot oparł się na lasce w geście typowym dla człowieka, co jeszcze bardziej zmieszało Strażnika. – Mój lud potrafi wyczuć Szarego, tak samo jak Szarzy potrafią wyczuć mój lud. A ty wiesz, czemu tak jest. – Stwór spojrzał znacząco na Bregana, ale mężczyzna nie odpowiedział. – Mroczny pomiot ma skazę – podjął emisariusz. – Ciemność, która nas przenika, zniewala, pcha nas do przeciwstawiania się światłu. Jest w naszej krwi i plugawi świat wokół nas. Wyciągnął szponiasty, pomarszczony palec w kierunku Bregana. – Jest także w twojej krwi. To właśnie czyni cię tym, kim jesteś. To właśnie wyczuwasz w nas, a my w tobie. Strażnik poczuł ucisk w żołądku. Nie powiedział nic, ale też nie potrafił spojrzeć potworowi prosto w nieludzkie oczy. – Przyjąłeś tę ciemność w siebie – mówił dalej mroczny stwór. – Używasz jej, by walczyć z moim rodzajem. Twoja odporność na skażenie nie jest jednak całkowita. Kiedy zacznie ustępować, ruszysz na Głębokie Szlaki. Sam. By walczyć z nami po raz ostatni. To dlatego tu przyszedłeś, czyż nie? Pytanie zawisło w ciszy. Bregan nadal nie patrzył na mroczny pomiot, silne przeczucie kazało mu się tego strzec. Rozmowa z potworem była już wystarczająco zdumiewająca. Ale to, że mroczny pomiot znał

sekret Straży... to było o wiele bardziej niepokojące. Czekał zatem, rozważając, czy nie powinien podjąć próby ucieczki, dopóki jeszcze może. Czy to ważne, jeżeli zo- stanie zabity? Przecież właśnie po to zszedł na Głębokie Szlaki. Co gorszego może mu zrobić mroczny pomiot, niż znowu go pobić i zamknąć w brudnej celi? Pod wpływem tych myśli tylko się bardziej przygarbił. Zdawało mu się również, że coraz wyraźniej słyszy dziwne murmurando. Wewnątrz czuł tłustą śliskość skażenia, wsiąkała w każdy zakamarek ciała Bregana. Zapragnął zdrapać sobie twarz, zerwać ciało z kości. Chciał się pozbyć plugastwa. – Tak – przyznał powoli. – Powołanie. Tak to nazywamy, gdy przychodzi na jednego z nas pora, by z tym skończyć. – Powołanie – powtórzył mroczny pomiot, kiwając głową, jakby chciał wyrazić aprobatę. – Wolisz chwalebny koniec niż poddanie się zarazie? To właśnie się dzieje? – Nie wiem! – syknął Bregan. Spojrzał na potwora i cofnął się z oburzeniem, gdy napotkał wzrok pełen badawczej, niemal beznamiętnej ciekawości. – Nie? Nigdy wcześniej się to nie zdarzyło? Bregan dźwignął się, nie zwracając uwagi na tępe pulsowanie ran i mdłości wzbierające w przełyku. Mruczenie zabrzmiało głośniej i Strażnik zachwiał się – ogarnęły go zawroty głowy. – Czym ty jesteś?! – wykrzyknął. Doskoczył do potwora tak blisko, że poczuj wyraźnie zgniliznę jego ciała i ujrzał blade tęczówki rybich oczu. Pomiot się nie cofnął. – Dlaczego mnie tutaj zamknąłeś? Na oddech Stwórcy! Powinienem być martwy! – Dlatego tu przyszedłeś? By umrzeć? – Tak! – wrzasnął Bregan. Chwycił emisariusza za szatę i przyciągnął, unosząc pięść do ciosu. Potwór nie próbował się bronić. Popatrzeli sobie w oczy. Strażnik potrząsnął pięścią, zacisnął zęby. Powinien go uderzyć. Powinien go zabić. Nie miał żadnego powodu, by się wahać, a jednak się zawahał. Dlaczego? – Myślę – wyszeptał potwór – że przyszedłeś tu, ponieważ czułeś, że nie masz wyboru. Bregan puścił go, odepchnął. Mroczny pomiot zatoczył się, niemal upadł, ale udało mu się w porę wesprzeć na lasce. Nie wyglądał na przejętego wybuchem Strażnika. Ten zaś odwrócił się, drżąc z wściekłości. – Nie dam ci tego, czego chcesz, cokolwiek to jest – warknął. – Więc możesz po prostu mnie zabić. Przez długą chwilę słychać było jedynie szelest szat wygładzanych przez mroczny pomiot, zapewne by się uspokoić. Mruczenie tętniło w oddali, na jego tle Strażnik wyczuł inne potwory. Docierały do niego stłumione odgłosy, jakie wydawały – nienaturalny klekot i oschły syk, nawiedzający sny Bregana od Dołączenia, gdy przyjął esencję mroku. Wyczuwał teraz pomiot naciskający na jego umysł, nieustępliwie i nieprzejednanie. Odepchnął od siebie te doznania, zaciskając powieki, starając się słuchać tylko szalonego bicia własnego serca. Bregan wiedział. Kiedy zakończono ceremonie pożegnalne i krasnoludy złożyły Strażnikowi wyrazy głębokiego szacunku, czas był ruszyć za Powołaniem. Otwarto zapieczętowane wrota na krańcu Orzammaru. Bregan spojrzał w mroki Głębokiego Szlaku i wiedział, że to nie może być tak proste. Lepiej już rzucić się na miecz, zakończyć to szybko i czysto, i nieważne, co sobie pomyśli Stwórca. Lepsze to niż powolny marsz w otchłań mroku. A jednak Bregan poszedł. Nie miało znaczenia, czego chciał. Przez całe życie nie miało znaczenia, czego chciał; dlaczego teraz miało się to zmienić? – Odpowiem na twoje pierwsze pytanie – odezwał się emisariusz. – Jestem Architektem. – Tak masz na imię? – Nie mamy imion. Tym po prostu jestem. Inni z mego rodzaju nie mają nawet tyle. Są po prostu mrocznym pomiotem i niczym więcej. Bregan odwrócił się powoli, zaciekawiony. – A ty jesteś? Czymś więcej? Mroczny stwór uniósł palec. – A jeżeli ci powiem, że może zapanować pokój między twoim i moim rodzajem? Że to jest możliwe? Bregan nie był pewien, co o tym myśleć.

– Czy kiedykolwiek pragnęliśmy pokoju? Mam na myśli: pokoju z mrocznym pomiotem? Trudno... trudno to sobie nawet wyobrazić. – Szarej Straży nigdy nie udało się zetrzeć mrocznego pomiotu z oblicza świata. Cztery razy odnaleźliśmy jednego ze starożytnych smoków, śpiącego w swoim więzieniu pod ziemią. Istoty, które nazywacie Dawnymi Bogami. – Architekt popatrzył w dal, przechylając melancholijnie głowę. – One nas wzywają, nie potrafimy się oprzeć ich syrenim śpiewom. Uwalniamy smoki, a kiedy wyjdą na powierzchnię, idziemy za nimi. Nie możemy się oprzeć. A kiedy twój rodzaj, Strażniku, zepchnie nas na powrót pod ziemię, cykl zaczyna się na nowo. Bregan zmarszczył brwi. – Zatem jedyny sposób, by zapanował pokój, to zniszczenie mrocznego pomiotu. Architekt posłał mu ostre spojrzenie. – To nie jedyny sposób – nieludzki, rezonujący głos sprawił, że Strażnik zadrżał. I wówczas uświadomił sobie, czego chce od niego mroczny pomiot. W okamgnieniu rzucił się na potwora, pchnął go na ścianę i wyrwał mu świecący kamień. Architekt zatoczył się, laska głośno zaklekotała na kamieniach. Nie czekając, aż emisariusz rzuci zaklęcie, Bregan wypadł z celi, z głośnym hukiem zatrza- skując za sobą metalowe drzwi. Sala, w której się znalazł, była gorsza niż cela. Obrastały ją jakby organiczne wąsy i bąble czarnego śluzu. Dalej znajdowały się drzwi, zardzewiałe i zamknięte, pokryte ohydnymi pąklami i naroślami. Bregan zignorował je i ruszył przed siebie, unosząc świecący kamień. Dotarły do niego zbliżające się krzyki i gniewne syczenie – nadchodziły potwory. Mroczny pomiot był ze sobą połączony tą samą siłą, która pozwalała Szarym Strażnikom wyczuwać się nawzajem – Architekt nie mylił się, choć Bregan wolał nie myśleć, skąd ta wiedza u emisariusza. Skupił się na doznaniach zmysłów, próbując zorientować się, skąd nadejdzie atak. Nie było to łatwe. Plugastwo kaziło wszystko wokół i za każdym razem, gdy próbował rozszerzyć swoje wewnętrzne wyczucie, murmurando brzmiało głośniej i stawało się silniejsze. Kiedy próbował wyłowić poszczególne monstra z otaczającego go morza skażenia, miał wrażenie, że tonie, że z każdym oddechem plugastwo wypełnia mu płuca. Kiedy minął załom ściany, omal nie wpadł na kilka hurloków – prawdziwych wojowników mrocznego pomiotu, postawnych, wysokich, odzianych w niedopasowane kawałki ciężkich pancerzy i dzierżących groźnie wyglądające ostrza. Z sykiem obnażyły kły i cofnęły się zaskoczone. Bregan nie dał im szansy. Zwarł się z najbliższym stworem i kopnąwszy w pierś, wyrwał mu zakrzywiony miecz. Przeciwnik nie zdążył stawić oporu, krzyknął tylko ze złością. Strażnik w okamgnieniu ciął z półobrotu kolejnego stwora. Ten upadł, trzymając się za szyję, z której tryskała czarna posoka. Trzeci pomiot wydał jękliwy krzyk, dobywając miecza. Bregan wykonał unik w ostatniej chwili, uderzył napastnika w głowę rękojeścią, po czym wbił ostrze w plecy leżącego. Pomiot zagulgotał boleśnie, gdy Strażnik obrócił miecz w ranie. Jednak reszta wojowników opanowała zaskoczenie. Z rykiem rzuciła się na Bregana, wytrącając mu broń. Na ramieniu poczuł ugryzienie. Kły weszły głęboko, skażenie wsączyło się do krwi. Gdyby Bregan nie należał do Szarej Straży, byłby już martwy – popadłby w wyniszczającą chorobę, wywołującą szaleństwo i majaki, a wreszcie bolesną śmierć. Lecz Szarzy Strażnicy płacili ogromną cenę za to, czym byli. I nie płacili na próżno. Bregan walczył, zaciskając zęby, gdy słyszał zawodzenie mrocznego pomiotu tuż przy uchu. Kiedy monstra wilgotnymi czarnymi językami oblizywały sobie kły, twarz mężczyzny owiewał ich cuchnący oddech. Krzyki brzmiały coraz bliżej. Strażnik zatoczył się na ścianę, uwalniając jedno ramię z uścisku mrocznego pomiotu, i wyprowadził cios w podbródek najbliższego przeciwnika. Stwór jęknął z gnie- wem, chwycił Bregana za głowę i zaczął nią uderzać o kamienie podłogi. Strażnik wygiął się, próbując się wyrwać. Wreszcie, kiedy mu się udało, odepchnął napastnika. Mroczny pomiot uderzył w ścianę z głośnym chrupnięciem. Zanim się obejrzał, stracił miecz. Jednym płynnym ruchem Bregan zerwał się na równe

nogi i ciął w podnoszącego się potwora. Raz. Drugi. I wystarczyło. Strażnik oparł się o ścianę, walcząc o oddech. Zalała go słabość, miecz wysunął mu się z dłoni. Kwaśny odór krwi tłumił nawet smród zgnilizny. Mruczące nucenie przybrało na sile, stało się bardziej przenikliwe. Lada chwila zagłuszy inne dźwięki. Bregan przytknął czoło do chłodnego kamiennego muru i zamknął oczy. Obok zabrzmiał syk i Strażnik wyprostował się czujnie. Kolejny mroczny pomiot w ciężkiej, niedopasowanej zbroi przypuścił atak włócznią. Niewiele myśląc, Bregan chwycił drzewce tuż za szpikulcem i skierował w ścianę. Potwór zatoczył się i nadział na wystawiony przez Strażnika łokieć. Rozległ się mdlący trzask łamanych zębów i kości. Zanim stwór odzyskał równowagę, Bregan wyrwał włócznię. Obrócił ją w okamgnieniu i wbił w brzuch mrocznego pomiotu. Nie czekając, aż przeciwnik upadnie, Strażnik puścił drzewce i odwrócił się, by uciec dalej. Musiał się wydostać. Szybko. Porwał upuszczony miecz i pobiegł do wielkiej, otwartej komnaty. Stały tu kolumny, niektóre już na wpół zwalone, inne sięgające niewidocznego sufitu. Wszystkie obrośnięte czarnym grzybem i plugastwem. Świecący kamień posyłał na posadzkę migotliwe cienie. Bregan przebiegł przez salę, dostrzegając naprzeciw gromadzący się pomiot. Większość stanowiły genloki, niskie, krępe, ze szpiczastymi uszami i zębatymi grymasami, ukazującymi długie kły. Kiedy zauważyły Strażnika, uniosły łuki i zaczęły szyć strzałami. Dwie świsnęły tuż przy twarzy Bregana, jedna przebiła mu ramię. Lekceważąc ostrzał, mężczyzna ruszył na łuczników. Z bojowym okrzykiem uniósł miecz i ciął pierwszą linię mrocznego pomiotu. Nie patrzył, kogo sięgnęły ciosy, po prostu ciął, przebijając się przez grupę potworów. Posoka plamiła mu twarz i przez okamgnienie słabość omal go nie powaliła, lecz zacisnął zęby, walcząc z oszołomieniem. Genloki próbowały wykorzystać przewagę liczebną, ale niewiele mogły zrobić. Większość padła pod ciosami, reszta starała się przegrupować, ale Strażnik już się przebił i skręcił za załom muru, na korytarz. Postawny hurlok zastąpił mu z rykiem drogę, ale Bregan uderzył mieczem, nawet nie zwalniając kroku. Musi być stąd jakieś wyjście. Musi. Bregan znajdował się w jakiejś fortecy, dawno temu porzuconej przez krasnoludy, gdy ich starożytne królestwo najechał mroczny pomiot. Jeżeli tylko mężczyzna znajdzie drogę, wyjdzie na Głębokie Szlaki, będzie mógł... Zatrzymał się w połowie schodów. Słyszał nadchodzące potwory – niedaleko za nim i równie blisko przed nim. Niczym budzące się mrowisko. Bregan opuścił ramiona, oddychając z trudem. Starał się nie zwracać uwagi na pot zalewający mu oczy. Nawet jeżeli uda mu się stąd wyjść, dokąd pójdzie? Powinien być martwy. Szczerze mówiąc, powinien pozwolić, by mroczny pomiot go zabił już w pierwszym starciu. Spojrzał na miecz w kurczowo zaciśniętej dłoni. Zabrudzone sadzą ostrze o nieregularnym kształcie, zaokrąglone przy końcu, przypominało wielką szablę. Rękojeść była prymitywna, owinięta skórą. Bregan wolał nie wiedzieć czyją. Marnie wykonana broń, ale skuteczna. Zakrzywionym końcem można z łatwością rozpłatać gardło – wystarczy przytknąć do szyi. Jedno krótkie szarpnięcie i dla Bregana będzie po wszystkim. Nigdy nie zdradzi im miejsca, gdzie znajdowali się Dawni Bogowie. Bregan nie chciał być odpowiedzialny za rozpoczęcie kolejnej Plagi, kolejnej inwazji mrocznego pomiotu na krainy leżące na powierzchni. Strażnik podejrzewał, że potwory nie potrafią czytać w jego umyśle, inaczej poznałyby już sekret, ale kto wie do jakich sztuczek zdolny jest Architekt? Lepiej, by wiedza, gdzie są Dawni Bogowie, umarła tutaj wraz z Breganem. Zacisnąwszy zęby, podniósł miecz. Krzywizna ostrza przylegała do gardła Szarego Strażnika niemal doskonale. To nie był jego pomysł, by zejść w Głębokie Szlaki i umrzeć w walce. Wymusiła to wiekowa tradycja Szarej Straży, a Bregan zgodził się na nią niechętnie, jak godził się na wszystko wcześniej przez całe życie. Tak było lepiej. Ostrze zakołysało się. Z krtani wyrwał się jękliwy szloch, mężczyzna zadrżał. Miecz upadł, a Bregan zamknął oczy, zatrząsł się od płaczu.

Mroczny pomiot zbliżył się do niego z obu stron korytarza, ale Szary Strażnik nawet tego nie zauważył. Stał odrętwiały na schodach i czekał, a ciemność zamykała się w jego umyśle. Mruczące nucenie osiągnęło crescendo, ponaglenie szarpało ostatki gasnącej świadomości mężczyzny. Murmurando było w nim. Mroczny pomiot zaroił się wokół Bregana i przygniótł go do ziemi. Monstra wgryzły mu się w ciało, ostrza zadały bolesne rany. Jednak mężczyzna nie krzyknął ani nie stawił oporu. Świecący kamień odtoczył się gdzieś dalej i Strażnika spowiła ponownie ciemność, a potem poczuł uderzenie w tył głowy. Tak było lepiej... TRZY Upadłe demony, które mogły stać się bogami, zaczęły szeptać do ludzi ze swych podziemnych mogił I ludzie z Tevinteru usłyszeli, i wznieśli raz jeszcze ołtarze fałszywym bogom. A demony wyszeptały im sekrety najczarniejszej magii. Pieśń Smutku 5:11 Duncan przygarbił się żałośnie, pewien, że niewielka łódka zaraz się przechyli i pasażerowie znajdą się w jeziorze Kalenhad. Podróż na zachód z Denerim zajęła parę dni i chłopak nie wiedział nawet, czemu wszyscy się tak przejmują? Jeżeli Pierwszy Zaklinacz Remille chciał podarować coś Szarej Straży, czemu nie zrobił tego w stolicy? Wizyta w Twierdzy Kinloch wydawała się niepotrzebna, nawet jeśli zejście w Głębokie Szlaki znajdowało się niedaleko. Skoro liczył się czas i pośpiech, jak twierdziła Genevieve, to chyba sensowniej było od razu ruszyć na poszukiwania jej brata? Ależ skąd. Zamiast iść prosto w Głębokie Szlaki, Duncan musiał się gnieść w łupinie – na której pokładzie ledwie starczało miejsca dla króla i muskularnego wioślarza – oraz zamarzać na śmierć podczas przeprawy przez jezioro. Wiatr zacinał wściekle, z każdym podmuchem chłopakiem wstrząsał dreszcz. Naprawdę nie mógł opanować drżenia, pomimo że był opatulony w grube futro podarowane mu przez króla. Czy wszędzie w tym królestwie panowały tak koszmarne mrozy? Kawałki lodu raz po raz mocno obijały się o burty. Wioślarz utrzymywał kurs, pocąc się z wysiłku. Czasami mógł jedynie odpychać krę długim wiosłem, niekiedy poruszał nim pośpiesznie tylko po to, by nagle skręcić. A co się dzieje, gdy jezioro jest całkowicie zamarznięte? Czy wtedy ludzie po prostu chodzą do wieży na piechotę? Jedynie król sprawiał wrażenie zupełnie niewzruszonego i pogodą, i obrotem spraw. Był milczący, odkąd wyprawa opuściła miasto, zamknął się w sobie i zadawał niewiele pytań... co Duncan z całego serca popierał. Raz czy dwa król zapytał na próbę o Szarą Straż – i Duncan odpowiedział, zachowując czujność. Genevieve ostrzegła go, że król może to robić, i niemal na jednym wydechu dodała, że chłopak winien ujawniać jak najmniej. Król jedynie wzruszył ramionami na krótkie odpowiedzi Duncana. Chyba tego się spodziewał. Dzięki małomówności chłopak miał spokój przez parę dni. Wyprawa opuściła Denerim Traktem Północnym, wzdłuż Wybrzeża. Według Genevieve o tej porze roku na szlaku nie można było spotkać wielu podróżnych, a zatem niewielkie były szanse, że ktoś rozpozna lub spróbuje śledzić Szarych Strażników. Kiedy nadchodziły śniegi, ruch ograniczał się do żeglugi solidnymi, powolnymi statkami na Morzu Przebudzonych. Na trakcie Strażnicy napotkali jedynie garstkę handlarzy ciągnących wypako- wane wełną wózki oraz pielgrzymów, którym pogoda niemal udaremniła podróż. Nikt nie poświęcił uwagi paru konnym. Krasnoludy nigdy nie radziły sobie dobrze w siodle, ale Uta starała się znosić jazdę z milczącą godnością. Duncan uważał zresztą, że krasnoludzka kobieta trzyma się na koniu z gracją, jakiej brakowało jej pobratymcom, przynajmniej tym, których chłopak widywał od czasu do czasu.

Krasnoludy wolały jeździć na wózkach lub w powozach, nie na grzbietach zwierząt, lecz podobno w Orzammarze dosiadało się wołów. Kiedyś Duncan zapytał o to Utę i wnioskując z jej szerokiego uśmiechu, pytanie bardzo ją ubawiło. Być może nie było w tym krztyny prawdy? Duncan nie wiedział, jak dotąd nie miał okazji, by odwiedzić Orzammar. Kiedy tylko wędrowcy opuścili pałac, Kell odebrał swojego ogara, Haftera. Było to wielkie zwierzę, same mięśnie i zęby okryte kosmatym szarym futrem. Duncan nie miał pojęcia, jakiej rasy był Hafter, ale wiedział, że w obronie swego pana pies rozerwie gardło każdemu napastnikowi. Duncan widział to na własne oczy. Teraz jednak Hafter z radośnie wywalonym jęzorem kłusował obok wierzchowca myśliwego. I pomyśleć, że wystarczy krótki rozkaz, a ten szczęśliwy zwierzak przemieni się w zabójcę. Julien i Nicolas trzymali się razem, jak zwykle. I milczeli, jak zwykle. Duncan przypuszczał, że ci dwaj tyle razy walczyli ramię w ramię, że po prostu przywykli do swojego towarzystwa. Czasami między nimi jechała Genevieve, ale zazwyczaj trzymała się na czele wraz z Kellem. I wpatrywała się w widnokrąg z takim natężeniem, jakby wysiłek woli mógł sprawić, że wyprawa znajdzie się u celu. Duncan zwykle jeździł z Fioną. Rozmawiali wtedy przyjaźnie, dopóki mniej gadatliwi jeźdźcy nie zaczynali rzucać im ponurych spojrzeń. Chłopak wcale nieźle poznał elfią czarodziejkę przez te kilka miesięcy po przyłączeniu się do Szarej Straży. Teraz jednak Fiona trzymała się z daleka. Przy paru okazjach, gdy ją zagadywał, sprawiała wrażenie zdenerwowanej i zaniepokojonej, a kiedy tylko król Maric dołączał do boku Duncana, elfka marszczyła brwi, spinała konia i zawracała. Nie zamieniła z władcą ani słowa i ostentacyjnie ignorowała próby rozpoczęcia rozmowy. Król zerkał wtedy pytająco na Duncana, ale Duncan tylko wzruszał ramionami. Kto tam zrozumie elfa? Nie on. Pierwszą noc wyprawa spędziła w wiosce, co było, łagodnie mówiąc, wyjątkowo niewygodnym doświadczeniem. Genevieve nie była zadowolona, nie chciała przyciągać uwagi, ale opuścili miasto w pośpiechu i nie mieli odpowiedniego ekwipunku, by nocować pod gołym niebem. Dlatego zatrzymali się w zajeździe, a król na wszelki wypadek zasłaniał twarz kapturem, by go nie rozpoznano. Duncan miał spać na drewnianej podłodze przy łóżku władcy, jednak tylko drżał i nieustannie przeklinał mroźną pogodę Fereldenu. Zimny wiatr świstał między deskami, wciskał się pod wytarty pled i nie dał chłopakowi zasnąć przez całą długą noc. Później Strażnicy unikali niewielkich osad rozrzuconych przy trakcie na granicach równiny Bannorn i kierowali się na zachód. Tylko raz król uparł się, by zajrzeć do pewnego gospodarstwa nieopodal drogi. Dla Duncana wyglądało ono jak wszystkie inne gospodarstwa na świecie – podniszczona zagroda z białych kamieni i pastwisko dla kóz i owiec za krzywym płotem. Do kogo należało, nie wiedział nikt ze Strażników. Czekali na zewnątrz, aż król skończy wizytę. Fiona narzekała na to krótkie opóźnienie nawet bardziej niż Genevieve, a grymas wykrzywiający jej twarz jasno dawał do zrozumienia, co elfka myśli o królewskich kaprysach. Władca zignorował Fionę, choć ta godzinami szeptała komendantce gniewne narzekania – na tyle głośno, by reszta też je słyszała. Duncan uznał, że pretensje są uzasadnione. Później Genevieve narzuciła dwukrotnie szybsze tempo, zatrzymując się na popas tylko wtedy, gdy było za ciemno, by jechać dalej, i budząc wszystkich bezlitośnie z pierwszymi promieniami słońca. Duncan z przyjemnością ponarzekałby, choć pewnie i tak nikt by go nie słuchał. Strażnicy byli wyczerpani i napięci. Ulżyło wszystkim, gdy nareszcie stanęli nad brzegiem jeziora Kalenhad. A teraz król Maric siedział w małej łodzi zaledwie o stopę od Duncana i spoglądał w dal. Oczy miał półprzymknięte, mroźny wiatr smagał go po policzkach i mierzwił jasne włosy. Zimno nie dokuczało temu człowiekowi w najmniejszym stopniu, chociaż oddał grube futro Duncanowi. Wydawało się, że przeprawa sprawia władcy przyjemność. Zauważył, że jest obserwowany, i w odpowiedzi zmierzył Duncana spojrzeniem. Chłopak pewnie powinien poczuć onieśmielenie, że dal się przyłapać, ale tak nie było. Ten mężczyzna wydawał się dziwny, jak na króla. Bo kto słyszał o władcy, który tak po prostu opuszcza swój pałac i wyrusza na niebezpieczną wyprawę, nie pożegnawszy się nawet z rodziną czy najbliższymi przyjaciółmi? Wraz z Szarymi Strażnikami król Maric wymknął się z Denerim jak złodziej i nie pojawił się nikt, kto by choć

zmarszczył brwi z tego powodu. Nawet teyrn Loghain. Prawdopodobnie nikt nie wiedział, że król opuścił pałac i stolicę. O, tak – ten człowiek zasługiwał, by mu się bacznie przyjrzeć. – Jesteś czegoś ciekaw? – zapytał Duncana z lekkim rozbawieniem. Z ust unosiła mu się para przy każdym słowie. – Czy to srebrnoryt? – zapytał chłopak, wskazując na zbroję władcy, najlepszy pancerz, jaki widział w życiu. Zbroja wyglądała na równie lekką, co wygodną, i w promieniach słońca lśniła jak diament. Na myśl o cenie, za jaką można byłoby sprzedać taki pancerz na czarnym rynku, Duncan poczuł zawrót głowy. – Tak. Nie wkładałem tej zbroi od wojny. Zdumiewające, że nadal pasuje. Widziałeś już wcześniej srebrnoryt? Duncan wyciągnął jeden ze swoich sztyletów i pokazał królowi. Ten uniósł brew. Sztylet miał srebrnorytowe ostrze. – Jesteś pełen niespodzianek. Czy mogę spytać, skąd masz tę broń? – Możecie pytać, ile chcecie, ale wam nie odpowiem. Król tylko uśmiechnął się lekko. – Czy nie powinieneś wykonywać moich rozkazów? O ile pamiętam, chyba ci o tym wspomniano. – Świetnie. Odziedziczyłem te sztylety wraz z ogromną fortuną po rodzicach. Byli to książę i księżna Antivy, ale zostali podstępnie pozbawieni władzy i zamordowani. Pewnego dnia powrócę, by odzyskać tron. Król Maric zachichotał i Duncan pomyślał, że ten władca wcale nie jest taki zły. Ale wówczas kolejny podmuch zakołysał łódką i wywołał u chłopaka głośniejsze szczękanie zębami oraz zmroził uśmiech króla. Oczy mężczyzny pociemniały i władca ponownie zapatrzył się ponuro na taflę jeziora. – Nie radziłbym – mruknął. Trudno było pogodzić Marica Wybawiciela – człowieka, który, jak głosiły opowieści, samodzielnie wyzwolił swój naród z orlesiańskiego jarzma i w krótkim czasie zmienił Ferelden w liczące się i znaczące królestwo – z tym smutnym mężczyzną siedzącym naprzeciw Duncana. Może nie należało wspominać o tronie? Może władza była zła... – Tak czy inaczej, mam marne szanse, a przynajmniej tak mi powiedziano. – Chłopak uśmiechnął się przepraszająco. – Zresztą Antiva to okropne miejsce. Pełne zabójców i... Antivian. Pewnie lepiej, że mnie tam nie ma. Wioślarz oddychał głośno z wysiłku, nie wtrącał się do rozmowy. Duncan nie był pewien, czy ten człowiek zdaje sobie sprawę, że ma na pokładzie króla Fereldenu we własnej osobie. Wszelkimi ustaleniami dotyczącymi wyprawy zajmowała się Genevieve z Pierwszym Zaklinaczem. Król milczał przez długą chwilę, spoglądając na jezioro. Lecz kiedy Duncan zaczął już myśleć, że pozostało mu chyba tylko szczękać zębami pod królewskim futrem, władca zapytał: – Czym jest mroczny pomiot? – Nie wiecie? – Widziałem te stwory – przyznał – ale niewiele mi o nich powiedziano. Ale ty jesteś z Szarej Straży. Twoje bractwo walczyło z pomiotem przez stulecia. Musi wiedzieć więcej niż inni. Duncan zachichotał. – To potwory. – I? – I co? Jestem w Szarej Straży dopiero pół roku. – I tyle? To wszystko, co wiesz? Że mroczny pomiot to potwory? Duncan potarł czoło, próbując zebrać myśli. Nie było to łatwe na takim mrozie. Owszem, w Val Royeaux od czasu do czasu padał śnieg, ale wtedy wszyscy zamykali się w domach i nawet rynek był pusty. Najcięższe dni dla kieszonkowców. – Cóż, tak bywa. Wiecie o uczonych, jak mniemam? – Wiem to, co mówi o nich Pieśń Światła. Magowie z Tevinteru zuchwale otworzyli portal do nieba.

Chcieli pokonać Stwórcę i zająć Jego tron. Nie udało się i magowie zostali za karę splugawieni grzechem. Chłopak skinął głową. – Zostali splugawieni, tak. Pierwszy mroczny pomiot. I co jest nie tak z tą opowieścią? Nie wystarcza wam? Król przyjrzał mu się uważnie. – Nie wydaje ci się, czy ja wiem...? Trochę naciągana? – Tylko nie powtórzcie tego przy żadnej kapłance! – roześmiał się Duncan. – Musi być w tym coś więcej. Dlaczego mroczny pomiot jest tak liczny? Jak żyje? Duncan bezradnie rozłożył ręce. – Rozmawiacie z niewłaściwym Szarym Strażnikiem. Wiem tylko, że mroczny pomiot spędza cały swój czas na poszukiwaniu Dawnych Bogów. – I tyle? Nic więcej? Mroczny pomiot musi być zatem śmiertelnie nudny. – Właśnie. Poza tym, że mroczny pomiot tak naprawdę nie myśli. Król Maric spojrzał wymownie. – Ale bierze jeńców. Chłopak wzruszył ramionami, unikając jego spojrzenia. – Na to wygląda. Przez następną godzinę obaj milczeli. Duncan przyglądał się Twierdzy Kinloch. Zza horyzontu wynurzyła się najpierw smukła wieża i chłopak zaczął się zastanawiać, jak udało się wybudować ją tak daleko od brzegu. Użyto magii, by unieść kamienie? Wieża wyglądała pięknie, przynajmniej z daleka. Z bliska okazała się spękana i brudna, a szerszą podstawę wspierającą się na skalistej wysepce prawie całkowicie okrywał śnieg. Jedyne, co było słychać, to świst wiatru i rytmiczny plusk wiosła. Łódka przepływała właśnie pod ruinami, które ongiś musiały być gigantyczną groblą łączącą wieżę i brzeg. Dziś pozostało tylko kilka pogruchotanych przęseł w kształcie łuków. Lecz nawet po tak wielu stuleciach łuki wznosiły się dumnie – świadcząc o kunszcie tych, którzy je zbudowali. Duncan nie mógł jednak zrozumieć, dlaczego nie naprawiono mostu. Wówczas przecież długie przeprawy nie byłyby potrzebne. Może nikt nie potrafi już tak budować? A może zapomniano, dlaczego wieża została wzniesiona na środku jeziora. Ta myśl trochę go rozbawiła. – Byliście tu już? – zapytał króla. – Raz w czasie wojny. A potem znowu, na pogrzebie poprzedniego Wielkiego Zaklinacza, choć nie wszedłem do środka. Zakon i tak niechętnie wyraził zgodę. Wolał mnie nie narażać, tak na wszelki wypadek. – Na jaki wypadek? – Na wypadek gdyby pojawili się magowie, którzy nauczyli się paru zaklęć, jakich znać nie powinni. Nie byłoby dobrze, gdyby udało się zapanować nad umysłem króla Fereldenu, prawda? Duncan wytrzeszczył oczy. – Magowie mogą to zrobić? – Ważne jest, w co wierzy Zakon. A Zakon wierzy, że mogą. Duncan słyszał o magii krwi. W ten właśnie sposób starożytni uczeni z Tevinteru podporządkowali całe Thedas swojej woli. A używając krwi ofiar, wzmocnili swoją moc i otworzyli portal do nieba. Według Zakonu właśnie tevinterscy magowie są odpowiedzialni za Plagi. Oskarżyła ich o to sama Andrasta, która nauczała, że magia winna służyć, nie rządzić. I nawet w najdalszych zakamarkach Thedas przytakiwano jej bez sprzeciwu. Właśnie dlatego powstały wieże podobne do Twierdzy Kinloch. W takich miejscach magowie się uczyli i co ważniejsze, pozostawali pod ścisłym nadzorem. Jeżeli magia krwi pozwalała czarodziejowi na opanowanie cudzego umysłu, podejrzliwość kapłanek wydawała się całkiem uzasadniona. – Byłem w jednej z wież Kręgu – wyznał Duncan. – Na obrzeżach Montsimmard. Ale nie przypominała tej tutaj. Wyglądała bardziej na fortecę. Stamtąd pochodzi Fiona. Król popatrzył pytająco.

– Fiona. To ta elfka? – Właśnie ona. Duncan ponownie spojrzał na wieżę. Była wielka i już w tej chwili przysłaniała niemal całe niebo. Płynęli w jej cieniu i chłopak dostrzegł jaskinię między ostrymi skałami. Najpewniej właśnie tam znajdowała się przystań i fundamenty budowli. Bo jeżeli nie, to krucha łupina rozbije się na brzegu, a Duncan i król z pewnością utoną. Proste i eleganckie rozwiązanie, lepsze niż mury obronne. – To był prezent – zwierzył się chłopak, przerywając milczenie. Król wyglądał na szczerze zaskoczonego. – Prezent? – Sztylety. Genevieve mi je podarowała. – Wspaniały prezent. – Może. Na przeprosiny. A przynajmniej tak mi się wydaje. Teraz Duncan wzbudził zainteresowanie władcy. – Przeprosiny? Twoja komendantka nie sprawia wrażenia kobiety, która często przeprasza. – To prawda – przyznał Duncan beznamiętnie. A potem czym prędzej zapatrzył się w wodę pluskającą przy burcie. Na szczęście, król nie nalegał na dalszą rozmowę. Łódka meandrowała teraz między poszarpanymi skałami, otoczonymi tuż pod powierzchnią plątaniną wodorostów. Brudna mewa przysiadła na jednym z głazów i rzuciła na ludzi czujne spojrzenie, przekrzywiając głowę. Duncan zlekceważył ptaka i otulił się ciaśniej futrem. Skrzywił się żałośnie, gdy zimny podmuch przemknął nad jeziorem i wcisnął mu się pod ubranie. * * * – To błąd, że go zabraliśmy – stwierdziła Fiona, gdy tylko znalazła się obok Genevieve na przystani pod wieżą. Ściany jaskini były śliskie od wilgoci i wznosiły się wysoko, niknąć w mroku sklepienia. Spowijał je pomarańczowy blask magicznych latarni. W Orlais w ten sposób oświetlano całe ulice w najbogatszych dzielnicach. W imperium hojnie płaciło się Kręgowi Maginów za utrzymanie latarni, dlatego raz na miesiąc stado najmłodszych terminatorów magii pod czujnym okiem strażnika z Zakonu odbywało obchód, sprawdzając, czy kawałki zaczarowanej kredy nie straciły swojego blasku, oraz wymieniając wkład, jeśli tak się stało. Była to mozolna praca i zarazem źródło dumy imperialnych elit, że mogą sobie pozwolić na taką ekstrawagancję. Jednak latarnie na ścianach wieży magów raczej nie służyły podkreśleniu bogactwa. Po prostu były wygodne. Fiona podejrzewała, że w Fereldenie, przeciwnie niż w Orlais, tego rodzaju oświetlenie stosowano jedynie w Kręgu. Niemożliwe, żeby praktyczni do szpiku kości Fereldeńczycy tracili pieniądze na luksusy (pomijając kwestię, czy w ogóle mieli pieniądze). Genevieve, jak wcześniej, zignorowała narzekania Fiony. Ze splecionymi na piersi ramionami obserwowała wejście do jaskini. Czekała na przybicie łódki króla – z tym samym napięciem jak niemal we wszystkim, co robiła. Po opuszczeniu Denerim Fiona wyraziła swoje obiekcje już trzykrotnie, lecz za każdym razem napotykała jedynie mur obojętności komendantki Szarej Straży. Oczywiście Genevieve wiedziała doskonale, dlaczego zabranie władcy na wyprawę w Głębokie Szlaki było nierozsądne, jednak nie okazywała najmniejszej ochoty na odesłanie Marica Wybawiciela do stolicy, gdzie jego miejsce. Fiona zmarszczyła brwi i przygryzła język, by nie powiedzieć czegoś, czego potem będzie żałować. Nie byłby to pierwszy raz. Lecz chyba teraz nie warto. Pomost przystani wykuto w kamieniu. Umocowane w równych odstępach niskie drewniane pachołki służyły do cumowania łodzi. Jakby było potrzeba aż tylu... Zaledwie jedna łódź kursowała między wieżą a niewielką osadą na brzegu. Tam, w zajeździe, kilku ponurych wieśniaków nie poświęciło zbytniej uwagi Szarym Strażnikom – widocznie przywykli, że obcy przychodzą i odchodzą nieustannie. Przez jezioro musieli przeprawiać się dwójkami. Fiona nie potrafiła sobie wyobrazić, co by się stało, gdyby do Kręgu chciało dotrzeć więcej ludzi. Ale może magowie woleli ograniczać wizyty? Tam, gdzie

szkoliła się elfka, od wścibskich i podejrzliwych spojrzeń świata chroniły grube mury. Bez wątpienia jezioro spełniało identyczną funkcję. Na skalnym pomoście przystani leżały porozrzucane stare skrzynie, kosze i taczki, a także wózki, których zapewne używano do przenoszenia zapasów na wyższe kondygnacje. Ciekawe, czy niezbędne zaopatrzenie również transportowane jest maleńką łódką? Fionie zawsze wydawało się, że przypływają tu statki z Redcliffe na południu, choć to długa droga dla żaglowców. Zatem wioślarze z wioski mają pełne ręce roboty. Za zamkniętą drewnianą bramą znajdował się ręczny podnośnik i szerokie schody niknące w mroku. Od wzmocnionych echem uderzeń kropel o skałę i wodę można było oszaleć. Plusk fal niosących kłaczki brudnej piany podkreślał tylko monotonny rytm kapania, od którego dostawało się gęsiej skórki. Zapach przypalonego i zepsutego oleju drażnił nozdrza i niemal pozbawiał tchu w piersi. Nawet w ciepłym świetle magicznych latarni Twierdza Kinloch sprawiała wrażenie nieprzyjaznej. Fiona przysięgła sobie, że po wcieleniu do Szarej Straży nigdy nie postawi stopy w żadnym Kręgu. I oto, gdzie była. Zgłosiła obiekcje, jednak rozbiły się one o mur obojętności Genevieve. Liczyło się tylko zadanie. Liczył się czas. Genevieve powtarzała te słowa tak często, że równie dobrze mogłaby je sobie wytatuować na czole. Myśl, że kryło się w nich choć ziarno prawdy, budziła u elfki dreszcz. Mroczny pomiot Fiona widziała tylko raz w życiu, zaraz po zwerbowaniu do Szarej Straży. Nie powtórzyła jak dotąd tego doświadczenia i uważała to za szczęście. Opowieści, jakie krążyły o potworach, podkreślały, że mroczny pomiot, pokonany przez Szarą Straż dawno, dawno temu, nigdy się nie podniesie z klęski. Teraz jednak dowiadywała się czegoś zupełnie innego. Podobno całe armie mrocznego pomiotu tylko czekały, by wyroić się na powierzchnię jak hordy szarańczy. I jeżeli była to prawda, bez wątpienia należało je powstrzymać. Ale do tego zadania Strażnikom niepotrzebne było towarzystwo ludzkiego króla, prawda? Elfka zostawiła Genevieve na krawędzi przystani i gniewnie odmaszerowała do Kella, obojętnie opartego o ścianę, z opuszczoną głową i splecionymi na piersi ramionami. Myśliwy miał opuszczony kaptur i równie dobrze mógł spać. Fiona widywała już wcześniej, jak ten mężczyzna spał na stojąco; trudno było się zorientować, kiedy to robił, a kiedy nie. Nawet podczas odpoczynku ramiona miał napięte i gotów był zerwać się do walki w okamgnieniu. Szary ogar bojowy zwinął się w kłębek u jego stóp. Tylko że Hafter pochrapywał otwarcie i poruszał tylnymi łapami we śnie. Za każdym razem, gdy elfka patrzyła na psa, zdumiewało ją, jak jest wielki. Nigdy wcześniej nie przypuszczała, że zwierzę może być zagrożeniem dla uzbrojonego i opancerzonego wojownika – do czasu, gdy po raz pierwszy ujrzała, jak Hafter rzuca się do ataku, z obnażonymi kłami i pazurami. Szybko zmieniła wtedy opinię. Tam, skąd pochodziła Fiona, nie pozwalano trzymać psów. Spotkała kiedyś bezpańskiego kota, chude stworzenie, z którym dzieliła się resztkami swoich wieczornych posiłków. Kot zawsze wiedział, kiedy Fiona nadchodziła, i każdej nocy bezbłędnie czekał na nią w tym samym miejscu, skąpany w srebrzystej poświacie księżyca. A kiedy elf– ka znalazła się blisko, kot zeskakiwał z ogrodzenia i ocierał się entuzjastycznie o jej kostki. W tamtych czasach ów kot stanowił dla niej ukryty skarb w zalewie brzydoty. Aż pewnej nocy kot się nie pojawił. Fiona przeczuwała, że zwierzę znikło na zawsze, jednak co noc powracała w odruchu czystej desperacji i beznadziei. Ostatniej nocy zrezygnowała nawet z kolacji, zabierając jedynie parę kawałków tłustej wieprzowiny, licząc, że może smaczniejszy kąsek przyciągnie kota z powrotem. Jednak zastała tylko ciemność i pustkę. Fiona płakała wtedy, modląc się do Stwórcy. Może w swojej niezgłębionej mądrości zechce zaopiekować się bezdomnym, samotnym kotem. Żarliwe szepty przyciągnęły uwagę włóczęgi, który stracił nogę, a tym samym również i tak nędzne perspektywy pracy, na jaką zezwalano elfom. Nic dziwnego, że wyczuł mięso przyniesione przez Fionę, rzucił się na dziewczynę, wyrwał jej jedzenie i uciekł. Fiona z krzykiem pobiegła do rudery, gdzie mieszała z rodziną. Nigdy już nie ujrzała kota. Jako dziecko zaprzeczała prawdzie i wyobrażała sobie, że kot znalazł przejście w wysokim murze otaczającym obcowisko. Na pewno przekradł się do ludzkiej części miasta,