JEDEN
Jestem Duchem Iglicy.
Nieprzyjemna myśl. Cole obracał ją w głowie raz po raz. Podobno duchy nie istnieją, jednak
niektórzy ludzie wierzyli, że umarli tak naprawdę chodzą pomiędzy żywymi. Wierzyli, że
zmarły może się zagubić na ścieżce do Stwórcy i wiecznie błąkać w krainie cieni.
Cole nie był martwy. Ale też nie istniał, chociaż przechadzał się wśród żywych.
Kiedyś podsłuchał parę magów, którzy o nim rozmawiali – tak naprawdę nie mieli pojęcia,
że mówią właśnie o Cole’u. Natknął się na nich późno w nocy, ukrywali się w jednym z
mrocznych korytarzy Białej Iglicy. W wielkiej wieży znajdowało się mnóstwo zakamarków,
gdzie magowie mogli uciec przed obserwującymi ich podejrzliwie templariuszami, a Cole znał
je wszystkie.
Za to o wiele gorzej znał magów. Wiedział jednak, że wymykając się z komnat, narażali się
na ogromne ryzyko. Tylko kilku templariuszy było życzliwych, reszta wierzyła, że magowie
nieustannie knują i spiskują, by popełnić nieopisane zbrodnie... Prawda była bardziej
przyziemna. Magowie po prostu plotkowali. Szeptali sobie tajemnice, niekiedy czcze
spekulacje o miłosnych eskapadach, kiedy indziej rozmawiali skrycie o sprawach bardziej
poważnych, o których wiedzieli, lecz nigdy nie odważyliby się mówić głośno. Zdarzało się też,
że Cole natknął się na miłosną schadzkę. Ciało przyciśnięte do ciała w ukryciu, rozpaczliwy
akt intymności między ludźmi, którzy wiedzą, że nawet tak ulotne przyjemności mogą tylko
utracić.
Na parę, która o nim rozmawiała, Cole natrafił przypadkiem. Usłyszał szepty, gdy
przemykał wśród cieni. Okazało się, że to pulchna dziewczyna o długich słomianych włosach i
chudy wyrostek, najwyżej jedenastoletni. Cole znał oboje, choć tylko z widzenia. Starsi
czeladnicy, z tych, co mają niewielki talent magiczny. Zapewne od dawna wiedzieli, co ich
czeka, i gotowali się na spotkanie nieuchronnego losu. Pewnego dnia zostaną wezwani przez
templariuszy na ostateczną próbę i Cole już nigdy ich nie zobaczy... lub natknie się na dwoje
beznamiętnych wyciszonych, odartych ze zdolności i skazanych na bierną egzystencję w
służbie swoich oprawców.
Cole pamiętał strach w oczach tej dwójki. Pulchna dziewczyna miała na policzku siniaka,
purpurowa plama zaczynała już blednąc. Oboje rozglądali się czujnie, czy nie nadchodzi straż,
wzdrygali się na najmniejszy szmer. Nawet chrobot pazurków przebiegającego szczura
sprawił, że aż podskoczyli, nie zdradzili jednak swojej kryjówki. Lecz choć tak czujni, nie mieli
pojęcia o obecności Cole’a w pobliżu. Zresztą nie spodziewał się niczego innego. Stanął tuż
obok i nachylił się, by lepiej słyszeć rozmowę.
– Mówię ci, że widziałam – zapewniała czeladniczka, a w jej głosie brzmiała trwoga. –
Szłam dolnym korytarzem, żeby wziąć księgę dla zaklinacza Garlena, i wtedy zobaczyłam...
– ...ducha – dokończył wyrostek, nie kryjąc niedowierzania.
– Och, smoki mogą istnieć, ale duchy już nie? – oburzyła się jego towarzyszka. – Zakon nie
wie wszystkiego! Są rzeczy w Pustce, których nie potrafimy sobie nawet...
– To mógł być demon.
Dziewczyna zamilkła, blednąc.
– Ale... nie próbował ze mną rozmawiać. Chyba nawet mnie nie widział. Myślałam, że to
może gość, który się zgubił, ale kiedy ruszyłam za nim, zniknął za rogiem. Zajrzałam tam i
nikogo nie zobaczyłam. Tak po prostu.
Wyrostek zmarszczył brwi i zniżył głos do szeptu tak cichego, że nawet Cole miał
trudności, by go usłyszeć.
– Pamiętasz, czego nas uczono. Kiedy pojawia się demon, na początku wydaje się
nieszkodliwy. Chce wzbudzić ciekawość ofiary, by później sączyć w nią zepsucie...
Odwróciła wzrok, w zmartwieniu zaciskając usta. Potem spojrzała wprost na Cole’a, a
raczej wprost przez niego. A jemu przemknęła przez głowę tylko jedna myśl: Widzi mnie?
Chłopak westchnął i objął towarzyszkę mocno, mamrocząc uspokajająco, że tak naprawdę
o nic mu nie chodziło, gdy przypomniał o ostrzeżeniu, i że może miała rację. Dziewczyna
pokiwała machinalnie głową, walcząc ze łzami.
– Jak ten duch wyglądał? – zapytał po chwili wyrostek.
– Żartujesz.
– Nie, chciałbym wiedzieć. Może to był templariusz?
– Myślisz, że do tej pory nie poznałam jeszcze wszystkich templariuszy z tej wieży?
Niektórych lepiej, niżbym chciała. – Mimowolnie dotknęła sińca na twarzy, a chłopak
zmarszczył brwi, nie odezwał się jednak. – Nie, nie nosił zbroi ani szaty. Wyglądał zwyczajnie,
jak chłopak niewiele od ciebie starszy. Rozczochrane włosy, chyba jasne? Buty, którym bardzo
by się przydało czyszczenie. Zresztą inni też go widzieli i opisywali podobnie jak ja.
– Może to jakiś pracownik z tuneli...
– Od dawna nikt nie schodził do podziemi.
Wyrostek nie wiedział, co na to powiedzieć, więc tylko wzruszył ramionami.
– Wiem, ale to takie...
– Byłam tak blisko, że widziałam jego oczy. – Dziewczyna w zamyśleniu zmarszczyła brwi.
– Wydawał się taki smutny... Jakby się zagubił w podziemiach. Możesz sobie wyobrazić?
Wzdrygnęła się, a jedenastolatek wyszczerzył się pokrzepiająco.
– A więc to niesławny Duch Iglicy. Inni będą ci zazdrościć.
Dziewczyna uśmiechnęła się blado.
– Chyba nikomu nie powinniśmy o tym mówić.
– Chyba nie.
Oboje umilkli, ale nie odeszli. Cole również zwlekał w nadziei, że usłyszy więcej o tym, co
widziała ta dziewczyna. Ale czeladnicy już się nie odezwali. Trzymali się za ręce wsłuchani w
echo pieśni płynących z kaplicy na wyższych kondygnacjach wieży. Kiedy nabożeństwo o
północy dobiegło końca i pozostała tylko cisza, para niechętnie wróciła do komnat. Cole nie
poszedł za nimi. Usiadł w ich kryjówce i pogrążył się w ciszy. Wiedział, że nie jest demonem.
Nigdy żadnego nie spotkał, z żadnym nie rozmawiał, chyba że demon udawał tak doskonale,
by nie budzić najmniejszych podejrzeń, a to przecież niemożliwe. Duchem? Tego Cole nie
mógł wykluczyć. Pamiętał swoje przybycie do wieży. Jak każdy mag był przerażony, gdy
templariusze w mocnym uścisku wiedli go korytarzami. Nie miał pojęcia, gdzie znajduje się ta
straszna wieża i ile czasu zajęło dotarcie do tego miejsca – przez większość podróży był
nieprzytomny lub miał zawiązane oczy, a bezwzględni porywacze nie zamierzali mu niczego
wyjaśniać. Zresztą Cole myślał, że chcą go zabić. Pamiętał, jak templariusze pchnęli go w
ciemny korytarz, pusty, jeśli nie liczyć kilku uczniów, którzy usunęli się pośpiesznie, by nie
stanąć rycerzom na drodze. Większość unikała wzroku Cole’a, co tylko pogłębiało jego strach.
Wrzucono go do lochu, czarnej dziury, skąd nigdy nie miał się wydostać – kara za to, że
urodził się magiem. Templariusze nazwali tak Cole’a w sądzie. Wypowiadali to słowo z
odrazą, o ile w ogóle zwracali się do swojego jeńca. Mag. Wcześniej nigdy nie przyszłoby
Cole’owi do głowy, że to określenie odnosi się do niego. Słyszał je tylko z ust kapłanek, wyraz–
piętno dla tych, którzy zostali przez Stwórcę przeklęci. I Cole też taki był. Przeklęty.
Wrzucono go do celi. Z jękiem upadł na wilgotną, kamienną podłogę. Spodziewał się bicia,
ale nikt go nawet nie dotknął. Tylko drzwi więzienia zatrzasnęły się z ponurym hukiem.
Początkowo Cole poczuł ulgę, ale szybko się rozwiała. Został sam, jeśli nie liczyć szczurów.
Stworzenia podkradały się blisko w ciemności i kąsały ostrymi jak brzytwa ząbkami. Cole
próbował się odczołgać, ale nie miał dokąd uciec, nie miał się gdzie schronić. Mógł tylko
zwinąć się w kłębek i modlić.
W zimnej nicości modlił się zatem – o śmierć.
Byłby to lepszy los niż czekanie na powrót templariuszy i zastanawianie się, jakież
wymyślne tortury przygotowali oprawcy. Kapłanki mówiły, że demony garną się do magów,
by zmienić ich w plugawców – jednak Cole nie potrafił sobie wyobrazić nic bardziej
przerażającego od templariuszy. Zacisnął powieki, ale to nie pomagało, nadal pamiętał ich
beznamiętne oczy.
Nie chciał być magiem. Nie chciał wiedzieć, jak zostać magiem, i nie znajdował w magii nic
pociągającego. Żarliwie modlił się do Stwórcy o ratunek. Raz po raz. Modlił się, aż ochrypł.
Błagał, by templariusze zapomnieli nawet o istnieniu kogoś o imieniu Cole.
I oto jego modlitwy zostały chyba wysłuchane. Albowiem tak właśnie się stało. Cole’owi
wydawało się, że umarł w ciemności i zapomnieniu. Może stąd właśnie się brały duchy: to ci,
którzy zmarli – lecz tego sobie nie uświadamiali. Dlatego trzymali się świata, do którego już
nie należeli.
Zacisnął powieki. Stwórco na niebie – pomyślał – jeżeli umarłem, daj mi znak. Czy nie chcesz
mnie u swego boku? Kapłanki mówiły przecież, że tego pragniesz. Nie zostawiaj mnie tutaj.
Lecz Cole nie doczekał się żadnej odpowiedzi. Nigdy.
Jeżeli umarł, czemu nadal potrzebował snu? Czemu nadal odczuwał głód i pragnienie, pocił
się, oddychał? Zmarli tego nie robili. Nieważne, co się innym wydawało, Cole nie był ani
duchem, ani demonem.
Co nie znaczyło, że był rzeczywisty.
W Białej Iglicy roiło się od ludzi. Wieża miała wiele kondygnacji, przestronnych,
rozświetlonych promieniami słońca. Cole rzadko tam zaglądał. Czuł się lepiej w podziemiach,
wśród rzeczy, o których templariusze zapomnieli, jak również tych, o których CHCIELI
zapomnieć. Fundamenty wieży sięgały głęboko w trzewia ziemi i tam właśnie był jego dom.
Komnaty na kilku niższych piętrach nie były niczym nadzwyczajnym. Znajdowały się tu
spiżarnie i zbrojownia – wielka sala pełna pancerzy i broni, których wystarczyłoby do
wyposażenia armii templariuszy. Niżej znajdowały się archiwa – liczne pomieszczenia
wypełnione książkami, które z jakichś powodów nie znalazły swojego miejsca w
księgozbiorach na wyższych kondygnacjach. Były tu zarówno tomy o magii, jak i o muzyce i
filozofii, księgi w zapomnianych językach, a nawet te zakazane, zamknięte w skrzyniach.
Zwykle do archiwów nikt nie zaglądał, ale od czasu do czasu Cole natykał się na maga, który
przy świecy czytał jakąś księgę przez długie godziny. Cole nigdy nie mógł pojąć, co takiego
ciekawego można znaleźć wśród liter i obrazków. Dla niego książki stanowiły tylko stertę
starego papieru.
O wiele bardziej interesujące były kondygnacje znajdujące się poniżej archiwum. Była to
najstarsza część wieży, nazywana Jamą. Poza Cole’em nieliczni tam zaglądali. Były tu
korytarze i przejścia, zamurowane i zapieczętowane dawno temu, lecz zaniedbane, przez co
cegły zmurszały i skruszały. Zrujnowane schody wiodły do starożytnych składów – w
większości pozostał tylko kurz, lecz niektóre wypełnione były dziwacznymi relikwiami.
Wielkie mauzoleum stanowiło milczące świadectwo śmierci templariuszy sprzed wieków,
zwietrzałe posągi zapomnianych bohaterów strzegły marmurowych trumien. Cole znalazł też
ukryte skarby, których posiadacze dawno zniknęli w po– mroce dziejów. Wędrował
mrocznymi tunelami, które opadały spiralnie i łączyły się z miejskimi kanałami. Czy kto-
kolwiek na górze wiedział o istnieniu tych przejść?
Cole znał każdy zakamarek podziemi poza pomieszczeniami w samym ich sercu – lochami.
Tam, na piwnicznych piętrach, znajdowały się setki cel. Więcej, niż templariusze mogli
zapełnić, i znacznie więcej, niż było im potrzeba. W najstarszych panowało jedynie stłumione
echo cierpień, ślad męki, która na zawsze odcisnęła się w kamieniu. W Cole’u lochy budziły
dreszcze. Dlatego unikał ich i zaglądał tylko wtedy, gdy naprawdę musiał. Kiedy było trzeba.
Jak teraz.
W lochach nie używano pochodni. W szklanych kloszach strażnicy nosili migoczące jak
ogień kamienie, które rzucały błękitne zimne światło. Cole wiedział, że to magia. Wyczuwał jej
szept, pieszczotę na skórze, gdy przechodził obok. Ale nawet magiczne lampy tylko
nieznacznie rozpraszały mrok, zaledwie na tyle, by strażnicy mogli widzieć swoje stopy.
Do lochów prowadziło tylko jedno wejście, onieśmielająco długi korytarz z wysokim
sklepieniem i niezliczonymi żelaznymi bramami, które można zatrzasnąć w okamgnieniu.
Ktokolwiek znalazłby się między nimi w takiej chwili, zostałby podziurawiony jak sito pikami
wysuwającymi się z ciemnych otworów w ścianach. Cole zadrżał, gdy tamtędy przechodził. A
przecież nie była to jedyna pułapka strzegąca lochów. Templariusze woleli, by ich więźniowie
zginęli, niż się wydostali – po jeńcach, którzy próbowali odzyskać wolność, pozostały tylko
stare ślady ognia na kamieniu.
Na końcu tego korytarza znajdował się ledwie jeden posterunek straży, niewielka komnata
ze stołem i kilkoma krzesłami. Cole zauważył otwartą butelkę wina i dwa na wpół wypełnione
puchary oraz talerze z resztkami wieczornego posiłku. Na ścianie wisiała peleryna, pod nią na
podłodze leżały dwa przykurzone hełmy. Strażników nie było, a wewnętrzne drzwi stały
otworem. Templariusze musieli znajdować się w lochu.
Cole z wahaniem wszedł do więzienia. Odór strachu, starego i nowego, natychmiast
uderzył go w nozdrza. Cel blisko wyjścia używano często. Cole nie miał pojęcia, ile z nich jest
obecnie zajętych, ale na pewno przynajmniej jedna – z oddali niosły się korytarzem
przerażone szlochy.
Słychać było również śmiech i urywki rozmów. Dwa męskie głosy odbijały się echem od
ścian. Cole podkradał się, aż ujrzał błękitną poświatę. Dwóch templariuszy w pancerzach
stało w progu otwartej celi, jeden trzymał magiczną lampę. Nie nosili hełmów, dlatego Cole
łatwo ich rozpoznał. Nie znał ich imion – niewielu znał z imienia – ale wiedział, że tych dwóch
to bezlitośni łowcy, którzy służyli Zakonowi od tak wielu lat, że dawno zapomnieli o
współczuciu, o ile w ogóle kiedyś byli do niego zdolni.
– Ostrożnie – odezwał się ten, który trzymał lampę. – Ta umie rozniecać ogień.
Drugi, przezwany przez Cole’a Długonosym, prychnął z pogardą.
– Chciałbym to zobaczyć.
Z celi dochodził szloch. Templariusz z lampą przewrócił oczami.
– Bez obaw. Nie stawiała oporu, gdy ją złapaliśmy. Teraz tym bardziej nie będzie walczyć.
– Ha. Myślałeś, że będzie?
– Lepiej, żeby nie.
Templariusze wymienili znaczące spojrzenia, gdy rozpaczliwe skomlenie stało się
głośniejsze. Długonosy wzruszył ramionami i z hukiem zatrzasnął drzwi, po czym zaczął
przeglądać obręcz z kluczami w poszukiwaniu właściwego. Zamknął celę przy wtórze cichego
chrobotu zapadki.
Łowcy ruszyli w stronę Cole’a, szepcząc do siebie. Żart, a potem okrutny złośliwy chichot.
Gdy znaleźli się bliżej, Cole zamarł w napięciu i wstrzymał oddech. A kiedy byli już całkiem
blisko, zrobili to, co niemal wszyscy: obeszli go, całkowicie nieświadomi zarówno jego
obecności, jak i tego, co uczynili. Nigdy jednak nie miał pewności, czy się uda – podświadomie
oczekiwał, że ktoś go jednak zobaczy. A nawet miał nadzieję.
Kiedy Długonosy przechodził mimo, Cole odpiął mu od pasa obręcz z kluczami.
Templariusze odeszli. Zabrali ze sobą jedyne źródło światła w lochach. Cole’a otoczyła
ciemność. Powoli wypuścił powietrze z płuc, czekając, aż kroki strażników ucichną w oddali.
Nadal słyszał cichy szloch zza drzwi celi. Nieopodal z kamienia kapała woda, rytmiczne kap,
kap, kap. Ze szczelin, popiskując, wychodziły szczury. Ale żaden dźwięk nie dochodził z
innych cel. Jeżeli byli tam więźniowie, zapewne spali lub umarli.
Powinien już ruszać. Cole próbował zmusić stopy, by się poruszyły, na próżno. Czuł się
niematerialny, jakby ciało miał z tej samej substancji, z jakiej składają się cienie – najmniejszy
ruch i Cole zagubi się w nich na wieki. Ogarnęła go panika, serce zaczęło łomotać. Na czole
pojawiły się kropelki potu.
Nie teraz! – jęknął w duchu. Jeszcze nie!
Cole wyciągnął rękę. Skrycie lękał się, że dłoń tylko przejdzie przez ścianę, a on przewróci
się i zacznie spadać... i spadać. Niżej i niżej, aż jego ostatni krzyk pochłonie mroczna czeluść.
Ale palce natrafiły na twardy kamień. Cudownie zimny kamień. Cole westchnął i przycisnął
czoło do muru, z wdzięcznością przyjmując dotyk chropowatego chłodu.
Oddech mu się uspokoił. Cole drżał jeszcze, ale miał znowu pewność, że nadal jest
rzeczywisty.
Nie jest za późno.
Wymacawszy kieszeń, wyciągnął niewielkie zawiniątko. Ostrożnie je otworzył. Na kawałku
tkaniny zamigotała lazurowa poświata magicznego kamienia. Cole’owi potrzebne będzie
światło do tego, co zamierzał. Klucz, którego użył templariusz, znalazł dopiero po kilku
próbach. Zapadka przesunęła się z cichym trzaskiem. Cole zamarł – szloch w celi raptownie
ucichł. Nie przejmując się, czy– odgłos wzbudził czujność straży, Cole wślizgnął się do celi.
Ciasne, brudne pomieszczenie rozjaśnił błękitny blask. Znajdowało się tu tylko puste wiadro i
skulona w kącie dziewczyna w łachmanach poplamionych ciemną krwią. Jej czy kogoś
innego? Ciemne włosy uwięzionej opadały na ramiona i zasłaniały twarz.
Przez długą chwilę Cole tylko stał, przestępując z nogi na nogę, i patrzył. Wreszcie
przykucnął, położył świecący kamień na podłodze. Migotanie stało się bardziej intensywne,
cień Cole’a szaleńczo zatańczył na ścianach. Zapach dziewczyny dał się wyczuć pomimo
smrodu w celi: pot, strach i mdłości. Dziewczyna drżała, bez wątpienia przekonana, że
przybysz chce ją skrzywdzić. Dlatego Cole czekał.
W końcu dziewczyna uniosła głowę i otworzyła zaczerwienione oczy. Była śliczna,
przynajmniej kiedyś. Teraz wychudła, szpeciło ją wyczerpanie i przejścia, które niewątpliwie
miała za sobą. W świetle magicznego kamienia zamrugała niepewnie. Spojrzała na Cole’a, a
Cole spojrzał na nią.
– Widzisz mnie – stwierdził. Ulga, którą poczuł, była niemal namacalna.
Dziewczyna pisnęła jak porażona, po czym skuliła się w bezowocnej próbie, by się od niego
odsunąć. Wcisnęła się w kąt niczym zaszczute zwierzę, dysząc urywanie. Brudnymi palcami
zaczęła drapać ścianę, jakby myślała, że w ten sposób uda się jej wydostać. Cole czekał
cierpliwie, aż desperackie wysiłki ją zmęczą i dziewczyna znowu na niego spojrzy.
– MOŻESZ mnie widzieć – powtórzył, tym razem pewniej.
– Nie chciałam wywołać pożaru – wyszeptała ochryple. – Ogień wyszedł mi z rąk, ale nie
wiem nawet dlaczego. Wszystko stało się tak szybko, próbowałam ich ostrzec...
Zacisnęła powieki, po policzkach popłynęły łzy. Wytarła je drżącymi dłońmi,
rozsmarowując brud na twarzy.
Cole czekał. Wreszcie szlochy ucichły i dziewczyna znowu podniosła na niego wzrok, tym
razem czujnie. Cole nawet nie drgnął. Dostrzegł w jej spojrzeniu błysk ciekawości.
– Jesteś magiem? – zapytała. – Powiedzieli, że jakiś przyjdzie.
Zawahał się.
– Nie.
– Więc... kim jesteś?
– Mam na imię Cole.
Nie tego chciała się dowiedzieć. Patrzyła wyczekująco, ale Cole milczał.
– Ale... skoro nie jesteś magiem – odezwała się w końcu – to co tu robisz? Czego chcesz ode
mnie?
– Przyszedłem, bo możesz mnie widzieć.
Sięgnął za pazuchę swojej skórzanej kamizeli i wyciągnął sztylet z pochwy. Było to
zdobione ostrze z wyszukaną mosiężną rękojeścią w kształcie głowy smoka. Broń zalśniła w
błękitnym świetle i dziewczyna spojrzała na Cole’a z bezgranicznym niedowierzaniem.
– Wyczułem to, gdy cię tu prowadzono – podjął chłopak. – Wiedziałem, że mnie zobaczysz,
jeszcze przed tym, jak cię spotkałem.
Dziewczyna otworzyła usta, po czym je zamknęła. Wreszcie udało się jej przemówić, choć
głos miała bardzo cichy i zduszony.
– Chcesz mnie... zabić?
– Owszem.
Westchnęła zaskoczona.
– Ponieważ mam zdolności magiczne?
– Nie, nie dlatego.
– To... dlaczego? Co ci zrobiłam?
– Nic.
Zakotłowały się w nim emocje, rozpacz i desperacja, zepchnięte głęboko na dno serca,
teraz próbowały się wydostać. Cole’owi zaparło dech, wcisnął głowę między kolana i
zakołysał się w przód i w tył. Zastanawiał się, czy dziewczyna użyje swojej magii, póki jeszcze
miała szansę. Czy roznieci ogień, jak ostrzegał templariusz? I jak to zrobi? Czy mogłaby zabić
Cole’a?
Nie uczyniła nic. Cole odzyskał równowagę i odetchnął głęboko i powoli, a potem podniósł
wzrok. Dziewczyna zamarła. Nie potrafiła oderwać oczu od sztyletu, zapewne nawet nie
przyszło jej do głowy, że mogłaby go powstrzymać.
– Ja... znikam – szepnął Cole. – Czuję, że zaczynam się wymykać przez szczeliny. Muszę to
zrobić. Przykro mi.
– Będę krzyczeć.
Ale nie krzyknęła. Cole widział, jak dziewczyna uświadamia sobie, że krzyk przyciągnie
jedynie templariuszy, o ile w ogóle. A perspektywa kolejnego spotkania z zakutym w stal i
uzbrojonym po zęby mężczyzną była jednak gorsza od spotkania z Cole’em. I Cole rozumiał to
aż za dobrze. Dziewczyna powoli przygarbiła się i opadła na podłogę, pogodzona z losem.
Cole zbliżył się nieco, serce waliło mu jak oszalałe. Wyciągnął rękę, dotknął policzka
dziewczyny. Nie cofnęła się.
– Mogę cię uwolnić – słowa były ciche, gdy uniósł sztylet, by dowieść tej obietnicy. – Od
bólu. Od strachu. Zrobię to szybko. Nie będziesz musiała tu siedzieć i zastanawiać się, co cię
czeka.
Przyjrzała mu się z niesamowitym spokojem.
– Jesteś demonem? – zapytała wreszcie. – Podobno to się zdarza magom. Przychodzą do
nich demony i zmieniają w plugawców.
A potem na jej twarzy pojawił się uśmiech – beznamiętny grymas pasujący do martwych
oczu.
– Ale mnie nie musisz zmieniać. Ja już jestem potworem.
Cole nie odpowiedział.
– Powiedziałam, że niechcący roznieciłam pożar. Tak właśnie mówiłam. Ale to nieprawda –
wyznanie sączyło się z jej ust jak zimny jad. – Słuchałam krzyków matki, ojca, słuchałam, jak
wrzeszczeli, i nie zrobiłam nic. Chciałam, żeby spłonęli. I CIESZĘ SIĘ, że nie żyją.
Wyznawszy swój sekret, dziewczyna odetchnęła i zamrugała, powstrzymując łzy.
Popatrzyła na Cole’a wyczekująco, lecz on tylko westchnął.
– Nie jestem demonem.
– Więc... więc kim?
– Zabłąkanym. – Wstał i podał jej dłoń. Zawahała się, po czym skinęła głową. Cole pomógł
jej wstać, znalazła się od niego zaledwie o cal. W błękitnym magicznym blasku ogarnęło ich
poczucie przedziwnej bliskości. Cole widział każdy znak na ciele dziewczyny, każdą smugę
wyżłobioną przez łzy, każde pasmo włosów.
– Spójrz na mnie – poprosił.
Mrugnęła zaskoczona, lecz posłuchała.
– Nie. SPÓJRZ na mnie.
I spojrzała.
Dziewczyna patrzyła na Cole’a, patrzyła w niego. Zamierzał ją zabić, wiedziała o tym
dobrze. Szedł przez życie niezauważony i szybko przez wszystkich zapomniany, ale dla niej
był w tej chwili najważniejszy na świecie. Wiedziała już, kim jest. Cole był jej ratunkiem,
ucieczką z przepełnionego grozą świata. Na jej twarzy odmalowała się znużona ulga
zmieszana z lękiem. Cole zatopił się w oczach dziewczyny, pod jej spojrzeniem poczuł się
realny.
– Dziękuję ci – szepnął i pchnął sztyletem w jej pierś.
Westchnęła zaskoczona, ale nie odwróciła wzroku. Pchnął wyżej, wbił ostrze prosto w
serce. Z jej ust bryzgnęła jasnoczerwona krew, dziewczyna szarpnęła się i z ostatnim
drżeniem opadła w ramiona Cole’a.
Cole trzymał ją mocno, spoglądając w oczy. I wchłaniał uchodzące życie. Zdawało się, że
rozciąga się to na wieczność... i nagle było po wszystkim.
Drżąc, pozwolił, by ciało dziewczyny zsunęło się ze sztyletu i bezwładnie opadło na
podłogę. Nie zdawał sobie sprawy, że z ostrza kapie ciepła krew, że plami mu ręce i ubranie.
Nie mógł oderwać spojrzenia od tych oczu patrzących teraz w nicość. Przyklęknął i zamknął
dziewczynie powieki, pozostawiając na nich szkarłatne smugi. A potem zatoczył się i oparł
plecami o ścianę celi. Trudno mu było oddychać.
Muszę się opanować.
Nadludzkim wysiłkiem woli oderwał wzrok od martwego ciała. Jak pijany sięgnął po
magiczny kamień i zaczął go owijać szmatą, aż pomieszczenie spowił znowu nieprzenikniony
mrok. Cole odetchnął raz i drugi, powoli, by odzyskać panowanie nad sobą.
Prawie zapomniał, jak to jest, jakie to uczucie znowu należeć do świata. Bał się, że zaraz
nadbiegną templariusze, że wkrótce wszyscy w wieży dowiedzą się, kim jest – magiem–
uciekinierem, który przechadzał się między templariuszami. Duchem Białej Iglicy.
I przyjdą po niego uzbrojeni w miecze i zaklęcia. Pochwycą go i znowu zamkną w celi. A
Cole zatraci się w ciemności i będzie zgubiony. Potem przyjdą, by się z nim ostatecznie
rozprawić. Tym razem o nim nie zapomną. Tym razem otworzą drzwi i zobaczą Cole’a
leżącego na podłodze i błagającego o rychły koniec.
Lecz nikt nie przyszedł.
Nigdy.
DWA
Tradycja Orlais nakazywała szlachetnie urodzonym poza domem nosić maski. Finezyjnie
wykonane dzieła sztuki malowano, by ukazać zamożność rodu. Niektóre ozdobione były
małymi klejnotami tworzącymi gustowne wzory, inne inkrustowane srebrem i złotem, jeszcze
inne urzekały pawimi piórami lub lśniącymi łuskami smoka. Posiadanie maski piękniejszej
niż inne uznawane było za przewagę, dlatego w imperium twórcy masek należeli do ludzi
najbardziej wpływowych, a ich kunszt – do najbardziej poszukiwanych.
Słudzy nosili prostsze maski we wzorach tradycyjnych dla rodu swojego pana lub pani. Był
to oczywisty komunikat: należę do domu, jeżeli mnie skrzywdzisz, narażasz się na gniew tych,
którym służę. Noszenie maski rodu, do którego się nie należało lub któremu się nie służyło,
wiązało się z ogromnym ryzykiem. Mądry arystokrata strzegł swoich masek jak reputacji.
Przebywanie w Orlais bez maski również miało znaczenie. Z odsłoniętą twarzą publicznie
pokazywali się albo prostacy, bezużyteczni nawet dla najmniej ważnych rodów, albo ci, którzy
uważali, że są ponad Wielką Grę. Jednakże dla elity Gra obejmowała każdego bez wyjątku.
Było się albo graczem, albo pionkiem – niczym więcej i niczym mniej.
Boska Justynia V z Zakonu, gość honorowy wieczornych uroczystości, nie nosiła maski. Nie
miały ich też kapłanki, które jej towarzyszyły. Dokładnie rzecz ujmując, duchowieństwo nie
było ponad Grą, lecz stanowiło od niej wyjątek, a arystokracja zobowiązana była do
zachowania nienagannych manier i okazywania szacunku bez względu na prosty ubiór
kapłanów i kapłanek. Co nie znaczyło, że osoby duchowne nie angażowały się w Grę. Wiele
tak robiło, niektóre zaś uważały, że Boska należy do najlepszych graczy. Duchowieństwo po
prostu grało na innych zasadach.
Evangeline również nie nosiła maski. Jako templariuszka stanowiła ten sam wyjątek co
kapłanki. Arystokracja zwykle ignorowała przedstawicieli zbrojnego ramienia Zakonu.
Zwłaszcza że Evangeline jako jedyna na sali balowej występowała w pełnym uzbrojeniu.
Nosiła broń, wypolerowaną na błysk zbroję i najlepszą czerwoną pelerynę haftowaną złotą
nicią w gwiezdny ornament Zakonu. Włosy ułożyła w elegancki warkocz wokół głowy –
fryzurę popularną wśród dam dworu. Jednak to wszystko bladło w porównaniu z
migotliwymi sukniami i perukami ozdobionymi finezyjnymi spinkami i grzebieniami, ze
sznurami pereł i wspaniałymi klejnotami błyskającymi w świetle pochodni. Evangeline
doskonale o tym wiedziała.
Wiedziała też, co myślą o niej damy dworu, domyślała się, co szepczą, zerkając w jej stronę
zza koronkowych wachlarzy.
Taka ładna kobieta mogła znaleźć sobie męża. Ale skoro przyłączyła się do zakonu
rycerskiego, oznaczać to mogło, że albo pochodziła z biednej rodziny, albo – co gorsza – była
zbyt nieokrzesana, by dołączyć do śmietanki towarzyskiej.
Ani jedno, ani drugie – ale nie miało to znaczenia. Evangeline nie pojawiła się na balu, by
dołączyć do Gry. Była tu, by służyć, jako straż honorowa Boskiej Justynii, widomy znak i
przypomnienie dla tych, którzy próbowaliby wykorzystać okazję i wywołać podczas
uroczystości zamieszki lub sprawiać inne kłopoty.
Oficjalnie bal wydała cesarzowa, ale Jej Imperatorskiej Wysokości nigdzie nie było widać.
Przebywała w pałacu zimowym – aż za Halamshiral – i albo oddawała się uciechom ze swoim
najnowszym kochankiem, albo zajmowała się rozpędzeniem rebelii. Zależy, kogo się zapytało.
W każdym razie wynikało z tego jasno, że bal zorganizowała pałacowa biurokracja.
Wydawało się jednak, że żadnemu z gości to nie przeszkadzało. I tak należało się pokazać, by
dowieść, że jest się godnym zaproszenia – i to stanowiło już wartość samą w sobie. Na sali
balowej panował tłok.
Boska zasiadła na wielkim drewnianym tronie rzeźbionym w wyszukany ornament –
siedzisko zostało zakupione specjalnie na uroczystość. Stanęło na podwyższeniu, dzięki
czemu kapłanka miała doskonały widok na całą komnatę. I, co ważne, każdy, kto chciał
podejść, musiał to zrobić z dołu. Orlesiańska arystokracja nie lubiła, gdy się jej przypominało
o podległości, nawet jeżeli robił to ktoś, kto bez wątpienia znajdował się na wyższym szczeblu
hierarchii, dlatego po obowiązkowych i uprzejmych pozdrowieniach na początku balu
niewielu zdecydowało się podejść do przełożonej Zakonu.
Dlatego gość honorowy siedział sztywno w napiętej ciszy, a za towarzystwo miał jedynie
czuwające przy tronie kapłanki. Boska Justynia V spoglądała na tłum tancerzy wirujących po
parkiecie. Twarz miała nieprzeniknioną, nie można zatem było oskarżyć jej o znudzenie. Jeżeli
Boska czuła się niewygodnie w fałdzistej szkarłatnej szacie i misternym błyszczącym
nakryciu głowy, nie dawała tego po sobie poznać. Evangeline pomyślała, że Justynia V stano-
wić mogłaby wzór chłodnej gracji, jednak z podsłuchanych rozmów templariuszka
zorientowała się, że plotkowano głównie o wieku kapłanki. Jej poprzedniczka sprawowała
urząd prawie przez pięćdziesiąt lat, na tyle długo, że imperium przywykło do trzęsącej się ze
starości Boskiej. Lecz teraz na stanowisku nastąpiła zmiana i niektórzy arystokraci wyrażali
pragnienie, by Boska Justynia V nie dożyła starości wieku poprzedniczki.
Oczywiście mówiło się o tym po cichu, w typowo orlesiańskim stylu, ze sztyletem ukrytym
za plecami. W końcu dyskusja dotyczyła wybranki Stwórcy. Evangeline nie potrafiła
zrozumieć owej gorliwości i gotowości na świętokradztwo, mdliło ją od zawoalowanych
zaczepek i aluzji, ale takie właśnie było Orlais.
Muzycy, duża trupa na wysokiej galerii, nagle zaczęli szybszą melodię. Goście na dole
oklaskami pochwalili wybór utworu i zaczęli się ustawiać do tourdion. Był to żwawy taniec,
który zyskał popularność po tym, jak rozniosły się plotki, że podoba się cesarzowej. Tancerze
ustawili się w szeregach naprzeciw siebie i przyjęli posture droit, prawa noga nieco
wysunięta, ciało lekko odchylone. A potem zaczęli: lekkie kopnięcie w powietrze, doskok na
lewej nodze do prawej, zmiana, a po pięciu krokach powrót z przeskokiem do postawy
wyjściowej. I od nowa.
Całe to kopanie i skakanie stanowiło interesujący widok. Goście mieli uciechę nie tylko z
podpitych tancerzy, ale też tych, którzy próbowali sprostać wyzwaniu z wyćwiczoną gracją.
Tłum pod ścianami klaskał z uznaniem i nawet Boska wraz z kapłankami przyłączyła się do
aplauzu.
Tempo melodii stawało się szybsze, ruchy tancerzy bardziej szaleńcze. Nagle rozległ się
krzyk – młoda kobieta upadła, rozdzierając suknię i pociągając za sobą jeszcze trzy inne. A co
gorsza, z głośnym stukiem po posadzce potoczyła się maska dziewczyny. Muzyka ucichła, gdy
na sali rozległ się pomruk zainteresowania, który zmienił się w głośne rozbawienie. Nikt nie
ruszył się, by pomóc młodej kobiecie. Patrzono tylko, jak niezdarnie wstaje, podtrzymując
rozdartą suknię, i szuka maski. Władcza dama w wysokiej białej peruce, zapewne matka
nieszczęsnej, wbiegła na parkiet, chwyciła dziewczynę za ramię i wyprowadziła. Twarz matki
skrywała złota maska, ale każdy ruch starszej kobiety zdradzał raczej upokorzenie niż troskę.
Dobry obserwator zauważyłby, że sprawcą upadku była inna panna, młoda dama w
jasnożółtej sukni. Dostrzegłby również, że gdy orkiestra zaczęła kolejną melodię, tym razem
wolniejszą, winowajczyni zajęła miejsce u boku arystokraty, z którym wcześniej tańczyła
upokorzona dziewczyna. Evangeline podejrzewała, że wszyscy na sali wiedzą doskonale, co
naprawdę zaszło i dlaczego. I po cichu pochwalają postępek młodej damy. Gra była równie
bezlitosna, co podła.
Templariuszka nie opuszczała posterunku przed podwyższeniem Boskiej, bacznie
obserwując tłum. Bolały ją nogi od tak długiego stania, a ostry odór potu maskowany słodką
wonią perfum zaczynał się robić coraz trudniejszy do zniesienia. Jednak należało zachować
czujność. Tak wiele masek stanowiło poważny problem, za każdą mógł się kryć wynajęty
zabójca. Goście nie byliby nawet świadomi, że taka osoba nie należy do towarzystwa.
Evangeline miała nadzieję, że gwardziści na straży sali pilnie wykonywali swoje obowiązki.
Teraz jednak mogła tylko czekać. Jeszcze z godzina, zanim Boska uprzejmie się pożegna, a
wtedy i templariuszka będzie mogła odejść.
– Widzę, że nie możesz się doczekać końca.
Odwróciła się. Z podwyższenia zeszła jedna z towarzyszek Boskiej. Templariuszka
widziała już tę kobietę o rudych włosach, intensywnie niebieskich oczach i ruchach tak
opanowanych i pełnych gracji, że Evangeline nie byłaby zaskoczona, gdyby okazało się, że to
wcale nie kapłanka. Może strażniczka dla niepoznaki przebrana w szaty Zakonu? To miało
sens, że Boska nie chciała, by jej życie zależało tylko od jednego miecza. Evangeline nie
poczuła się urażona.
– Bez obaw, nie opuszczę Jej Eminencji – odpowiedziała. Rudowłosa kobieta uśmiechnęła
się rozbrajająco i uniosła dłoń.
– Och, nawet cię o to nie podejrzewałam. Radzisz sobie lepiej z opanowaniem uczuć od
innych templariuszy, jakich spotkałam. Ale i tak musi to być dla ciebie bardzo nudne zadanie.
Evangeline nie bardzo wiedziała, co na to odpowiedzieć, więc milczała przez chwilę.
– Zapewne komtur uznał, że będę się czuła... swobodniej niż inni na takiej uroczystości ze
względu na moje urodzenie.
– Ale tak nie jest.
– Porzuciłam takie życie dawno temu. – Templariuszka powiodła spojrzeniem po
tancerzach. Melodia się skończyła i goście nagrodzili muzyków na galerii brawami, po czym
rozbili się na grupki, by porozmawiać. Przypominali wilki podczas polowania. Podkradali się
do stada, izolowali najsłabszą sztukę i szykowali się do jej zabicia. Tyle że tutaj akt przemocy
realizowało się przy użyciu cichych słów i obietnic. Sala balowa była polem bitwy, na którym
już pokotem leżały ciała, choć żadna wojna nie została wygrana. Na następnym spotkaniu
towarzyskim podobne sceny będą się rozgrywały znowu, a potem jeszcze raz i jeszcze...
regularnie jak przypływ. – Takie bogactwo i wpływy... Jaki z tego pożytek? Arystokraci myślą
tylko o własnych korzyściach, a tymczasem ich świat się wali.
Zdaje się, że te słowa zrobiły na rudowłosej wrażenie.
– Zgadzam się. I wiem, że Jej Eminencja również by się z tobą zgodziła.
– Zatem jest nas trzy.
Rudowłosa roześmiała się serdecznie i wyciągnęła rękę.
– Wybacz mi skandaliczny brak manier. Mam na imię Leliana.
– Kapitan Evangeline.
– O tak, wiem. Niełatwo było zdecydować, kto powinien dzisiejszej nocy chronić Boską.
Wielu templariuszy równych ci szarżą zdradzało pewne... nastawienie, które bardzo nas
zaniepokoiło.
To zaintrygowało Evangeline, nie tylko słowa, ale i ton głosu, jakby rudowłosa powiedziała
więcej, niż zamierzała. Kiedy Leliana podeszła do pobliskiego stołu pod ścianą, by nalać sobie
wina, templariuszka podążyła za nią.
– Co masz na myśli? – zapytała. – Jakie nastawienie?
– Wiesz, co się stało w Kirkwall?
– Któż nie wie?
Leliana wskazała rząd okazałych okien, za którymi wznosiła się Biała Iglica. Poza pałacem
była to jedyna budowla widoczna z każdego miejsca w stolicy. Rozświetlona magią wieża
wyglądała jak połyskliwe srebrzyste cięcie w mroku nocy – dokonane mieczem Stwórcy, jak
lubili siebie nazywać templariusze.
– Krąg Maginów w Kirkwall zbuntował się i wciągnął miasto do wojny. Skutki odczuwamy
na całym Thedas. Templariusze mogą to wydarzenie zinterpretować dwojako: albo jako
wyzwanie, albo... jako lekcję.
– A co to ma wspólnego ze mną? Nie przypominam sobie, abym wyraziła jakąkolwiek
opinię w tej kwestii.
– Doprawdy? – Leliana upiła wina i z rozbawieniem spojrzała na wojowniczkę znad
kielicha. – Powiedziałaś, że arystokracja pomimo wpływów i bogactwa nie robi nic
pożytecznego. Czy nie powinnam zatem wyczytać z tego, że twoim zdaniem templariusze są
inni?
Ukryte znaczenie.
– Oczywiście, że tak uważam. Chronimy świat przed magami i magów przed sobą
nawzajem. Nie jest to zadanie łatwe i nikt nas o to nie prosił, ale tak właśnie należy czynić.
Leliana uśmiechnęła się ponownie.
– To mi wygląda na opinię.
– Tak się składa, że podziela ją reszta templariuszy.
– Gdybyż tylko tak było. – Rudowłosa spoważniała, ale zaraz się otrząsnęła. – Wielu uważa,
że wojna jest nieunikniona, a Zakon niewystarczająco wspiera wysiłki templariuszy, by jej
zapobiec. Mówi się, że musimy opowiedzieć się po którejś ze stron.
– Próbujesz powiedzieć mi, że zostałam wybrana do ochrony Boskiej, ponieważ uznałaś, że
już się opowiedziałam?
– Nie mogę powiedzieć. Ale warto o tym podyskutować.
Evangeline skryła oburzenie. Leliana sączyła wino. Wyglądało to niewinnie i obojętnie,
jakby nie rozmawiały o niczym istotnym.
Po drugiej stronie sali pojawił się inny templariusz. Młodzieniec, jeden z niższych rangą
wojowników. Krople potu na czole zdradzały, że przybył w pośpiechu. Kiedy dostrzegł
Evangeline, na jego twarzy odmalowała się ogromna ulga. Niemal podbiegł, przepychając się
przez tłum.
– Kapitan Evangeline! Stwórcy niech będą dzięki, że cię znalazłem!
Zatrzymał się tuż przed templariuszką, poniewczasie zdawszy sobie sprawę, że
przeszkodził w rozmowie.
Leliana roześmiała się cicho, ani trochę nie urażona.
– Zapewne nie ma podstaw do niepokoju, młody panie, ale ufam, że masz dobry powód, by
wnosić na tę salę miecz. Wszak powinno tu być tylko jedno ostrze. – Skinieniem głowy
wskazała miecz wiszący u pasa Evangeline. Młody templariusz zerknął na swoją broń i
zarumienił się ze wstydu.
– Proszę wybaczyć, nie pomyślałem...
– W jakim celu tu jesteś? – napomniała go Evangeline.
– Ja... Ach tak! – Z ulgą wyciągnął spod tuniki złożony pergamin i podał templariuszce. –
Przysłał mnie komtur. W Białej Iglicy popełniono kolejne morderstwo.
– Kolejne? – Evangeline przeszły ciarki, gdy rozkładała arkusz. Zawierał wezwanie do
wieży, gdy tylko kobieta będzie wolna od obowiązków wobec Boskiej. Notatka wspominała
również, że Wielki Poszukiwacz osobiście zainteresował się tym zabójstwem. Między
wierszami można się było doszukać, że komtur nie jest z tego zbyt zadowolony. – Przekaż
dowódcy, że wrócę, gdy tylko będę mogła.
Templariusz skinął głową, ale nie odszedł. Przygryzając usta, spojrzał z wahaniem na
Lelianę, a gdy ta uniosła brew, stwierdził:
– Wybacz, pani, ale chyba dla ciebie też mam wiadomość.
– Och? Od templariuszy?
– Nie. Jakiś sługa pod salą balową powiedział, że szuka rudowłosej kapłanki towarzyszącej
Boskiej. Podobno stary przyjaciel pragnie się z tobą spotkać.
– Stary przyjaciel? – Leliana wyglądała na zaintrygowaną. – Czy ten sługa powiedział, który
przyjaciel?
– Nie, pani. Wspomniał tylko, że z Fereldenu.
– Dziękuję. – Leliana odwróciła się i dygnęła przed Evangeline. – Zdaje się, że będziemy
musiały przełożyć naszą rozmowę na bardziej odpowiednią porę, pani kapitan. Niech do tego
czasu Stwórca nad tobą czuwa.
– I nad tobą.
Evangeline, obserwując, jak rudowłosa kapłanka wychodzi z młodym templariuszem,
starała się opanować ciekawość. Krążyły pogłoski, że Boska ma na swoje usługi agentów i że
niektórzy z nich byli bardami – mistrzami manipulacji Grą, czasami szpiegami i zabójcami.
Jeżeli Leliana do nich należała, ta rozmowa mogła okazać się bardzo niebezpieczna.
Templariuszka rozejrzała się po sali, zastanawiając, jak wielu gości zwróciło uwagę na
dyskusję z Lelianą. Czy do komtura dojdzie o tym wieść? Czasy były trudne dla templariuszy.
Bunt w Kirkwall wzniecił niepokoje w Kręgach Maginów jak świat długi i szeroki, a
prześladowania magów zaostrzały jedynie napięcie. Ludzie bali się własnego cienia i węszyli
spiski za każdym rogiem. Biała Iglica nie stanowiła wyjątku.
Na szczęście nikt z gości balu nawet nie spojrzał na Evangeline. To Boska była ozdobą tego
rodzaju uroczystości, przynajmniej jeżeli chodzi o arystokrację w Orlais, a Evangeline –
strażniczką, obstawą, na którą się po prostu nie zwraca uwagi. Odetchnęła powoli i wróciła na
posterunek przed podwyższeniem. Powinna się martwić wyłącznie o morderstwa. Śledztwo,
które Evangeline przeprowadziła wcześniej, nie przyniosło rezultatów, co w obecnych
okolicznościach było niewybaczalną porażką. Jednak przy odrobinie szczęścia tym razem
może uda się znaleźć więcej dowodów.
Bal powoli zmierzał ku końcowi, muzycy skończyli ostatni utwór i chowali instrumenty.
Niektórzy mężczyźni oddalali się do pałacowych „wieczornych komnat” – co stanowiło
dyplomatyczne określenie upijania się, palenia fajek i w ogóle zajmowania się tym, czego żony
by nie pochwaliły. Odejście mężów dawało kobietom dogodną okazję, by nie tylko na nich
ponarzekać, lecz zająć się swataniem. Inni goście zaczynali już przepraszać i szukać
wymówek, by się pożegnać – ci, którzy starali się zminimalizować swoje straty i wyjść, zanim
ich reputacja ucierpi bardziej – nawet jeżeli opuszczenie balu przed gościem honorowym
uznawane było za oznakę słabości.
Jak gdyby wyczuwając dobry moment, Boska wstała z ozdobnego siedziska. Kapłanki na
podwyższeniu zaczęły głośno klaskać, by przyciągnąć uwagę tłumu. Udało się. Goście
zaszemrali podekscytowani i zbliżyli się nieco, oczekując przemowy. Evangeline odsunęła się,
by nie zasłaniać widoku.
Skinieniem głowy Boska Justynia V podziękowała swoim towarzyszkom, po czym uniosła
ręce. W ceremonialnych szatach i uczesaniu wyglądała imponująco i arystokraci powinni już
giąć się w pokłonach, wdzięczni za zaszczyt spotkania wybranki Stwórcy, a nie traktować ją
jak jeszcze jednego gościa z fikuśnym tytułem. Rzecz jasna, obecni byli zbyt słabi lub zbyt
pyszni, by okazać taką uniżoność, ale chętnie udawali szacunek – dlatego po chwili na sali
zapadła cisza.
– Szanowni obywatele, bracia i siostry – zaczęła Boska. Miała dźwięczny, donośny głos. –
Zgromadziliśmy się tutaj, by podziękować Stwórcy za przychylność. Z Jego woli cieszyć się
możemy wieloma przywilejami: bogactwem, wolnością i imperium, które rozciąga się na pół
Thedas. To stąd, z tego miasta, Pieśń Światła wzięła swój początek i rozniosła się na wszystkie
strony świata. Dlatego wypada, abyśmy się zatrzymali i zastanowili nad naszą rolą jako
ukochanych i wybranych dzieci Stwórcy.
Boska przerwała i z zagadkowym uśmiechem zeszła z podwyższenia. Evangeline
zakrztusiła się z zaskoczenia, a ledwie skrywane zdziwienie i czujność na twarzach kapłanek,
nadal stojących na stopniach podestu, świadczyły, że to nie zostało zaplanowane. Co więcej,
było to niesłychane. Zdumione szepty zaszemrały na sali, gdy Jej Eminencja podeszła do tych,
co stali najbliżej. Niektórzy cofnęli się niepewnie, inni mieli dość przyzwoitości, by skłonić się
lub uklęknąć. Przełożone Zakonu widywano zwykle tylko z daleka, gdy przy rzadkich
okazjach, jak tradycyjne święta religijne, wychodziły z Wielkiej Katedry. To, że kapłanka
Zakonu zgodziła się pojawić na balu, nawet jeżeli zrobiła to na prośbę cesarzowej, stanowiło
ewenement. Dlatego arystokraci, znający tylko protokół oficjalnych audiencji, nie wiedzieli
teraz, jak się zachować.
Boska ujęła dłoń pochylonej w ukłonie starszej kobiety w eleganckiej brązowej sukni.
Kobieta niemal podskoczyła, zaraz jednak uniosła maskę i pocałowała pierścień kapłanki. Z
łagodnym uśmiechem Justynia ruszyła w tłum, a ten rozstąpił się przed nią pośpiesznie, acz w
sztywnym napięciu. Zgromadzeni arystokraci pomimo peruk, wymyślnych strojów i
klejnotów przypominali teraz Evangeline syczące węże. Poniewczasie przypomniała sobie, po
co tu się znalazła, i czym prędzej podeszła, by znaleźć się za plecami Boskiej. Templariuszka
rozejrzała się uważnie po tłumie. Szlachetnie urodzeni utrzymywali dystans, nawet pod na-
ciskiem. Strach ukryli pod maskami, ale Evangeline wyczuwała, że są również coraz bardziej
zaintrygowani. Może młodość dawała Jej Eminencji przewagę?
– Nie możemy pozwolić, by strach niewolił nasze umysły – podjęła Boska. – Musimy
pamiętać o tych, którzy bronią nas przed złem od wieków, którzy poświęcają się dla naszej
pomyślności. Mamy wobec nich wielki dług, a jednak haniebnie o tym zapominamy.
Justynia zawiesiła dramatycznie głos, spojrzeniem powiodła po szemrzącym audytorium.
– Mówię o magach. Pieśń Światła mówi: „Magia istnieje, by służyć ludzkości, nie do
panowania nad światem”. I tak było. Magowie służyli nam dobrze, w wielu wojnach i przez
wiele stuleci, jednak w czasach pokoju jak im odpłacamy? Nie pragniemy ich krzywdzić – czyż
jednak nie wyrządzamy im krzywdy?
– Kłamstwo! – z tłumu wyrwał się krzyk.
Zdawało się, że początkowo nikt nie wiedział, kto się odezwał. Rozległy się zaskoczone
szepty, ale zaraz arystokraci rozstąpili się, by przepuścić śmiałka. Mężczyzna nie różnił się
niczym od innych na balu – łysiejący, dystyngowany szlachcic w czarnym aksamitnym
surducie. Jednak, kiedy zdarł maskę, ukazała się twarz wykrzywiona smutkiem i gniewem.
– Pragniecie tylko naszej krzywdy! Wszak to Zakon nakazuje lękać się magów! – podjął. –
Trzyma nas na smyczy i nieustannie przypomina, że pozwała się nam żyć tylko ze względu na
naszą UŻYTECZNOŚĆ!
Ludzie na parkiecie cofali się, robiąc mężczyźnie miejsce. Wkrótce on i Boska stali
samotnie naprzeciw siebie i tylko Evangeline trzymała się parę kroków za nimi. Położyła dłoń
na rękojeści miecza. Jeżeli to naprawdę mag – na pewno jest groźny. A jeżeli Evangeline
wyciągnie teraz broń lub jeśli któraś z kapłanek pomyśli o wszczęciu alarmu, życie Boskiej
może się znaleźć w poważnym niebezpieczeństwie.
Trzeba przyznać, że Boska nie straciła panowania nad sobą. Uniosła ręce w prośbie o ciszę.
– Proszę – zawołała. – Nie ma powodu do obaw. Są lepsze sposoby, by uzyskać audiencję,
lecz zapewniam, że chętnie wysłucham tego człowieka.
Tłum zaszemrał nerwowo nie do końca przekonany. Mag również nie wyglądał na
udobruchanego.
– Wysłuchasz mnie? Zakon rozwiązał Kolegium Zaklinaczy, uciszył naszych przywódców!
Zamknął nam usta, zrobił wszystko, by nas nie słuchać!
– Ja słucham – odrzekła Boska. – Ale porządek musi być zachowany, na pewno zdajesz
sobie z tego sprawę. Pokoju nie utrzymuje się groźbami i żądaniami. Stawką jest życie
wszystkich, nie tylko magów.
Evangeline obserwowała maga uważnie. Tego człowieka nie powinno tu nawet być. Z jego
słów wynikało, że należy do Kręgu – może nawet pochodzi z Białej Iglicy, choć wojowniczka
go nie rozpoznała – i najwyraźniej wymknął się spod nadzoru templariuszy. Wątpliwe, by
chciał tylko porozmawiać.
Mag się trząsł – jakby zaraz miał wybuchnąć płaczem – jednak pięści miał zaciśnięte, aż
pobielały kłykcie.
– Nie zauważyliśmy, by panował pokój – prychnął. – Przekonaliśmy się na przykładzie
Kirkwall, że niczego nie można osiągnąć, dopóki się tego nie wywalczy.
Z tymi słowami uniósł ręce, a wokół nich zaczęła się gromadzić jasnoczerwona moc.
Komnatę wypełniły wyładowania energii łaskoczące skórę i pomruk wibrujący głęboko pod
czaszką. Opanowanie, które powstrzymywało tłum przed paniką, nagle się załamało. Ludzie
zaczęli krzyczeć, niektórzy rzucili się do wyjścia – roztrącali innych, stojących im na drodze,
przeskakiwali przez tych, którzy upadli, byle tylko się wydostać. W okrzyki tłumu wdarło się
przerażenie.
Evangeline skoczyła przed Boską. W okamgnieniu wyciągnęła miecz i wymierzyła ostrze w
mężczyznę. Skrzyżowali spojrzenia, mag i templariusz, odwieczni wrogowie.
– Cofnij się – ostrzegła Evangeline. – Wiesz, co potrafię. To nie musi się skończyć rozlewem
krwi.
Mag ni to się roześmiał, ni to zaszlochał.
– A czym jeszcze może się skończyć? Już jestem martwy.
Wyciągnął ramiona. Płomienie pomknęły łukiem naprzód, lecz templariuszka już się
zerwała do działania.
– Cofnijcie się, Eminencjo! – krzyknęła w nadziei, że Boska posłucha. Evangeline stanęła na
drodze płomieni. Gdy poczuła na policzkach tchnienie gorąca, opuściła ostrze na tors maga.
Miała moc, tę samą, co wszyscy templariusze. Moc, której magowie się bali. Kiedy ostrze
dotknęło piersi mężczyzny, Evangeline wyzwoliła tę moc, a ta przepłynęła przez ciało i miecz.
Jasny rozbłysk oznaczał zakłócenie many czarodzieja. Płomienny łuk zamigotał i zgasł.
– Ty dziwko! – Mężczyzna zatoczył się z krzykiem. Na jego rozciętym surducie pojawiła się
krew. Przesunął palcami po ranie, jakby zaskoczony, że ją odniósł. Potem spojrzał na
Evangeline. Twarz wykrzywił mu grymas ślepej nienawiści.
Wojowniczka rzuciła się do niego, uświadomiwszy sobie, co czarodziej zamierza. Za późno.
Krew na jego dłoniach zaczęła wrzeć i parować, gdy pobierał wprost z niej manę. Z rany na
jego piersi uniósł się dym, a oczy zapłonęły mrokiem zła.
Fala mocy powstrzymała ją, nim Evangeline dotarła do maga. Wojowniczka próbowała
wzbudzić aurę ochrony, ale magia strzaskała ją jak kruche szkło. Siła uderzenia zaparła jej
dech i rzuciła Evangeline daleko w tył. Templariuszka upadła i potoczyła się po marmurowej
posadzce. Głową uderzyła w kamienny występ.
Leżała oszołomiona, a świat wokół wirował opętańczo. Próbowała wstać, ale ramiona nie
słuchały rozkazów woli. Przerażone krzyki gości zdawały się dobiegać ze wszystkich stron.
Słychać też było okrzyki gwardzistów – próbowali dostać się do komnaty, lecz arystokraci ich
odpychali w panicznej ucieczce. W oddali kapłanki błagały Boską, by ratowała się ucieczką.
Evangeline poczuła wybuch gorąca, zanim dosięgły ją płomienie. Ledwie udało się jej
ponownie otoczyć aurą. Tym razem osłona wytrzymała. Ale nawet wtedy uginała się pod
naporem czaru, a ból zadawany przez ogień był dla templariuszki czystą agonią. Wrzasnęła.
Wzrok się jej rozmył, czuła, że traci resztki mocy.
Chwilę, a może godzinę później Evangeline otworzyła znowu oczy. Nie była pewna, ile
czasu minęło. Kuliła się na posadzce, poparzonymi dłońmi osłaniając głowę. Miecz zniknął,
musiała go upuścić. W sali unosił się przenikliwy smród spalenizny i dym – ogień rozgorzał w
pożar, który teraz szybko się rozprzestrzeniał. Panika tylko wzrosła, tłum w gorączce
próbował się wydostać z komnaty za wszelką cenę. Rzucone krzesło rozbiło wysokie okno z
głośnym brzękiem.
Evangeline uniosła wzrok. Ujrzała parę czarnych butów. Butów maga, który podchodził do
Boskiej. Kapłanka nie miała już nakrycia głowy, ale nawet w kłębach dymu łatwo można ją
było rozpoznać po szkarłatnych szatach. Cofnęła się pod ścianę jak zaszczute zwierzę.
Spoglądała na podchodzącego czujnie maga, ale nie zamierzała ulec panice jak reszta gości.
Evangeline widziała, jak mężczyzna unosi pięść iskrzącą się od magii.
– Ludzie już się nas boją – wysyczał. – Niech zatem mają powód.
Z rozpaczliwym krzykiem wojowniczka rzuciła się w przód. Zacisnąwszy zęby z bólu,
ledwie chwyciła maga za połę surduta. Gdy nim szarpnęła, mężczyzna próbował się wykręcić,
machając ramionami i posyłając płomienie w sufit. Wydawało się, że na sklepieniu komnaty
powstały wiry czerwieni i czerni, po czym przetoczyły się po nim fale ognia.
Evangeline pchnęła maga na podłogę. Upadł ciężko. Warknął, próbując odrzucić
wojowniczkę. Zacisnął dłoń na jej twarzy, wbił w oko palec, ale templariuszka nie ustąpiła.
Dłonią w pancernej rękawicy uderzyła maga w twarz – raz, drugi, trzeci... aż rozległ się
trzask. Wojowniczka znieruchomiała.
Sala balowa stała w płomieniach, lecz nie był to już ogień magiczny. Czarodziej leżał
nieruchomo, z wykrzywioną i zakrwawioną twarzą, a jego puste oczy spoglądały na
Evangeline z niemym wyrzutem.
A potem zapadła ciemność.
Kiedy Evangeline wróciła do siebie, leżała na tarasie przed salą balową. Zwykle wychodzili
tu goście, by zaczerpnąć świeżego powietrza i zaznać chwili spokoju, lecz teraz to miejsce
było czystym chaosem. Wokół tłoczyli się ludzie, niektórzy płakali, inni krzyczeli.
Arystokratka w podartej sukni przeszła obok, wykrzykując raz po raz imię mężczyzny. Otyły
szlachcic siedział na ziemi, kunsztowny surdut plamiła ciemna krew, a gwardzista pałacowy
próbował opatrzyć mu rany. W oddali templariuszka dostrzegła strażników miejskich
wbiegających i wybiegających z pałacu w desperackich próbach przywrócenia porządku.
Jak długo tu była? Czy Boskiej nic nie grozi? Zbyt wiele myśli naraz, zbyt wiele słów – hałas
ją oszołomił. Próbowała się podnieść, ale wtedy ból przeszył ją jak sztylet. Zaciskając zęby,
Evangeline opadła na posadzkę i próbowała zachować przytomność.
Z okien pałacu buchały kłęby dymu, brygada do gaszenia ognia przybyła z wiadrami i
wodą. Przy odrobinie szczęścia uda się im opanować płomienie i powstrzymać pożar, zanim
spali budynek do fundamentów. Gdyby tak się jednak stało, cesarzowa nie będzie zadowolona
po powrocie z Halamshiral.
O ile – napomniała się Evangeline w duchu – cesarzowa nie była wmieszana w ten atak. Jej
nieobecność na balu, na którym mag zaatakował Boską, nie wydawała się wcale
przypadkowa. A jeżeli nie był to przypadek, templariuszom niewiele uda się zdziałać. Jeśli
jednak to tylko zbieg okoliczności, ktoś za to zapłaci.
Ciałem wojowniczki wstrząsnął atak kaszlu i wzrok znowu jej się rozmył.
– Dobrze się czujesz, kapitan Evangeline? – usłyszała pytanie. Musiała kilka razy zamrugać,
żeby rozpoznać Lelianę, rudowłosą kobietę, z którą rozmawiała na balu. Kapłanka przyklękła
obok z nieskrywaną troską.
– Co? – Evangeline odparła półprzytomnie. Miała wrażenie, że umysł spowiła jej mgła.
Potarła czoło, dopiero wtedy zauważając, że na rękach nie ma bąbli. Skóra była nienaruszona.
Leliana uśmiechnęła się pokrzepiająco.
– Są tu już magowie. Nakazałam jednemu, żeby cię uzdrowił, ale ból nie ustąpi od razu.
Chyba nawdychałaś się za dużo dymu. Martwiłam się...
– Nic mi nie jest. Dziękuję. – Evangeline potrząsnęła głową. Krzyki wydawały się teraz
wyraźniejsze, świat wokół się wyostrzył. – Ale Boska...? Nie została ranna, prawda? Udało się
jej wyjść?
– Tak. Jest już bezpieczna.
Evangeline odetchnęła z ulgą. Jedno zmartwienie mniej.
– Chcę ci podziękować – odezwała się Leliana. – Powinnam tam być. Gdyby pod moją
nieobecność coś się stało Justynii, nigdy bym sobie tego nie wybaczyła.
– Rozumiem.
– Powinnaś wiedzieć, że Jej Eminencja również jest bezgranicznie wdzięczna. Jeżeli
będziesz czegoś potrzebować...
Evangeline skinęła głową, ale nie zdobyła się na nic więcej. Leliana z zadowoleniem
uścisnęła jej ramię i odeszła. Pojawili się za to templariusze. Wracał porządek. Wziąwszy
głęboki oddech, Evangeline podniosła się i poprawiła zbroję. Pomimo uzdrowienia nadal
czuła poobijane kości, a płuca zdawały się pełne popiołu.
Magia nie wszystko może – napomniała się w duchu.
TRZY
Rhys usiadł w przedpokoju, czekając na nieuchronne wezwanie do gabinetu komtura
templariuszy. Była to komnata o nagich kamiennych szarych ścianach, w której stały tylko
dwa proste drewniane krzesła – nic szczególnego poza wielkim oknem zajmującym prawie
całą ścianę. Rozciągała się z niego panorama na całe Val Royeaux, widać było nawet dzielnicę
portową na wybrzeżu. Spektakularny widok stolicy, jaki tylko nielicznym magom dane było
podziwiać, ponieważ rzadko zapraszano ich na wyższe piętra Białej Iglicy. Chyba że coś
poszło źle. Jak teraz. Żaden z templariuszy nie powiedział, co się stało, rzecz jasna, ale ich
wykrzywione ponuro twarze pozwalały się domyślić, o co chodzi. Kolejne morderstwo.
Zerknął na Adrianę i uśmiechnął się, gdy przemierzyła niewielkie pomieszczenie wzdłuż,
obróciła się i ruszyła w drugą stronę, a potem znowu i znowu, jakby ściany odpychały ją i
zmuszały do ruchu. Wreszcie kobieta splunęła gniewnie i wbiła wzrok w dębowe drzwi do
komnaty komtura, jakby próbowała otworzyć je siłą woli. Rhys od lat służył z nią w Kręgu
Maginów i nigdy nie widział, by unikała konfrontacji, nieważne, czy wydumanej, czy
prawdziwej. Niektórzy mówili, że to niepodobne do maga – uwaga, która nieodmiennie
sprawiała, że Adriana zaczynała toczyć pianę z ust.
Rhys na takie komentarze zwykle reagował chichotem. A niby jacy powinni być magowie?
Wiedział, co myślą ludzie spoza wieży. Co bardziej życzliwi uważali, że mag to chudy starzec z
siwą długą brodą, który spędza czas z nosem w księgach i starych zwojach. Ci mniej przyjaźni
wyobrażali sobie, że mag to czarnowłosy zbir z bródką w szpic, który czai się w mroku i
próbuje przywołać demony za plecami templariuszy. Adriana nie pasowała do żadnego z tych
wyobrażeń. Drobna, niewysoka, miała niemal czerwone loki i piegi, które sprawiały, że
wydawała się jeszcze dzieckiem, choć była tylko parę lat młodsza od Rhysa, a on zbliżał się
właśnie do czterdziestki. Nienawidziła, gdy brano ją za dziewczynkę, i tylko Rhysowi
pozwalała z tego żartować. O ile była w dobrym nastroju. Poza tym umiała kląć jak szewc.
Jak się zastanowić, Rhys też nie pasował do wyobrażeń maga. Adriana twierdziła, że jest
zbyt przystojny, co zawsze budziło w nim śmiech. Owszem, był gotów się zgodzić, że
najpierwsze nitki siwizny w brodzie dodawały mu dystynkcji, ale to jeszcze nie znaczyło, że
na jego widok kobiety mdleją. To przecież by zauważył. Poza tym Rhysowi beznadziejnie
wychodziło czajenie się w mroku i raczej nie można by go uznać za „uczonego” w
powszechnym rozumieniu tego słowa. Swego czasu zdziałał sporo na polu badań, ale
zakopanie się w księgach i czytanie, aż puchną oczy, nie należało do jego ulubionych
rozrywek. I zapowiadało się, że czekająca go rozmowa z komturem też do przyjemności
należeć nie będzie.
Wezwanie go gniewało. Oboje, Rhys i Adriana, byli starszymi zaklinaczami, którzy wiernie
służyli Kręgowi Maginów przez wiele lat, dawno przeszli Katorgę, która uczyniła z nich
pełnoprawnych magów... ale tutaj, w Białej Iglicy, traktowano ich, jakby nadal byli
czeladnikami, o czym świadczył choćby sposób, w jaki ich wezwano.
– Co za gnój – warknęła Adriana. Jak zwykle chętniej niż Rhys okazywała gniew. Przestała
spacerować i spojrzała na towarzysza zjadliwie, jakby chciała powiedzieć: „Zrób coś!”.
– Ślicznie wyglądasz, jak się złościsz.
– Chcesz zobaczyć, jak ślicznie wyglądać będzie pożar, który tu wzniecę? Ciekawe, czy
wtedy też będę ci się tak podobać.
Rhys tylko się roześmiał.
– Nadal uważałbym, że wyglądasz ślicznie. Templariusze jednak mogliby być innego
zdania.
– Zmuszę ich do ucieczki – prychnęła. – Nie znoszę, gdy się mnie ignoruje.
– To czemu im tego nie powiesz? Mnóstwo ich jest w pobliżu.
– Myślisz, że tego nie zrobię? – Obróciła się na pięcie i ruszyła do dębowych drzwi
gabinetu. – Czekamy już od godziny! Nie można nas tak traktować.
Rhys nie wiedział, czy się śmiać, czy bać, zdecydował się więc na oba po trochu.
– Na tchnienie Stwórcy, kobieto! Uspokój się, dobrze? Wiesz, dlaczego nas wezwano. Nie
daj templariuszom powodów do podejrzeń.
– A tobie się zdaje, że już nie jesteśmy podejrzani? Templariusze uznali, że jedno z nas jest
winne. Teraz tylko próbują to udowodnić. – Pomaszerowała do pustego krzesła obok Rhysa i
usiadła. Zaraz jednak zerwała się, jakby siedzenie oznaczało kompromis, na który nie mogła
się zgodzić. – Z tego, co wiadomo, te morderstwa mógł popełnić templariusz! Wzięto to w
ogóle pod uwagę? Kto oprócz rycerzy ma klucze do lochów?
Rhys westchnął, pocierając skroń. To był, rzecz jasna, dopiero piąty raz w ciągu godziny,
kiedy Adriana wspomniała o swojej ulubionej teorii, jakby to Rhysa należało przekonać.
– Przez te twoje krzyki mam migrenę, wiesz? – jęknął.
– Przyznaj się, jesteś tak samo wściekły jak ja.
– Jeżeli masz na myśli wściekłość szaleńca, to owszem. Oboje jesteśmy przecież szaleni. –
Uśmiechnął się ironicznie, a Adriana, choć przewróciła oczyma, to jednak zaśmiała się z
goryczą. To ją trochę uspokoiło, jak zawsze. – Słyszałem, że nie wszystkie ofiary znajdowały
się w lochach. Jedną z nich był czeladnik.
– Nie mówisz chyba o Jolenie? Sądziłam, że Katorga mu nie wyszła.
– Tak właśnie wszyscy uważają, ale parę dni temu podsłuchałem templariuszy na
dziedzińcu. Wspomnieli imię Jolena.
– Rozmawiali tam, gdzie mogłeś ich usłyszeć?
Rhys mrugnął do niej porozumiewawczo.
– Poznałem zaklęcie, które na pewno ci się spodoba. Trzeba wyglądać, jakby się było
bardzo zajętym, a tak naprawdę wystarczy słuchać. Jest niesamowite, działa nawet na
templariuszy.
Adriana zignorowała ten żart i w zamyśleniu potarła podbródek.
– Jolen słabo sobie radził z naukami. Zaklinaczka Adria powiedziała, że w tym ostatnim
tygodniu chciał jedynie schować się w swojej celi, tak był przerażony Katorgą. Kiedy nie
powrócił jako wyciszony, uznałam, że...
– Ja również. – Rhys skinął głową. Zniknięcie czeladnika nie było niczym niezwykłym.
Templariusze zabierają ucznia na Katorgę w środku nocy, bez zapowiedzi. Wystarczy zaliczyć
próby, wtedy zostaje się pełnoprawnym magiem. Niezaliczenie oznacza śmierć. Tych, co
odmówią wykonania prób, poddaje się Rytuałowi Wyciszenia, po którym z potencjalnego
maga zostaje tylko pozbawiony emocji kastrat. Niektórzy woleli to niż próby, choć Rhys nie
potrafił sobie wyobrazić, że to możliwe – nawet gdy przechodził tylko obok wyciszonego, miał
dreszcze. Wolałby umrzeć, niż spędzić resztę życia, spoglądając na świat martwymi oczyma.
Kiedy uczeń nie poradził sobie z Katorgą, reszty magów o tym nie informowano. Czeladnik po
prostu odchodził. To często się zdarzało, a biorąc pod uwagę, że życie maga nigdy nie było
jego własnością – mógł być przeniesiony do innego Kręgu lub wysłany z zadaniem dla Zakonu
i nie mieć nawet czasu, by się pożegnać – magowie byli przyzwyczajeni, że ludzie przychodzą i
odchodzą, i nigdy nie pytali o szczegóły. Morderstw mogło być znacznie więcej i tylko
templariusze o tym wiedzieli.
– Powinni nam powiedzieć. – Adriana wrzała, zapewne myśląc o tym samym co Rhys. –
Powinni przynajmniej powiedzieć Pierwszemu Zaklinaczowi. Nie mogą trzymać nas wiecznie
w niewiedzy.
– Podejrzewam, że uważają inaczej.
Spodziewał się, że Adriana wybuchnie znowu, ale tylko zamyśliła się bardziej. Odwróciła
się, podeszła do okna i zapatrzyła na panoramę stolicy.
Rhys wiedział, o czym myśli partnerka.
Swoją Katorgę zakończył dwadzieścia lat temu i pozwolił sobie wierzyć, że jest ważny dla
Kręgu, że jego umiejętności i wkład są cenione. Teraz mógł się przekonać, jak niewiele w tym
prawdy.
Od czasu gdy Zakon nakazał zamknięcie Kolegium Zaklinaczy, napięcie stale rosło.
Wstrzymano pozwolenia na podróże. Zebrania były zakazane, a przy tych rzadkich okazjach,
gdy Zakon zezwalał na jakieś w wielkiej sali Białej Iglicy, Pierwszy Zaklinacz niewiele miał
magom do powiedzenia. Miał być ich przywódcą i rzecznikiem, a został zmieniony w kukłę.
Oczywiście mówiło się o buncie. Zawsze się mówiło. Nic dziwnego jednak, że na tych
rozmowach kończyła się cała rebelia. Magowie z dalekiego Kirkwall zbuntowali się rok temu.
I wszyscy wiedzieli, co spotkało ich potem. Rhys zastanawiał się, czy kiedyś będzie inaczej.
Gdyby to zależało od Adriany, bunt wybuchłby zapewne jeszcze dzisiaj. A Rhysowi czasami
wydawało się, że mógłby poprzeć przyjaciółkę...
Zerwał się z krzesła, gdy drzwi do gabinetu komtura otworzyły się gwałtownie. Adriana
odwróciła się, na jej twarzy malowało się rozdrażnienie. Nie ulegało wątpliwości, że
czarodziejka, nie przebierając w słowach, zamierza powiedzieć, co myśli. Jednak i ją, i Rhysa
zaskoczył widok kobiety w pełnej zbroi templariusza. Kapitan Evangeline. Nie wyglądała,
jakby miała ochotę na pogaduszki.
U jej boku stanął Pierwszy Zaklinacz. Edmonde był mężem stanu wśród magów, starcem
tak pomarszczonym i przygniecionym przez czas, że wydawał się ledwie zdolny do dźwigania
na grzbiecie swoich czarnych szat.
Teraz sprawiał wrażenie pokonanego i słabego. Trząsł się i chyba tylko dzięki lasce
utrzymywał w pozycji stojącej. Zerknął przepraszająco na Rhysa kaprawymi oczyma – nie
wiadomo, czy przepraszał za to, co powiedział templariuszom, czy za to, co czekało Rhysa – i
powłócząc nogami, opuścił komnatę bez słowa.
Evangeline patrzyła za nim i na chwilę jej surowość złagodniała. Kobieta zamknęła oczy i
westchnęła ze znużeniem, jak ktoś zmuszony do wykonania nieprzyjemnej pracy. Kiedy
jednak uniosła znowu powieki, wydawać by się mogło, że ta chwila słabości nigdy się nie
zdarzyła.
– Zaklinaczu Rhysie – rzuciła, ruchem głowy zapraszając maga do komnaty.
Adriana postąpiła bliżej.
– A co ze mną? – zapytała ostro.
– W swoim czasie.
– Więc mam tu czekać, aż będziesz gotowa? Dlaczego traktujesz nas jak przeklętych
przestępców? Jeżeli chcesz naszej pomocy w śledztwie, raczej trudno ją będzie otrzymać po
tym, jak...
– W. Swoim. Czasie – powtórzyła templariuszka twardo. Jej spojrzenie ostrzegało, że
cierpliwość Evangeline była niebezpiecznie blisko wyczerpania, a to wystarczyło, by nawet
Adriana się zawahała. Rhys potrząsnął głową w nadziei, że to powstrzyma temperament
towarzyszki. Czarodziejka zacisnęła zęby i pięści, ale milczała.
Rhys postąpił za wojowniczką do komnaty.
Gabinet nie zmienił się od jego ostatniej tam bytności. Te same trofea z żołnierskiej
młodości komtura na ścianach. To samo nudne malowidło orlesiańskiej wsi i pasterzy
wykonane przez jego krewnego. Ten sam regał z historycznymi traktatami i dogmatami
Zakonu. Ogień w kominku wygasł, ale żar dawał dość dusznego ciepła. Jedyną różnicę
stanowiła nieobecność samego komtura.
Na jego miejscu za masywnym dębowym biurkiem siedział nieznajomy. Ciemne włosy
przetykane siwizną wskazywały, że mężczyzna miał swoje lata, ale jego twarz była jak
wyrzeźbiona z granitu. Jego pancerz przypominał ten noszony przez templariuszy, ale był
czarny jak węgiel i z wygrawerowanym dziwnym symbolem, który przypominał słońce
Zakonu, ale w środku kręgu miał oko. Najbardziej jednak przyciągały uwagę szare oczy
obcego: przenikliwe i zimne. Ten człowiek był wojownikiem, i to takim, który nie zawaha się
zabić. Po raz pierwszy od wezwania Rhys zaczął się zastanawiać, czy znalazł się w niebezpie-
czeństwie.
– Siadaj – warknął tamten, ruchem głowy wskazując na krzesło przed biurkiem. Rhys
posłuchał, zanim zdążył pomyśleć. Siedział w milczeniu, podczas gdy nieznajomy przejrzał
kilka arkuszy pergaminu. W komnacie panowało napięcie i Rhys nie mógł się zdecydować, co
wprawia go w większą nerwowość: myśl, że pergaminy dotyczą jego osoby, czy też postawa
stojącej w oczekiwaniu obok biurka surowej kapitan templariuszy, której twarz pozbawiona
była jakichkolwiek emocji.
Odchrząknął. Nie ma potrzeby, żeby spotkanie przebiegało w tak niemiłej atmosferze.
– Czy komtur się do nas przyłączy? – zapytał odważnie.
Mężczyzna zerknął znad pergaminów, unosząc brew na tę impertynencję. Wydawało się,
że skwituje ją tylko milczeniem. Jednak odłożył kartę i wyrównał stertę z celową powolnością.
– Komtur Eron nie jest już dowódcą tej placówki. Jestem Lambert, Wielki Poszukiwacz i
nowy dowódca Białej Iglicy aż do odwołania.
Rhys poczuł na plecach lodowaty dreszcz. Mógł nie rozpoznać emblematu na zbroi, ale
nazwę znał. Poszukiwacze Prawdy, organizacja ponad templariuszami służąca osobiście
Boskiej. Nie mówiło się o nich głośno, tylko szeptem, a nawet wtedy powtarzano tylko, że
jeżeli pojawi się Poszukiwacz, oznacza to kłopoty.
– Czy to ma coś wspólnego z morderstwami? – pytał nadal Rhys. Wielki Poszukiwacz
zamilkł. Przenikliwe oczy wbiły się w Rhysa, jakby miały przewiercić mu czaszkę.
– Wiesz o morderstwach?
– Wszyscy wiedzą. To, że nie mówicie nam, co się dzieje, nie oznacza, że nie potrafimy się
domyślić. Nie jesteśmy głupcami.
Poszukiwacz rzucił groźne spojrzenie Evangeline, ale kapitan niezłomnie unikała jego
wzroku. Jednak lekkie drżenie kącika ust zdradzało, co chciałaby powiedzieć. „A nie
mówiłam?”
Dowódca, splótłszy ramiona na piersi, wrócił spojrzeniem do Rhysa.
– Zadziwiające, że wszyscy inni magowie w tej wieży przekonywali mnie o swojej
niewiedzy w tej sprawie. Jestem jednak ciekaw, co ci się wydaje, że wiesz.
Rhys mógłby skłamać, ale po co? Całkiem możliwe, że Wielki Poszukiwacz wiedział, co mag
ma do powiedzenia. Rhysa drażniła ta zabawa. Nie miał talentu Adriany do obelg, ale umiał
stawiać na swoim. Ci templariusze nie rządzili przecież wieżą na prośbę magów. Robili to,
ponieważ mogli. I ponieważ Zakon twierdził, że to ich święty obowiązek. Od magów
wymagano jedynie posłuszeństwa, a Rhys nie należał do tych, którzy akceptowali tę
nierówność władzy bez szemrania.
– Podobno było pięć zabójstw – stwierdził lekko. – Ale słyszałem, że tak naprawdę to
ponad dwanaście. Nikt nie wie na pewno.
– Mów dalej.
– Pierwszą ofiarą był nowicjusz. Młody wieśniak z Ziem Środka. Nie poznano nawet jego
imienia, ponieważ został zamordowany w celi dwa dni po tym, jak go tam zamknęli
templariusze.
– Dziwne, że cokolwiek usłyszałeś.
– Nie tak bardzo. Nie tylko nowicjuszy zamyka się w lochach, a cele nie są dźwiękoszczelne.
W innych celach słyszano krzyk, i to nie taki normalny. Następnego dnia templariusze miotali
się po wieży jak szerszenie.
Poszukiwacz wzruszył ramionami.
– Nowicjusze umierają.
Rhys poczuł narastającą wściekłość. Ten człowiek mówił o śmierci młodego maga tak
obojętnie, jakby to było zupełnie nieważne. Czarodziej próbował zachować panowanie nad
sobą, uśmiechać się i nie dać się wytrącić z równowagi. Nie było to łatwe.
– Nie z takim wrzaskiem – wycedził przez zaciśnięte zęby.
Wielki Poszukiwacz zignorował jego słowa.
– Jak usłyszałeś o innych?
– Wiemy... kiedy nowicjuszy się przyprowadza, ale jeżeli potem nie pojawiają się jako
uczniowie... Templariusze powiedzieli nam, że przeniesiono ich do innych Kręgów, ale zawsze
umiemy poznać, kiedy rycerze kłamią. Zaczęli robić niespodziewane przeszukania i
przesłuchania. A potem umarł Jolen.
Poszukiwacz zerknął na kapitan Evangeline.
– Czwarta ofiara – podpowiedziała, skinąwszy głową.
– Aha – mruknął Poszukiwacz. – Nie dziwi mnie, że tutejszej załodze nie udało się
utrzymać tego w tajemnicy.
– A dlaczego należało to trzymać w tajemnicy? – Chociaż Rhys starał się opanować, poczuł
wrzenie gniewu. – Skoro magowie są mordowani, czy nie powinniśmy wiedzieć o zagrożeniu?
Podobno templariusze mają nas chronić! Czy nie dlatego jesteśmy zamykani w wieżach?
Wielki Poszukiwacz spojrzał na niego zimno i Rhys pożałował swojego wybuchu. A nie
chciał żałować. Chciał wrzeszczeć, chciał uświadomić temu człowiekowi, że to niedobrze
traktować dorosłych magów, magów dysponujących MOCĄ, jak niegrzeczne dzieci. Ale pod tym
lodowatym spojrzeniem pojął, że to bez znaczenia. Rhys nieźle znał się na ludziach i wiedział,
że ten człowiek, Poszukiwacz, rozpłatałby magowi gardło pod byle pretekstem. I Rhys czy
ktokolwiek inny nie zdążyłby rzucić zaklęcia. Poszukiwacz zabiłby z tą samą zimną
beznamiętnością, jaką prezentował teraz.
Wojownik zmarszczył brwi, zabębnił palcami w biurko, jakby się zastanawiał, jaką
odpowiedź wybrać.
– Tak, zamykamy was w wieżach dla ochrony. To jeden z powodów – ton głosu
Poszukiwacza stał się nagle uprzejmy, co tylko wzbudziło w sercu Rhysa większy strach. –
Drugi powód stanowi to, że magia jest niebezpieczna. Nie zależy to od intencji maga, może
wszak opętać go demon, ale czyż wszyscy magowie mają dobre intencje?
Pytanie zabrzmiało złowieszczo, ale też nie było nieuzasadnione.
– Znasz człowieka imieniem Jeannot? – zapytał Poszukiwacz.
– Oczywiście, to starszy zaklinacz jak ja.
– Obawiam się, że już nie. Zeszłej nocy zaatakował Boską w obecności wielu świadków i
został zabity.
Spoglądał uważnie, czekając, aż Rhys przetrawi tę informację.
Rhysa ogarnął chłód. Dotarło do niego, że stąpa po cienkim lodzie, cieńszym, niż sądził.
Chodziło o coś więcej niż zabójstwa, o wiele więcej. Jeannot próbował zamachu na przełożoną
Zakonu? Jak w ogóle udało mu się wymknąć z wieży? Bez pomocy wydawało się to...
nieprawdopodobne. Nagle stało się jasne, czemu poprzedni komtur został odwołany ze
stanowiska, dlaczego Pierwszy Zaklinacz zachowywał się tak dziwnie.
– Ro... rozumiem – tylko tyle udało się Rhysowi wydusić.
– Jeannot użył do ataku magii krwi – podjął Wielki Poszukiwacz. – Wiedziałeś, że Jeannot
potrafi używać tej zakazanej sztuki?
– Skądże.
– Interesujące...
Bębnienie było jedynym dźwiękiem w komnacie. Rhys poczuł kroplę potu powoli
spływającą mu po czole. Utrzymanie całkowitej kontroli nad wszystkimi magami w wieży nie
było możliwe, chyba żeby zamknąć każdego w osobnej celi jak więźnia. Templariusze
wiedzieli, że podopieczni wymykają się i plotkują za ich plecami, mieli też prawo
przypuszczać, że czarodzieje dzielą się zakazaną wiedzą. Jeżeli pojawił się jeden mag krwi,
mogło być ich więcej. Dużo więcej.
Myślą, że wiedziałem. Albo że jestem jednym z takich magów.
– Do dziś w Białej Iglicy popełniono sześć morderstw – oznajmił Poszukiwacz. – Czterech
nowicjuszy i dwóch uczniów. Inne przypadki, o których słyszałeś, to czyste spekulacje. Jednak
te sześć ofiar... Są intrygujące.
Skinął na Evangeline, pozwalając jej wyjaśnić. Wydawało się, że kobieta nie uważa tego za
dobry pomysł, ale posłuchała polecenia.
– Wszystkim zadano pchnięcie w serce i pozwolono się wykrwawić – stwierdziła
beznamiętnie. – Nie znaleziono przy nich żadnej broni. Na ciałach nie było też żadnych śla-
dów. Jak na razie wiemy tylko, że ten, kto to zrobił, umiał przejść niezauważony obok straży,
otworzyć cele i wyjść tak, by nie zwrócić na siebie uwagi. Niczyjej.
W głowie Rhysa zaczęło kiełkować niedobre podejrzenie. Chciał mu zaprzeczyć, odrzucić
je całkowicie, ale nie potrafił. Wyjść tak, by nie zwrócić na siebie uwagi... Niczyjej... Mógł jedynie
zatrzymać podejrzenia dla siebie i nie zdradzić się przed parą obserwujących go uważnie
templariuszy. Sądząc po wyrazach ich twarzy, chyba nieszczególnie mu się udało. Wielki
Poszukiwacz pochylił się do Rhysa, splatając dłonie.
– Jest MOŻLIWE, że tych zabójstw dokonał templariusz, a pozostali go kryją. Możliwe, że to
nie jeden, lecz grupa templariuszy, która popełniła akty przemocy przeciw ludziom, których
powinni chronić. To godne ubolewania, ale się zdarza.
– Przesłuchałam najpierw templariuszy – nieco obronnym tonem wyjaśniła Rhysowi
Evangeline. – Zaczęliśmy więc zmieniać strażników, przenosić...
– MOŻLIWE jest również – przerwał jej Poszukiwacz – że mag krwi uśpił strażników
zaklęciem lub spowodował, że zapomnieli o tym, czego byli świadkami. Zaklęcia pozwalające
na kontrolę umysłu to jeden z powodów, dla którego magia krwi jest zakazana. Jednakże krew
ofiary może zostać użyta do czegoś znacznie gorszego. Czegoś, czego nawet nie umiemy sobie
wyobrazić.
– To może być też demon – wtrąciła Evangeline.
– Jeżeli tak, jest potężny, skoro potrafi wpływać na magów w tej wieży. – Poszukiwacz
przewertował stertę pergaminów, dopóki nie znalazł jednego. Popukał palcem w arkusz. – Tu
jest napisane, że jesteś medium, zaklinaczu.
Rhys postarał się utrzymać obojętny wyraz twarzy.
– Tak.
– Masz rzadki talent do wykrywania duchów i demonów i porozumiewania się z nimi.
– Tak.
– Wykryłeś lub komunikowałeś się z jakimś w Białej Iglicy?
Kolejna kropla potu wyżłobiła sobie drogę do oka Rhysa. Wytarł ją. Miał nadzieję, że nowy
zwierzchnik nie zauważył drżenia ręki.
– Tak, ale... Zasłona jest tu cienka. To część moich badań. Wszystko zostało
udokumentowane dla Pierwszego Zaklinacza i...
– Wiem o twoich badaniach – warknął Poszukiwacz tonem głębokiej dezaprobaty. – Wiem
również, że prawie rok temu zostały przerwane. Po buncie w Kirkwall. Na długo przed
morderstwami. A ostatnio?
– Nie, żadnych kontaktów. – To przynajmniej była prawda.
– Wydaje mi się, że ktoś z takim talentem nie dałby się powstrzymać templariuszom od
robienia tego, czego pragnie. Nie możemy za tobą pójść za Zasłonę. Mógłbyś rozmawiać z
demonami co noc i nikt nie miałby o tym pojęcia.
– To nie takie proste – zaoponował Rhys. – Świadome przejście w Pustkę wymaga
przygotowań, grupy współpracujących magów. Moje badania wymagały starannej ochrony
mnie przed duchami, z którymi się kontaktowałem, na wypadek gdybym...
– Na wypadek gdybyś został skażony – dokończył Poszukiwacz za niego.
– Jeżeli chcemy się skutecznie chronić przed duchami, musimy się o nich jak najwięcej
dowiedzieć. Komtur Eron sprawdzał mnie dokładnie po każdym rytuale. Ufał mi. Gdyby tak
nie było...
Poszukiwacz starannie odłożył pergamin na stertę.
– Osąd komtura Erona nie pomógł mu w ochronie podopiecznych, ani też w wykryciu
wśród nich maga krwi.
Kapitan Evangeline skrzywiła się na to, ale Poszukiwacz Lambert tego nie zauważył. Rhys
zmarszczył brwi, nie podobało mu się, dokąd zmierza ta rozmowa. Ani trochę.
– Czy jestem o coś oskarżony? – zapytał.
– Jeszcze nie.
Kapitan odchrząknęła, ignorując ostrzegawcze spojrzenie zwierzchnika. Pochyliła się do
Rhysa.
– Widywałam cię z Jeannotem – oznajmiła łagodnie. – Ciebie i zaklinaczkę Adrianę.
Wszyscy troje należycie do libertarian. Widzisz zatem, że mamy powody do niepokoju.
I oto nadeszło. Rhys zastanawiał się, kiedy templariusze to wyciągną. To wystarczyło, by
mag porzucił próby opanowania gniewu i goryczy.
– Więc myślicie, że libertarianie stali się magami krwi? Że zrobilibyśmy wszystko, byle
odzyskać wolność dla Kręgów, nawet zmienilibyśmy się w to, co było główną przyczyną
powstania nadzoru nad Kręgami? – Pochylił się do templariuszy, spoglądając na nich
gniewnie. – Niech to będzie jasne: nie wiedziałem, że Jeannot jest magiem krwi, i nie
wiedziałem, że planuje zamach. Nie byliśmy sobie tak bliscy. Gdybym wiedział,
powiedziałbym Pierwszemu Zaklinaczowi. To przez takich jak Jeannot bractwo i wszyscy
magowie mają złą sławę.
– Powiedz nam więc, z kim Jeannot się przyjaźnił.
Rhys splótł ramiona na piersi.
DRAGON AGE: ROZŁAM David Gaider
JEDEN Jestem Duchem Iglicy. Nieprzyjemna myśl. Cole obracał ją w głowie raz po raz. Podobno duchy nie istnieją, jednak niektórzy ludzie wierzyli, że umarli tak naprawdę chodzą pomiędzy żywymi. Wierzyli, że zmarły może się zagubić na ścieżce do Stwórcy i wiecznie błąkać w krainie cieni. Cole nie był martwy. Ale też nie istniał, chociaż przechadzał się wśród żywych. Kiedyś podsłuchał parę magów, którzy o nim rozmawiali – tak naprawdę nie mieli pojęcia, że mówią właśnie o Cole’u. Natknął się na nich późno w nocy, ukrywali się w jednym z mrocznych korytarzy Białej Iglicy. W wielkiej wieży znajdowało się mnóstwo zakamarków, gdzie magowie mogli uciec przed obserwującymi ich podejrzliwie templariuszami, a Cole znał je wszystkie. Za to o wiele gorzej znał magów. Wiedział jednak, że wymykając się z komnat, narażali się na ogromne ryzyko. Tylko kilku templariuszy było życzliwych, reszta wierzyła, że magowie nieustannie knują i spiskują, by popełnić nieopisane zbrodnie... Prawda była bardziej przyziemna. Magowie po prostu plotkowali. Szeptali sobie tajemnice, niekiedy czcze spekulacje o miłosnych eskapadach, kiedy indziej rozmawiali skrycie o sprawach bardziej poważnych, o których wiedzieli, lecz nigdy nie odważyliby się mówić głośno. Zdarzało się też, że Cole natknął się na miłosną schadzkę. Ciało przyciśnięte do ciała w ukryciu, rozpaczliwy akt intymności między ludźmi, którzy wiedzą, że nawet tak ulotne przyjemności mogą tylko utracić. Na parę, która o nim rozmawiała, Cole natrafił przypadkiem. Usłyszał szepty, gdy przemykał wśród cieni. Okazało się, że to pulchna dziewczyna o długich słomianych włosach i chudy wyrostek, najwyżej jedenastoletni. Cole znał oboje, choć tylko z widzenia. Starsi czeladnicy, z tych, co mają niewielki talent magiczny. Zapewne od dawna wiedzieli, co ich czeka, i gotowali się na spotkanie nieuchronnego losu. Pewnego dnia zostaną wezwani przez
templariuszy na ostateczną próbę i Cole już nigdy ich nie zobaczy... lub natknie się na dwoje beznamiętnych wyciszonych, odartych ze zdolności i skazanych na bierną egzystencję w służbie swoich oprawców. Cole pamiętał strach w oczach tej dwójki. Pulchna dziewczyna miała na policzku siniaka, purpurowa plama zaczynała już blednąc. Oboje rozglądali się czujnie, czy nie nadchodzi straż, wzdrygali się na najmniejszy szmer. Nawet chrobot pazurków przebiegającego szczura sprawił, że aż podskoczyli, nie zdradzili jednak swojej kryjówki. Lecz choć tak czujni, nie mieli pojęcia o obecności Cole’a w pobliżu. Zresztą nie spodziewał się niczego innego. Stanął tuż obok i nachylił się, by lepiej słyszeć rozmowę. – Mówię ci, że widziałam – zapewniała czeladniczka, a w jej głosie brzmiała trwoga. – Szłam dolnym korytarzem, żeby wziąć księgę dla zaklinacza Garlena, i wtedy zobaczyłam... – ...ducha – dokończył wyrostek, nie kryjąc niedowierzania. – Och, smoki mogą istnieć, ale duchy już nie? – oburzyła się jego towarzyszka. – Zakon nie wie wszystkiego! Są rzeczy w Pustce, których nie potrafimy sobie nawet... – To mógł być demon. Dziewczyna zamilkła, blednąc. – Ale... nie próbował ze mną rozmawiać. Chyba nawet mnie nie widział. Myślałam, że to może gość, który się zgubił, ale kiedy ruszyłam za nim, zniknął za rogiem. Zajrzałam tam i nikogo nie zobaczyłam. Tak po prostu. Wyrostek zmarszczył brwi i zniżył głos do szeptu tak cichego, że nawet Cole miał trudności, by go usłyszeć. – Pamiętasz, czego nas uczono. Kiedy pojawia się demon, na początku wydaje się nieszkodliwy. Chce wzbudzić ciekawość ofiary, by później sączyć w nią zepsucie... Odwróciła wzrok, w zmartwieniu zaciskając usta. Potem spojrzała wprost na Cole’a, a raczej wprost przez niego. A jemu przemknęła przez głowę tylko jedna myśl: Widzi mnie? Chłopak westchnął i objął towarzyszkę mocno, mamrocząc uspokajająco, że tak naprawdę o nic mu nie chodziło, gdy przypomniał o ostrzeżeniu, i że może miała rację. Dziewczyna pokiwała machinalnie głową, walcząc ze łzami. – Jak ten duch wyglądał? – zapytał po chwili wyrostek. – Żartujesz. – Nie, chciałbym wiedzieć. Może to był templariusz? – Myślisz, że do tej pory nie poznałam jeszcze wszystkich templariuszy z tej wieży? Niektórych lepiej, niżbym chciała. – Mimowolnie dotknęła sińca na twarzy, a chłopak zmarszczył brwi, nie odezwał się jednak. – Nie, nie nosił zbroi ani szaty. Wyglądał zwyczajnie, jak chłopak niewiele od ciebie starszy. Rozczochrane włosy, chyba jasne? Buty, którym bardzo by się przydało czyszczenie. Zresztą inni też go widzieli i opisywali podobnie jak ja. – Może to jakiś pracownik z tuneli... – Od dawna nikt nie schodził do podziemi. Wyrostek nie wiedział, co na to powiedzieć, więc tylko wzruszył ramionami. – Wiem, ale to takie... – Byłam tak blisko, że widziałam jego oczy. – Dziewczyna w zamyśleniu zmarszczyła brwi. – Wydawał się taki smutny... Jakby się zagubił w podziemiach. Możesz sobie wyobrazić? Wzdrygnęła się, a jedenastolatek wyszczerzył się pokrzepiająco. – A więc to niesławny Duch Iglicy. Inni będą ci zazdrościć. Dziewczyna uśmiechnęła się blado. – Chyba nikomu nie powinniśmy o tym mówić. – Chyba nie.
Oboje umilkli, ale nie odeszli. Cole również zwlekał w nadziei, że usłyszy więcej o tym, co widziała ta dziewczyna. Ale czeladnicy już się nie odezwali. Trzymali się za ręce wsłuchani w echo pieśni płynących z kaplicy na wyższych kondygnacjach wieży. Kiedy nabożeństwo o północy dobiegło końca i pozostała tylko cisza, para niechętnie wróciła do komnat. Cole nie poszedł za nimi. Usiadł w ich kryjówce i pogrążył się w ciszy. Wiedział, że nie jest demonem. Nigdy żadnego nie spotkał, z żadnym nie rozmawiał, chyba że demon udawał tak doskonale, by nie budzić najmniejszych podejrzeń, a to przecież niemożliwe. Duchem? Tego Cole nie mógł wykluczyć. Pamiętał swoje przybycie do wieży. Jak każdy mag był przerażony, gdy templariusze w mocnym uścisku wiedli go korytarzami. Nie miał pojęcia, gdzie znajduje się ta straszna wieża i ile czasu zajęło dotarcie do tego miejsca – przez większość podróży był nieprzytomny lub miał zawiązane oczy, a bezwzględni porywacze nie zamierzali mu niczego wyjaśniać. Zresztą Cole myślał, że chcą go zabić. Pamiętał, jak templariusze pchnęli go w ciemny korytarz, pusty, jeśli nie liczyć kilku uczniów, którzy usunęli się pośpiesznie, by nie stanąć rycerzom na drodze. Większość unikała wzroku Cole’a, co tylko pogłębiało jego strach. Wrzucono go do lochu, czarnej dziury, skąd nigdy nie miał się wydostać – kara za to, że urodził się magiem. Templariusze nazwali tak Cole’a w sądzie. Wypowiadali to słowo z odrazą, o ile w ogóle zwracali się do swojego jeńca. Mag. Wcześniej nigdy nie przyszłoby Cole’owi do głowy, że to określenie odnosi się do niego. Słyszał je tylko z ust kapłanek, wyraz– piętno dla tych, którzy zostali przez Stwórcę przeklęci. I Cole też taki był. Przeklęty. Wrzucono go do celi. Z jękiem upadł na wilgotną, kamienną podłogę. Spodziewał się bicia, ale nikt go nawet nie dotknął. Tylko drzwi więzienia zatrzasnęły się z ponurym hukiem. Początkowo Cole poczuł ulgę, ale szybko się rozwiała. Został sam, jeśli nie liczyć szczurów. Stworzenia podkradały się blisko w ciemności i kąsały ostrymi jak brzytwa ząbkami. Cole próbował się odczołgać, ale nie miał dokąd uciec, nie miał się gdzie schronić. Mógł tylko zwinąć się w kłębek i modlić. W zimnej nicości modlił się zatem – o śmierć. Byłby to lepszy los niż czekanie na powrót templariuszy i zastanawianie się, jakież wymyślne tortury przygotowali oprawcy. Kapłanki mówiły, że demony garną się do magów, by zmienić ich w plugawców – jednak Cole nie potrafił sobie wyobrazić nic bardziej przerażającego od templariuszy. Zacisnął powieki, ale to nie pomagało, nadal pamiętał ich beznamiętne oczy. Nie chciał być magiem. Nie chciał wiedzieć, jak zostać magiem, i nie znajdował w magii nic pociągającego. Żarliwie modlił się do Stwórcy o ratunek. Raz po raz. Modlił się, aż ochrypł. Błagał, by templariusze zapomnieli nawet o istnieniu kogoś o imieniu Cole. I oto jego modlitwy zostały chyba wysłuchane. Albowiem tak właśnie się stało. Cole’owi wydawało się, że umarł w ciemności i zapomnieniu. Może stąd właśnie się brały duchy: to ci, którzy zmarli – lecz tego sobie nie uświadamiali. Dlatego trzymali się świata, do którego już nie należeli. Zacisnął powieki. Stwórco na niebie – pomyślał – jeżeli umarłem, daj mi znak. Czy nie chcesz mnie u swego boku? Kapłanki mówiły przecież, że tego pragniesz. Nie zostawiaj mnie tutaj. Lecz Cole nie doczekał się żadnej odpowiedzi. Nigdy. Jeżeli umarł, czemu nadal potrzebował snu? Czemu nadal odczuwał głód i pragnienie, pocił się, oddychał? Zmarli tego nie robili. Nieważne, co się innym wydawało, Cole nie był ani duchem, ani demonem. Co nie znaczyło, że był rzeczywisty. W Białej Iglicy roiło się od ludzi. Wieża miała wiele kondygnacji, przestronnych, rozświetlonych promieniami słońca. Cole rzadko tam zaglądał. Czuł się lepiej w podziemiach,
wśród rzeczy, o których templariusze zapomnieli, jak również tych, o których CHCIELI zapomnieć. Fundamenty wieży sięgały głęboko w trzewia ziemi i tam właśnie był jego dom. Komnaty na kilku niższych piętrach nie były niczym nadzwyczajnym. Znajdowały się tu spiżarnie i zbrojownia – wielka sala pełna pancerzy i broni, których wystarczyłoby do wyposażenia armii templariuszy. Niżej znajdowały się archiwa – liczne pomieszczenia wypełnione książkami, które z jakichś powodów nie znalazły swojego miejsca w księgozbiorach na wyższych kondygnacjach. Były tu zarówno tomy o magii, jak i o muzyce i filozofii, księgi w zapomnianych językach, a nawet te zakazane, zamknięte w skrzyniach. Zwykle do archiwów nikt nie zaglądał, ale od czasu do czasu Cole natykał się na maga, który przy świecy czytał jakąś księgę przez długie godziny. Cole nigdy nie mógł pojąć, co takiego ciekawego można znaleźć wśród liter i obrazków. Dla niego książki stanowiły tylko stertę starego papieru. O wiele bardziej interesujące były kondygnacje znajdujące się poniżej archiwum. Była to najstarsza część wieży, nazywana Jamą. Poza Cole’em nieliczni tam zaglądali. Były tu korytarze i przejścia, zamurowane i zapieczętowane dawno temu, lecz zaniedbane, przez co cegły zmurszały i skruszały. Zrujnowane schody wiodły do starożytnych składów – w większości pozostał tylko kurz, lecz niektóre wypełnione były dziwacznymi relikwiami. Wielkie mauzoleum stanowiło milczące świadectwo śmierci templariuszy sprzed wieków, zwietrzałe posągi zapomnianych bohaterów strzegły marmurowych trumien. Cole znalazł też ukryte skarby, których posiadacze dawno zniknęli w po– mroce dziejów. Wędrował mrocznymi tunelami, które opadały spiralnie i łączyły się z miejskimi kanałami. Czy kto- kolwiek na górze wiedział o istnieniu tych przejść? Cole znał każdy zakamarek podziemi poza pomieszczeniami w samym ich sercu – lochami. Tam, na piwnicznych piętrach, znajdowały się setki cel. Więcej, niż templariusze mogli zapełnić, i znacznie więcej, niż było im potrzeba. W najstarszych panowało jedynie stłumione echo cierpień, ślad męki, która na zawsze odcisnęła się w kamieniu. W Cole’u lochy budziły dreszcze. Dlatego unikał ich i zaglądał tylko wtedy, gdy naprawdę musiał. Kiedy było trzeba. Jak teraz. W lochach nie używano pochodni. W szklanych kloszach strażnicy nosili migoczące jak ogień kamienie, które rzucały błękitne zimne światło. Cole wiedział, że to magia. Wyczuwał jej szept, pieszczotę na skórze, gdy przechodził obok. Ale nawet magiczne lampy tylko nieznacznie rozpraszały mrok, zaledwie na tyle, by strażnicy mogli widzieć swoje stopy. Do lochów prowadziło tylko jedno wejście, onieśmielająco długi korytarz z wysokim sklepieniem i niezliczonymi żelaznymi bramami, które można zatrzasnąć w okamgnieniu. Ktokolwiek znalazłby się między nimi w takiej chwili, zostałby podziurawiony jak sito pikami wysuwającymi się z ciemnych otworów w ścianach. Cole zadrżał, gdy tamtędy przechodził. A przecież nie była to jedyna pułapka strzegąca lochów. Templariusze woleli, by ich więźniowie zginęli, niż się wydostali – po jeńcach, którzy próbowali odzyskać wolność, pozostały tylko stare ślady ognia na kamieniu. Na końcu tego korytarza znajdował się ledwie jeden posterunek straży, niewielka komnata ze stołem i kilkoma krzesłami. Cole zauważył otwartą butelkę wina i dwa na wpół wypełnione puchary oraz talerze z resztkami wieczornego posiłku. Na ścianie wisiała peleryna, pod nią na podłodze leżały dwa przykurzone hełmy. Strażników nie było, a wewnętrzne drzwi stały otworem. Templariusze musieli znajdować się w lochu. Cole z wahaniem wszedł do więzienia. Odór strachu, starego i nowego, natychmiast uderzył go w nozdrza. Cel blisko wyjścia używano często. Cole nie miał pojęcia, ile z nich jest obecnie zajętych, ale na pewno przynajmniej jedna – z oddali niosły się korytarzem
przerażone szlochy. Słychać było również śmiech i urywki rozmów. Dwa męskie głosy odbijały się echem od ścian. Cole podkradał się, aż ujrzał błękitną poświatę. Dwóch templariuszy w pancerzach stało w progu otwartej celi, jeden trzymał magiczną lampę. Nie nosili hełmów, dlatego Cole łatwo ich rozpoznał. Nie znał ich imion – niewielu znał z imienia – ale wiedział, że tych dwóch to bezlitośni łowcy, którzy służyli Zakonowi od tak wielu lat, że dawno zapomnieli o współczuciu, o ile w ogóle kiedyś byli do niego zdolni. – Ostrożnie – odezwał się ten, który trzymał lampę. – Ta umie rozniecać ogień. Drugi, przezwany przez Cole’a Długonosym, prychnął z pogardą. – Chciałbym to zobaczyć. Z celi dochodził szloch. Templariusz z lampą przewrócił oczami. – Bez obaw. Nie stawiała oporu, gdy ją złapaliśmy. Teraz tym bardziej nie będzie walczyć. – Ha. Myślałeś, że będzie? – Lepiej, żeby nie. Templariusze wymienili znaczące spojrzenia, gdy rozpaczliwe skomlenie stało się głośniejsze. Długonosy wzruszył ramionami i z hukiem zatrzasnął drzwi, po czym zaczął przeglądać obręcz z kluczami w poszukiwaniu właściwego. Zamknął celę przy wtórze cichego chrobotu zapadki. Łowcy ruszyli w stronę Cole’a, szepcząc do siebie. Żart, a potem okrutny złośliwy chichot. Gdy znaleźli się bliżej, Cole zamarł w napięciu i wstrzymał oddech. A kiedy byli już całkiem blisko, zrobili to, co niemal wszyscy: obeszli go, całkowicie nieświadomi zarówno jego obecności, jak i tego, co uczynili. Nigdy jednak nie miał pewności, czy się uda – podświadomie oczekiwał, że ktoś go jednak zobaczy. A nawet miał nadzieję. Kiedy Długonosy przechodził mimo, Cole odpiął mu od pasa obręcz z kluczami. Templariusze odeszli. Zabrali ze sobą jedyne źródło światła w lochach. Cole’a otoczyła ciemność. Powoli wypuścił powietrze z płuc, czekając, aż kroki strażników ucichną w oddali. Nadal słyszał cichy szloch zza drzwi celi. Nieopodal z kamienia kapała woda, rytmiczne kap, kap, kap. Ze szczelin, popiskując, wychodziły szczury. Ale żaden dźwięk nie dochodził z innych cel. Jeżeli byli tam więźniowie, zapewne spali lub umarli. Powinien już ruszać. Cole próbował zmusić stopy, by się poruszyły, na próżno. Czuł się niematerialny, jakby ciało miał z tej samej substancji, z jakiej składają się cienie – najmniejszy ruch i Cole zagubi się w nich na wieki. Ogarnęła go panika, serce zaczęło łomotać. Na czole pojawiły się kropelki potu. Nie teraz! – jęknął w duchu. Jeszcze nie! Cole wyciągnął rękę. Skrycie lękał się, że dłoń tylko przejdzie przez ścianę, a on przewróci się i zacznie spadać... i spadać. Niżej i niżej, aż jego ostatni krzyk pochłonie mroczna czeluść. Ale palce natrafiły na twardy kamień. Cudownie zimny kamień. Cole westchnął i przycisnął czoło do muru, z wdzięcznością przyjmując dotyk chropowatego chłodu. Oddech mu się uspokoił. Cole drżał jeszcze, ale miał znowu pewność, że nadal jest rzeczywisty. Nie jest za późno. Wymacawszy kieszeń, wyciągnął niewielkie zawiniątko. Ostrożnie je otworzył. Na kawałku tkaniny zamigotała lazurowa poświata magicznego kamienia. Cole’owi potrzebne będzie światło do tego, co zamierzał. Klucz, którego użył templariusz, znalazł dopiero po kilku próbach. Zapadka przesunęła się z cichym trzaskiem. Cole zamarł – szloch w celi raptownie ucichł. Nie przejmując się, czy– odgłos wzbudził czujność straży, Cole wślizgnął się do celi. Ciasne, brudne pomieszczenie rozjaśnił błękitny blask. Znajdowało się tu tylko puste wiadro i
skulona w kącie dziewczyna w łachmanach poplamionych ciemną krwią. Jej czy kogoś innego? Ciemne włosy uwięzionej opadały na ramiona i zasłaniały twarz. Przez długą chwilę Cole tylko stał, przestępując z nogi na nogę, i patrzył. Wreszcie przykucnął, położył świecący kamień na podłodze. Migotanie stało się bardziej intensywne, cień Cole’a szaleńczo zatańczył na ścianach. Zapach dziewczyny dał się wyczuć pomimo smrodu w celi: pot, strach i mdłości. Dziewczyna drżała, bez wątpienia przekonana, że przybysz chce ją skrzywdzić. Dlatego Cole czekał. W końcu dziewczyna uniosła głowę i otworzyła zaczerwienione oczy. Była śliczna, przynajmniej kiedyś. Teraz wychudła, szpeciło ją wyczerpanie i przejścia, które niewątpliwie miała za sobą. W świetle magicznego kamienia zamrugała niepewnie. Spojrzała na Cole’a, a Cole spojrzał na nią. – Widzisz mnie – stwierdził. Ulga, którą poczuł, była niemal namacalna. Dziewczyna pisnęła jak porażona, po czym skuliła się w bezowocnej próbie, by się od niego odsunąć. Wcisnęła się w kąt niczym zaszczute zwierzę, dysząc urywanie. Brudnymi palcami zaczęła drapać ścianę, jakby myślała, że w ten sposób uda się jej wydostać. Cole czekał cierpliwie, aż desperackie wysiłki ją zmęczą i dziewczyna znowu na niego spojrzy. – MOŻESZ mnie widzieć – powtórzył, tym razem pewniej. – Nie chciałam wywołać pożaru – wyszeptała ochryple. – Ogień wyszedł mi z rąk, ale nie wiem nawet dlaczego. Wszystko stało się tak szybko, próbowałam ich ostrzec... Zacisnęła powieki, po policzkach popłynęły łzy. Wytarła je drżącymi dłońmi, rozsmarowując brud na twarzy. Cole czekał. Wreszcie szlochy ucichły i dziewczyna znowu podniosła na niego wzrok, tym razem czujnie. Cole nawet nie drgnął. Dostrzegł w jej spojrzeniu błysk ciekawości. – Jesteś magiem? – zapytała. – Powiedzieli, że jakiś przyjdzie. Zawahał się. – Nie. – Więc... kim jesteś? – Mam na imię Cole. Nie tego chciała się dowiedzieć. Patrzyła wyczekująco, ale Cole milczał. – Ale... skoro nie jesteś magiem – odezwała się w końcu – to co tu robisz? Czego chcesz ode mnie? – Przyszedłem, bo możesz mnie widzieć. Sięgnął za pazuchę swojej skórzanej kamizeli i wyciągnął sztylet z pochwy. Było to zdobione ostrze z wyszukaną mosiężną rękojeścią w kształcie głowy smoka. Broń zalśniła w błękitnym świetle i dziewczyna spojrzała na Cole’a z bezgranicznym niedowierzaniem. – Wyczułem to, gdy cię tu prowadzono – podjął chłopak. – Wiedziałem, że mnie zobaczysz, jeszcze przed tym, jak cię spotkałem. Dziewczyna otworzyła usta, po czym je zamknęła. Wreszcie udało się jej przemówić, choć głos miała bardzo cichy i zduszony. – Chcesz mnie... zabić? – Owszem. Westchnęła zaskoczona. – Ponieważ mam zdolności magiczne? – Nie, nie dlatego. – To... dlaczego? Co ci zrobiłam? – Nic. Zakotłowały się w nim emocje, rozpacz i desperacja, zepchnięte głęboko na dno serca,
teraz próbowały się wydostać. Cole’owi zaparło dech, wcisnął głowę między kolana i zakołysał się w przód i w tył. Zastanawiał się, czy dziewczyna użyje swojej magii, póki jeszcze miała szansę. Czy roznieci ogień, jak ostrzegał templariusz? I jak to zrobi? Czy mogłaby zabić Cole’a? Nie uczyniła nic. Cole odzyskał równowagę i odetchnął głęboko i powoli, a potem podniósł wzrok. Dziewczyna zamarła. Nie potrafiła oderwać oczu od sztyletu, zapewne nawet nie przyszło jej do głowy, że mogłaby go powstrzymać. – Ja... znikam – szepnął Cole. – Czuję, że zaczynam się wymykać przez szczeliny. Muszę to zrobić. Przykro mi. – Będę krzyczeć. Ale nie krzyknęła. Cole widział, jak dziewczyna uświadamia sobie, że krzyk przyciągnie jedynie templariuszy, o ile w ogóle. A perspektywa kolejnego spotkania z zakutym w stal i uzbrojonym po zęby mężczyzną była jednak gorsza od spotkania z Cole’em. I Cole rozumiał to aż za dobrze. Dziewczyna powoli przygarbiła się i opadła na podłogę, pogodzona z losem. Cole zbliżył się nieco, serce waliło mu jak oszalałe. Wyciągnął rękę, dotknął policzka dziewczyny. Nie cofnęła się. – Mogę cię uwolnić – słowa były ciche, gdy uniósł sztylet, by dowieść tej obietnicy. – Od bólu. Od strachu. Zrobię to szybko. Nie będziesz musiała tu siedzieć i zastanawiać się, co cię czeka. Przyjrzała mu się z niesamowitym spokojem. – Jesteś demonem? – zapytała wreszcie. – Podobno to się zdarza magom. Przychodzą do nich demony i zmieniają w plugawców. A potem na jej twarzy pojawił się uśmiech – beznamiętny grymas pasujący do martwych oczu. – Ale mnie nie musisz zmieniać. Ja już jestem potworem. Cole nie odpowiedział. – Powiedziałam, że niechcący roznieciłam pożar. Tak właśnie mówiłam. Ale to nieprawda – wyznanie sączyło się z jej ust jak zimny jad. – Słuchałam krzyków matki, ojca, słuchałam, jak wrzeszczeli, i nie zrobiłam nic. Chciałam, żeby spłonęli. I CIESZĘ SIĘ, że nie żyją. Wyznawszy swój sekret, dziewczyna odetchnęła i zamrugała, powstrzymując łzy. Popatrzyła na Cole’a wyczekująco, lecz on tylko westchnął. – Nie jestem demonem. – Więc... więc kim? – Zabłąkanym. – Wstał i podał jej dłoń. Zawahała się, po czym skinęła głową. Cole pomógł jej wstać, znalazła się od niego zaledwie o cal. W błękitnym magicznym blasku ogarnęło ich poczucie przedziwnej bliskości. Cole widział każdy znak na ciele dziewczyny, każdą smugę wyżłobioną przez łzy, każde pasmo włosów. – Spójrz na mnie – poprosił. Mrugnęła zaskoczona, lecz posłuchała. – Nie. SPÓJRZ na mnie. I spojrzała. Dziewczyna patrzyła na Cole’a, patrzyła w niego. Zamierzał ją zabić, wiedziała o tym dobrze. Szedł przez życie niezauważony i szybko przez wszystkich zapomniany, ale dla niej był w tej chwili najważniejszy na świecie. Wiedziała już, kim jest. Cole był jej ratunkiem, ucieczką z przepełnionego grozą świata. Na jej twarzy odmalowała się znużona ulga zmieszana z lękiem. Cole zatopił się w oczach dziewczyny, pod jej spojrzeniem poczuł się realny.
– Dziękuję ci – szepnął i pchnął sztyletem w jej pierś. Westchnęła zaskoczona, ale nie odwróciła wzroku. Pchnął wyżej, wbił ostrze prosto w serce. Z jej ust bryzgnęła jasnoczerwona krew, dziewczyna szarpnęła się i z ostatnim drżeniem opadła w ramiona Cole’a. Cole trzymał ją mocno, spoglądając w oczy. I wchłaniał uchodzące życie. Zdawało się, że rozciąga się to na wieczność... i nagle było po wszystkim. Drżąc, pozwolił, by ciało dziewczyny zsunęło się ze sztyletu i bezwładnie opadło na podłogę. Nie zdawał sobie sprawy, że z ostrza kapie ciepła krew, że plami mu ręce i ubranie. Nie mógł oderwać spojrzenia od tych oczu patrzących teraz w nicość. Przyklęknął i zamknął dziewczynie powieki, pozostawiając na nich szkarłatne smugi. A potem zatoczył się i oparł plecami o ścianę celi. Trudno mu było oddychać. Muszę się opanować. Nadludzkim wysiłkiem woli oderwał wzrok od martwego ciała. Jak pijany sięgnął po magiczny kamień i zaczął go owijać szmatą, aż pomieszczenie spowił znowu nieprzenikniony mrok. Cole odetchnął raz i drugi, powoli, by odzyskać panowanie nad sobą. Prawie zapomniał, jak to jest, jakie to uczucie znowu należeć do świata. Bał się, że zaraz nadbiegną templariusze, że wkrótce wszyscy w wieży dowiedzą się, kim jest – magiem– uciekinierem, który przechadzał się między templariuszami. Duchem Białej Iglicy. I przyjdą po niego uzbrojeni w miecze i zaklęcia. Pochwycą go i znowu zamkną w celi. A Cole zatraci się w ciemności i będzie zgubiony. Potem przyjdą, by się z nim ostatecznie rozprawić. Tym razem o nim nie zapomną. Tym razem otworzą drzwi i zobaczą Cole’a leżącego na podłodze i błagającego o rychły koniec. Lecz nikt nie przyszedł. Nigdy. DWA Tradycja Orlais nakazywała szlachetnie urodzonym poza domem nosić maski. Finezyjnie wykonane dzieła sztuki malowano, by ukazać zamożność rodu. Niektóre ozdobione były małymi klejnotami tworzącymi gustowne wzory, inne inkrustowane srebrem i złotem, jeszcze inne urzekały pawimi piórami lub lśniącymi łuskami smoka. Posiadanie maski piękniejszej niż inne uznawane było za przewagę, dlatego w imperium twórcy masek należeli do ludzi najbardziej wpływowych, a ich kunszt – do najbardziej poszukiwanych. Słudzy nosili prostsze maski we wzorach tradycyjnych dla rodu swojego pana lub pani. Był to oczywisty komunikat: należę do domu, jeżeli mnie skrzywdzisz, narażasz się na gniew tych, którym służę. Noszenie maski rodu, do którego się nie należało lub któremu się nie służyło, wiązało się z ogromnym ryzykiem. Mądry arystokrata strzegł swoich masek jak reputacji. Przebywanie w Orlais bez maski również miało znaczenie. Z odsłoniętą twarzą publicznie pokazywali się albo prostacy, bezużyteczni nawet dla najmniej ważnych rodów, albo ci, którzy uważali, że są ponad Wielką Grę. Jednakże dla elity Gra obejmowała każdego bez wyjątku. Było się albo graczem, albo pionkiem – niczym więcej i niczym mniej. Boska Justynia V z Zakonu, gość honorowy wieczornych uroczystości, nie nosiła maski. Nie miały ich też kapłanki, które jej towarzyszyły. Dokładnie rzecz ujmując, duchowieństwo nie było ponad Grą, lecz stanowiło od niej wyjątek, a arystokracja zobowiązana była do zachowania nienagannych manier i okazywania szacunku bez względu na prosty ubiór kapłanów i kapłanek. Co nie znaczyło, że osoby duchowne nie angażowały się w Grę. Wiele tak robiło, niektóre zaś uważały, że Boska należy do najlepszych graczy. Duchowieństwo po
prostu grało na innych zasadach. Evangeline również nie nosiła maski. Jako templariuszka stanowiła ten sam wyjątek co kapłanki. Arystokracja zwykle ignorowała przedstawicieli zbrojnego ramienia Zakonu. Zwłaszcza że Evangeline jako jedyna na sali balowej występowała w pełnym uzbrojeniu. Nosiła broń, wypolerowaną na błysk zbroję i najlepszą czerwoną pelerynę haftowaną złotą nicią w gwiezdny ornament Zakonu. Włosy ułożyła w elegancki warkocz wokół głowy – fryzurę popularną wśród dam dworu. Jednak to wszystko bladło w porównaniu z migotliwymi sukniami i perukami ozdobionymi finezyjnymi spinkami i grzebieniami, ze sznurami pereł i wspaniałymi klejnotami błyskającymi w świetle pochodni. Evangeline doskonale o tym wiedziała. Wiedziała też, co myślą o niej damy dworu, domyślała się, co szepczą, zerkając w jej stronę zza koronkowych wachlarzy. Taka ładna kobieta mogła znaleźć sobie męża. Ale skoro przyłączyła się do zakonu rycerskiego, oznaczać to mogło, że albo pochodziła z biednej rodziny, albo – co gorsza – była zbyt nieokrzesana, by dołączyć do śmietanki towarzyskiej. Ani jedno, ani drugie – ale nie miało to znaczenia. Evangeline nie pojawiła się na balu, by dołączyć do Gry. Była tu, by służyć, jako straż honorowa Boskiej Justynii, widomy znak i przypomnienie dla tych, którzy próbowaliby wykorzystać okazję i wywołać podczas uroczystości zamieszki lub sprawiać inne kłopoty. Oficjalnie bal wydała cesarzowa, ale Jej Imperatorskiej Wysokości nigdzie nie było widać. Przebywała w pałacu zimowym – aż za Halamshiral – i albo oddawała się uciechom ze swoim najnowszym kochankiem, albo zajmowała się rozpędzeniem rebelii. Zależy, kogo się zapytało. W każdym razie wynikało z tego jasno, że bal zorganizowała pałacowa biurokracja. Wydawało się jednak, że żadnemu z gości to nie przeszkadzało. I tak należało się pokazać, by dowieść, że jest się godnym zaproszenia – i to stanowiło już wartość samą w sobie. Na sali balowej panował tłok. Boska zasiadła na wielkim drewnianym tronie rzeźbionym w wyszukany ornament – siedzisko zostało zakupione specjalnie na uroczystość. Stanęło na podwyższeniu, dzięki czemu kapłanka miała doskonały widok na całą komnatę. I, co ważne, każdy, kto chciał podejść, musiał to zrobić z dołu. Orlesiańska arystokracja nie lubiła, gdy się jej przypominało o podległości, nawet jeżeli robił to ktoś, kto bez wątpienia znajdował się na wyższym szczeblu hierarchii, dlatego po obowiązkowych i uprzejmych pozdrowieniach na początku balu niewielu zdecydowało się podejść do przełożonej Zakonu. Dlatego gość honorowy siedział sztywno w napiętej ciszy, a za towarzystwo miał jedynie czuwające przy tronie kapłanki. Boska Justynia V spoglądała na tłum tancerzy wirujących po parkiecie. Twarz miała nieprzeniknioną, nie można zatem było oskarżyć jej o znudzenie. Jeżeli Boska czuła się niewygodnie w fałdzistej szkarłatnej szacie i misternym błyszczącym nakryciu głowy, nie dawała tego po sobie poznać. Evangeline pomyślała, że Justynia V stano- wić mogłaby wzór chłodnej gracji, jednak z podsłuchanych rozmów templariuszka zorientowała się, że plotkowano głównie o wieku kapłanki. Jej poprzedniczka sprawowała urząd prawie przez pięćdziesiąt lat, na tyle długo, że imperium przywykło do trzęsącej się ze starości Boskiej. Lecz teraz na stanowisku nastąpiła zmiana i niektórzy arystokraci wyrażali pragnienie, by Boska Justynia V nie dożyła starości wieku poprzedniczki. Oczywiście mówiło się o tym po cichu, w typowo orlesiańskim stylu, ze sztyletem ukrytym za plecami. W końcu dyskusja dotyczyła wybranki Stwórcy. Evangeline nie potrafiła zrozumieć owej gorliwości i gotowości na świętokradztwo, mdliło ją od zawoalowanych zaczepek i aluzji, ale takie właśnie było Orlais.
Muzycy, duża trupa na wysokiej galerii, nagle zaczęli szybszą melodię. Goście na dole oklaskami pochwalili wybór utworu i zaczęli się ustawiać do tourdion. Był to żwawy taniec, który zyskał popularność po tym, jak rozniosły się plotki, że podoba się cesarzowej. Tancerze ustawili się w szeregach naprzeciw siebie i przyjęli posture droit, prawa noga nieco wysunięta, ciało lekko odchylone. A potem zaczęli: lekkie kopnięcie w powietrze, doskok na lewej nodze do prawej, zmiana, a po pięciu krokach powrót z przeskokiem do postawy wyjściowej. I od nowa. Całe to kopanie i skakanie stanowiło interesujący widok. Goście mieli uciechę nie tylko z podpitych tancerzy, ale też tych, którzy próbowali sprostać wyzwaniu z wyćwiczoną gracją. Tłum pod ścianami klaskał z uznaniem i nawet Boska wraz z kapłankami przyłączyła się do aplauzu. Tempo melodii stawało się szybsze, ruchy tancerzy bardziej szaleńcze. Nagle rozległ się krzyk – młoda kobieta upadła, rozdzierając suknię i pociągając za sobą jeszcze trzy inne. A co gorsza, z głośnym stukiem po posadzce potoczyła się maska dziewczyny. Muzyka ucichła, gdy na sali rozległ się pomruk zainteresowania, który zmienił się w głośne rozbawienie. Nikt nie ruszył się, by pomóc młodej kobiecie. Patrzono tylko, jak niezdarnie wstaje, podtrzymując rozdartą suknię, i szuka maski. Władcza dama w wysokiej białej peruce, zapewne matka nieszczęsnej, wbiegła na parkiet, chwyciła dziewczynę za ramię i wyprowadziła. Twarz matki skrywała złota maska, ale każdy ruch starszej kobiety zdradzał raczej upokorzenie niż troskę. Dobry obserwator zauważyłby, że sprawcą upadku była inna panna, młoda dama w jasnożółtej sukni. Dostrzegłby również, że gdy orkiestra zaczęła kolejną melodię, tym razem wolniejszą, winowajczyni zajęła miejsce u boku arystokraty, z którym wcześniej tańczyła upokorzona dziewczyna. Evangeline podejrzewała, że wszyscy na sali wiedzą doskonale, co naprawdę zaszło i dlaczego. I po cichu pochwalają postępek młodej damy. Gra była równie bezlitosna, co podła. Templariuszka nie opuszczała posterunku przed podwyższeniem Boskiej, bacznie obserwując tłum. Bolały ją nogi od tak długiego stania, a ostry odór potu maskowany słodką wonią perfum zaczynał się robić coraz trudniejszy do zniesienia. Jednak należało zachować czujność. Tak wiele masek stanowiło poważny problem, za każdą mógł się kryć wynajęty zabójca. Goście nie byliby nawet świadomi, że taka osoba nie należy do towarzystwa. Evangeline miała nadzieję, że gwardziści na straży sali pilnie wykonywali swoje obowiązki. Teraz jednak mogła tylko czekać. Jeszcze z godzina, zanim Boska uprzejmie się pożegna, a wtedy i templariuszka będzie mogła odejść. – Widzę, że nie możesz się doczekać końca. Odwróciła się. Z podwyższenia zeszła jedna z towarzyszek Boskiej. Templariuszka widziała już tę kobietę o rudych włosach, intensywnie niebieskich oczach i ruchach tak opanowanych i pełnych gracji, że Evangeline nie byłaby zaskoczona, gdyby okazało się, że to wcale nie kapłanka. Może strażniczka dla niepoznaki przebrana w szaty Zakonu? To miało sens, że Boska nie chciała, by jej życie zależało tylko od jednego miecza. Evangeline nie poczuła się urażona. – Bez obaw, nie opuszczę Jej Eminencji – odpowiedziała. Rudowłosa kobieta uśmiechnęła się rozbrajająco i uniosła dłoń. – Och, nawet cię o to nie podejrzewałam. Radzisz sobie lepiej z opanowaniem uczuć od innych templariuszy, jakich spotkałam. Ale i tak musi to być dla ciebie bardzo nudne zadanie. Evangeline nie bardzo wiedziała, co na to odpowiedzieć, więc milczała przez chwilę. – Zapewne komtur uznał, że będę się czuła... swobodniej niż inni na takiej uroczystości ze względu na moje urodzenie.
– Ale tak nie jest. – Porzuciłam takie życie dawno temu. – Templariuszka powiodła spojrzeniem po tancerzach. Melodia się skończyła i goście nagrodzili muzyków na galerii brawami, po czym rozbili się na grupki, by porozmawiać. Przypominali wilki podczas polowania. Podkradali się do stada, izolowali najsłabszą sztukę i szykowali się do jej zabicia. Tyle że tutaj akt przemocy realizowało się przy użyciu cichych słów i obietnic. Sala balowa była polem bitwy, na którym już pokotem leżały ciała, choć żadna wojna nie została wygrana. Na następnym spotkaniu towarzyskim podobne sceny będą się rozgrywały znowu, a potem jeszcze raz i jeszcze... regularnie jak przypływ. – Takie bogactwo i wpływy... Jaki z tego pożytek? Arystokraci myślą tylko o własnych korzyściach, a tymczasem ich świat się wali. Zdaje się, że te słowa zrobiły na rudowłosej wrażenie. – Zgadzam się. I wiem, że Jej Eminencja również by się z tobą zgodziła. – Zatem jest nas trzy. Rudowłosa roześmiała się serdecznie i wyciągnęła rękę. – Wybacz mi skandaliczny brak manier. Mam na imię Leliana. – Kapitan Evangeline. – O tak, wiem. Niełatwo było zdecydować, kto powinien dzisiejszej nocy chronić Boską. Wielu templariuszy równych ci szarżą zdradzało pewne... nastawienie, które bardzo nas zaniepokoiło. To zaintrygowało Evangeline, nie tylko słowa, ale i ton głosu, jakby rudowłosa powiedziała więcej, niż zamierzała. Kiedy Leliana podeszła do pobliskiego stołu pod ścianą, by nalać sobie wina, templariuszka podążyła za nią. – Co masz na myśli? – zapytała. – Jakie nastawienie? – Wiesz, co się stało w Kirkwall? – Któż nie wie? Leliana wskazała rząd okazałych okien, za którymi wznosiła się Biała Iglica. Poza pałacem była to jedyna budowla widoczna z każdego miejsca w stolicy. Rozświetlona magią wieża wyglądała jak połyskliwe srebrzyste cięcie w mroku nocy – dokonane mieczem Stwórcy, jak lubili siebie nazywać templariusze. – Krąg Maginów w Kirkwall zbuntował się i wciągnął miasto do wojny. Skutki odczuwamy na całym Thedas. Templariusze mogą to wydarzenie zinterpretować dwojako: albo jako wyzwanie, albo... jako lekcję. – A co to ma wspólnego ze mną? Nie przypominam sobie, abym wyraziła jakąkolwiek opinię w tej kwestii. – Doprawdy? – Leliana upiła wina i z rozbawieniem spojrzała na wojowniczkę znad kielicha. – Powiedziałaś, że arystokracja pomimo wpływów i bogactwa nie robi nic pożytecznego. Czy nie powinnam zatem wyczytać z tego, że twoim zdaniem templariusze są inni? Ukryte znaczenie. – Oczywiście, że tak uważam. Chronimy świat przed magami i magów przed sobą nawzajem. Nie jest to zadanie łatwe i nikt nas o to nie prosił, ale tak właśnie należy czynić. Leliana uśmiechnęła się ponownie. – To mi wygląda na opinię. – Tak się składa, że podziela ją reszta templariuszy. – Gdybyż tylko tak było. – Rudowłosa spoważniała, ale zaraz się otrząsnęła. – Wielu uważa, że wojna jest nieunikniona, a Zakon niewystarczająco wspiera wysiłki templariuszy, by jej zapobiec. Mówi się, że musimy opowiedzieć się po którejś ze stron.
– Próbujesz powiedzieć mi, że zostałam wybrana do ochrony Boskiej, ponieważ uznałaś, że już się opowiedziałam? – Nie mogę powiedzieć. Ale warto o tym podyskutować. Evangeline skryła oburzenie. Leliana sączyła wino. Wyglądało to niewinnie i obojętnie, jakby nie rozmawiały o niczym istotnym. Po drugiej stronie sali pojawił się inny templariusz. Młodzieniec, jeden z niższych rangą wojowników. Krople potu na czole zdradzały, że przybył w pośpiechu. Kiedy dostrzegł Evangeline, na jego twarzy odmalowała się ogromna ulga. Niemal podbiegł, przepychając się przez tłum. – Kapitan Evangeline! Stwórcy niech będą dzięki, że cię znalazłem! Zatrzymał się tuż przed templariuszką, poniewczasie zdawszy sobie sprawę, że przeszkodził w rozmowie. Leliana roześmiała się cicho, ani trochę nie urażona. – Zapewne nie ma podstaw do niepokoju, młody panie, ale ufam, że masz dobry powód, by wnosić na tę salę miecz. Wszak powinno tu być tylko jedno ostrze. – Skinieniem głowy wskazała miecz wiszący u pasa Evangeline. Młody templariusz zerknął na swoją broń i zarumienił się ze wstydu. – Proszę wybaczyć, nie pomyślałem... – W jakim celu tu jesteś? – napomniała go Evangeline. – Ja... Ach tak! – Z ulgą wyciągnął spod tuniki złożony pergamin i podał templariuszce. – Przysłał mnie komtur. W Białej Iglicy popełniono kolejne morderstwo. – Kolejne? – Evangeline przeszły ciarki, gdy rozkładała arkusz. Zawierał wezwanie do wieży, gdy tylko kobieta będzie wolna od obowiązków wobec Boskiej. Notatka wspominała również, że Wielki Poszukiwacz osobiście zainteresował się tym zabójstwem. Między wierszami można się było doszukać, że komtur nie jest z tego zbyt zadowolony. – Przekaż dowódcy, że wrócę, gdy tylko będę mogła. Templariusz skinął głową, ale nie odszedł. Przygryzając usta, spojrzał z wahaniem na Lelianę, a gdy ta uniosła brew, stwierdził: – Wybacz, pani, ale chyba dla ciebie też mam wiadomość. – Och? Od templariuszy? – Nie. Jakiś sługa pod salą balową powiedział, że szuka rudowłosej kapłanki towarzyszącej Boskiej. Podobno stary przyjaciel pragnie się z tobą spotkać. – Stary przyjaciel? – Leliana wyglądała na zaintrygowaną. – Czy ten sługa powiedział, który przyjaciel? – Nie, pani. Wspomniał tylko, że z Fereldenu. – Dziękuję. – Leliana odwróciła się i dygnęła przed Evangeline. – Zdaje się, że będziemy musiały przełożyć naszą rozmowę na bardziej odpowiednią porę, pani kapitan. Niech do tego czasu Stwórca nad tobą czuwa. – I nad tobą. Evangeline, obserwując, jak rudowłosa kapłanka wychodzi z młodym templariuszem, starała się opanować ciekawość. Krążyły pogłoski, że Boska ma na swoje usługi agentów i że niektórzy z nich byli bardami – mistrzami manipulacji Grą, czasami szpiegami i zabójcami. Jeżeli Leliana do nich należała, ta rozmowa mogła okazać się bardzo niebezpieczna. Templariuszka rozejrzała się po sali, zastanawiając, jak wielu gości zwróciło uwagę na dyskusję z Lelianą. Czy do komtura dojdzie o tym wieść? Czasy były trudne dla templariuszy. Bunt w Kirkwall wzniecił niepokoje w Kręgach Maginów jak świat długi i szeroki, a prześladowania magów zaostrzały jedynie napięcie. Ludzie bali się własnego cienia i węszyli
spiski za każdym rogiem. Biała Iglica nie stanowiła wyjątku. Na szczęście nikt z gości balu nawet nie spojrzał na Evangeline. To Boska była ozdobą tego rodzaju uroczystości, przynajmniej jeżeli chodzi o arystokrację w Orlais, a Evangeline – strażniczką, obstawą, na którą się po prostu nie zwraca uwagi. Odetchnęła powoli i wróciła na posterunek przed podwyższeniem. Powinna się martwić wyłącznie o morderstwa. Śledztwo, które Evangeline przeprowadziła wcześniej, nie przyniosło rezultatów, co w obecnych okolicznościach było niewybaczalną porażką. Jednak przy odrobinie szczęścia tym razem może uda się znaleźć więcej dowodów. Bal powoli zmierzał ku końcowi, muzycy skończyli ostatni utwór i chowali instrumenty. Niektórzy mężczyźni oddalali się do pałacowych „wieczornych komnat” – co stanowiło dyplomatyczne określenie upijania się, palenia fajek i w ogóle zajmowania się tym, czego żony by nie pochwaliły. Odejście mężów dawało kobietom dogodną okazję, by nie tylko na nich ponarzekać, lecz zająć się swataniem. Inni goście zaczynali już przepraszać i szukać wymówek, by się pożegnać – ci, którzy starali się zminimalizować swoje straty i wyjść, zanim ich reputacja ucierpi bardziej – nawet jeżeli opuszczenie balu przed gościem honorowym uznawane było za oznakę słabości. Jak gdyby wyczuwając dobry moment, Boska wstała z ozdobnego siedziska. Kapłanki na podwyższeniu zaczęły głośno klaskać, by przyciągnąć uwagę tłumu. Udało się. Goście zaszemrali podekscytowani i zbliżyli się nieco, oczekując przemowy. Evangeline odsunęła się, by nie zasłaniać widoku. Skinieniem głowy Boska Justynia V podziękowała swoim towarzyszkom, po czym uniosła ręce. W ceremonialnych szatach i uczesaniu wyglądała imponująco i arystokraci powinni już giąć się w pokłonach, wdzięczni za zaszczyt spotkania wybranki Stwórcy, a nie traktować ją jak jeszcze jednego gościa z fikuśnym tytułem. Rzecz jasna, obecni byli zbyt słabi lub zbyt pyszni, by okazać taką uniżoność, ale chętnie udawali szacunek – dlatego po chwili na sali zapadła cisza. – Szanowni obywatele, bracia i siostry – zaczęła Boska. Miała dźwięczny, donośny głos. – Zgromadziliśmy się tutaj, by podziękować Stwórcy za przychylność. Z Jego woli cieszyć się możemy wieloma przywilejami: bogactwem, wolnością i imperium, które rozciąga się na pół Thedas. To stąd, z tego miasta, Pieśń Światła wzięła swój początek i rozniosła się na wszystkie strony świata. Dlatego wypada, abyśmy się zatrzymali i zastanowili nad naszą rolą jako ukochanych i wybranych dzieci Stwórcy. Boska przerwała i z zagadkowym uśmiechem zeszła z podwyższenia. Evangeline zakrztusiła się z zaskoczenia, a ledwie skrywane zdziwienie i czujność na twarzach kapłanek, nadal stojących na stopniach podestu, świadczyły, że to nie zostało zaplanowane. Co więcej, było to niesłychane. Zdumione szepty zaszemrały na sali, gdy Jej Eminencja podeszła do tych, co stali najbliżej. Niektórzy cofnęli się niepewnie, inni mieli dość przyzwoitości, by skłonić się lub uklęknąć. Przełożone Zakonu widywano zwykle tylko z daleka, gdy przy rzadkich okazjach, jak tradycyjne święta religijne, wychodziły z Wielkiej Katedry. To, że kapłanka Zakonu zgodziła się pojawić na balu, nawet jeżeli zrobiła to na prośbę cesarzowej, stanowiło ewenement. Dlatego arystokraci, znający tylko protokół oficjalnych audiencji, nie wiedzieli teraz, jak się zachować. Boska ujęła dłoń pochylonej w ukłonie starszej kobiety w eleganckiej brązowej sukni. Kobieta niemal podskoczyła, zaraz jednak uniosła maskę i pocałowała pierścień kapłanki. Z łagodnym uśmiechem Justynia ruszyła w tłum, a ten rozstąpił się przed nią pośpiesznie, acz w sztywnym napięciu. Zgromadzeni arystokraci pomimo peruk, wymyślnych strojów i klejnotów przypominali teraz Evangeline syczące węże. Poniewczasie przypomniała sobie, po
co tu się znalazła, i czym prędzej podeszła, by znaleźć się za plecami Boskiej. Templariuszka rozejrzała się uważnie po tłumie. Szlachetnie urodzeni utrzymywali dystans, nawet pod na- ciskiem. Strach ukryli pod maskami, ale Evangeline wyczuwała, że są również coraz bardziej zaintrygowani. Może młodość dawała Jej Eminencji przewagę? – Nie możemy pozwolić, by strach niewolił nasze umysły – podjęła Boska. – Musimy pamiętać o tych, którzy bronią nas przed złem od wieków, którzy poświęcają się dla naszej pomyślności. Mamy wobec nich wielki dług, a jednak haniebnie o tym zapominamy. Justynia zawiesiła dramatycznie głos, spojrzeniem powiodła po szemrzącym audytorium. – Mówię o magach. Pieśń Światła mówi: „Magia istnieje, by służyć ludzkości, nie do panowania nad światem”. I tak było. Magowie służyli nam dobrze, w wielu wojnach i przez wiele stuleci, jednak w czasach pokoju jak im odpłacamy? Nie pragniemy ich krzywdzić – czyż jednak nie wyrządzamy im krzywdy? – Kłamstwo! – z tłumu wyrwał się krzyk. Zdawało się, że początkowo nikt nie wiedział, kto się odezwał. Rozległy się zaskoczone szepty, ale zaraz arystokraci rozstąpili się, by przepuścić śmiałka. Mężczyzna nie różnił się niczym od innych na balu – łysiejący, dystyngowany szlachcic w czarnym aksamitnym surducie. Jednak, kiedy zdarł maskę, ukazała się twarz wykrzywiona smutkiem i gniewem. – Pragniecie tylko naszej krzywdy! Wszak to Zakon nakazuje lękać się magów! – podjął. – Trzyma nas na smyczy i nieustannie przypomina, że pozwała się nam żyć tylko ze względu na naszą UŻYTECZNOŚĆ! Ludzie na parkiecie cofali się, robiąc mężczyźnie miejsce. Wkrótce on i Boska stali samotnie naprzeciw siebie i tylko Evangeline trzymała się parę kroków za nimi. Położyła dłoń na rękojeści miecza. Jeżeli to naprawdę mag – na pewno jest groźny. A jeżeli Evangeline wyciągnie teraz broń lub jeśli któraś z kapłanek pomyśli o wszczęciu alarmu, życie Boskiej może się znaleźć w poważnym niebezpieczeństwie. Trzeba przyznać, że Boska nie straciła panowania nad sobą. Uniosła ręce w prośbie o ciszę. – Proszę – zawołała. – Nie ma powodu do obaw. Są lepsze sposoby, by uzyskać audiencję, lecz zapewniam, że chętnie wysłucham tego człowieka. Tłum zaszemrał nerwowo nie do końca przekonany. Mag również nie wyglądał na udobruchanego. – Wysłuchasz mnie? Zakon rozwiązał Kolegium Zaklinaczy, uciszył naszych przywódców! Zamknął nam usta, zrobił wszystko, by nas nie słuchać! – Ja słucham – odrzekła Boska. – Ale porządek musi być zachowany, na pewno zdajesz sobie z tego sprawę. Pokoju nie utrzymuje się groźbami i żądaniami. Stawką jest życie wszystkich, nie tylko magów. Evangeline obserwowała maga uważnie. Tego człowieka nie powinno tu nawet być. Z jego słów wynikało, że należy do Kręgu – może nawet pochodzi z Białej Iglicy, choć wojowniczka go nie rozpoznała – i najwyraźniej wymknął się spod nadzoru templariuszy. Wątpliwe, by chciał tylko porozmawiać. Mag się trząsł – jakby zaraz miał wybuchnąć płaczem – jednak pięści miał zaciśnięte, aż pobielały kłykcie. – Nie zauważyliśmy, by panował pokój – prychnął. – Przekonaliśmy się na przykładzie Kirkwall, że niczego nie można osiągnąć, dopóki się tego nie wywalczy. Z tymi słowami uniósł ręce, a wokół nich zaczęła się gromadzić jasnoczerwona moc. Komnatę wypełniły wyładowania energii łaskoczące skórę i pomruk wibrujący głęboko pod czaszką. Opanowanie, które powstrzymywało tłum przed paniką, nagle się załamało. Ludzie zaczęli krzyczeć, niektórzy rzucili się do wyjścia – roztrącali innych, stojących im na drodze,
przeskakiwali przez tych, którzy upadli, byle tylko się wydostać. W okrzyki tłumu wdarło się przerażenie. Evangeline skoczyła przed Boską. W okamgnieniu wyciągnęła miecz i wymierzyła ostrze w mężczyznę. Skrzyżowali spojrzenia, mag i templariusz, odwieczni wrogowie. – Cofnij się – ostrzegła Evangeline. – Wiesz, co potrafię. To nie musi się skończyć rozlewem krwi. Mag ni to się roześmiał, ni to zaszlochał. – A czym jeszcze może się skończyć? Już jestem martwy. Wyciągnął ramiona. Płomienie pomknęły łukiem naprzód, lecz templariuszka już się zerwała do działania. – Cofnijcie się, Eminencjo! – krzyknęła w nadziei, że Boska posłucha. Evangeline stanęła na drodze płomieni. Gdy poczuła na policzkach tchnienie gorąca, opuściła ostrze na tors maga. Miała moc, tę samą, co wszyscy templariusze. Moc, której magowie się bali. Kiedy ostrze dotknęło piersi mężczyzny, Evangeline wyzwoliła tę moc, a ta przepłynęła przez ciało i miecz. Jasny rozbłysk oznaczał zakłócenie many czarodzieja. Płomienny łuk zamigotał i zgasł. – Ty dziwko! – Mężczyzna zatoczył się z krzykiem. Na jego rozciętym surducie pojawiła się krew. Przesunął palcami po ranie, jakby zaskoczony, że ją odniósł. Potem spojrzał na Evangeline. Twarz wykrzywił mu grymas ślepej nienawiści. Wojowniczka rzuciła się do niego, uświadomiwszy sobie, co czarodziej zamierza. Za późno. Krew na jego dłoniach zaczęła wrzeć i parować, gdy pobierał wprost z niej manę. Z rany na jego piersi uniósł się dym, a oczy zapłonęły mrokiem zła. Fala mocy powstrzymała ją, nim Evangeline dotarła do maga. Wojowniczka próbowała wzbudzić aurę ochrony, ale magia strzaskała ją jak kruche szkło. Siła uderzenia zaparła jej dech i rzuciła Evangeline daleko w tył. Templariuszka upadła i potoczyła się po marmurowej posadzce. Głową uderzyła w kamienny występ. Leżała oszołomiona, a świat wokół wirował opętańczo. Próbowała wstać, ale ramiona nie słuchały rozkazów woli. Przerażone krzyki gości zdawały się dobiegać ze wszystkich stron. Słychać też było okrzyki gwardzistów – próbowali dostać się do komnaty, lecz arystokraci ich odpychali w panicznej ucieczce. W oddali kapłanki błagały Boską, by ratowała się ucieczką. Evangeline poczuła wybuch gorąca, zanim dosięgły ją płomienie. Ledwie udało się jej ponownie otoczyć aurą. Tym razem osłona wytrzymała. Ale nawet wtedy uginała się pod naporem czaru, a ból zadawany przez ogień był dla templariuszki czystą agonią. Wrzasnęła. Wzrok się jej rozmył, czuła, że traci resztki mocy. Chwilę, a może godzinę później Evangeline otworzyła znowu oczy. Nie była pewna, ile czasu minęło. Kuliła się na posadzce, poparzonymi dłońmi osłaniając głowę. Miecz zniknął, musiała go upuścić. W sali unosił się przenikliwy smród spalenizny i dym – ogień rozgorzał w pożar, który teraz szybko się rozprzestrzeniał. Panika tylko wzrosła, tłum w gorączce próbował się wydostać z komnaty za wszelką cenę. Rzucone krzesło rozbiło wysokie okno z głośnym brzękiem. Evangeline uniosła wzrok. Ujrzała parę czarnych butów. Butów maga, który podchodził do Boskiej. Kapłanka nie miała już nakrycia głowy, ale nawet w kłębach dymu łatwo można ją było rozpoznać po szkarłatnych szatach. Cofnęła się pod ścianę jak zaszczute zwierzę. Spoglądała na podchodzącego czujnie maga, ale nie zamierzała ulec panice jak reszta gości. Evangeline widziała, jak mężczyzna unosi pięść iskrzącą się od magii. – Ludzie już się nas boją – wysyczał. – Niech zatem mają powód. Z rozpaczliwym krzykiem wojowniczka rzuciła się w przód. Zacisnąwszy zęby z bólu, ledwie chwyciła maga za połę surduta. Gdy nim szarpnęła, mężczyzna próbował się wykręcić,
machając ramionami i posyłając płomienie w sufit. Wydawało się, że na sklepieniu komnaty powstały wiry czerwieni i czerni, po czym przetoczyły się po nim fale ognia. Evangeline pchnęła maga na podłogę. Upadł ciężko. Warknął, próbując odrzucić wojowniczkę. Zacisnął dłoń na jej twarzy, wbił w oko palec, ale templariuszka nie ustąpiła. Dłonią w pancernej rękawicy uderzyła maga w twarz – raz, drugi, trzeci... aż rozległ się trzask. Wojowniczka znieruchomiała. Sala balowa stała w płomieniach, lecz nie był to już ogień magiczny. Czarodziej leżał nieruchomo, z wykrzywioną i zakrwawioną twarzą, a jego puste oczy spoglądały na Evangeline z niemym wyrzutem. A potem zapadła ciemność. Kiedy Evangeline wróciła do siebie, leżała na tarasie przed salą balową. Zwykle wychodzili tu goście, by zaczerpnąć świeżego powietrza i zaznać chwili spokoju, lecz teraz to miejsce było czystym chaosem. Wokół tłoczyli się ludzie, niektórzy płakali, inni krzyczeli. Arystokratka w podartej sukni przeszła obok, wykrzykując raz po raz imię mężczyzny. Otyły szlachcic siedział na ziemi, kunsztowny surdut plamiła ciemna krew, a gwardzista pałacowy próbował opatrzyć mu rany. W oddali templariuszka dostrzegła strażników miejskich wbiegających i wybiegających z pałacu w desperackich próbach przywrócenia porządku. Jak długo tu była? Czy Boskiej nic nie grozi? Zbyt wiele myśli naraz, zbyt wiele słów – hałas ją oszołomił. Próbowała się podnieść, ale wtedy ból przeszył ją jak sztylet. Zaciskając zęby, Evangeline opadła na posadzkę i próbowała zachować przytomność. Z okien pałacu buchały kłęby dymu, brygada do gaszenia ognia przybyła z wiadrami i wodą. Przy odrobinie szczęścia uda się im opanować płomienie i powstrzymać pożar, zanim spali budynek do fundamentów. Gdyby tak się jednak stało, cesarzowa nie będzie zadowolona po powrocie z Halamshiral. O ile – napomniała się Evangeline w duchu – cesarzowa nie była wmieszana w ten atak. Jej nieobecność na balu, na którym mag zaatakował Boską, nie wydawała się wcale przypadkowa. A jeżeli nie był to przypadek, templariuszom niewiele uda się zdziałać. Jeśli jednak to tylko zbieg okoliczności, ktoś za to zapłaci. Ciałem wojowniczki wstrząsnął atak kaszlu i wzrok znowu jej się rozmył. – Dobrze się czujesz, kapitan Evangeline? – usłyszała pytanie. Musiała kilka razy zamrugać, żeby rozpoznać Lelianę, rudowłosą kobietę, z którą rozmawiała na balu. Kapłanka przyklękła obok z nieskrywaną troską. – Co? – Evangeline odparła półprzytomnie. Miała wrażenie, że umysł spowiła jej mgła. Potarła czoło, dopiero wtedy zauważając, że na rękach nie ma bąbli. Skóra była nienaruszona. Leliana uśmiechnęła się pokrzepiająco. – Są tu już magowie. Nakazałam jednemu, żeby cię uzdrowił, ale ból nie ustąpi od razu. Chyba nawdychałaś się za dużo dymu. Martwiłam się... – Nic mi nie jest. Dziękuję. – Evangeline potrząsnęła głową. Krzyki wydawały się teraz wyraźniejsze, świat wokół się wyostrzył. – Ale Boska...? Nie została ranna, prawda? Udało się jej wyjść? – Tak. Jest już bezpieczna. Evangeline odetchnęła z ulgą. Jedno zmartwienie mniej. – Chcę ci podziękować – odezwała się Leliana. – Powinnam tam być. Gdyby pod moją nieobecność coś się stało Justynii, nigdy bym sobie tego nie wybaczyła. – Rozumiem. – Powinnaś wiedzieć, że Jej Eminencja również jest bezgranicznie wdzięczna. Jeżeli będziesz czegoś potrzebować...
Evangeline skinęła głową, ale nie zdobyła się na nic więcej. Leliana z zadowoleniem uścisnęła jej ramię i odeszła. Pojawili się za to templariusze. Wracał porządek. Wziąwszy głęboki oddech, Evangeline podniosła się i poprawiła zbroję. Pomimo uzdrowienia nadal czuła poobijane kości, a płuca zdawały się pełne popiołu. Magia nie wszystko może – napomniała się w duchu. TRZY Rhys usiadł w przedpokoju, czekając na nieuchronne wezwanie do gabinetu komtura templariuszy. Była to komnata o nagich kamiennych szarych ścianach, w której stały tylko dwa proste drewniane krzesła – nic szczególnego poza wielkim oknem zajmującym prawie całą ścianę. Rozciągała się z niego panorama na całe Val Royeaux, widać było nawet dzielnicę portową na wybrzeżu. Spektakularny widok stolicy, jaki tylko nielicznym magom dane było podziwiać, ponieważ rzadko zapraszano ich na wyższe piętra Białej Iglicy. Chyba że coś poszło źle. Jak teraz. Żaden z templariuszy nie powiedział, co się stało, rzecz jasna, ale ich wykrzywione ponuro twarze pozwalały się domyślić, o co chodzi. Kolejne morderstwo. Zerknął na Adrianę i uśmiechnął się, gdy przemierzyła niewielkie pomieszczenie wzdłuż, obróciła się i ruszyła w drugą stronę, a potem znowu i znowu, jakby ściany odpychały ją i zmuszały do ruchu. Wreszcie kobieta splunęła gniewnie i wbiła wzrok w dębowe drzwi do komnaty komtura, jakby próbowała otworzyć je siłą woli. Rhys od lat służył z nią w Kręgu Maginów i nigdy nie widział, by unikała konfrontacji, nieważne, czy wydumanej, czy prawdziwej. Niektórzy mówili, że to niepodobne do maga – uwaga, która nieodmiennie sprawiała, że Adriana zaczynała toczyć pianę z ust. Rhys na takie komentarze zwykle reagował chichotem. A niby jacy powinni być magowie? Wiedział, co myślą ludzie spoza wieży. Co bardziej życzliwi uważali, że mag to chudy starzec z siwą długą brodą, który spędza czas z nosem w księgach i starych zwojach. Ci mniej przyjaźni wyobrażali sobie, że mag to czarnowłosy zbir z bródką w szpic, który czai się w mroku i próbuje przywołać demony za plecami templariuszy. Adriana nie pasowała do żadnego z tych wyobrażeń. Drobna, niewysoka, miała niemal czerwone loki i piegi, które sprawiały, że wydawała się jeszcze dzieckiem, choć była tylko parę lat młodsza od Rhysa, a on zbliżał się właśnie do czterdziestki. Nienawidziła, gdy brano ją za dziewczynkę, i tylko Rhysowi pozwalała z tego żartować. O ile była w dobrym nastroju. Poza tym umiała kląć jak szewc. Jak się zastanowić, Rhys też nie pasował do wyobrażeń maga. Adriana twierdziła, że jest zbyt przystojny, co zawsze budziło w nim śmiech. Owszem, był gotów się zgodzić, że najpierwsze nitki siwizny w brodzie dodawały mu dystynkcji, ale to jeszcze nie znaczyło, że na jego widok kobiety mdleją. To przecież by zauważył. Poza tym Rhysowi beznadziejnie wychodziło czajenie się w mroku i raczej nie można by go uznać za „uczonego” w powszechnym rozumieniu tego słowa. Swego czasu zdziałał sporo na polu badań, ale zakopanie się w księgach i czytanie, aż puchną oczy, nie należało do jego ulubionych rozrywek. I zapowiadało się, że czekająca go rozmowa z komturem też do przyjemności należeć nie będzie. Wezwanie go gniewało. Oboje, Rhys i Adriana, byli starszymi zaklinaczami, którzy wiernie służyli Kręgowi Maginów przez wiele lat, dawno przeszli Katorgę, która uczyniła z nich pełnoprawnych magów... ale tutaj, w Białej Iglicy, traktowano ich, jakby nadal byli czeladnikami, o czym świadczył choćby sposób, w jaki ich wezwano. – Co za gnój – warknęła Adriana. Jak zwykle chętniej niż Rhys okazywała gniew. Przestała spacerować i spojrzała na towarzysza zjadliwie, jakby chciała powiedzieć: „Zrób coś!”.
– Ślicznie wyglądasz, jak się złościsz. – Chcesz zobaczyć, jak ślicznie wyglądać będzie pożar, który tu wzniecę? Ciekawe, czy wtedy też będę ci się tak podobać. Rhys tylko się roześmiał. – Nadal uważałbym, że wyglądasz ślicznie. Templariusze jednak mogliby być innego zdania. – Zmuszę ich do ucieczki – prychnęła. – Nie znoszę, gdy się mnie ignoruje. – To czemu im tego nie powiesz? Mnóstwo ich jest w pobliżu. – Myślisz, że tego nie zrobię? – Obróciła się na pięcie i ruszyła do dębowych drzwi gabinetu. – Czekamy już od godziny! Nie można nas tak traktować. Rhys nie wiedział, czy się śmiać, czy bać, zdecydował się więc na oba po trochu. – Na tchnienie Stwórcy, kobieto! Uspokój się, dobrze? Wiesz, dlaczego nas wezwano. Nie daj templariuszom powodów do podejrzeń. – A tobie się zdaje, że już nie jesteśmy podejrzani? Templariusze uznali, że jedno z nas jest winne. Teraz tylko próbują to udowodnić. – Pomaszerowała do pustego krzesła obok Rhysa i usiadła. Zaraz jednak zerwała się, jakby siedzenie oznaczało kompromis, na który nie mogła się zgodzić. – Z tego, co wiadomo, te morderstwa mógł popełnić templariusz! Wzięto to w ogóle pod uwagę? Kto oprócz rycerzy ma klucze do lochów? Rhys westchnął, pocierając skroń. To był, rzecz jasna, dopiero piąty raz w ciągu godziny, kiedy Adriana wspomniała o swojej ulubionej teorii, jakby to Rhysa należało przekonać. – Przez te twoje krzyki mam migrenę, wiesz? – jęknął. – Przyznaj się, jesteś tak samo wściekły jak ja. – Jeżeli masz na myśli wściekłość szaleńca, to owszem. Oboje jesteśmy przecież szaleni. – Uśmiechnął się ironicznie, a Adriana, choć przewróciła oczyma, to jednak zaśmiała się z goryczą. To ją trochę uspokoiło, jak zawsze. – Słyszałem, że nie wszystkie ofiary znajdowały się w lochach. Jedną z nich był czeladnik. – Nie mówisz chyba o Jolenie? Sądziłam, że Katorga mu nie wyszła. – Tak właśnie wszyscy uważają, ale parę dni temu podsłuchałem templariuszy na dziedzińcu. Wspomnieli imię Jolena. – Rozmawiali tam, gdzie mogłeś ich usłyszeć? Rhys mrugnął do niej porozumiewawczo. – Poznałem zaklęcie, które na pewno ci się spodoba. Trzeba wyglądać, jakby się było bardzo zajętym, a tak naprawdę wystarczy słuchać. Jest niesamowite, działa nawet na templariuszy. Adriana zignorowała ten żart i w zamyśleniu potarła podbródek. – Jolen słabo sobie radził z naukami. Zaklinaczka Adria powiedziała, że w tym ostatnim tygodniu chciał jedynie schować się w swojej celi, tak był przerażony Katorgą. Kiedy nie powrócił jako wyciszony, uznałam, że... – Ja również. – Rhys skinął głową. Zniknięcie czeladnika nie było niczym niezwykłym. Templariusze zabierają ucznia na Katorgę w środku nocy, bez zapowiedzi. Wystarczy zaliczyć próby, wtedy zostaje się pełnoprawnym magiem. Niezaliczenie oznacza śmierć. Tych, co odmówią wykonania prób, poddaje się Rytuałowi Wyciszenia, po którym z potencjalnego maga zostaje tylko pozbawiony emocji kastrat. Niektórzy woleli to niż próby, choć Rhys nie potrafił sobie wyobrazić, że to możliwe – nawet gdy przechodził tylko obok wyciszonego, miał dreszcze. Wolałby umrzeć, niż spędzić resztę życia, spoglądając na świat martwymi oczyma. Kiedy uczeń nie poradził sobie z Katorgą, reszty magów o tym nie informowano. Czeladnik po prostu odchodził. To często się zdarzało, a biorąc pod uwagę, że życie maga nigdy nie było
jego własnością – mógł być przeniesiony do innego Kręgu lub wysłany z zadaniem dla Zakonu i nie mieć nawet czasu, by się pożegnać – magowie byli przyzwyczajeni, że ludzie przychodzą i odchodzą, i nigdy nie pytali o szczegóły. Morderstw mogło być znacznie więcej i tylko templariusze o tym wiedzieli. – Powinni nam powiedzieć. – Adriana wrzała, zapewne myśląc o tym samym co Rhys. – Powinni przynajmniej powiedzieć Pierwszemu Zaklinaczowi. Nie mogą trzymać nas wiecznie w niewiedzy. – Podejrzewam, że uważają inaczej. Spodziewał się, że Adriana wybuchnie znowu, ale tylko zamyśliła się bardziej. Odwróciła się, podeszła do okna i zapatrzyła na panoramę stolicy. Rhys wiedział, o czym myśli partnerka. Swoją Katorgę zakończył dwadzieścia lat temu i pozwolił sobie wierzyć, że jest ważny dla Kręgu, że jego umiejętności i wkład są cenione. Teraz mógł się przekonać, jak niewiele w tym prawdy. Od czasu gdy Zakon nakazał zamknięcie Kolegium Zaklinaczy, napięcie stale rosło. Wstrzymano pozwolenia na podróże. Zebrania były zakazane, a przy tych rzadkich okazjach, gdy Zakon zezwalał na jakieś w wielkiej sali Białej Iglicy, Pierwszy Zaklinacz niewiele miał magom do powiedzenia. Miał być ich przywódcą i rzecznikiem, a został zmieniony w kukłę. Oczywiście mówiło się o buncie. Zawsze się mówiło. Nic dziwnego jednak, że na tych rozmowach kończyła się cała rebelia. Magowie z dalekiego Kirkwall zbuntowali się rok temu. I wszyscy wiedzieli, co spotkało ich potem. Rhys zastanawiał się, czy kiedyś będzie inaczej. Gdyby to zależało od Adriany, bunt wybuchłby zapewne jeszcze dzisiaj. A Rhysowi czasami wydawało się, że mógłby poprzeć przyjaciółkę... Zerwał się z krzesła, gdy drzwi do gabinetu komtura otworzyły się gwałtownie. Adriana odwróciła się, na jej twarzy malowało się rozdrażnienie. Nie ulegało wątpliwości, że czarodziejka, nie przebierając w słowach, zamierza powiedzieć, co myśli. Jednak i ją, i Rhysa zaskoczył widok kobiety w pełnej zbroi templariusza. Kapitan Evangeline. Nie wyglądała, jakby miała ochotę na pogaduszki. U jej boku stanął Pierwszy Zaklinacz. Edmonde był mężem stanu wśród magów, starcem tak pomarszczonym i przygniecionym przez czas, że wydawał się ledwie zdolny do dźwigania na grzbiecie swoich czarnych szat. Teraz sprawiał wrażenie pokonanego i słabego. Trząsł się i chyba tylko dzięki lasce utrzymywał w pozycji stojącej. Zerknął przepraszająco na Rhysa kaprawymi oczyma – nie wiadomo, czy przepraszał za to, co powiedział templariuszom, czy za to, co czekało Rhysa – i powłócząc nogami, opuścił komnatę bez słowa. Evangeline patrzyła za nim i na chwilę jej surowość złagodniała. Kobieta zamknęła oczy i westchnęła ze znużeniem, jak ktoś zmuszony do wykonania nieprzyjemnej pracy. Kiedy jednak uniosła znowu powieki, wydawać by się mogło, że ta chwila słabości nigdy się nie zdarzyła. – Zaklinaczu Rhysie – rzuciła, ruchem głowy zapraszając maga do komnaty. Adriana postąpiła bliżej. – A co ze mną? – zapytała ostro. – W swoim czasie. – Więc mam tu czekać, aż będziesz gotowa? Dlaczego traktujesz nas jak przeklętych przestępców? Jeżeli chcesz naszej pomocy w śledztwie, raczej trudno ją będzie otrzymać po tym, jak... – W. Swoim. Czasie – powtórzyła templariuszka twardo. Jej spojrzenie ostrzegało, że
cierpliwość Evangeline była niebezpiecznie blisko wyczerpania, a to wystarczyło, by nawet Adriana się zawahała. Rhys potrząsnął głową w nadziei, że to powstrzyma temperament towarzyszki. Czarodziejka zacisnęła zęby i pięści, ale milczała. Rhys postąpił za wojowniczką do komnaty. Gabinet nie zmienił się od jego ostatniej tam bytności. Te same trofea z żołnierskiej młodości komtura na ścianach. To samo nudne malowidło orlesiańskiej wsi i pasterzy wykonane przez jego krewnego. Ten sam regał z historycznymi traktatami i dogmatami Zakonu. Ogień w kominku wygasł, ale żar dawał dość dusznego ciepła. Jedyną różnicę stanowiła nieobecność samego komtura. Na jego miejscu za masywnym dębowym biurkiem siedział nieznajomy. Ciemne włosy przetykane siwizną wskazywały, że mężczyzna miał swoje lata, ale jego twarz była jak wyrzeźbiona z granitu. Jego pancerz przypominał ten noszony przez templariuszy, ale był czarny jak węgiel i z wygrawerowanym dziwnym symbolem, który przypominał słońce Zakonu, ale w środku kręgu miał oko. Najbardziej jednak przyciągały uwagę szare oczy obcego: przenikliwe i zimne. Ten człowiek był wojownikiem, i to takim, który nie zawaha się zabić. Po raz pierwszy od wezwania Rhys zaczął się zastanawiać, czy znalazł się w niebezpie- czeństwie. – Siadaj – warknął tamten, ruchem głowy wskazując na krzesło przed biurkiem. Rhys posłuchał, zanim zdążył pomyśleć. Siedział w milczeniu, podczas gdy nieznajomy przejrzał kilka arkuszy pergaminu. W komnacie panowało napięcie i Rhys nie mógł się zdecydować, co wprawia go w większą nerwowość: myśl, że pergaminy dotyczą jego osoby, czy też postawa stojącej w oczekiwaniu obok biurka surowej kapitan templariuszy, której twarz pozbawiona była jakichkolwiek emocji. Odchrząknął. Nie ma potrzeby, żeby spotkanie przebiegało w tak niemiłej atmosferze. – Czy komtur się do nas przyłączy? – zapytał odważnie. Mężczyzna zerknął znad pergaminów, unosząc brew na tę impertynencję. Wydawało się, że skwituje ją tylko milczeniem. Jednak odłożył kartę i wyrównał stertę z celową powolnością. – Komtur Eron nie jest już dowódcą tej placówki. Jestem Lambert, Wielki Poszukiwacz i nowy dowódca Białej Iglicy aż do odwołania. Rhys poczuł na plecach lodowaty dreszcz. Mógł nie rozpoznać emblematu na zbroi, ale nazwę znał. Poszukiwacze Prawdy, organizacja ponad templariuszami służąca osobiście Boskiej. Nie mówiło się o nich głośno, tylko szeptem, a nawet wtedy powtarzano tylko, że jeżeli pojawi się Poszukiwacz, oznacza to kłopoty. – Czy to ma coś wspólnego z morderstwami? – pytał nadal Rhys. Wielki Poszukiwacz zamilkł. Przenikliwe oczy wbiły się w Rhysa, jakby miały przewiercić mu czaszkę. – Wiesz o morderstwach? – Wszyscy wiedzą. To, że nie mówicie nam, co się dzieje, nie oznacza, że nie potrafimy się domyślić. Nie jesteśmy głupcami. Poszukiwacz rzucił groźne spojrzenie Evangeline, ale kapitan niezłomnie unikała jego wzroku. Jednak lekkie drżenie kącika ust zdradzało, co chciałaby powiedzieć. „A nie mówiłam?” Dowódca, splótłszy ramiona na piersi, wrócił spojrzeniem do Rhysa. – Zadziwiające, że wszyscy inni magowie w tej wieży przekonywali mnie o swojej niewiedzy w tej sprawie. Jestem jednak ciekaw, co ci się wydaje, że wiesz. Rhys mógłby skłamać, ale po co? Całkiem możliwe, że Wielki Poszukiwacz wiedział, co mag ma do powiedzenia. Rhysa drażniła ta zabawa. Nie miał talentu Adriany do obelg, ale umiał stawiać na swoim. Ci templariusze nie rządzili przecież wieżą na prośbę magów. Robili to,
ponieważ mogli. I ponieważ Zakon twierdził, że to ich święty obowiązek. Od magów wymagano jedynie posłuszeństwa, a Rhys nie należał do tych, którzy akceptowali tę nierówność władzy bez szemrania. – Podobno było pięć zabójstw – stwierdził lekko. – Ale słyszałem, że tak naprawdę to ponad dwanaście. Nikt nie wie na pewno. – Mów dalej. – Pierwszą ofiarą był nowicjusz. Młody wieśniak z Ziem Środka. Nie poznano nawet jego imienia, ponieważ został zamordowany w celi dwa dni po tym, jak go tam zamknęli templariusze. – Dziwne, że cokolwiek usłyszałeś. – Nie tak bardzo. Nie tylko nowicjuszy zamyka się w lochach, a cele nie są dźwiękoszczelne. W innych celach słyszano krzyk, i to nie taki normalny. Następnego dnia templariusze miotali się po wieży jak szerszenie. Poszukiwacz wzruszył ramionami. – Nowicjusze umierają. Rhys poczuł narastającą wściekłość. Ten człowiek mówił o śmierci młodego maga tak obojętnie, jakby to było zupełnie nieważne. Czarodziej próbował zachować panowanie nad sobą, uśmiechać się i nie dać się wytrącić z równowagi. Nie było to łatwe. – Nie z takim wrzaskiem – wycedził przez zaciśnięte zęby. Wielki Poszukiwacz zignorował jego słowa. – Jak usłyszałeś o innych? – Wiemy... kiedy nowicjuszy się przyprowadza, ale jeżeli potem nie pojawiają się jako uczniowie... Templariusze powiedzieli nam, że przeniesiono ich do innych Kręgów, ale zawsze umiemy poznać, kiedy rycerze kłamią. Zaczęli robić niespodziewane przeszukania i przesłuchania. A potem umarł Jolen. Poszukiwacz zerknął na kapitan Evangeline. – Czwarta ofiara – podpowiedziała, skinąwszy głową. – Aha – mruknął Poszukiwacz. – Nie dziwi mnie, że tutejszej załodze nie udało się utrzymać tego w tajemnicy. – A dlaczego należało to trzymać w tajemnicy? – Chociaż Rhys starał się opanować, poczuł wrzenie gniewu. – Skoro magowie są mordowani, czy nie powinniśmy wiedzieć o zagrożeniu? Podobno templariusze mają nas chronić! Czy nie dlatego jesteśmy zamykani w wieżach? Wielki Poszukiwacz spojrzał na niego zimno i Rhys pożałował swojego wybuchu. A nie chciał żałować. Chciał wrzeszczeć, chciał uświadomić temu człowiekowi, że to niedobrze traktować dorosłych magów, magów dysponujących MOCĄ, jak niegrzeczne dzieci. Ale pod tym lodowatym spojrzeniem pojął, że to bez znaczenia. Rhys nieźle znał się na ludziach i wiedział, że ten człowiek, Poszukiwacz, rozpłatałby magowi gardło pod byle pretekstem. I Rhys czy ktokolwiek inny nie zdążyłby rzucić zaklęcia. Poszukiwacz zabiłby z tą samą zimną beznamiętnością, jaką prezentował teraz. Wojownik zmarszczył brwi, zabębnił palcami w biurko, jakby się zastanawiał, jaką odpowiedź wybrać. – Tak, zamykamy was w wieżach dla ochrony. To jeden z powodów – ton głosu Poszukiwacza stał się nagle uprzejmy, co tylko wzbudziło w sercu Rhysa większy strach. – Drugi powód stanowi to, że magia jest niebezpieczna. Nie zależy to od intencji maga, może wszak opętać go demon, ale czyż wszyscy magowie mają dobre intencje? Pytanie zabrzmiało złowieszczo, ale też nie było nieuzasadnione. – Znasz człowieka imieniem Jeannot? – zapytał Poszukiwacz.
– Oczywiście, to starszy zaklinacz jak ja. – Obawiam się, że już nie. Zeszłej nocy zaatakował Boską w obecności wielu świadków i został zabity. Spoglądał uważnie, czekając, aż Rhys przetrawi tę informację. Rhysa ogarnął chłód. Dotarło do niego, że stąpa po cienkim lodzie, cieńszym, niż sądził. Chodziło o coś więcej niż zabójstwa, o wiele więcej. Jeannot próbował zamachu na przełożoną Zakonu? Jak w ogóle udało mu się wymknąć z wieży? Bez pomocy wydawało się to... nieprawdopodobne. Nagle stało się jasne, czemu poprzedni komtur został odwołany ze stanowiska, dlaczego Pierwszy Zaklinacz zachowywał się tak dziwnie. – Ro... rozumiem – tylko tyle udało się Rhysowi wydusić. – Jeannot użył do ataku magii krwi – podjął Wielki Poszukiwacz. – Wiedziałeś, że Jeannot potrafi używać tej zakazanej sztuki? – Skądże. – Interesujące... Bębnienie było jedynym dźwiękiem w komnacie. Rhys poczuł kroplę potu powoli spływającą mu po czole. Utrzymanie całkowitej kontroli nad wszystkimi magami w wieży nie było możliwe, chyba żeby zamknąć każdego w osobnej celi jak więźnia. Templariusze wiedzieli, że podopieczni wymykają się i plotkują za ich plecami, mieli też prawo przypuszczać, że czarodzieje dzielą się zakazaną wiedzą. Jeżeli pojawił się jeden mag krwi, mogło być ich więcej. Dużo więcej. Myślą, że wiedziałem. Albo że jestem jednym z takich magów. – Do dziś w Białej Iglicy popełniono sześć morderstw – oznajmił Poszukiwacz. – Czterech nowicjuszy i dwóch uczniów. Inne przypadki, o których słyszałeś, to czyste spekulacje. Jednak te sześć ofiar... Są intrygujące. Skinął na Evangeline, pozwalając jej wyjaśnić. Wydawało się, że kobieta nie uważa tego za dobry pomysł, ale posłuchała polecenia. – Wszystkim zadano pchnięcie w serce i pozwolono się wykrwawić – stwierdziła beznamiętnie. – Nie znaleziono przy nich żadnej broni. Na ciałach nie było też żadnych śla- dów. Jak na razie wiemy tylko, że ten, kto to zrobił, umiał przejść niezauważony obok straży, otworzyć cele i wyjść tak, by nie zwrócić na siebie uwagi. Niczyjej. W głowie Rhysa zaczęło kiełkować niedobre podejrzenie. Chciał mu zaprzeczyć, odrzucić je całkowicie, ale nie potrafił. Wyjść tak, by nie zwrócić na siebie uwagi... Niczyjej... Mógł jedynie zatrzymać podejrzenia dla siebie i nie zdradzić się przed parą obserwujących go uważnie templariuszy. Sądząc po wyrazach ich twarzy, chyba nieszczególnie mu się udało. Wielki Poszukiwacz pochylił się do Rhysa, splatając dłonie. – Jest MOŻLIWE, że tych zabójstw dokonał templariusz, a pozostali go kryją. Możliwe, że to nie jeden, lecz grupa templariuszy, która popełniła akty przemocy przeciw ludziom, których powinni chronić. To godne ubolewania, ale się zdarza. – Przesłuchałam najpierw templariuszy – nieco obronnym tonem wyjaśniła Rhysowi Evangeline. – Zaczęliśmy więc zmieniać strażników, przenosić... – MOŻLIWE jest również – przerwał jej Poszukiwacz – że mag krwi uśpił strażników zaklęciem lub spowodował, że zapomnieli o tym, czego byli świadkami. Zaklęcia pozwalające na kontrolę umysłu to jeden z powodów, dla którego magia krwi jest zakazana. Jednakże krew ofiary może zostać użyta do czegoś znacznie gorszego. Czegoś, czego nawet nie umiemy sobie wyobrazić. – To może być też demon – wtrąciła Evangeline. – Jeżeli tak, jest potężny, skoro potrafi wpływać na magów w tej wieży. – Poszukiwacz
przewertował stertę pergaminów, dopóki nie znalazł jednego. Popukał palcem w arkusz. – Tu jest napisane, że jesteś medium, zaklinaczu. Rhys postarał się utrzymać obojętny wyraz twarzy. – Tak. – Masz rzadki talent do wykrywania duchów i demonów i porozumiewania się z nimi. – Tak. – Wykryłeś lub komunikowałeś się z jakimś w Białej Iglicy? Kolejna kropla potu wyżłobiła sobie drogę do oka Rhysa. Wytarł ją. Miał nadzieję, że nowy zwierzchnik nie zauważył drżenia ręki. – Tak, ale... Zasłona jest tu cienka. To część moich badań. Wszystko zostało udokumentowane dla Pierwszego Zaklinacza i... – Wiem o twoich badaniach – warknął Poszukiwacz tonem głębokiej dezaprobaty. – Wiem również, że prawie rok temu zostały przerwane. Po buncie w Kirkwall. Na długo przed morderstwami. A ostatnio? – Nie, żadnych kontaktów. – To przynajmniej była prawda. – Wydaje mi się, że ktoś z takim talentem nie dałby się powstrzymać templariuszom od robienia tego, czego pragnie. Nie możemy za tobą pójść za Zasłonę. Mógłbyś rozmawiać z demonami co noc i nikt nie miałby o tym pojęcia. – To nie takie proste – zaoponował Rhys. – Świadome przejście w Pustkę wymaga przygotowań, grupy współpracujących magów. Moje badania wymagały starannej ochrony mnie przed duchami, z którymi się kontaktowałem, na wypadek gdybym... – Na wypadek gdybyś został skażony – dokończył Poszukiwacz za niego. – Jeżeli chcemy się skutecznie chronić przed duchami, musimy się o nich jak najwięcej dowiedzieć. Komtur Eron sprawdzał mnie dokładnie po każdym rytuale. Ufał mi. Gdyby tak nie było... Poszukiwacz starannie odłożył pergamin na stertę. – Osąd komtura Erona nie pomógł mu w ochronie podopiecznych, ani też w wykryciu wśród nich maga krwi. Kapitan Evangeline skrzywiła się na to, ale Poszukiwacz Lambert tego nie zauważył. Rhys zmarszczył brwi, nie podobało mu się, dokąd zmierza ta rozmowa. Ani trochę. – Czy jestem o coś oskarżony? – zapytał. – Jeszcze nie. Kapitan odchrząknęła, ignorując ostrzegawcze spojrzenie zwierzchnika. Pochyliła się do Rhysa. – Widywałam cię z Jeannotem – oznajmiła łagodnie. – Ciebie i zaklinaczkę Adrianę. Wszyscy troje należycie do libertarian. Widzisz zatem, że mamy powody do niepokoju. I oto nadeszło. Rhys zastanawiał się, kiedy templariusze to wyciągną. To wystarczyło, by mag porzucił próby opanowania gniewu i goryczy. – Więc myślicie, że libertarianie stali się magami krwi? Że zrobilibyśmy wszystko, byle odzyskać wolność dla Kręgów, nawet zmienilibyśmy się w to, co było główną przyczyną powstania nadzoru nad Kręgami? – Pochylił się do templariuszy, spoglądając na nich gniewnie. – Niech to będzie jasne: nie wiedziałem, że Jeannot jest magiem krwi, i nie wiedziałem, że planuje zamach. Nie byliśmy sobie tak bliscy. Gdybym wiedział, powiedziałbym Pierwszemu Zaklinaczowi. To przez takich jak Jeannot bractwo i wszyscy magowie mają złą sławę. – Powiedz nam więc, z kim Jeannot się przyjaźnił. Rhys splótł ramiona na piersi.