Filbana

  • Dokumenty2 833
  • Odsłony752 317
  • Obserwuję555
  • Rozmiar dokumentów5.6 GB
  • Ilość pobrań513 367

Dziedzic Smoka - Cinda Williams Chima

Dodano: 5 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 5 lata temu
Rozmiar :1.6 MB
Rozszerzenie:pdf

Dziedzic Smoka - Cinda Williams Chima.pdf

Filbana EBooki Cykle/Sagi Kroniki Dziedziców
Użytkownik Filbana wgrał ten materiał 5 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 254 osób, 175 z nich pobrało dokument.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 544 stron)

Cinda Williams Chima DZIEDZIC SMOKA KRONIKI DZIEDZICÓW - CZĘŚĆ TRZECIA Przełożyła Dorota Dziewońska Wydawnictwo Galeria Książki Kraków 2014

Tytuł oryginału: The Dragon Heir Text copyright © 2008 by Cinda Williams Chima Cover art © Larry Rostant Copyright © for the Polish translation by Dorota Dziewońska, 2013 Copyright © for the Polish edition by Wydawnictwo Galeria Książki, 2013 Opracowanie graficzne okładki na podstawie oryginału d2d.pl Projekt układu typograficznego Robert Oleś / d2d.pl Redakcja zuzanna szatanik / d2d.pl Korekta kamila zimnicka / d2d.pl, Anna Woś / d2d.pl Wydanie I ISBN 978-83-64297-19-9 Wydawca: WYDAWNICTWO Galeria Książki www.galeriaksiazki.pl biuro@galeriaksiazki.pl Wyłączny dystrybutor: Platon Sp. z o.o., Sławęcińska 16, Macierzysz, 05-850 Ożarów Mazowiecki, tel.: (022) 329 50 00, (022) 631 08 15 fax: (022) 329 50 04

Dla Erica i Keitha, którzy wierzą w smoki

Prolog Siedem lat wcześniej Mgła niczym stary wystrzępiony płaszcz otulała Booker Mountain. Słabe reflektory pickupa żłobiły w tej mlecznej zasłonie cienkie tunele. Droga była wąska i niebezpieczna, lecz Madison to nie niepokoiło. Jej babcia Min umiała trafić do celu z zamkniętymi oczyma i w głębokim śnie. Na stromym podjeździe Min włączyła niższy bieg. Na jej twarzy pojawiły się ostre zmarszczki, świadczące o zagniewaniu, lecz Madison wiedziała, że babcia nie jest na nią zła. Dziewczynka czuła się wybawiona, bezpiecznie ukryta w aucie, z Johnem Robertem na kolanach i Grace wciśniętą między nią a drzwi. Grace spała z głową opartą o szybę; włosy, których Min nie zdążyła uczesać, kłębiły się wokół jej twarzy. – Mama nie będzie się martwić, jak wróci i nas nie zastanie? – zapytała Madison spokojnie, żeby nie wystraszyć Johna Roberta, który ssał kciuk z tępą miną. – Jeśli chcesz znać moje zdanie, to nie zaszkodziłoby jej, gdyby się trochę pomartwiła. Też mi pomysł, zostawiać dziesięciolatkę samą z niemowlęciem i ledwo chodzącym szkrabem, i to na dwa dni! – Pewnie coś ją zatrzymało – powiedziała Madison. – Może

Harold Duane kazał jej zostać w pracy. – Bar jest otwarty do drugiej. Nie ma po co zostawać tam na noc. – Mama mówi, że jestem dojrzała jak na swój wiek. Min wywróciła oczyma i parsknęła: – Wiem, że jesteś, kochanie. Jesteś dojrzalsza niż twoja mama. Urodziłaś się już mądra. Mijali ceglano-kamienny mur i oświetlone słupy bramy wjazdowej na teren Roperów. Gdy przejeżdżali obok szerokiego wjazdu, Min wykonała dłonią tajemniczy znak. – Po co to? – zapytała Madison, wiedząc, że to urok. Min nie odpowiedziała. Zawsze mówiła, że dobrzy chrześcijanie nie rzucają uroków. – Czemu chcesz rzucić urok na Roperów? – nalegała Madison. Mieszkał tu Brice Roper, który chodził z nią do klasy. Roztaczał wokół siebie blask przypominający światło za zroszoną deszczem szybą. Może to blask przynależny bogatym. Brice miał cztery konie arabskie i jeśli kogoś lubił, pozwalał się przejechać. Madison nigdy nie jeździła konno u Roperów. – Roperowie chcą naszej góry – oznajmiła Min. Booker Mountain? – zdumiała się Madison. Po co im? – Przecież ich posiadłość jest dużo ładniejsza – wyrwało jej się. Jeśli tylko ktoś lubi wyszukane kamienne domy z kolumnami, trawnikami i całymi kilometrami białego ogrodzenia. I konie arabskie. – Węgiel – krótko odparła Min. – Bryson Roper nie może wydobywać wszystkiego, co kryje ta ziemia, jeśli nie przedrze

się przez Booker Mountain. A ta należy do mnie. Skręciły ostatni raz, minęły skrzynkę pocztową z napisem M.BOOKER, WRÓŻKA I DORADCZYNI. Pickup zatrzymał się przed schodami. Madison wzięła na ręce Johna Roberta, a Min niosła Grace. Madison stąpała ostrożnie po deskach tarasu, żeby nie wbić sobie drzazgi w bose stopy. Wniosły dzieci do sypialni. Min oddychała ciężko, a jej twarz zrobiła się dziwnie szara. Madison poczuła zimny pocałunek strachu na karku. – Babciu? Dobrze się czujesz? Min tylko machnęła ręką, nie mogąc wymówić słowa. Rozpięła bluzkę, odsłaniając opalowy naszyjnik, z którym się nie rozstawała. Ten, który czasem pozwalała wnuczce przymierzyć. Gdy małe dzieci były już w łóżkach, Madison rozpaliła ogień w piecu i zrobiła kawę. Min nawet nie zrzędziła, co było niepokojące. – Zima będzie surowa – powiedziała, sadowiąc się w jedynym fotelu i otulając ramiona szalem. Jej policzki stopniowo odzyskiwały zwykłą barwę. – Dawno już nie było tyle śniegu. Czas umierania. Gdy Min coś przewidywała, należało słuchać. Madison była już na tyle duża, by zastanawiać się, jak kogoś, kto potrafi przewidywać przyszłość, mogło spotkać tyle nieszczęść. Dziewczynka lubiła siadywać przy stole w salonie i popijać słodką kawę w towarzystwie babci. Pręgowany kot leżał i mruczał przed kominkiem. Do szczęścia brakowało już

tylko jednego. – Babciu, postaw mi karty – poprosiła dziewczynka. Wróżenie z kart to poważna sprawa, mawiała Min. I nie robi się tego dla zabawienia młodych panienek. Tym razem jednak Min przez chwilę przyglądała się wnuczce swymi bladoniebieskimi oczyma, które lśniły jak księżycowe kamienie. Zwinnymi dłońmi objęła kubek i wreszcie skinęła głową. – Dobrze. Już czas. Przynieś karty z kominka. – Naprawdę? – Madison jednym susem zeskoczyła z krzesła, by nie dać babci czasu na zmianę zdania. Min trzymała dwie talie kart w podniszczonym drewnianym pudełku z wyrytym na wierzchu krzyżem. Nazywała je „cygańskimi kartami”, chociaż dla Madison wyglądały jak zwykłe karty do gry z kilkoma dodatkami. W pudełku był też skórzany woreczek pełen kamieni i drobnych kostek, lecz Madison nigdy nie widziała, by babcia ich używała. Min podała jej grubszą talię. Dziewczynka niezręcznie potasowała karty, przełożyła trzy razy i znów potasowała. – Rozłóż je w trzech rzędach – poleciła Min i Madison natychmiast to zrobiła. Babcia odwróciła karty, delikatnie uderzając nimi o blat stołu. – Madison Moss – głos wróżbitki stał się obcy – czy chcesz usłyszeć prawdę? – Tak – odparła Madison z nadzieją, że nie usłyszy nic strasznego. Min wpatrywała się w karty. Zsunęła okulary na nos

i przyglądała się jeszcze chwilę. Środkowa karta w każdym rzędzie przedstawiała połyskującego złotem smoka z wężowymi ślepiami i długim wijącym się ogonem o intensywnych barwach. Min zebrała je gwałtownie i z powrotem podała wnuczce. – Potasuj jeszcze raz. Dziewczynka, zdezorientowana, potasowała i rozłożyła karty. Wróżbitka ze zmarszczonym czołem przesuwała je koniuszkami palców. Wyjęła z pudełka skórzany woreczek i wysypała jego zawartość na dłoń. Rzuciła kamienie i kostki na stół. Zebrała je i rzuciła jeszcze raz, mrucząc coś pod nosem. – O co chodzi? – zapytała Madison rozczarowana. – Nie działają? – Och, dziecko. – Min kręciła głową. Znowu pobladła. Wyciągnęła w stronę dziewczynki drżącą dłoń i zaraz ją cofnęła, jakby bojąc się dotknąć wnuczki. – Zresztą, to nic. Spróbujmy czegoś innego. – Podała jej mniejszą talię złożoną z trzydziestu dwóch kart, od siódemek wzwyż. Madison znowu potasowała i rozłożyła je w znajomy sposób, w trzy rzędy po siedem kart. Przeszłość, teraźniejszość i przyszłość. Żadnych smoków. W zasadzie Madison zupełnie nie interesowała przeszłość ani teraźniejszość. Miała jednak wielkie nadzieje na przyszłość. Nachyliła się nad stołem, gdy babcia jedną po drugiej odkrywała karty. Min mówiła szeptem, jakby niepewna siebie. – Spór o pieniądze – powiedziała, odsłaniając siódemkę

karo. W następnej parze dziewiątka pik leżała na królowej trefl. – Śmierć mądrej kobiety. – Trójka karo na dwójce. – List urzędowy i spadek. Madison nudziło to gadanie o kłótniach o pieniądze i o listach urzędowych. – Czy będę miała narzeczonego? – zapytała. Była już na tyle duża, by wiedzieć, że nie interesują jej chłopcy z Coal Grove. Min odwróciła figury. Dwa króle. Król trefl i król pik. Walet karo. Rozłożyła modyfikatory, chwilę się im przyglądała. Wyglądało na to, że nie podoba jej się to, co widzi. Chwyciła Madison za obie ręce, nachyliła się ku niej. Niebieskie oczy staruszki zdawały się oknem, w którym można było dostrzec młodszą Min, zamkniętą w pomarszczonej skórze. – Maddie, kochanie, posłuchaj. Strzeż się gildii magicznych – szepnęła. – Zwłaszcza czarodziejów. – Babciu, ale ja nie znam żadnych gildii magicznych – powiedziała Maddie, próbując coś zrozumieć. – Brice Roper – oznajmiła Min. – On jest zły. Nie ma w nim nic dobrego. – Stary czy młody Brice? – zapytała Madison. – Młody – odparła Min, co zdziwiło dziewczynkę, bo to stary Brice był przerażający i podły, a wszyscy mówili, że młody jest inny. Wszyscy lgnęli do młodego Brice’a jak osy do lemoniady. – Nie zadawaj się z obdarzonymi mocą, Madison. Nie igraj z magią. To zawsze sprowadzało na naszą rodzinę kłopoty. Przysięgnij, że będziesz się trzymała od nich z daleka. Min przemawiała niemal jak kaznodzieja w kościele, który

mówił o ludziach zaprzedających dusze diabłu. – Ale babciu, czy karty to nie magia? – Przysięgnij! – Min ścisnęła jej dłoń tak mocno, że w oczach Madison pojawiły się łzy. – No dobrze, przysięgam! – zawołała, szybko mrugając, żeby łzy nie wydostały się z oczu i nie spłynęły po policzkach. I tak nie przypuszczała, by Roperowie chcieli się z nią zadawać. Min puściła jej dłoń. – Szkoda mojej wiedzy na ciebie, dziecko. – Wyglądała bardziej na smutną niż szaloną. Jeszcze raz spojrzała w karty. – Widzę czterech przystojnych wiedźmaków. Dwaj zechcą zdobyć twoje serce, każdy na swój sposób. Dwaj to oszuści, którzy zjawią się u twoich drzwi, jeden ciemnowłosy, jeden blondyn. Wszyscy oni mają moc… Madison już zdążyła się w tym pogubić. Mimo wszystko była to wspaniała przyszłość z czterema chłopcami, o których mogła już zacząć marzyć. Min opuszkami palców gładziła małe wizerunki królów. – Ale zapamiętaj sobie, Madison Moss: Nie mają takiej mocy, której ty byś nie mogła ich pozbawić.

Rozdział 1 KRUCZY JAR Wiatr wiał od strony Szkocji, ponad zatoką Solway Firth, i hulał pośród szczytów i wrzosowisk nad jeziorami Kumbrii, pchając przed sobą śnieg. Jason Haley wtulił głowę w ramiona, bo zacinający śnieg z deszczem kłuł go w twarz i dłonie. Przed nim rozciągał się Kruczy Jar, który to się skrywał, to znów wyłaniał spośród skłębionych chmur i pokrytych lodem szczytów. Do doliny biegła niebezpieczna ścieżka, na której tu i ówdzie leżały kopczyki osypanych ze zboczy kamieni. Czuł pulsujący pod sercem czarodziejski kamień, który reagował na bliskość Wajdlotgłazu. Olbrzymi kryształ lśnił na tle góry zwanej Kruczołbem. Jason podniósł głowę i spojrzał w tamtą stronę. Smoczy Ząb, czyli Wajdlotgłaz, był źródłem mocy wszystkich gildii magicznych. Podróż z Londynu do Keswick samochodem trwała sześć godzin, po coraz bardziej wyboistych i trudniejszych do przebycia drogach, na których trzeba się było zmagać nie tylko z pogodą, ale też z dziwacznym brytyjskim zwyczajem jazdy lewą stroną. Gdy wreszcie Jason dotarł do Keswick, piekły go oczy od ciągłego wypatrywania drogi między

wirującymi płatkami śniegu, całe ręce i barki bolały od nerwowego ściskania kierownicy. To jeszcze nic. Teraz czekała go długa wspinaczka na zbocze jaru. Stopy ślizgały się po kamieniach, choć miał buty z kolcami. Musiał przemykać niezauważenie między strażnikami rozmieszczonymi przez Różowców na okolicznych wzgórzach. Domy Czarodziejów Czerwonej i Białej Róży oblegały Kruczy Jar po tym, jak właściciel tej ziemi, Claude D’Orsay, zdradził ich wszystkich na wyspie o nazwie Druga Siostra. Dobrze, że Jason miał niezłą kondycję, lepszą niż kiedykolwiek. Czarodzieje na ogół byli słabi, bo do ciężkich prac fizycznych wykorzystywali magię. Jason zaś trenował pod opieką Hastingsa, który był zwolennikiem długich biegów przed śniadaniem. Jason miał siedemnaście lat, a Hastings żył już ponad sto, lecz mimo tej różnicy wieku trudno mu było dorównać swojemu mistrzowi. Obrócił się plecami do wiatru i zapalił papierosa. Hastings stale go strofował o to palenie. Ryzyko zdrowotne wydawało się jednak niczym w porównaniu z niebezpieczeństwem czyhającym tutaj, na skraju przepaści. Będzie miał szczęście, jeżeli dożyje osiemnastu lat. Możliwe, że sam Hastings go zabije, kiedy się dowie o jego planach. Gdzieś tam w dole był D’Orsay, zdradziecki czarodziej, który zagarnął konstytucję podpisaną pod przymusem na Drugiej Siostrze – dokument grożący zniewoleniem gildii.

D’Orsay reprezentował to wszystko, czego nie miał Jason: żył w luksusie, obdarzony przywilejami, był Mistrzem Gry, dziedzicem arystokratycznego Domu Czarodziejów. Jason zaś był ulicznym punkiem o niewielkiej mocy, sierotą mieszanej krwi, noszącym w sercu niezabliźnione rany. Miał nadzieję, że D’Orsay nie spodziewa się zagrożenia ze strony gór. Liczył na to, że uda mu się znaleźć konstytucję i uciec, zanim ktokolwiek zauważy jego obecność. Gdyby nie mógł zdobyć dokumentu, poszuka legendarnej zbrojowni D’Orsaya – ostatniej spuścizny starej magii. Tylko z powodu pogłosek o tym skarbie Różowcy nie zdecydowali się jeszcze na atak. W najgorszym razie obejrzy fortyfikacje D’Orsaya i oceni, ilu czarodziejów strzeże jaru. Gdyby udało się spełnić choć jedno z tych zamierzeń, może Hastings dałby mu więcej swobody. Przynajmniej coś robił. Może Hastingsowi odpowiadało bezczynne siedzenie w Londynie i czekanie, aż ktoś wykona jakiś ruch, ale trudno o coś nudniejszego niż obserwowanie Różowców, którzy obserwują D’Orsaya. Dopalił papierosa i zaczął powolne schodzenie. Nazwanie tej ścieżki szlakiem byłoby przesadą – wybrał tę drogę ze względu na jej zakamuflowanie. D’Orsay chyba nie był w stanie postawić straży przy każdej zarośniętej ścieżce prowadzącej do jaru. Jason miał nadzieję, że kiedy dotrze do grzbietu, warunki trochę się poprawią. Na razie jednak ostry wiatr zacinał mu śniegiem w twarz i chłostał po nogach, grożąc strąceniem ze szczytu.

Przed nim nisko nad ziemią wisiała żółtawa mgła, co było dziwne przy tej pogodzie i o tej porze dnia. Zresztą taka barwa mgły była dziwna o każdej porze roku. Jason przyglądał się jej z uwagą, po czym wyciągnął rękę i wymówił zaklęcie. Nic. Nie wiedział, czy problem tkwi w zaklęciu, czy w nim samym. Czy to nie z Szekspira? Wypróbował bez powodzenia jeszcze kilka zaklęć, aż w końcu mgła niechętnie ustąpiła jego magii i rozpadła się na strzępki, które uniósł wiatr. W dolinie zrobiło się już ciemno, szczyty dookoła lśniły w ostatnich promieniach słońca. W zamku Kruczego Jaru na końcu doliny zapaliły się światła. Ciemny zarys budowli majaczył za zasłoną padającego śniegu. Gdy Jason zszedł już niżej, mógł się posuwać szybciej, gdyż zbocza stawały się coraz łagodniejsze. Aż skręcił za skalny wyłom i wpakował się w coś ledwie widocznego w zapadającym zmroku – coś przypominającego gigantyczną pajęczynę z grubych przezroczystych lin. To była Wajdlotsieć, magiczna bariera służąca do wychwytywania obdarzonych mocą. Jason próbował zrobić krok w tył, ale sieć była niewiarygodnie lepka i każdy ruch tylko bardziej go w nią wplątywał. To tyle w kwestii szans na zaskoczenie przeciwnika. Rozsądek kazał mu znieruchomieć. Poruszał tylko głową i ręką, którą sięgnął po nóż. Wymacał trzonek, wyciągnął broń i ostrożnie przecinał nitki, będące w jego zasięgu. Sieć niechętnie puściła. Była tak zaprojektowana, by opierać się magii, więc zwykłe ostrze przynosiło znacznie lepsze efekty. Na niebie pojawiło się coś jaskrawego, co przemknęło

niczym kometa i wybuchło w najwyższym punkcie, zalewając dolinę fosforyzującym blaskiem. Teraz się zacznie, pomyślał Jason. Wyplątanie się zajęło mu dobre dziesięć minut. Nawet wtedy otwór był ledwie tak szeroki, by z trudem się przezeń przecisnąć. Jason wiedział, że powinien zrezygnować i uciekać, póki może. Ale całe jego życie było pasmem złych decyzji. Nie chciał wracać do Hastingsa z tym samym uczuciem goryczy, które dręczyło go, odkąd Leicester i D’Orsay zabili mu ojca. Przecisnął się przez szczelinę. Gdy się wyłonił po drugiej stronie, ze szczytu nad nim wystrzeliły czarodziejskie płomienie i Jason odskoczył w bok. Przemknął na czworakach w najbliższe zarośla i obrócił się, by się rozejrzeć. Dookoła niego z lasu wychodzili czarno odziani czarodzieje, którzy kierowali strumienie ognia w miejsce rozdarcia sieci. Jason rozważał swoje możliwości. Jeśli D’Orsay jest bystry (a jest), to zabarykaduje się w twierdzy i pozostanie tam, póki wszystko się nie wyjaśni. Jego magiczna zbrojownia też tam jest. Tak samo konstytucja, która czyniła D’Orsaya panem wszystkich magicznych gildii. A więc do zamku. Ale tak, by pozostać niezauważonym. Wsunął palce pod pelerynę i wyciągnął kamienną obrączkę z wyrytymi runami. Dyrne sefa, czyli tajemne serce, amulet mocy. Pomimo chłodu kamień był gorący, parował w rześkim powietrzu, czerpiąc moc z pobliskiego Wajdlotgłazu. Jason pogładził palcami powierzchnię

kamienia i wymówił zaklęcie. Stawszy się niezauważalnym, szedł przez las i otwartą łąkę na dnie wąwozu w kierunku zamku. Gdy wyszedł poza osłonę zboczy, znowu poczuł silny powiew wiatru. Teraz jednak nie czuł zimna, przepełniony mocą i determinacją. Łąkę poprzecinaną rowami porastały targane wiatrem krzewy, pokryte delikatnym śniegowym puchem. Konieczność zachowania czujności walczyła w nim z chęcią rozglądania się i badania otoczenia. To muszą być tereny turniejowe. To tutaj w rytualnych walkach, które decydowały o przekazaniu władzy Domom Czarodziejów, lała się krew wielu pokoleń wojowników. To tutaj Jack Swift i Ellen Stephenson stoczyli pojedynek, który unieważnił starą umowę i podważył władzę Różowców. Tutaj narodził się pomysł azylu w Trinity. Jakże Jason pragnął mieć podobny wkład w dzieje świata! W powietrze wzbiły się czarodziejskie płomienie oświetlające wąwóz takim blaskiem, iż miało się wrażenie, że nastało południe. Drzewa ulatywały w górę niczym pochodnie, wysyłając w niebo smugi dymu. Jason pomyślał, że tak ostra reakcja na jego najście powinna mu schlebiać. To było jak wyciągnięcie strzelby przeciwko komarowi. Wciąż padał śnieg i w zetknięciu z czarodziejskim światłem połyskiwał niezwykłymi barwami. Na wprost wznosił się zamek, groźny kamienny gmach, który sprawiał wrażenie wykutego z samej skały. Otaczały go tarasowe ogrody, w których sterczały szkielety uśpionych na zimę roślin, niczym pozostałości po wymarłej cywilizacji.

Po dolinie biegali niespokojnie czarodzieje, chronieni magicznymi osłonami, rozsiewając moc na wszystkie strony. Kilku z nich, wyglądających niczym lśniące duchy w ośnieżonych kurtkach z kapturem, minęło Jasona zaledwie o kilka kroków. Chłopak, niezrażony, szedł w kierunku twierdzy. Miał nadzieję, że zrezygnują, zakładając, że intruz już uciekł. Ale nie, czarodzieje D’Orsaya zgromadzili się w pobliżu zamku, gdzie utworzyli szeroką falangę mocy. Padły zaklęcia i w kierunku Jasona poprzez łąkę mknęła olbrzymia ściana trującej zielonej pary. Broń chemiczna, w stylu czarodziejów. Jason rozbroił zaklęcie niezauważalności, żeby móc używać magii. Wyciągnął dłoń i wymówił zaklęcie, którego użył wobec żółtej mgły. Ale albo coś przekręcił, albo po prostu zabrakło mu mocy. Chmura sunęła dalej, połykając drzewa, kamienie i uciekające zwierzęta. Do rana w dolinie nie pozostanie nic żywego. Jego jedyną nadzieją było unieść się ponad ten tuman. Obrócił się, podbiegł do Kruczołba i zaczął się wspinać. Podejście stawało się coraz bardziej strome i musiał szukać punktów zaczepienia nad głową. Podciągał się ostatkiem sił, wciskał się w szczeliny i wyszukiwał stopami nierówności na zboczu góry. Kiedy już myślał, że za chwilę rozsadzi mu płuca, dotarł do skalnej półki pod samym Wajdlotgłazem i wspiął się na nią. Położył się na brzuchu w śniegu, by odpocząć i wyrównać oddech, a po chwili wstał. Jar w dole był pokryty mgłą – rozległym morzem

zanieczyszczeń, sięgającym coraz wyżej. Wtedy ziemia zaczęła drżeć. Rozległ się grzmot i kamienie odjechały spod stóp Jasona niczym deskorolka. Góra zatrzęsła się, poruszyła, jakby starając się go zrzucić. Ze szczytu sypały się głazy i osuwały się po stokach. Odbijały się wokół chłopaka i znikały w oceanie mgły w dole. To było coś więcej niż czarodziejski podstęp. To wyglądało na… apokalipsę. Jason przylgnął do Kruczołba, osłonił głowę rękami, nie odrywając wzroku od błękitnych płomieni Wajdlotgłazu. Wznosił się ponad nim; oszlifowany kryształ błękitnozielonkawej barwy najgłębszego i najczystszego oceanu. Bliskość kamienia sprawiała, że krew czarodzieja krążyła szybciej, napełniając go po czubki palców rąk i nóg mocą, która napierała ze wszystkich stron, wibrowała w kościach niczym denerwujące niskie tony magicznej orkiestry. Gdy tak się wpatrywał, w litej skale na wprost niego rozwarła się szczelina, która coraz bardziej się rozszerzała. Nowe rozdarcie powierzchni, niczym rana w kamieniu. Jasona kłuły drobne kamienie i odłamki, zamknął oczy, żeby nie oślepnąć. Ziemia stopniowo się uspokoiła i blask kamienia osłabł. Jason otworzył oczy. Podczołgał się naprzód i wyjrzał przez krawędź skały. Zbocze wciąż otaczała zielona mgła. Usiadł na piętach i przyglądał się świeżo powstałej jaskini. Poczuł na twarzy muśnięcie chłodnego powietrza wydobywającego się spod Wajdlotgłazu. Może uda mu się wsunąć dalej w głąb góry, zanim mgła się rozejdzie. Nie

widząc innej możliwości, zanurkował w szczelinie. Powietrze w środku było zadziwiająco świeże, zważywszy, jak długo pozostawało zamknięte we wnętrzu góry. Jason wytworzył światło na czubkach palców, by oświetlać sobie drogę. W miarę jak wchodził w głąb, stawało się dlań jasne, że trzęsienie ziemi otworzyło wejście do jaskini wydrążonej w górze w minionych wiekach. Na kamiennej posadzce widniały ślady po wcześniejszych mieszkańcach: kości dużych zwierząt, odłamki naczyń, metalowe uchwyty. Szedł dalej, czując na twarzy podmuchy z głębi jaskini. Dobrze, myślał. Może to nie dopuści tu tej mgły. Korytarz prowadził do komory wielkości dużej sali balowej. Wysoko w górze, w szczelinie wychodzącej na zewnątrz, gwizdał wiatr. A więc to tędy dochodziło świeże powietrze. Jason spróbował przysunąć światło do sufitu, ale ciemne sklepienie wznosiło się wysoko ponad jego zasięgiem. W długim szybie biegnącym daleko w głąb góry lśnił Wajdlotgłaz. Ściany dookoła były usmarowane sadzą, jak gdyby z tysięcy starożytnych ognisk. W jednym rogu, na wysokości ponad dwóch metrów nad ziemią, widniała wielka platforma. Jason podciągnął się i wdrapał się na nią. Zobaczył strzępy tkanin: zamszu, satyny, koronek, które rozsypały się pod jego dotknięciem. W rogu była starannie ułożona sterta kości, wśród których mogły też być ludzkie szkielety. Ludzkie i zwierzęce czaszki wystawały z wnęk. Znajdował się w kryjówce jakiegoś olbrzymiego drapieżnika albo na miejscu dawnej bitwy. Na przeciwległym końcu podwyższenia były masywne

dębowe drzwi. Jason przyjrzał się im uważnie. Gdyby to był film, przez te drzwi nie należałoby przechodzić. Ale oczywiście ktoś by przeszedł. W tej chwili Jar, mgła i czarodzieje szukający go na zewnątrz wydawali się czymś bardzo odległym. Jason musiał przejść przez te drzwi. Coś pchało go naprzód. Jeszcze raz wydobył dyrne sefa. Przyłożył do oka i spojrzał na drzwi. Zobaczył delikatny labirynt lśniących nitek, niewidocznych gołym okiem. Jakiś rodzaj sieci. Wyciągnął rękę i wymruczał: – Geryman – otwarte. Drzwi pozostały jednak zamknięte. Jason rozejrzał się, szukając jakiegoś narzędzia. Podniósłszy jedną z długich kości, podszedł do drzwi z boku i ostrożnie dźgnął świetlistą sieć. Gwałtowny wybuch z hukiem wymiótł drzwi na zewnątrz w strumieniu ognia. Gdyby Jason stał na progu, pozostałaby z niego kupka popiołu, a tak omal nie zmoczył spodni. Gdy się już uspokoił, zbliżył się do przejścia, znowu z boku, i zajrzał. Zobaczył następne drzwi, obite sześcioma sztabami kutego złota, z wyrytymi na nich obrazami. Dopiero po chwili czarodziej zrozumiał, na co patrzy. Każdy z rytów przedstawiał jedną z gildii Wajdlotów. Piękna kobieta z falującymi włosami, w zwiewnych szatach, z uśmiechem wyciągała ręce do Jasona. Wyraźnie była to zaklinaczka, obdarzona mocą przekonywania i uwodzenia. Wysoki, umięśniony mężczyzna w napierśniku i kilcie parł naprzód, wymachując mieczem. To był wojownik, mistrz walki.

Kolejna scena przedstawiała starego człowieka, który wpatrywał się w lustro, a po jego pomarszczonej twarzy płynęły łzy. To musiał być wróżbita, który potrafił przewidywać przyszłość, acz niedokładnie. Na czwartej sztabce kobieta ucierała korzenie w moździerzu. Była guślarką, specjalistką od wytwarzania i używania magicznych narzędzi i materiałów. W końcu mężczyzna ze szczupłą twarzą w świetlistej aurze poruszał sznurkami marionetki, która wydawała się nieświadoma, że jest zabawką w jego rękach. A oto i czarodziej, pomyślał Jason. Jedyny z nich wszystkich, który potrafi kształtować magię za pomocą słów, i dlatego najpotężniejszy. Centralną, największą sztabę pokrywało wyobrażenie wspaniałego smoka z wyciągniętymi szponiastymi łapami i rozłożonymi skrzydłami. Legenda głosiła, że założyciele magicznych gildii byli kuzynami, którzy wywodzili się z tej doliny, gdzie niewolił ich smok władający smoczą twierdzą. W końcu wspólnym wysiłkiem udało im się przechytrzyć potwora. Według niektórych wersji zabili go, według innych wprowadzili w czarodziejski sen. Zmienili nazwę doliny na Kruczy Jar, aby wymazać z pamięci to, że smok kiedykolwiek istniał. Później czterech kuzynów zostało zmuszonych do podpisania umowy, na mocy której podporządkowywali się woli piątego kuzyna. Czarodzieja. W XVI wieku hierarchia gildii magicznych była już mocno utrwalona. Rządzący czarodzieje podzielili się na wrogie

domy Czerwonej i Białej Róży, które wskutek ciągłych walk poważnie uszczupliły swoją liczebność. Aby ograniczyć rozlew krwi czarodziejów, wprowadzono system turniejów zwanych Grą. Dom Smoka, do którego należał Jason, odwoływał się do czasów sprzed panowania czarodziejów. Jason uważnie się przyglądał przedstawieniu smoka, wiedząc, że często w takich elementach zawierają się istotne wskazówki. To dzieło wykonano przy użyciu starej magii, z wykorzystaniem jej tajników, które nie dotrwały do dzisiejszych czasów. Pod metalowymi łuskami smoka zdawała się tętnić moc, a jego złote oczy błyszczały humorem i inteligencją. Wytworna peleryna okrywała blaskiem grzbiet stwora, obejmowanego przez damę, która stała zaraz za bestią. Kobieta była dobrze ubrana jak na służącą. Włosy miała starannie ułożone i nosiła naszyjnik z jednym lśniącym kamieniem osadzonym w metalu. Choć była mała w porównaniu ze smokiem, nie wyglądała na przerażoną. Czule trzymała dłoń na łapie smoka, a on wyginał głowę w jej stronę, jakby chciał kontynuować intymną rozmowę. Wokół środkowej sztaby biegł kunsztownie wyryty napis: „Wejdź, jeśliś o szlachetnym sercu, albo wracaj, skądś przybył”. Aha, czyli dla mnie droga zamknięta, pomyślał Jason. Chociaż jak na standardy czarodziejów może by się zakwalifikował. Kto mógł zrobić coś tak wspaniałego i ukryć to w górze, by zostało odkryte przypadkiem? I co nim kierowało? To nie ma sensu. Wchodzisz. Nie oprzesz się.

Nabrał powietrza w płuca, wyciągnął rękę i znowu wyszeptał „Geryman”, spodziewając się kolejnego wybuchu. Tym razem podwójne drzwi po cichu się rozwarły. Jason ponownie użył dyrne sefa, żeby sprawdzić, czy przejścia nie otaczają magiczne pułapki. Nie znalazł żadnej. Trzymając przed sobą kość piszczelową i wymachując nią jak mieczem, posuwał się naprzód. Znalazł się w spiżarni, wypełnionej po sufit beczkami, skrzyniami i pudłami, sejfami, kuframi i pojemnikami. Stał przez chwilę, wpatrując się w to zaskoczony. Potem upuścił kość i uniósł wieko najbliższej beczki. Wsunął dłoń i przesypywał zawartość przez palce. Perły. We wszystkich barwach, od czarnych po kredowobiałe, bladoróżowe i żółte. Duże, okrągłe, idealne. Muszą być warte fortunę, pomyślał Jason. Podniósł pokrywę niewielkiej szkatuły z miedzianymi okuciami. Szmaragdy mieniące się głęboką zielenią, z ognistymi sercami. Mały złoty kuferek był wypełniony diamentami tak dużymi, że wszędzie indziej Jason uznałby, iż są fałszywe. Były tam kamienie we wszystkich kolorach, całe zwoje złotych łańcuchów, klejnoty zarówno luzem, jak i w średniowiecznych oprawach. Monety z wizerunkami dawno nieżyjących królów i królowych. Zwoje aksamitu i satyny owinięte w sztywny len. Szafy wypełnione pergaminem, który z wiekiem stał się jeszcze delikatniejszy, i z księgami w skórzanych oprawach. Przy ścianach poukładane były malowidła w złoconych ramach. W kilku dużych koszach znalazł najcenniejsze jak do tej

pory skarby: talizmany ochronne, amulety dające moc, pokryte runami zaklęć w tajemniczych językach magii. Wiele z nich było wykonanych z płaskich czarnych kamieni, jakie chłopak znał z własnej kolekcji – odziedziczył je po matce. Były też wyrabiane z cennych metali metodami, których dziś już nikt nie pamięta. Wszystkie były bezładnie wymieszane, więc Jason z zapałem sortował je w oddzielne kupki, nie mogąc się doczekać, by ich użyć. Nie był szczególnie potężnym czarodziejem, ale mając do dyspozycji taki arsenał, mógłby zdobyć nawet Kruczy Jar. Czyżby to była legendarna zbrojownia? Wydawało się to mało prawdopodobne. Zbrojownia była używanym arsenałem, regularnie powiększanym i wykorzystywanym przez D’Orseyów. Te skarby wyglądały, jakby przeleżały tu nietknięte przez wieki. Co prawda, niektóre kamienie mogły służyć jako broń, lecz na ogół były to wartościowe wyroby o innym przeznaczeniu – biżuteria, książki, dzieła sztuki, klejnoty. Czy to możliwe, że D’Orsay nie wie o ich istnieniu? Zupełnie możliwe. Jason oparł się o ścianę w zamyśleniu. Co teraz? Niedobrze by było, gdyby to wszystko wpadło w ręce Różowców albo D’Orsaya. Nie był w stanie wynieść wszystkiego za jednym razem, a nie mógł też liczyć na to, że tu wróci. Nie wiedział, czy tym razem w ogóle wyjdzie z tego żywy. A gdyby go złapali, szybko zmusiliby go do wyjawienia, gdzie znajduje się ta grota. Będzie musiał się skupić na drobnych przedmiotach