Dla mojej matki Carol Bryan Williams,
która snuła opowieści
Prolog
STARE DZIEJE
HRABSTWO COALTON, OHIO
czerwiec 1870
Zapach palonego drewna i róż zawsze przypominał
mu dzieciństwo, które utracił bezpowrotnie.
Różowcy przyszli po niego dziesiątej wiosny. W tamtym
czasie Lee był drobnej budowy, lecz ojciec zawsze twierdził,
że duże dłonie i stopy zapowiadają, iż kiedyś będzie wysoki
i barczysty. Był najmłodszy, trochę rozpieszczony, jedyny
z czworga rodzeństwa, który przejawiał oznaki obecności
kamienia czarodziejów. Rodzice narzekali, że potrzebował
dwóch dni na zrobienie tego, co dało się zrobić w jeden. Nie
był leniwy, ale mało wydajny.
Zaledwie dwa tygodnie wcześniej wrócili do domu
po miesięcznej tułaczce. Powrót był błędem. Lee przekonał
się o tym później. Ojciec był jednak rolnikiem, a rolnik nie
może sobie pozwolić na zbyt długi pobyt z dala od roli
w sezonie siewnym. Zresztą poprzednie ataki Różowców
odbywały się bez żadnej regularności. Sunęli jak rzeka przez
wieś, przeszukiwali pobliskie gospodarstwa i znikali, czasem
nawet na rok.
„Bandyci”, mówili o nich sąsiedzi, podejrzewając, że
to żołnierze z niedawnej wojny secesyjnej. Zaledwie siedem
lat wcześniej przez góry południowego Ohio prowadził
swoje oddziały generał konfederatów John Morgan.
Rodzina Lee wiedziała swoje. Wiedzieli, czego i z jakiego
powodu szukają najeźdźcy. Różowcy napadali na domy
na zachód od portowych miast. Poszukiwali potomków
Srebrnego Niedźwiedzia, by ich sprzedać na Targu. Jego
brata Jamiego porwali, gdy Lee był niemowlęciem, kiedy
jeszcze mieszkali w Pensylwanii. Jamie był czarodziejem. Lee
go nie pamiętał, ale zawsze w święta palili za niego świecę
z wosku pszczelego.
Lee cieszył się z powrotu do tych zielonych, łagodnie
zaokrąglonych gór, jakby specjalnie stworzonych dla takiego
marzyciela jak on. Tego feralnego dnia wyszedł wcześniej
ze szkoły, aby nie przydzielono mu żadnych dodatkowych
zadań. Spędził ranek nad rzeką, gdzie złowił kilka sumów,
które planował zaproponować na kolację. Wracał powoli
do domu drogą, która w zasadzie była niczym więcej jak
dwoma wyżłobionymi koleinami, i zbaczał za każdym razem,
gdy coś przyciągnęło jego uwagę.
Kiedy zbliżał się do domu, poczuł silny zapach palonego
drewna. Dziwne, bo przecież kamienne paleniska i opalane
drewnem piece, którymi ogrzewali dom, od kwietnia nie
były używane. Może ojciec sprzątał obejście i palił odpadki?
Jeśli tak, to Lee powinien się pospieszyć, żeby mu pomóc.
Po wysokości słońca na nieboskłonie poznał, że już się
spóźnił na obiad. Matka nie będzie w dobrym humorze.
Wtedy zauważył ciemny słup dymu wzbijający się w niebo
ponad szczytami drzew. Z miejsca, w którym się znajdował,
poznał, że ten dym pochodzi z ich podwórza. Może w kuchni
wybuchł pożar. Rzucił się biegiem przed siebie, niezdarnie
wymachując rybami.
Jak się okazało, paliły się kuchnia, stodoła i szopa
w ogrodzie. Drewniane, kryte strzechą budynki stały
w płomieniach, już na wpół strawione przez ogień. Główna
część domu była jednak kamienna, z łupkowym dachem,
i nie paliła się tak szybko. By ją zbudować, ojciec znosił
kamienie z okolicznych gór. Był to porządny dom jak na tę
okolicę i może dlatego zwrócił czyjąś uwagę. Lee zatrzymał
się na skraju lasu, nie wiedząc, co robić. Ryby wysunęły
mu się z rąk.
Dlaczego nikt nie walczy z ogniem, nie ciągnie wody
ze studni, nie podaje innym wiader ani nie zrasza drewna,
które jeszcze się nie zapaliło? Rozejrzał się po obejściu. Nie
zobaczył nikogo: ani ojca, ani brata.
Nie wychodząc poza linię drzew, okrążył dom. Wiedział, że
ściany i żywopłot zapewniają mu dostateczną osłonę. Jego
ojciec pochodził ze Starego Świata i ogrody stanowiły jego
dumę. Były zadbane, otoczone kamiennym murkiem, jak
te u ich przodków.
Instynkt podpowiadał mu, by nie wychodzić z ukrycia.
Skradał się w cieniu kamiennej ściany biegnącej od strony
lasu ku domowi. Czuł, jak skóra na twarzy napina mu się
od gorąca, gdy przebiegał obok kuchni, przez warzywnik,
w stronę tylnego wejścia. Drzwi były uchylone. Otworzył
je szeroko.
Wewnątrz panował okropny nieład. Najwyraźniej rodzina
siedziała przy stole, kiedy nastąpił atak. Gdyby wrócił
na czas, byłby tu wraz z nimi. Jedzenie było porozrzucane
po podłodze – chleb, kawałki owoców i małe babeczki
cynamonowe, które tak lubił Martin. Wokół walały się
kawałki mebli, które połamano i próbowano spalić niczym
chrust, poprzewracane stoły, roztrzaskane naczynia. Ktoś
albo był wyjątkowo wściekły, albo czegoś szukał. Lee
ostrożnie omijał bosymi stopami kawałki szkła.
Wsuwał się dalej w głąb domu, wstrzymując dech,
przywierając do ściany i nasłuchując, czy intruzi nadal są
wewnątrz. Kiedy był niedaleko salonu, usłyszał jakiś dźwięk
przypominający rytmiczne stukanie. Słyszał to coraz
wyraźniej, w miarę jak zbliżał się do części frontowej
budynku. Przesuwając ręką po ścianie, wyczuł coś
wilgotnego. Przyłożył dłoń do twarzy i poczuł metaliczny
zapach krwi. Ściany i podłogi były ochlapane krwią.
Brunatne kałuże tężały pomiędzy kamieniami posadzki.
Serce podskoczyło mu w piersi, z trudem łapał oddech, lecz
zmusił się, by iść dalej.
W przejściu leżało ciało – mężczyzna odziany zbyt
wytwornie jak na miejscowego, w kamizelce i jedwabnej
koszuli z halsztukiem, nie ręcznie tkanej jak koszula Lee.
Wyglądał na osobę w średnim wieku, lecz prawdopodobnie
był starszy. Ktoś, kto nie nosił broni i jej nie potrzebował.
Na pewno czarodziej.
Zaraz za progiem leżał na brzuchu Martin, brat Lee. Jego
ciało było praktycznie rozerwane na dwie części. Większość
krwi na ścianach zapewne była jego. Był o dziesięć lat starszy
od Lee, wysoki, barczysty, pracowity. Nie bujał w obłokach
jak jego młodszy brat. Nonwajdlota: brak w nim magii, więc
nie interesuje czarodziejów.
– Mar... – Lee wygiął usta, lecz zabrakło mu tchu,
by wymówić imię brata.
Wszedł do pokoju, czując lepką krew pod stopami. Minął
dwa kolejne ciała czarodziejów i kawałek dalej zobaczył ojca,
rozciągniętego w poprzek kominka, z nogami w palenisku,
jakby go tam wrzucono.
Ojciec, który opowiadał mu historie o zamkach i dworach
za oceanem. Który potrafił palcami wzniecić ogień i utkać
tarczę z promieni słońca. Który nazywał go dziedzicem
czarodziejów i zaczął uczyć magicznych zaklęć. Który był tak
potężny i mądry, że umiał ich przed wszystkim ochronić.
Do teraz.
Lee opadł na kolana i pozbył się z żołądka tego, co zjadł
na śniadanie. Znowu usłyszał miarowy stukot.
Matka zastygła w fotelu bujanym przy kominku, z drutami
w rękach. Słyszany wcześniej rytmiczny dźwięk był
stukaniem biegunów o ścianę. Teraz, gdy znalazł się bliżej,
Lee słyszał też równomierne uderzanie drutów o siebie. Nie
znalazł jednak robótki. W koszyku i na kolanach leżała
wełna, lecz rezultatu pracy matki nie było.
– Mamo? – szepnął, przysuwając się bliżej i z przestrachem
spoglądając przez ramię. – To byli Różowcy?
Wpatrywała się w miejsce, gdzie leżał ojciec, zimny
i połamany. Kołysała się tylko i ani nie robiła na drutach,
ani nie odpowiadała. Nie musiała. Wiedział, że to Różowcy.
Któżby inny?
– Mamo, jesteś ranna? – powiedział nieco głośniej. Ujął jej
dłoń w swoją, lecz jej palce się nie zacisnęły, a w oczach wciąż
była przerażająca pustka.
Z trudem powstrzymał szloch. Nie będzie płakał. Teraz
on jest głową rodziny.
– Gdzie Carrie? – zapytał. Jego siostry nie było wśród ciał
na podłodze, co miało sens, bowiem Różowcy chcieliby ją
żywą.
Matka nie odpowiadała. Carrie mogła zostać porwana,
mogła też się ukryć. Jeśli ją zabrali, to kierują się
na południe, w stronę rzeki, i dalej na zachód do Cincinnati
albo na południe do Portsmouth, gdzie mogą wsiąść
na statek. Co powinien zrobić, jeśli wpadła w ich ręce?
A jeśli się ukrywa, to on wie, gdzie jej szukać. Wyszedł
z domu tą samą drogą, którą wszedł.
Nazywali to piwnicą warzywną, ale w zasadzie była to tylko
grota, która biegła w głąb wzgórza niedaleko podwórka.
W tej chłodnej wilgotnej jamie przechowywali żywność:
ziemniaki, rzepę, marchew, fasolę, groch.
Wejście było zasłonięte czerwonymi różami pnącymi oraz
białymi i różowymi dzikimi różami. Wszystkie kwitły i silnie
pachniały. Lee rozgarnął kolczaste łodygi i wszedł do groty.
– Carrie? – powiedział cicho. – To ja.
Przez chwilę panowała cisza, a potem coś się poruszyło
w ciemnościach i jego siostra zarzuciła mu ramiona na szyję,
szepcząc:
– Lee! Po co tu przyszedłeś?! To zbyt niebezpieczne. Trzeba
było uciekać, jak zobaczyłeś, że wrócili.
– Carrie, oni zabili tatę i Martina, i coś się stało z mamą,
nie odzywa się... – słowa płynęły z jego ust szybciej i głośniej,
niżby chciał.
Carrie westchnęła głęboko i mocniej przytuliła się
do niego, tak że resztę tego, co miał jej do powiedzenia,
mówił w jej ramiona. Pocieszała go, lecz nie trwało to długo.
Wreszcie wyprostowała się i chwyciła go za łokcie.
– Teraz mnie posłuchaj. – Odsunęła się na odległość
wyciągniętych ramion. Miała na sobie spodnie i zgrzebną
koszulę, a przy pasie nóż. Matka nie lubiła, gdy Carrie
ubierała się jak chłopak, lecz ona mimo to raz na jakiś czas
wkładała taki strój. – Musisz być bardzo dzielny –
powiedziała.
– Nie martw się – odparł Lee, prostując się i starając się
nadać głosowi niższy, bardziej dorosły ton. – Tata mnie
uczył, jak was chronić przed czarodziejami.
Carrie z trudem przełknęła ślinę.
– Głuptasie, przecież ty sam jesteś czarodziejem. Musisz być
na tyle dzielny, żeby pójść po pomoc.
Próbował jej przerwać, lecz ona ciągnęła:
– Chcę, żebyś udał się prosto na południe, ku rzece,
i wzdłuż rzeki do miasta. Ukrywaj się, trzymaj się z dala
od dróg. Gdy zobaczysz kogoś, kogo znasz, powiedz mu,
co się stało, i poproś o pomoc dla mamy.
– Nie pójdziesz ze mną? – Jeszcze nie wyruszył, a już czuł się
samotny. Starał się nie myśleć o Martinie ani o ojcu,
bo wiedział, że zacząłby płakać.
– Ja na jakiś czas stąd odejdę – powiedziała. – Zbyt
niebezpiecznie byłoby zostawać z tobą i mamą. Różowcy
szukają wojowników. Nie czarodziejów ani Nonwajdlotów.
Zostawią cię w spokoju, jeśli mnie tu nie będzie. – Widząc
minę brata, szybko dodała: – Wrócę, jak tylko będzie
bezpiecznie.
Lee pomyślał o matce, milczącej i przerażonej w pustym
domu. Wiedział, że to złe, ale nie chciał tam wracać sam.
– Zabierz mnie ze sobą, Carrie. Proszę.
Dziewczyna potrząsnęła głową. Była już prawie dorosła,
a jednak łzy spływały po jej policzkach.
– Musisz tu zostać, Lee. Mama jest Nonwajdlotką.
Potrzebuje kogoś do opieki.
– No dobrze – powiedział pokornie, żeby nie dać jej
poznać, jak bardzo się boi. Powinien już ruszać, bo czeka
go długa droga do miasta. Znowu rozgarnął róże, wysunął się
i wyszedł w światło dnia. Prosto w ramiona czekających tam
czarodziejów.
– Carrie! – wrzasnął. Jakieś ręce trzymały go mocno
i odciągały od wejścia do jaskini. Szamotał się, kopał, walił
łokciem w czyjąś twarz, czując, jak chrząstki ustępują
i w żyłach pulsuje krew. Wyginał się na wszystkie strony, lecz
nie był w stanie się uwolnić.
Było ich zbyt wielu, pół tuzina. Brodaci, ubrani jak
na niedzielę, tak jak ten martwy czarodziej w domu. Lee nie
znał żadnych zaklęć atakujących, ale umiał wzniecać ogień,
więc wysłał ognistą spiralę w kierunku napastników.
Rozległy się ich przekleństwa, a potem opuścili go na ziemię.
Czarodziej z krwawiącym nosem wycelował w niego ręką
i wymruczał zaklęcie. Lee poczuł okropny chłód, a po nim
odrętwienie. Napastnik wsunął dłonie pod jego pachy
i przytrzymywał go pionowo nad ziemią, tak że stopy zwisały
mu jak u marionetki.
– Zawołaj ją – rozkazał ten z krwawiącym nosem i skierował
w chłopca płomienie ze swych dłoni. Lee napiął mięśnie
i krzyknął wbrew woli, lecz zaraz potem gniewnie zacisnął
usta.
– Nie mamy całego dnia. Biali Różowcy są zaraz za nami. –
Czarodziej znowu skierował w jego stronę moc, która
niczym roztopiony metal wpłynęła w jego żyły, ale tym razem
Lee był na to przygotowany. Zaczerpnął tchu, lecz nie wydał
z siebie dźwięku.
– Wyłaź albo skręcimy chłopakowi kark! – krzyknął
Krwawiący Nos.
Róże zasłaniające wejście do groty zaszeleściły i potrząsane
zrzuciły część płatków. Carrie wyłoniła się skulona, z nożem
w ręku. Zobaczywszy brata w szponach czarodziejów,
wyprostowała się i upuściła broń.
Krwawiący Nos triumfalnie potrząsnął chłopcem.
– To ty nas do niej doprowadziłeś!
Carrie opadła na kolana i pokłoniła głowę.
– Proszę, moi panowie. Pójdę z wami, tylko puśćcie
mojego brata.
Lee próbował się odezwać, powiedzieć Carrie, żeby wstała
z klęczek, że wspólnie będą walczyć z czarodziejami.
– Carrie, nie... – jego protest zamienił się w krzyk bólu, gdy
Krwawiący Nos posłał w niego wiązkę płomieni.
– Wylie. Dosyć! – przemówił siwowłosy czarodziej
o pobrużdżonej twarzy, widocznie dowodzący grupą. – Daj
wykrywacz.
Wylie odrzucił chłopca na bok, jakby Lee nic nie ważył,
i zaczął grzebać w woreczku przy pasie. Wydobył zeń srebrną
monetę, którą podał dowódcy. Dwaj czarodzieje stanęli
po obu stronach Carrie, złapali ją za ramiona i postawili
na nogi. Dowódca wyciągnął jej koszulę ze spodni i przyłożył
monetę do skóry na klatce piersiowej. Carrie wzdrygnęła się,
lecz odwróciła głowę, nic nie mówiąc. Po chwili mężczyzna
skinął głową i cofnął dłoń.
– Jest kamień wojownika – oznajmił z akcentem Starego
Świata. Zadowolony, zwrócił monetę Wyliemu. – Bóg wie,
ile nas to kosztowało. Zabierajmy ją stąd, zanim dogoni nas
Biała Róża.
Czarodzieje sprowadzili konie i wsiadali, podczas gdy ich
dowódca związywał dłonie Carrie z przodu srebrnym
łańcuchem.
Wylie odrzucił Lee na pień uschniętego drzewa. Ukląkł
obok niego, wygiął mu brodę do góry i palcami objął szyję.
Lee zajrzał w te wrogie szare oczy i zrozumiał, że za chwilę
umrze.
Zauważył to dowódca.
– Zostaw chłopaka, Wylie – powiedział surowo, wciągając
rękawice.
Wylie podniósł głowę.
– Jest świadkiem. Zabiliśmy czarodzieja i jeśli wieść o tym
dotrze do Rady...
– Po naszej stronie też są trzej zabici – stwierdził
przywódca. – Gdyby jego ojciec trzymał się swoich, nadal
by żył. A to tylko dzieciak. Nie pogarszaj sprawy.
– To nie pan dokonał tych zabójstw. Ten tu może i jest
czarodziejem, ale to mieszaniec – usta Wyliego zacisnęły się
w wyrazie obrzydzenia. – Czarodzieje, wojownicy, guślarze,
nawet Nonwajdloci żyjący wspólnie jak równi. To sprzeczne
z naturą.
– Mogą coś wiedzieć. – Dowódca wskazał na Carrie. –
Dziewczyna przynajmniej jest zdrowa. Czego nie da się
powiedzieć o naszych wojownikach.
Palce Wyliego wciąż zaciskały się na gardle Lee, który czuł
pulsującą w nich moc.
– Powiedziałem, żebyś go zostawił – powtórzył przywódca.
– Już i tak za długo się tu grzebiemy.
Wylie w końcu wstał i odszedł szukać swego wierzchowca.
Carrie umieszczono na jednym z koni. Wpatrywała się
przed siebie; usta miała zaciśnięte, policzki zaróżowione.
Przywódca chwycił wodze jej konia, po czym wsiadł
na swojego. Wskazał na Lee i zdjął rzucone na niego
zaklęcie. Chłopiec jednak leżał nieruchomo, bojąc się
poruszyć, wiedząc już teraz na pewno, że w głębi serca jest
tchórzem.
Wtedy to się stało. Korony drzew przeszył błysk światła,
błękitnobiały, złowieszczy, za którym podążały płonące
gwiazdy – zupełnie jak fajerwerki, które Lee widział
w Cincinnati. Powietrze naładowało się elektrycznością
i mimo dużej odległości włosy chłopca stanęły dęba. Cios
trafił dokładnie w cel – przez chwilę Carrie wraz z koniem
byli otoczeni płomieniami niczym ciała niebieskie
przesuwające się na tle słońca. Powietrze zamigotało,
zawirowało i nagle wszystko zniknęło, koń i jeździec
wyparowali, jakby nigdy nie istnieli.
– Biała Róża! – krzyknął jeden z czarodziejów. Zawrócił
konia i ruszył przez las. Pozostali poszli w jego ślady,
wrzeszcząc wniebogłosy, lecz Biali Różowcy zrobili już to,
po co przybyli, i teraz się wycofywali. W ciągu kilku minut
po koniach i jeźdźcach nie pozostał żaden ślad. W smugach
światła widać było opadający powoli pył, na łące zapanowały
spokój i cisza, jeśli nie liczyć szumu liści na wietrze.
Nim zapadła ciemność, Lee był już daleko. Siedział
ze skrzyżowanymi nogami na brzegu rzeki. Księżyc wyłonił
się zza drzew i w jego blasku rzeka Ohio lśniła przed nim
niczym srebrna wstęga rozciągająca się w przeciwne strony.
Na drugim brzegu leżało Kentucky, tajemnicza ciemność,
którą przeszywały światła porozrzucanych ludzkich siedlisk.
Przed wyruszeniem w dalszą drogę Lee chwycił nóż siostry
i zaczął coś kreślić na miękkim piasku na brzegu. Pisał po to,
by wyryć sobie w pamięci.
Było to jedno słowo: „Wylie”.
TRINITY, OHIO
Ponad 100 lat później
Kiedy Jessamine odsłoniła pościel, dziecko się obudziło.
Pomyślała, że mały zacznie płakać, ale on tylko spoglądał
na nią poważnie jasnoniebieskimi oczyma, gdy rozchylała
mu koszulkę i oglądała bliznę. Idealnie. Obawiała się, że ten
zabieg go zabije, a tymczasem malec zdawał się rozkwitać.
Zaledwie miesiąc po operacji pacjent przybierał na wadze,
nabrał rumieńców, puls i oddech były w normie.
Nie widać przeszkód, by podróżował. Żadnych.
Zapięła mu koszulkę, zadowolona z siebie. Ci głupcy
w szpitalu wszędzie widzieli problemy: nie podobały im się
jej metody, to, że sprowadzała sobie własnych ludzi
do pomocy, ani to, że nie pozwalała obserwować operacji.
Idioci. Może powinna była wpuścić kilku z nich na salę
operacyjną. Warto by było zobaczyć ich miny przed
wymazaniem im pamięci.
Oczywiście, na rezultaty tego eksperymentu trzeba będzie
długo czekać. Jeśli się nie uda, to strata czasu będzie spora,
ale można wiele zyskać, jeśli wszystko pójdzie po jej myśli.
Może skończą się problemy z niedoborem wojowników.
Nieograniczone zasoby dla potrzeb Gry. Ostateczne
zwycięstwo Białej Róży.
Rozejrzała się po pokoju. Pełno w nim było dziecięcych
rzeczy, więcej niż byłaby w stanie unieść. Zawsze może coś
dokupić, gdy dotrą do celu. Czego potrzebuje takie małe
dziecko w podróży? Pieluch i ubranek. Przenośnego fotelika.
Co będzie jeść? Odżywkę? Wzruszyła ramionami. Pediatria
nie była jej specjalnością.
Na dole szafy znalazła dużą torbę, w której były już pieluchy
i pudełko z nawilżanymi chusteczkami. Ale żadnych butelek.
Otworzyła szufladę komody i ujrzała równo ułożone stosiki
maleńkich ubranek. Włożyła część z nich do torby, którą
zdobiły wizerunki słoni i żyraf w pastelowych kolorach.
Jessamine zmarszczyła brwi i przesunęła dłońmi
po eleganckim kostiumie, a potem odsunęła z twarzy
zasłonę ciemnych włosów. Nie była zachwycona tym, że
będzie spacerować z torbą pieluch na ramieniu i dzieckiem
na rękach. Powinna jak najszybciej wynająć kogoś do opieki
nad tym brzdącem.
Wyciągnęła z szafy plastikowe nosidełko i położyła je na
podłodze obok kołyski. Próbowała obniżyć jeden bok
łóżeczka, lecz nie poddawał się, więc niezgrabnie się
pochyliła i podniosła dziecko z materaca. Włożyła je do
nosidełka i zaczęła manipulować przy zapięciu.
Jak się szuka opiekunki? Nie miała pojęcia.
– Co pani tu robi?
Jessamine podskoczyła. W drzwiach stała zaklinaczka
Linda Downey. Była jeszcze dzieckiem, bosa, w dżinsach
i podkoszulku. Linda to ciotka małego, przypomniała sobie
Jessamine, a nie jego matka. Dobrze. Co prawda to nie
miało wielkiego znaczenia, ale wolała uniknąć scen.
Jessamine wstała, zostawiwszy dziecko w foteliku
z poplątanymi pasami.
– Nie wiedziałam, że ktoś jest w domu – stwierdziła,
zamiast odpowiedzieć na pytanie.
Linda przechyliła głowę. Była ładna, miała długie ciemne
włosy splecione w gruby warkocz. Poruszała się
ze swobodnym wdziękiem, wzbudzającym w Jessamine
zazdrość. Gdyby jednak lekarka miała wybierać, wybrałaby
ten dar, który miała.
– Oczywiście, że ktoś jest w domu – powiedziała
dziewczyna w ten zaczepny sposób typowy dla nastolatek. –
Przecież nie zostawia się małego dziecka samego.
Nagłe i niespodziewane pojawienie się zaklinaczki
przynajmniej rozwiązywało jeden problem.
– Cieszę się, że cię widzę – oświadczyła Jessamine władczym
tonem, zataczając łuk ręką. – Potrzebuję cię, żebyś spakowała
dla niego trochę rzeczy na kilka dni. Jedzenie, ubranka i tak
dalej.
– Czemu? Czyżby się gdzieś wybierał?
Jessamine westchnęła, strzeliła palcami z długimi,
pomalowanymi paznokciami.
– Skoro musisz wiedzieć, zabieram go.
– Co? – To pytanie zabrzmiało jak krzyk i dziecko
rozrzuciło rączki, przerażone. Linda zrobiła krok naprzód. –
Co to znaczy?
– Zabieram go z powrotem do Anglii. Nie martw się –
dodała – będzie miał dobrą opiekę. Po prostu nie mogę
pozwolić, żeby się tu marnował.
– O czym pani mówi?
– Od operacji jego... hm... wartość wzrosła – spokojnie
powiedziała Jessamine.
Linda uklękła przy foteliku samochodowym i przyglądała
się chłopcu, jakby w ten sposób chciała coś odkryć.
Wyciągnęła palec, a dziecko go chwyciło. Podniosła wzrok
na Jessamine.
– Co pani mu zrobiła?
– Potrzebował kamienia i mu go dałam. Cud. Coś, czego
nikt wcześniej nie zrobił. Uratowałam mu życie. –
Uśmiechnęła się, obróciła dłonie wnętrzem do góry. – Tylko
że teraz jest Wajdlotwojem.
– Wojownikiem? – głos Lindy zabrzmiał jak szept. – Nie!
Mówiłam pani! On jest czarodziejem! Potrzebował kamienia
czarodziejów. – Linda kręciła głową, jakby zaprzeczając,
mogła zmienić fakty. – Wszystko jest w jego Wajdlotksiędze.
Jest czarodziejem – powtarzała z uporem.
Jessamine uśmiechnęła się.
– Już nie, o ile w ogóle nim był. Bądź rozsądna. Kamień
czarodziejów bardzo trudno znaleźć. Czarodzieje żyją prawie
wiecznie. Ale wojownicy... wojownicy umierają młodo,
prawda?
To ostatnie zdanie zgodnie z zamierzeniem zabrzmiało
okrutnie.
Teraz zaklinaczka wstała i zacisnęła pięści.
– Powinnam była wiedzieć, że nie należy ufać czarodziejce.
Jessamine wyprostowała się. Ta dziewczyna zaczynała ją już
denerwować.
– Nie miałaś wielkiego wyboru, prawda? Gdyby nie ja, już
by nie żył. Nie prowadzę działalności charytatywnej.
Zrobiłam to, bo mam zamiar wprowadzić go do Gry. I nie
zapominaj, z kim rozmawiasz, a wtedy może nie stracę
cierpliwości.
Linda westchnęła głęboko i opuściła ramiona.
– Co ja powiem jego mamie?
– Nie moja sprawa. Powiedz, że umarł. – Nonwajdloci i ich
problemy nie mieli dla niej żadnego znaczenia.
– Ale dlaczego musi pani zabierać go teraz? I tak nie może
brać udziału w turnieju, dopóki nie dorośnie – głos
dziewczyny złagodniał, stał się bardziej przekonujący.
Jessamine poczuła delikatną presję, ślad mocy zaklinaczki. –
Żyje, ale skąd wiadomo, że przejawi moc? I co pani zamierza
z nim robić do tego czasu?
Jessamine wzruszyła ramionami.
– Może zabiorę cię ze sobą, żebyś go pilnowała – odparła. –
Za rok czy dwa można by cię sprzedać na Targu. –
Dziewczyna też powinna przynieść niezłą sumkę, w każdym
razie gdyby to Jess o tym decydowała. Zaklinacze, tak jak
i wojownicy, nie trafiali się często.
Linda zrobiła krok w tył.
– Nie zrobi pani tego!
– No to nie próbuj ze mną tych swoich sztuczek zaklinaczy.
Poświęciłam mu już dostatecznie dużo czasu. Mam zamiar
czuwać nad swoją inwestycją, póki nie dorośnie.
– Jeżeli dorośnie. O ile nikt inny wcześniej go nie znajdzie.
– Linda błagalnie rozłożyła ręce. – Wszyscy wiedzą, że jest
pani Prokurentem Wojowników dla Białej Róży. Jak długo
przeżyje, jeśli będzie z panią?
Trafiła w sedno. Kamień, którego Jess użyła, pochodził
od siedemnastoletniej wojowniczki, jej niedawnej
podopiecznej, która już nie weźmie udziału w turnieju.
Zabili ją agenci Czerwonej Róży, widząc, że nie uda im się jej
uprowadzić. To wbrew regułom, ale przecież zasady
dotyczące Wajdlotów nieczarodziejów powstały po to, by je
łamać.
– Rozumiem, że masz dla mnie propozycję?
– Niech wychowają go rodzice. Pani wróci i zabierze
go później.
Dziecko potarło oczy i wydało jękliwy pisk, a jego twarz
stała się sinoczerwona. Dziwaczne istoty, te dzieci, pomyślała
Jessamine. Dziwaczne, nieprzewidywalne i brudne.
– Może być trudno go potem opanować, jeśli nie zostanie
odpowiednio przyuczony – odparła Jess.
Linda uniosła brwi.
– Chce pani powiedzieć, że czarodziej nie poradzi sobie
z wojownikiem?
Jessamine skinęła głową na znak zgody.
– A jeśli ktoś inny wciągnie go do Gry?
– W Trinity? Nikomu nie przyjdzie do głowy go tu szukać.
To idealne miejsce. Jest pani uzdrowicielką-lekarzem. Niech
pani stłumi jego moc, żeby się nie wyróżniał. – Linda usiadła
obok dziecka i przygładziła mu rudozłoty puszek na jego
główce. – Może go pani z łatwością mieć na oku. Jego
rodzice są Nonwajdlotami. Na nich łatwo wpływać. Powie
im pani, że musi go regularnie widywać. Becka zrobi,
cokolwiek pani każe. Przecież uratowała pani życie jej
synowi.
Jessamine musiała przyznać, że propozycja zaklinaczki
brzmiała kusząco. Lata upłyną, zanim chłopaka można
będzie wykorzystać, a tymczasem byłyby z nim tylko kłopoty.
To rozwiązanie pozwalało zneutralizować bachora i trzymać
go z dala do chwili, gdy będzie się nadawał do szkolenia.
Spojrzała w błękitno-złote oczy zaklinaczki.
– A ty? Czy na ciebie łatwo wpływać? Będziesz w stanie
go oddać, gdy nadejdzie pora?
Linda spojrzała w dół, na dziecko.
– Jak już pani mówiła, nie mam wielkiego wyboru, prawda?
Rozdział 1
LOT LOBECKA
– Jack!
Głos matki gwałtownie wdarł się w sen i Jack niechętnie
otworzył oczy. Od razu poznał, że jest późno. Światło straciło
już akwarelowe odcienie wczesnego ranka i silnym
strumieniem wpadało przez okno. Poprzedniej nocy
za długo wpatrywał się w gwiazdy. Był nów i niektóre
konstelacje zniknęły za horyzontem dopiero po północy.
– Idę! – krzyknął. – Jestem prawie gotowy! – skłamał,
stawiając stopy na drewnianej podłodze. Jego dżinsy leżały
rzucone niedbale obok łóżka, tam gdzie zdjął je wczoraj
wieczorem. Wciągnął je na siebie, wyjął z szuflady czysty
podkoszulek i przerzucił sobie przez ramię parę skarpetek.
Szybko pomknął do łazienki. Nie miał czasu na prysznic.
Umył twarz, zwilżył palce i przeczesał nimi włosy.
– Jack! – głos matki zdradzał coraz większe
zniecierpliwienie.
Chłopak zbiegł po schodach i wpadł do kuchni.
Mama czekała na niego z płatkami i sokiem
pomarańczowym. Wyraźnie była rozkojarzona, bo nalała
mu też filiżankę kawy. Swoje płatki zostawiła
niedokończone i grzebała w stercie papierów.
Cała Becka. Jego matka to kobieta tysiąca zainteresowań.
Chociaż zrobiła doktorat ze średniowiecznej literatury i była
magistrem prawa, z trudem ogarniała własne gospodarstwo
domowe, takie rzeczy jak plan lekcji, pieniądze na obiady czy
terminowe zwroty książek do biblioteki. Od najmłodszych
lat Jack zajmował się organizowaniem tych spraw dla siebie
i dla niej.
Becka spojrzała na zegarek i jęknęła.
– Muszę się ubrać! Za godzinę powinnam być
na spotkaniu! – Przesunęła w jego stronę niebieską butelkę.
– Nie zapomnij wziąć lekarstwa. – Włożyła papiery do dużej
aktówki. – Rano będę w bibliotece, a po południu w sądzie.
– Pamiętasz, że po szkole mam trening piłki nożnej? –
zapytał Jack. – Tak tylko ci przypominam, gdybyś wróciła
do domu pierwsza.
Jego matka lubiła się martwić. Zawsze powtarzała, że
to dlatego, że jako dziecko omal nie umarł. Jack uważał, że
to już taka cecha charakteru. Jedni o wszystko się martwią,
inni nie. Podejrzewał, że jego ojciec należał do tych drugich.
Może trudno się o kogoś martwić, gdy dzieli cię od niego
przestrzeń trzech stanów.
– Trening – powtórzyła Becka poważnie, jakby starając się
to wryć sobie w pamięć. Po chwili pobiegła na górę.
Ktoś zapukał do drzwi. Jack podniósł wzrok, zdumiony.
– Cześć, Will. Wcześnie przyszedłeś.
Will Childers pochylał się, próbując zajrzeć przez szybę.
Był wyższy od dość wysokiego Jacka, a przy tym tak solidnie
zbudowany, że mógł grać blokiem w drużynie futbolowej.
Futerał na trąbkę w jego ręku wyglądał jak zabawka.
– Jack! Musimy się spieszyć! Mamy dzisiaj próbę zespołu,
bo w przyszłym tygodniu jest koncert.
Jack uderzył się dłonią w czoło i zaniósł miskę z płatkami
do zlewu. Wsunąwszy stopy w buty, których nawet nie
rozwiązał, chwycił plecak z książkami leżący przy drzwiach.
Na szczęście jego saksofon był w szkole.
– I bez tego szkoła zaczyna się za wcześnie – mruknął,
szybko idąc za Willem ulicą.
Przeszli przez trawnik i szli dalej między szkolnymi
budynkami z piaskowca. Trinity to typowe studenckie
miasteczko Środkowego Zachodu, niczym z widokówki;
wzdłuż ulic ciągną się wiktoriańskie domy, stare dęby
i klony. Wielu mieszkańców mogłoby wymienić każdy
grzech, jaki Jack kiedykolwiek popełnił. W końcu mieszkał
tu całe życie.
Dzięki Willowi spóźnili się na próbę tylko kilka minut.
Dopiero kiedy Jack zasiadł w sali i usłyszał pierwszy
dzwonek, przypomniał sobie, że zapomniał przed wyjściem
wypić lekarstwo.
Zaskakujące było, że jeszcze nigdy dotąd mu się to nie
zdarzyło. Ten imponujący wynik był zasługą jego matki.
Zażywanie przez niego leku było jej priorytetem. Nigdy
o tym nie zapomniała, nawet tym razem. To on nawalił.
Jack dobrze znał całą historię. Jessamine Longbranch,
słynna londyńska kardiolożka, przybyła zza oceanu,
by wyrwać go ze szponów śmierci. Nadal odwiedzała Stany
raz albo dwa razy do roku i dokładnie go badała.
Te wizyty kontrolne były co najmniej dziwne. Jack
rozbierał się do pasa, a ona pobieżnie go badała, przesuwając
Cinda Williams Chima DZIEDZIC WOJOWNIKÓW KRONIKI DZIEDZICÓW – CZĘŚĆ PIERWSZA Przełożyła Dorota Dziewońska
Tytuł oryginału: The Warrior Heir Copyright © 2006 by Cinda Williams Chima. All rights reserved. Cover art © Larry Rostant Copyright © for the Polish translation by Dorota Dziewońska, 2012 Copyright © for the Polish edition by Wydawnictwo Galeria Książki, 2012 Opracowanie graficzne okładki na podstawie oryginału D2D.PL Projekt układu typograficznego ROBERT OLEŚ / D2D.PL Redakcja ZUZANNA SZATANIK / D2D.PL Korekta KAMILA ZIMNICKA / D2D.PL, ANNA WOŚ / D2D.PL Skład ROBERT OLEŚ / D2D.PL ISBN 978-83-62170-81-4 Wydawca: WYDAWNICTWO GALERIA KSIĄŻKI www.galeriaksiazki.pl biuro@galeriaksiazki.pl Konwersja do formatu EPUB: Legimi Sp. z o.o.
Dla mojej matki Carol Bryan Williams, która snuła opowieści
Prolog STARE DZIEJE HRABSTWO COALTON, OHIO czerwiec 1870 Zapach palonego drewna i róż zawsze przypominał mu dzieciństwo, które utracił bezpowrotnie. Różowcy przyszli po niego dziesiątej wiosny. W tamtym czasie Lee był drobnej budowy, lecz ojciec zawsze twierdził, że duże dłonie i stopy zapowiadają, iż kiedyś będzie wysoki i barczysty. Był najmłodszy, trochę rozpieszczony, jedyny z czworga rodzeństwa, który przejawiał oznaki obecności kamienia czarodziejów. Rodzice narzekali, że potrzebował dwóch dni na zrobienie tego, co dało się zrobić w jeden. Nie był leniwy, ale mało wydajny. Zaledwie dwa tygodnie wcześniej wrócili do domu po miesięcznej tułaczce. Powrót był błędem. Lee przekonał się o tym później. Ojciec był jednak rolnikiem, a rolnik nie może sobie pozwolić na zbyt długi pobyt z dala od roli w sezonie siewnym. Zresztą poprzednie ataki Różowców odbywały się bez żadnej regularności. Sunęli jak rzeka przez wieś, przeszukiwali pobliskie gospodarstwa i znikali, czasem nawet na rok.
„Bandyci”, mówili o nich sąsiedzi, podejrzewając, że to żołnierze z niedawnej wojny secesyjnej. Zaledwie siedem lat wcześniej przez góry południowego Ohio prowadził swoje oddziały generał konfederatów John Morgan. Rodzina Lee wiedziała swoje. Wiedzieli, czego i z jakiego powodu szukają najeźdźcy. Różowcy napadali na domy na zachód od portowych miast. Poszukiwali potomków Srebrnego Niedźwiedzia, by ich sprzedać na Targu. Jego brata Jamiego porwali, gdy Lee był niemowlęciem, kiedy jeszcze mieszkali w Pensylwanii. Jamie był czarodziejem. Lee go nie pamiętał, ale zawsze w święta palili za niego świecę z wosku pszczelego. Lee cieszył się z powrotu do tych zielonych, łagodnie zaokrąglonych gór, jakby specjalnie stworzonych dla takiego marzyciela jak on. Tego feralnego dnia wyszedł wcześniej ze szkoły, aby nie przydzielono mu żadnych dodatkowych zadań. Spędził ranek nad rzeką, gdzie złowił kilka sumów, które planował zaproponować na kolację. Wracał powoli do domu drogą, która w zasadzie była niczym więcej jak dwoma wyżłobionymi koleinami, i zbaczał za każdym razem, gdy coś przyciągnęło jego uwagę. Kiedy zbliżał się do domu, poczuł silny zapach palonego drewna. Dziwne, bo przecież kamienne paleniska i opalane drewnem piece, którymi ogrzewali dom, od kwietnia nie były używane. Może ojciec sprzątał obejście i palił odpadki? Jeśli tak, to Lee powinien się pospieszyć, żeby mu pomóc. Po wysokości słońca na nieboskłonie poznał, że już się spóźnił na obiad. Matka nie będzie w dobrym humorze. Wtedy zauważył ciemny słup dymu wzbijający się w niebo
ponad szczytami drzew. Z miejsca, w którym się znajdował, poznał, że ten dym pochodzi z ich podwórza. Może w kuchni wybuchł pożar. Rzucił się biegiem przed siebie, niezdarnie wymachując rybami. Jak się okazało, paliły się kuchnia, stodoła i szopa w ogrodzie. Drewniane, kryte strzechą budynki stały w płomieniach, już na wpół strawione przez ogień. Główna część domu była jednak kamienna, z łupkowym dachem, i nie paliła się tak szybko. By ją zbudować, ojciec znosił kamienie z okolicznych gór. Był to porządny dom jak na tę okolicę i może dlatego zwrócił czyjąś uwagę. Lee zatrzymał się na skraju lasu, nie wiedząc, co robić. Ryby wysunęły mu się z rąk. Dlaczego nikt nie walczy z ogniem, nie ciągnie wody ze studni, nie podaje innym wiader ani nie zrasza drewna, które jeszcze się nie zapaliło? Rozejrzał się po obejściu. Nie zobaczył nikogo: ani ojca, ani brata. Nie wychodząc poza linię drzew, okrążył dom. Wiedział, że ściany i żywopłot zapewniają mu dostateczną osłonę. Jego ojciec pochodził ze Starego Świata i ogrody stanowiły jego dumę. Były zadbane, otoczone kamiennym murkiem, jak te u ich przodków. Instynkt podpowiadał mu, by nie wychodzić z ukrycia. Skradał się w cieniu kamiennej ściany biegnącej od strony lasu ku domowi. Czuł, jak skóra na twarzy napina mu się od gorąca, gdy przebiegał obok kuchni, przez warzywnik, w stronę tylnego wejścia. Drzwi były uchylone. Otworzył je szeroko. Wewnątrz panował okropny nieład. Najwyraźniej rodzina
siedziała przy stole, kiedy nastąpił atak. Gdyby wrócił na czas, byłby tu wraz z nimi. Jedzenie było porozrzucane po podłodze – chleb, kawałki owoców i małe babeczki cynamonowe, które tak lubił Martin. Wokół walały się kawałki mebli, które połamano i próbowano spalić niczym chrust, poprzewracane stoły, roztrzaskane naczynia. Ktoś albo był wyjątkowo wściekły, albo czegoś szukał. Lee ostrożnie omijał bosymi stopami kawałki szkła. Wsuwał się dalej w głąb domu, wstrzymując dech, przywierając do ściany i nasłuchując, czy intruzi nadal są wewnątrz. Kiedy był niedaleko salonu, usłyszał jakiś dźwięk przypominający rytmiczne stukanie. Słyszał to coraz wyraźniej, w miarę jak zbliżał się do części frontowej budynku. Przesuwając ręką po ścianie, wyczuł coś wilgotnego. Przyłożył dłoń do twarzy i poczuł metaliczny zapach krwi. Ściany i podłogi były ochlapane krwią. Brunatne kałuże tężały pomiędzy kamieniami posadzki. Serce podskoczyło mu w piersi, z trudem łapał oddech, lecz zmusił się, by iść dalej. W przejściu leżało ciało – mężczyzna odziany zbyt wytwornie jak na miejscowego, w kamizelce i jedwabnej koszuli z halsztukiem, nie ręcznie tkanej jak koszula Lee. Wyglądał na osobę w średnim wieku, lecz prawdopodobnie był starszy. Ktoś, kto nie nosił broni i jej nie potrzebował. Na pewno czarodziej. Zaraz za progiem leżał na brzuchu Martin, brat Lee. Jego ciało było praktycznie rozerwane na dwie części. Większość krwi na ścianach zapewne była jego. Był o dziesięć lat starszy od Lee, wysoki, barczysty, pracowity. Nie bujał w obłokach
jak jego młodszy brat. Nonwajdlota: brak w nim magii, więc nie interesuje czarodziejów. – Mar... – Lee wygiął usta, lecz zabrakło mu tchu, by wymówić imię brata. Wszedł do pokoju, czując lepką krew pod stopami. Minął dwa kolejne ciała czarodziejów i kawałek dalej zobaczył ojca, rozciągniętego w poprzek kominka, z nogami w palenisku, jakby go tam wrzucono. Ojciec, który opowiadał mu historie o zamkach i dworach za oceanem. Który potrafił palcami wzniecić ogień i utkać tarczę z promieni słońca. Który nazywał go dziedzicem czarodziejów i zaczął uczyć magicznych zaklęć. Który był tak potężny i mądry, że umiał ich przed wszystkim ochronić. Do teraz. Lee opadł na kolana i pozbył się z żołądka tego, co zjadł na śniadanie. Znowu usłyszał miarowy stukot. Matka zastygła w fotelu bujanym przy kominku, z drutami w rękach. Słyszany wcześniej rytmiczny dźwięk był stukaniem biegunów o ścianę. Teraz, gdy znalazł się bliżej, Lee słyszał też równomierne uderzanie drutów o siebie. Nie znalazł jednak robótki. W koszyku i na kolanach leżała wełna, lecz rezultatu pracy matki nie było. – Mamo? – szepnął, przysuwając się bliżej i z przestrachem spoglądając przez ramię. – To byli Różowcy? Wpatrywała się w miejsce, gdzie leżał ojciec, zimny i połamany. Kołysała się tylko i ani nie robiła na drutach, ani nie odpowiadała. Nie musiała. Wiedział, że to Różowcy. Któżby inny? – Mamo, jesteś ranna? – powiedział nieco głośniej. Ujął jej
dłoń w swoją, lecz jej palce się nie zacisnęły, a w oczach wciąż była przerażająca pustka. Z trudem powstrzymał szloch. Nie będzie płakał. Teraz on jest głową rodziny. – Gdzie Carrie? – zapytał. Jego siostry nie było wśród ciał na podłodze, co miało sens, bowiem Różowcy chcieliby ją żywą. Matka nie odpowiadała. Carrie mogła zostać porwana, mogła też się ukryć. Jeśli ją zabrali, to kierują się na południe, w stronę rzeki, i dalej na zachód do Cincinnati albo na południe do Portsmouth, gdzie mogą wsiąść na statek. Co powinien zrobić, jeśli wpadła w ich ręce? A jeśli się ukrywa, to on wie, gdzie jej szukać. Wyszedł z domu tą samą drogą, którą wszedł. Nazywali to piwnicą warzywną, ale w zasadzie była to tylko grota, która biegła w głąb wzgórza niedaleko podwórka. W tej chłodnej wilgotnej jamie przechowywali żywność: ziemniaki, rzepę, marchew, fasolę, groch. Wejście było zasłonięte czerwonymi różami pnącymi oraz białymi i różowymi dzikimi różami. Wszystkie kwitły i silnie pachniały. Lee rozgarnął kolczaste łodygi i wszedł do groty. – Carrie? – powiedział cicho. – To ja. Przez chwilę panowała cisza, a potem coś się poruszyło w ciemnościach i jego siostra zarzuciła mu ramiona na szyję, szepcząc: – Lee! Po co tu przyszedłeś?! To zbyt niebezpieczne. Trzeba było uciekać, jak zobaczyłeś, że wrócili. – Carrie, oni zabili tatę i Martina, i coś się stało z mamą, nie odzywa się... – słowa płynęły z jego ust szybciej i głośniej,
niżby chciał. Carrie westchnęła głęboko i mocniej przytuliła się do niego, tak że resztę tego, co miał jej do powiedzenia, mówił w jej ramiona. Pocieszała go, lecz nie trwało to długo. Wreszcie wyprostowała się i chwyciła go za łokcie. – Teraz mnie posłuchaj. – Odsunęła się na odległość wyciągniętych ramion. Miała na sobie spodnie i zgrzebną koszulę, a przy pasie nóż. Matka nie lubiła, gdy Carrie ubierała się jak chłopak, lecz ona mimo to raz na jakiś czas wkładała taki strój. – Musisz być bardzo dzielny – powiedziała. – Nie martw się – odparł Lee, prostując się i starając się nadać głosowi niższy, bardziej dorosły ton. – Tata mnie uczył, jak was chronić przed czarodziejami. Carrie z trudem przełknęła ślinę. – Głuptasie, przecież ty sam jesteś czarodziejem. Musisz być na tyle dzielny, żeby pójść po pomoc. Próbował jej przerwać, lecz ona ciągnęła: – Chcę, żebyś udał się prosto na południe, ku rzece, i wzdłuż rzeki do miasta. Ukrywaj się, trzymaj się z dala od dróg. Gdy zobaczysz kogoś, kogo znasz, powiedz mu, co się stało, i poproś o pomoc dla mamy. – Nie pójdziesz ze mną? – Jeszcze nie wyruszył, a już czuł się samotny. Starał się nie myśleć o Martinie ani o ojcu, bo wiedział, że zacząłby płakać. – Ja na jakiś czas stąd odejdę – powiedziała. – Zbyt niebezpiecznie byłoby zostawać z tobą i mamą. Różowcy szukają wojowników. Nie czarodziejów ani Nonwajdlotów. Zostawią cię w spokoju, jeśli mnie tu nie będzie. – Widząc
minę brata, szybko dodała: – Wrócę, jak tylko będzie bezpiecznie. Lee pomyślał o matce, milczącej i przerażonej w pustym domu. Wiedział, że to złe, ale nie chciał tam wracać sam. – Zabierz mnie ze sobą, Carrie. Proszę. Dziewczyna potrząsnęła głową. Była już prawie dorosła, a jednak łzy spływały po jej policzkach. – Musisz tu zostać, Lee. Mama jest Nonwajdlotką. Potrzebuje kogoś do opieki. – No dobrze – powiedział pokornie, żeby nie dać jej poznać, jak bardzo się boi. Powinien już ruszać, bo czeka go długa droga do miasta. Znowu rozgarnął róże, wysunął się i wyszedł w światło dnia. Prosto w ramiona czekających tam czarodziejów. – Carrie! – wrzasnął. Jakieś ręce trzymały go mocno i odciągały od wejścia do jaskini. Szamotał się, kopał, walił łokciem w czyjąś twarz, czując, jak chrząstki ustępują i w żyłach pulsuje krew. Wyginał się na wszystkie strony, lecz nie był w stanie się uwolnić. Było ich zbyt wielu, pół tuzina. Brodaci, ubrani jak na niedzielę, tak jak ten martwy czarodziej w domu. Lee nie znał żadnych zaklęć atakujących, ale umiał wzniecać ogień, więc wysłał ognistą spiralę w kierunku napastników. Rozległy się ich przekleństwa, a potem opuścili go na ziemię. Czarodziej z krwawiącym nosem wycelował w niego ręką i wymruczał zaklęcie. Lee poczuł okropny chłód, a po nim odrętwienie. Napastnik wsunął dłonie pod jego pachy i przytrzymywał go pionowo nad ziemią, tak że stopy zwisały mu jak u marionetki.
– Zawołaj ją – rozkazał ten z krwawiącym nosem i skierował w chłopca płomienie ze swych dłoni. Lee napiął mięśnie i krzyknął wbrew woli, lecz zaraz potem gniewnie zacisnął usta. – Nie mamy całego dnia. Biali Różowcy są zaraz za nami. – Czarodziej znowu skierował w jego stronę moc, która niczym roztopiony metal wpłynęła w jego żyły, ale tym razem Lee był na to przygotowany. Zaczerpnął tchu, lecz nie wydał z siebie dźwięku. – Wyłaź albo skręcimy chłopakowi kark! – krzyknął Krwawiący Nos. Róże zasłaniające wejście do groty zaszeleściły i potrząsane zrzuciły część płatków. Carrie wyłoniła się skulona, z nożem w ręku. Zobaczywszy brata w szponach czarodziejów, wyprostowała się i upuściła broń. Krwawiący Nos triumfalnie potrząsnął chłopcem. – To ty nas do niej doprowadziłeś! Carrie opadła na kolana i pokłoniła głowę. – Proszę, moi panowie. Pójdę z wami, tylko puśćcie mojego brata. Lee próbował się odezwać, powiedzieć Carrie, żeby wstała z klęczek, że wspólnie będą walczyć z czarodziejami. – Carrie, nie... – jego protest zamienił się w krzyk bólu, gdy Krwawiący Nos posłał w niego wiązkę płomieni. – Wylie. Dosyć! – przemówił siwowłosy czarodziej o pobrużdżonej twarzy, widocznie dowodzący grupą. – Daj wykrywacz. Wylie odrzucił chłopca na bok, jakby Lee nic nie ważył, i zaczął grzebać w woreczku przy pasie. Wydobył zeń srebrną
monetę, którą podał dowódcy. Dwaj czarodzieje stanęli po obu stronach Carrie, złapali ją za ramiona i postawili na nogi. Dowódca wyciągnął jej koszulę ze spodni i przyłożył monetę do skóry na klatce piersiowej. Carrie wzdrygnęła się, lecz odwróciła głowę, nic nie mówiąc. Po chwili mężczyzna skinął głową i cofnął dłoń. – Jest kamień wojownika – oznajmił z akcentem Starego Świata. Zadowolony, zwrócił monetę Wyliemu. – Bóg wie, ile nas to kosztowało. Zabierajmy ją stąd, zanim dogoni nas Biała Róża. Czarodzieje sprowadzili konie i wsiadali, podczas gdy ich dowódca związywał dłonie Carrie z przodu srebrnym łańcuchem. Wylie odrzucił Lee na pień uschniętego drzewa. Ukląkł obok niego, wygiął mu brodę do góry i palcami objął szyję. Lee zajrzał w te wrogie szare oczy i zrozumiał, że za chwilę umrze. Zauważył to dowódca. – Zostaw chłopaka, Wylie – powiedział surowo, wciągając rękawice. Wylie podniósł głowę. – Jest świadkiem. Zabiliśmy czarodzieja i jeśli wieść o tym dotrze do Rady... – Po naszej stronie też są trzej zabici – stwierdził przywódca. – Gdyby jego ojciec trzymał się swoich, nadal by żył. A to tylko dzieciak. Nie pogarszaj sprawy. – To nie pan dokonał tych zabójstw. Ten tu może i jest czarodziejem, ale to mieszaniec – usta Wyliego zacisnęły się w wyrazie obrzydzenia. – Czarodzieje, wojownicy, guślarze,
nawet Nonwajdloci żyjący wspólnie jak równi. To sprzeczne z naturą. – Mogą coś wiedzieć. – Dowódca wskazał na Carrie. – Dziewczyna przynajmniej jest zdrowa. Czego nie da się powiedzieć o naszych wojownikach. Palce Wyliego wciąż zaciskały się na gardle Lee, który czuł pulsującą w nich moc. – Powiedziałem, żebyś go zostawił – powtórzył przywódca. – Już i tak za długo się tu grzebiemy. Wylie w końcu wstał i odszedł szukać swego wierzchowca. Carrie umieszczono na jednym z koni. Wpatrywała się przed siebie; usta miała zaciśnięte, policzki zaróżowione. Przywódca chwycił wodze jej konia, po czym wsiadł na swojego. Wskazał na Lee i zdjął rzucone na niego zaklęcie. Chłopiec jednak leżał nieruchomo, bojąc się poruszyć, wiedząc już teraz na pewno, że w głębi serca jest tchórzem. Wtedy to się stało. Korony drzew przeszył błysk światła, błękitnobiały, złowieszczy, za którym podążały płonące gwiazdy – zupełnie jak fajerwerki, które Lee widział w Cincinnati. Powietrze naładowało się elektrycznością i mimo dużej odległości włosy chłopca stanęły dęba. Cios trafił dokładnie w cel – przez chwilę Carrie wraz z koniem byli otoczeni płomieniami niczym ciała niebieskie przesuwające się na tle słońca. Powietrze zamigotało, zawirowało i nagle wszystko zniknęło, koń i jeździec wyparowali, jakby nigdy nie istnieli. – Biała Róża! – krzyknął jeden z czarodziejów. Zawrócił konia i ruszył przez las. Pozostali poszli w jego ślady,
wrzeszcząc wniebogłosy, lecz Biali Różowcy zrobili już to, po co przybyli, i teraz się wycofywali. W ciągu kilku minut po koniach i jeźdźcach nie pozostał żaden ślad. W smugach światła widać było opadający powoli pył, na łące zapanowały spokój i cisza, jeśli nie liczyć szumu liści na wietrze. Nim zapadła ciemność, Lee był już daleko. Siedział ze skrzyżowanymi nogami na brzegu rzeki. Księżyc wyłonił się zza drzew i w jego blasku rzeka Ohio lśniła przed nim niczym srebrna wstęga rozciągająca się w przeciwne strony. Na drugim brzegu leżało Kentucky, tajemnicza ciemność, którą przeszywały światła porozrzucanych ludzkich siedlisk. Przed wyruszeniem w dalszą drogę Lee chwycił nóż siostry i zaczął coś kreślić na miękkim piasku na brzegu. Pisał po to, by wyryć sobie w pamięci. Było to jedno słowo: „Wylie”. TRINITY, OHIO Ponad 100 lat później Kiedy Jessamine odsłoniła pościel, dziecko się obudziło. Pomyślała, że mały zacznie płakać, ale on tylko spoglądał na nią poważnie jasnoniebieskimi oczyma, gdy rozchylała mu koszulkę i oglądała bliznę. Idealnie. Obawiała się, że ten zabieg go zabije, a tymczasem malec zdawał się rozkwitać. Zaledwie miesiąc po operacji pacjent przybierał na wadze, nabrał rumieńców, puls i oddech były w normie. Nie widać przeszkód, by podróżował. Żadnych. Zapięła mu koszulkę, zadowolona z siebie. Ci głupcy
w szpitalu wszędzie widzieli problemy: nie podobały im się jej metody, to, że sprowadzała sobie własnych ludzi do pomocy, ani to, że nie pozwalała obserwować operacji. Idioci. Może powinna była wpuścić kilku z nich na salę operacyjną. Warto by było zobaczyć ich miny przed wymazaniem im pamięci. Oczywiście, na rezultaty tego eksperymentu trzeba będzie długo czekać. Jeśli się nie uda, to strata czasu będzie spora, ale można wiele zyskać, jeśli wszystko pójdzie po jej myśli. Może skończą się problemy z niedoborem wojowników. Nieograniczone zasoby dla potrzeb Gry. Ostateczne zwycięstwo Białej Róży. Rozejrzała się po pokoju. Pełno w nim było dziecięcych rzeczy, więcej niż byłaby w stanie unieść. Zawsze może coś dokupić, gdy dotrą do celu. Czego potrzebuje takie małe dziecko w podróży? Pieluch i ubranek. Przenośnego fotelika. Co będzie jeść? Odżywkę? Wzruszyła ramionami. Pediatria nie była jej specjalnością. Na dole szafy znalazła dużą torbę, w której były już pieluchy i pudełko z nawilżanymi chusteczkami. Ale żadnych butelek. Otworzyła szufladę komody i ujrzała równo ułożone stosiki maleńkich ubranek. Włożyła część z nich do torby, którą zdobiły wizerunki słoni i żyraf w pastelowych kolorach. Jessamine zmarszczyła brwi i przesunęła dłońmi po eleganckim kostiumie, a potem odsunęła z twarzy zasłonę ciemnych włosów. Nie była zachwycona tym, że będzie spacerować z torbą pieluch na ramieniu i dzieckiem na rękach. Powinna jak najszybciej wynająć kogoś do opieki nad tym brzdącem.
Wyciągnęła z szafy plastikowe nosidełko i położyła je na podłodze obok kołyski. Próbowała obniżyć jeden bok łóżeczka, lecz nie poddawał się, więc niezgrabnie się pochyliła i podniosła dziecko z materaca. Włożyła je do nosidełka i zaczęła manipulować przy zapięciu. Jak się szuka opiekunki? Nie miała pojęcia. – Co pani tu robi? Jessamine podskoczyła. W drzwiach stała zaklinaczka Linda Downey. Była jeszcze dzieckiem, bosa, w dżinsach i podkoszulku. Linda to ciotka małego, przypomniała sobie Jessamine, a nie jego matka. Dobrze. Co prawda to nie miało wielkiego znaczenia, ale wolała uniknąć scen. Jessamine wstała, zostawiwszy dziecko w foteliku z poplątanymi pasami. – Nie wiedziałam, że ktoś jest w domu – stwierdziła, zamiast odpowiedzieć na pytanie. Linda przechyliła głowę. Była ładna, miała długie ciemne włosy splecione w gruby warkocz. Poruszała się ze swobodnym wdziękiem, wzbudzającym w Jessamine zazdrość. Gdyby jednak lekarka miała wybierać, wybrałaby ten dar, który miała. – Oczywiście, że ktoś jest w domu – powiedziała dziewczyna w ten zaczepny sposób typowy dla nastolatek. – Przecież nie zostawia się małego dziecka samego. Nagłe i niespodziewane pojawienie się zaklinaczki przynajmniej rozwiązywało jeden problem. – Cieszę się, że cię widzę – oświadczyła Jessamine władczym tonem, zataczając łuk ręką. – Potrzebuję cię, żebyś spakowała dla niego trochę rzeczy na kilka dni. Jedzenie, ubranka i tak
dalej. – Czemu? Czyżby się gdzieś wybierał? Jessamine westchnęła, strzeliła palcami z długimi, pomalowanymi paznokciami. – Skoro musisz wiedzieć, zabieram go. – Co? – To pytanie zabrzmiało jak krzyk i dziecko rozrzuciło rączki, przerażone. Linda zrobiła krok naprzód. – Co to znaczy? – Zabieram go z powrotem do Anglii. Nie martw się – dodała – będzie miał dobrą opiekę. Po prostu nie mogę pozwolić, żeby się tu marnował. – O czym pani mówi? – Od operacji jego... hm... wartość wzrosła – spokojnie powiedziała Jessamine. Linda uklękła przy foteliku samochodowym i przyglądała się chłopcu, jakby w ten sposób chciała coś odkryć. Wyciągnęła palec, a dziecko go chwyciło. Podniosła wzrok na Jessamine. – Co pani mu zrobiła? – Potrzebował kamienia i mu go dałam. Cud. Coś, czego nikt wcześniej nie zrobił. Uratowałam mu życie. – Uśmiechnęła się, obróciła dłonie wnętrzem do góry. – Tylko że teraz jest Wajdlotwojem. – Wojownikiem? – głos Lindy zabrzmiał jak szept. – Nie! Mówiłam pani! On jest czarodziejem! Potrzebował kamienia czarodziejów. – Linda kręciła głową, jakby zaprzeczając, mogła zmienić fakty. – Wszystko jest w jego Wajdlotksiędze. Jest czarodziejem – powtarzała z uporem. Jessamine uśmiechnęła się.
– Już nie, o ile w ogóle nim był. Bądź rozsądna. Kamień czarodziejów bardzo trudno znaleźć. Czarodzieje żyją prawie wiecznie. Ale wojownicy... wojownicy umierają młodo, prawda? To ostatnie zdanie zgodnie z zamierzeniem zabrzmiało okrutnie. Teraz zaklinaczka wstała i zacisnęła pięści. – Powinnam była wiedzieć, że nie należy ufać czarodziejce. Jessamine wyprostowała się. Ta dziewczyna zaczynała ją już denerwować. – Nie miałaś wielkiego wyboru, prawda? Gdyby nie ja, już by nie żył. Nie prowadzę działalności charytatywnej. Zrobiłam to, bo mam zamiar wprowadzić go do Gry. I nie zapominaj, z kim rozmawiasz, a wtedy może nie stracę cierpliwości. Linda westchnęła głęboko i opuściła ramiona. – Co ja powiem jego mamie? – Nie moja sprawa. Powiedz, że umarł. – Nonwajdloci i ich problemy nie mieli dla niej żadnego znaczenia. – Ale dlaczego musi pani zabierać go teraz? I tak nie może brać udziału w turnieju, dopóki nie dorośnie – głos dziewczyny złagodniał, stał się bardziej przekonujący. Jessamine poczuła delikatną presję, ślad mocy zaklinaczki. – Żyje, ale skąd wiadomo, że przejawi moc? I co pani zamierza z nim robić do tego czasu? Jessamine wzruszyła ramionami. – Może zabiorę cię ze sobą, żebyś go pilnowała – odparła. – Za rok czy dwa można by cię sprzedać na Targu. – Dziewczyna też powinna przynieść niezłą sumkę, w każdym
razie gdyby to Jess o tym decydowała. Zaklinacze, tak jak i wojownicy, nie trafiali się często. Linda zrobiła krok w tył. – Nie zrobi pani tego! – No to nie próbuj ze mną tych swoich sztuczek zaklinaczy. Poświęciłam mu już dostatecznie dużo czasu. Mam zamiar czuwać nad swoją inwestycją, póki nie dorośnie. – Jeżeli dorośnie. O ile nikt inny wcześniej go nie znajdzie. – Linda błagalnie rozłożyła ręce. – Wszyscy wiedzą, że jest pani Prokurentem Wojowników dla Białej Róży. Jak długo przeżyje, jeśli będzie z panią? Trafiła w sedno. Kamień, którego Jess użyła, pochodził od siedemnastoletniej wojowniczki, jej niedawnej podopiecznej, która już nie weźmie udziału w turnieju. Zabili ją agenci Czerwonej Róży, widząc, że nie uda im się jej uprowadzić. To wbrew regułom, ale przecież zasady dotyczące Wajdlotów nieczarodziejów powstały po to, by je łamać. – Rozumiem, że masz dla mnie propozycję? – Niech wychowają go rodzice. Pani wróci i zabierze go później. Dziecko potarło oczy i wydało jękliwy pisk, a jego twarz stała się sinoczerwona. Dziwaczne istoty, te dzieci, pomyślała Jessamine. Dziwaczne, nieprzewidywalne i brudne. – Może być trudno go potem opanować, jeśli nie zostanie odpowiednio przyuczony – odparła Jess. Linda uniosła brwi. – Chce pani powiedzieć, że czarodziej nie poradzi sobie z wojownikiem?
Jessamine skinęła głową na znak zgody. – A jeśli ktoś inny wciągnie go do Gry? – W Trinity? Nikomu nie przyjdzie do głowy go tu szukać. To idealne miejsce. Jest pani uzdrowicielką-lekarzem. Niech pani stłumi jego moc, żeby się nie wyróżniał. – Linda usiadła obok dziecka i przygładziła mu rudozłoty puszek na jego główce. – Może go pani z łatwością mieć na oku. Jego rodzice są Nonwajdlotami. Na nich łatwo wpływać. Powie im pani, że musi go regularnie widywać. Becka zrobi, cokolwiek pani każe. Przecież uratowała pani życie jej synowi. Jessamine musiała przyznać, że propozycja zaklinaczki brzmiała kusząco. Lata upłyną, zanim chłopaka można będzie wykorzystać, a tymczasem byłyby z nim tylko kłopoty. To rozwiązanie pozwalało zneutralizować bachora i trzymać go z dala do chwili, gdy będzie się nadawał do szkolenia. Spojrzała w błękitno-złote oczy zaklinaczki. – A ty? Czy na ciebie łatwo wpływać? Będziesz w stanie go oddać, gdy nadejdzie pora? Linda spojrzała w dół, na dziecko. – Jak już pani mówiła, nie mam wielkiego wyboru, prawda?
Rozdział 1 LOT LOBECKA – Jack! Głos matki gwałtownie wdarł się w sen i Jack niechętnie otworzył oczy. Od razu poznał, że jest późno. Światło straciło już akwarelowe odcienie wczesnego ranka i silnym strumieniem wpadało przez okno. Poprzedniej nocy za długo wpatrywał się w gwiazdy. Był nów i niektóre konstelacje zniknęły za horyzontem dopiero po północy. – Idę! – krzyknął. – Jestem prawie gotowy! – skłamał, stawiając stopy na drewnianej podłodze. Jego dżinsy leżały rzucone niedbale obok łóżka, tam gdzie zdjął je wczoraj wieczorem. Wciągnął je na siebie, wyjął z szuflady czysty podkoszulek i przerzucił sobie przez ramię parę skarpetek. Szybko pomknął do łazienki. Nie miał czasu na prysznic. Umył twarz, zwilżył palce i przeczesał nimi włosy. – Jack! – głos matki zdradzał coraz większe zniecierpliwienie. Chłopak zbiegł po schodach i wpadł do kuchni. Mama czekała na niego z płatkami i sokiem pomarańczowym. Wyraźnie była rozkojarzona, bo nalała mu też filiżankę kawy. Swoje płatki zostawiła niedokończone i grzebała w stercie papierów.
Cała Becka. Jego matka to kobieta tysiąca zainteresowań. Chociaż zrobiła doktorat ze średniowiecznej literatury i była magistrem prawa, z trudem ogarniała własne gospodarstwo domowe, takie rzeczy jak plan lekcji, pieniądze na obiady czy terminowe zwroty książek do biblioteki. Od najmłodszych lat Jack zajmował się organizowaniem tych spraw dla siebie i dla niej. Becka spojrzała na zegarek i jęknęła. – Muszę się ubrać! Za godzinę powinnam być na spotkaniu! – Przesunęła w jego stronę niebieską butelkę. – Nie zapomnij wziąć lekarstwa. – Włożyła papiery do dużej aktówki. – Rano będę w bibliotece, a po południu w sądzie. – Pamiętasz, że po szkole mam trening piłki nożnej? – zapytał Jack. – Tak tylko ci przypominam, gdybyś wróciła do domu pierwsza. Jego matka lubiła się martwić. Zawsze powtarzała, że to dlatego, że jako dziecko omal nie umarł. Jack uważał, że to już taka cecha charakteru. Jedni o wszystko się martwią, inni nie. Podejrzewał, że jego ojciec należał do tych drugich. Może trudno się o kogoś martwić, gdy dzieli cię od niego przestrzeń trzech stanów. – Trening – powtórzyła Becka poważnie, jakby starając się to wryć sobie w pamięć. Po chwili pobiegła na górę. Ktoś zapukał do drzwi. Jack podniósł wzrok, zdumiony. – Cześć, Will. Wcześnie przyszedłeś. Will Childers pochylał się, próbując zajrzeć przez szybę. Był wyższy od dość wysokiego Jacka, a przy tym tak solidnie zbudowany, że mógł grać blokiem w drużynie futbolowej. Futerał na trąbkę w jego ręku wyglądał jak zabawka.
– Jack! Musimy się spieszyć! Mamy dzisiaj próbę zespołu, bo w przyszłym tygodniu jest koncert. Jack uderzył się dłonią w czoło i zaniósł miskę z płatkami do zlewu. Wsunąwszy stopy w buty, których nawet nie rozwiązał, chwycił plecak z książkami leżący przy drzwiach. Na szczęście jego saksofon był w szkole. – I bez tego szkoła zaczyna się za wcześnie – mruknął, szybko idąc za Willem ulicą. Przeszli przez trawnik i szli dalej między szkolnymi budynkami z piaskowca. Trinity to typowe studenckie miasteczko Środkowego Zachodu, niczym z widokówki; wzdłuż ulic ciągną się wiktoriańskie domy, stare dęby i klony. Wielu mieszkańców mogłoby wymienić każdy grzech, jaki Jack kiedykolwiek popełnił. W końcu mieszkał tu całe życie. Dzięki Willowi spóźnili się na próbę tylko kilka minut. Dopiero kiedy Jack zasiadł w sali i usłyszał pierwszy dzwonek, przypomniał sobie, że zapomniał przed wyjściem wypić lekarstwo. Zaskakujące było, że jeszcze nigdy dotąd mu się to nie zdarzyło. Ten imponujący wynik był zasługą jego matki. Zażywanie przez niego leku było jej priorytetem. Nigdy o tym nie zapomniała, nawet tym razem. To on nawalił. Jack dobrze znał całą historię. Jessamine Longbranch, słynna londyńska kardiolożka, przybyła zza oceanu, by wyrwać go ze szponów śmierci. Nadal odwiedzała Stany raz albo dwa razy do roku i dokładnie go badała. Te wizyty kontrolne były co najmniej dziwne. Jack rozbierał się do pasa, a ona pobieżnie go badała, przesuwając