Va tacito e nascosto,
Quand’avido è di preda,
L’astuto cacciator.
E chi è a mal far disposto,
Non brama che si veda
l’inganno del suo cor.
Wpatrzony w swą zdobycz,
przebiegły łowca
skrada się bezszelestnie.
Ten zaś, kto zło czynić pragnie,
nie chce,
by widziano je w jego sercu.
Libretto opery G.F. Händla Juliusz Cezar
Rozdział 1
Mężczyzna leżał nieruchomo niczym kawał mięsa na stole
rzeźniczym, nieruchomo jak śmierć. Chociaż w pomieszczeniu było
zimno, przykryty był jedynie bawełnianym prześcieradłem, które
zsunęło się z jego twarzy i szyi. Klatka piersiowa mężczyzny wznosiła
się niezmiernie wysoko, jakby pod plecy wetknięto mu podpórkę
biegnącą na całej ich długości. Gdyby ta biała bryła to było ośnieżone
pasmo górskie i gdyby ujrzał je z daleka znużony całodziennym
marszem turysta, stojący przed koniecznością przedostania się na
drugą stronę, z pewnością zdecydowałby się przejść wzdłuż pasma, by
sforsować je przy kostkach, a nie przy piersi leżącego. Podejście w tym
miejscu było zbyt długie i strome, nie wiadomo też, jakie trudności
czekałyby podczas zejścia z drugiej strony.
Z boku rzucała się w oczy nienaturalna wysokość klatki piersiowej;
z góry – gdyby nasz piechur znalazł się teraz na szczycie i mógł
stamtąd spojrzeć na mężczyznę – uwagę przykuwała szyja. Szyja,
a dokładniej jej brak, w istocie bowiem była szeroką kolumną biegnącą
prosto spod jego uszu do ramion. Nie zwężała się, nie miała żadnych
wgłębień na powierzchni; dorównywała szerokością głowie.
Uwagę zwracał także nos, ledwie widoczny z profilu. Został
zmiażdżony i przesunięty w bok; skórę znaczyły zadrapania i maleńkie
wgłębienia. Podrapany i posiniaczony był również prawy policzek
mężczyzny. Cała jego twarz była opuchnięta, a skóra zwiotczała i blada
bladością wywołaną czymś więcej niż śmierć, typową dla człowieka,
który nie wychodził z domu. Widziana z góry, zapadała się łukiem
poniżej kości policzkowych.
Mężczyzna miał ciemne włosy i krótką brodę, zapuszczoną zapewne
po to, żeby ukryć grubą szyję; coś takiego dało się jednak ukryć nie
dłużej niż przez sekundę. Broda miała odwracać uwagę, ale niemal od
razu było widać, że stanowi jedynie kamuflaż, porastała bowiem
żuchwę i kolumnę szyi, jakby nie wiedząc, gdzie się zatrzymać. Z tej
wysokości wydawało się, że zarost spłynął na boki, a wrażenie to
potęgował fakt, iż broda bielała w miarę oddalania się od środka szyi.
Uszy mężczyzny były zaskakująco delikatne, prawie kobiece. Gdyby
nie broda, kolczyki pasowałyby do nich jak ulał. Pod lewym uchem, tuż
za brzegiem brody, widniała różowa blizna. Trzycentymetrowej
długości, szeroka jak ołówek, biegła pod kątem trzydziestu stopni
w stosunku do osi szyi; skóra w tym miejscu była szorstka, jakby ten,
kto zaszywał ranę, śpieszył się lub się nie starał, ponieważ pacjent był
mężczyzną, a przecież mężczyźni nie przejmują się bliznami.
W pomieszczeniu było zimno; jedyny dźwięk stanowił świszczący
szum klimatyzatora. Gruba pierś mężczyzny nie unosiła się ani nie
opadała, on sam zaś też nie drżał z zimna. Leżał nagi pod
prześcieradłem, z zamkniętymi oczami. Nie czekał, ponieważ nie
musiał już na nic czekać, tak samo jak nie musiał się martwić tym, czy
się spóźni, czy będzie na czas. Można by się pokusić o stwierdzenie, że
po prostu był. To jednak byłoby nieprawdą, ponieważ już przestał być.
W pomieszczeniu leżały jeszcze, tyle że bliżej ścian – brodacz
znajdował się pośrodku – dwie inne, podobnie przykryte bryły. Jeśli
człowiek, który zawsze kłamie, mówi komuś, że jest kłamcą, czy mówi
wtedy prawdę? Jeśli w jakimś pokoju nie ma nikogo żywego, czy jest
on pusty?
Na drugim końcu pomieszczenia otworzyły się drzwi; przytrzymał je
w tej pozycji wysoki chudzielec w białym kitlu, który stał tam na tyle
długo, by do środka mógł wejść drugi mężczyzna. Pierwszy puścił
drzwi, zamknęły się powoli, z cichym, niemal płynnym trzaskiem, który
w zimnym pomieszczeniu wydał się głośny.
– Leży tam, Guido – rzekł doktor Rizzardi, podchodząc od tyłu do
Brunettiego, komisarza policji weneckiej.
Brunetti stanął i przyjrzał się pokrytemu białym całunem „pasmu”.
Rizzardi minął go i podszedł do stołu sekcyjnego, na którym leżał
martwy mężczyzna.
– Został trzykrotnie dźgnięty w okolice krzyża bardzo cienkim
nożem. Myślę, że ostrze miało mniej niż dwa centymetry szerokości,
a sprawca znał się na rzeczy lub miał sporo szczęścia. Na lewej ręce
widać dwa niewielkie sińce – wyjaśnił Rizzardi, zatrzymując się przy
zwłokach. – A w jego płucach jest woda – dodał. – Zatem jeszcze żył,
gdy do niej wpadał. Jednak zabójca przeciął żyłę główną: nie miał
szans przeżyć. Wykrwawił się w ciągu kilku minut. – Po chwili ponurym
tonem uzupełnił: – Zanim zdążył utonąć. – Uprzedzając pytanie
komisarza, patolog rzekł: – To się stało ubiegłej nocy, przypuszczalnie
jakiś czas po dwunastej. Ponieważ znaleziono go w wodzie, dokładniej
nie potrafię określić.
Brunetti pozostał na swoim miejscu i spoglądał to na nieboszczyka,
to na patologa.
– Co się stało z jego twarzą? – zapytał, świadomy tego, jak trudno
będzie rozpoznać ofiarę ze zdjęcia, a nawet spojrzeć na fotografię tej
pokiereszowanej, obrzmiałej twarzy.
– Przypuszczam, że pchnięty nożem, upadł do przodu.
Prawdopodobnie był zbyt zaskoczony, by wyciągnąć przed siebie ręce
i zamortyzować upadek.
– Mógłbyś zrobić zdjęcie? – zapytał komisarz, zastanawiając się, czy
Rizzardi zdoła zamaskować część obrażeń.
– Chcesz prosić ludzi, żeby na to patrzyli? – Nie taką odpowiedź
Brunetti chciał usłyszeć, ale jednak padła. Po chwili patolog dodał: –
Zrobię, co się da.
– Co poza tym?
– Przypuszczam, że zbliżał się do pięćdziesiątki, był w miarę zdrowy
i nie pracował fizycznie, ale nic więcej nie mogę powiedzieć.
– Dlaczego jego ciało ma taki dziwny kształt? – zapytał Brunetti, gdy
podszedł do stołu.
– Masz na myśli jego klatkę piersiową?
– I szyję – dodał komisarz, którego spojrzenie przyciągnął gruby
kark nieboszczyka.
– To schorzenie zwane chorobą Madelunga – wyjaśnił Rizzardi. –
Czytałem o niej i pamiętam ze studiów, ale objawy widziałem tylko na
zdjęciach.
– Czym jest spowodowana? – zapytał Brunetti, stając obok
martwego mężczyzny.
Patolog wzruszył ramionami.
– Kto wie? – odparł i jakby sam kiedyś słyszał taką odpowiedź z ust
lekarza, dodał szybko: – Powszechnie wiąże się ją z alkoholizmem,
czasem z zażywaniem narkotyków, chociaż nie w jego przypadku. On
w ogóle nie pił i nie stwierdziłem oznak zażywania narkotyków. –
Zawahał się, po czym ciągnął: – Większość alkoholików, dzięki Bogu,
na nią nie zapada, ale większość zapadających na nią mężczyzn…
i niemal zawsze są to mężczyźni… jest alkoholikami. Chyba nikt nie
potrafi zrozumieć, dlaczego tak się dzieje.
Podchodząc bliżej do zwłok, Rizzardi wskazał na szyję denata, która
była szczególnie gruba z tyłu, gdzie Brunetti dostrzegł coś, co
wyglądało na niewielki garb. Zanim zdążył o to zapytać, usłyszał
wyjaśnienie.
– To tłuszcz, który się zbiera w tym miejscu – rzekł patolog,
wskazując na garb. – Oraz tu. – Wskazał na coś, co pod białym
płótnem wyglądało jak piersi kobiece. – Choroba zaczyna się w wieku
trzydziestu kilku lub czterdziestu kilku lat i objawy występują głównie
w górnej części ciała.
– Chcesz powiedzieć, że po prostu rośnie? – upewnił się Brunetti,
próbując sobie coś takiego wyobrazić.
– Tak. Czasami także w górnych partiach nóg. Jednak w jego
przypadku chodzi tylko o szyję i klatkę piersiową. – Rizzardi przerwał
na chwilę w zamyśleniu, po czym dodał: – Zmieniają się w baryłki,
biedacy.
– Czy to częsta choroba?
– Nie, bynajmniej. Myślę, że w literaturze medycznej odnotowano
tylko kilkaset przypadków. – Patolog wzruszył ramionami. – Tak
naprawdę niewiele wiemy.
– Coś jeszcze?
– Ciągnięto go po szorstkiej powierzchni – stwierdził Rizzardi,
prowadząc komisarza do nóg stołu sekcyjnego i unosząc prześcieradło.
Wskazał na tylną powierzchnię pięty nieboszczyka, gdzie skóra była
podrapana i pęknięta. – Na jego krzyżu też są dowody.
– Dowody na co?
– Przypuszczam, że ktoś chwycił go pod pachy i ciągnął po
posadzce. W ranie nie ma żwiru, więc prawdopodobnie była to
posadzka kamienna. – Żeby wyjaśnić sytuację, patolog dodał: – Miał
na nogach tylko jeden but, mokasyn. To świadczy o tym, że drugi
został ściągnięty.
Brunetti cofnął się kilka kroków, by znaleźć się z powrotem przy
głowie martwego mężczyzny, i spojrzał na jego brodatą twarz.
– Ma jasne oczy? – zapytał.
Rizzardi zerknął na komisarza, wyraźnie zaskoczony.
– Niebieskie. Skąd wiedziałeś?
– Nie wiedziałem – odparł Brunetti.
– To skąd to pytanie?
– Chyba go już gdzieś widziałem – rzekł komisarz. Wpatrywał się
w mężczyznę, w jego twarz, brodę, szeroką szyję. Pamięć go jednak
zawiodła, pozostawiając jedynie pewność co do koloru oczu.
– Gdybyś go rzeczywiście widział, chybabyś zapamiętał, prawda? –
Ciało nieboszczyka stanowiło wystarczającą odpowiedź na pytanie
patologa.
Brunetti skinął głową.
– Wiem, ale gdy o nim pomyślę, mam pustkę w głowie. –
Niezdolność do zapamiętania czegoś tak wyjątkowego jak wygląd tego
człowieka niepokoiła go bardziej, niż chciał przyznać. Czy widział
fotografię, zdjęcie z policyjnej kartoteki, czy też była to odbitka
w czymś, co czytał? Kilka lat temu kartkował paskudną książkę
Cesarego Lombroso – czy ten człowiek przypominał mu jedynie
jednego z osobników obciążonych „dziedziczną skłonnością do
przestępstw”?
Jednak ryciny włoskiego kryminologa były czarno-białe; czy oczy
jawiłyby się na nich jako jasne lub ciemne? Brunetti szukał obrazu,
który musiał zachować się w jego pamięci, i wpatrywał się w ścianę,
starając się ułatwić sobie zadanie. Jednak nic, żaden wyraźny
wizerunek niebieskookiego mężczyzny, tego ani innego, się nie pojawił.
Zamiast niego pamięć komisarza wypełnił niemal po brzegi
nieprzywoływany obraz jego matki, rozpartej w fotelu i wpatrzonej
w niego pustymi oczyma, które go nie rozpoznawały.
– Guido – usłyszał czyjś głos i odwrócił się, by zobaczyć znajomą
twarz Rizzardiego. – Dobrze się czujesz?
Brunetti uśmiechnął się z przymusem i rzekł:
– Tak. Po prostu próbowałem sobie przypomnieć, gdzie mogłem go
widzieć.
– Daj temu na jakiś czas spokój, wspomnienie samo wróci –
powiedział Rizzardi. – To mi się stale zdarza. Nie potrafię sobie
przypomnieć czyjegoś nazwiska i zaczynam wędrować przez alfabet…
A, B, C… i często gdy dotrę do pierwszej litery nazwiska, pamięć mi
wraca.
– To z powodu wieku? – zapytał komisarz z wystudiowaną
obojętnością.
– Mam taką nadzieję – odparł beztrosko Rizzardi. – Na studiach
medycznych miałem wspaniałą pamięć; bez niej nie można przez to
przebrnąć. Wszystkie te kości, nerwy, mięśnie…
– Choroby – dopowiedział Brunetti, niepytany.
– Owszem, one także. Ale samo zapamiętanie nazw wszystkich
części tego – wyjaśnił patolog, przesuwając grzbietem dłoni wzdłuż
tułowia – już jest sukcesem. – Potem, bardziej refleksyjnie, dodał: –
Jednak to, co znajduje się wewnątrz, to cud.
– Cud? – zdziwił się komisarz.
– W pewnym sensie – odparł patolog. – Coś cudownego. – Rizzardi
spojrzał na przyjaciela i musiał zobaczyć coś, co mu się spodobało lub
czemu ufał, ciągnął bowiem: – Gdy się nad tym zastanowić, nasze
najzwyklejsze czynności… podnoszenie kieliszka, sznurowanie butów,
gwizdanie… to wszystko są małe cuda.
– Czemu więc robisz to, co robisz? – zapytał Brunetti, zaskakując
samego siebie tym pytaniem.
– Co? Nie rozumiem.
– Zajmujesz się ludźmi, gdy cuda się skończyły – odparł komisarz
z braku lepszego sposobu, by to wyrazić.
Rizzardi odpowiedział po długim wahaniu.
– Nigdy tak o tym nie myślałem. – Spojrzał na swoje dłonie, obrócił
je i przez moment bacznie się im przyglądał. – Może dlatego, że to, co
robię, pozwala mi wyraźniej zobaczyć, jak działa wszystko to, co
powoduje, że te cuda są możliwe. – Sprawiając wrażenie nagle
zakłopotanego, Rizzardi splótł ręce i rzekł: – Ludzie, którzy go
przywieźli, powiedzieli, że nie miał dokumentów. Żadnego dowodu
tożsamości. Niczego.
– Ubranie?
Patolog wzruszył ramionami.
– Przywożą ich tutaj nagich. Twoi ludzie zabrali pewnie wszystko do
laboratorium.
Brunetti mruknął coś tytułem zgody, zrozumienia lub podziękowania.
– Pójdę tam i je obejrzę. W raporcie napisano, że znaleźli go około
szóstej.
Rizzardi pokręcił głową.
– Wiem tylko tyle, że był dzisiaj pierwszy.
Zaskoczony Brunetti – ostatecznie byli w Wenecji – zapytał:
– Ilu jeszcze ich było?
Patolog skinął głową w stronę dwóch całkowicie zakrytych postaci
po drugiej stronie pomieszczenia.
– Tych dwoje staruszków.
– Ile mieli lat?
– Syn twierdzi, że jego ojciec miał dziewięćdziesiąt trzy lata, a matka
dziewięćdziesiąt.
– Co się stało? – zapytał komisarz. Tego ranka czytał gazety, ale
o ich śmierci nie było żadnej wzmianki.
– Jedno z nich zrobiło wczoraj wieczorem kawę. Dzbanek był
w zlewie. Płomień zgasł, ale gaz nadal się ulatniał – odparł Rizzardi, po
czym dodał: – To była stara kuchenka, w rodzaju tych, do których
trzeba użyć zapałki.
Zanim Brunetti zdążył się odezwać, patolog ciągnął:
– Sąsiad z góry wyczuł ulatniający się gaz i wezwał strażaków. Gdy
weszli do środka, zastali mieszkanie pełne gazu oraz ich dwoje
nieżywych na łóżku. Obok stały filiżanki na spodkach.
Ponieważ komisarz milczał, Rizzardi dodał:
– Szczęście, że dom nie wyleciał w powietrze.
– Sypialnia to dziwne miejsce na picie kawy – zauważył Brunetti.
Patolog posłał przyjacielowi ostre spojrzenie.
– Ona cierpiała na alzheimera, a on nie miał pieniędzy na
umieszczenie jej w jakimś zakładzie. Syn ma trójkę dzieci i mieszka
w trzypokojowym mieszkaniu w Mogliano.
Brunetti milczał.
– Syn mi powiedział – ciągnął Rizzardi – że ojciec wyznał, że nie
może już dłużej się nią opiekować tak, jak by chciał.
– Wyznał?
– Zostawił list. Napisał w nim, że nie chce, by ludzie myśleli, że tracił
pamięć i zapomniał zakręcić gaz. – Patolog odwrócił się od
nieboszczyka i ruszył w stronę drzwi. – Miał pięćset dwanaście euro
emerytury, a ona pięćset osiem – wyjaśnił, po czym dodał: – Ich
czynsz wynosił siedemset pięćdziesiąt euro miesięcznie. – Zabrzmiało
to jak wyrok.
– Rozumiem – rzekł Brunetti.
Rizzardi otworzył drzwi i znaleźli się na korytarzu szpitalnym.
Rozdział 2
Szli w życzliwym milczeniu. Myśl Brunettiemu zaprzątały na
przemian natrętne wspomnienia losu własnej matki i refleksje
Rizzardiego o „cudach”. Któż lepiej nadawał się do takich rozważań niż
człowiek, który codziennie miał z nimi do czynienia?
Komisarz zastanawiał się nad listem zostawionym przez staruszka
swojemu synowi, nad słowami napisanymi od serca o czymś, czego on
sam bał się tak bardzo, że nie był w stanie tego nazwać. To wycofanie
się z życia było zamierzone i staruszek zdecydował o nim za ich oboje.
Ale najpierw zaparzył kawę. Z pełną premedytacją Brunetti uwolnił się
od wyobrażenia pokoju, w którym dwoje staruszków wypiło ostatnią
kawę, i od myśli o nieuchronności wyboru, który zaprowadził ich
z tamtego miejsca do chłodnego pomieszczenia, gdzie zobaczył ich
zwłoki.
Odwrócił się do patologa i zapytał:
– Czy mógłbym jakoś posłużyć się informacją o tej chorobie
Marlunga… jeśli go z niej leczono… żeby się dowiedzieć, kto to taki?
– Madelunga – poprawił go machinalnie Rizzardi, po czym wyjaśnił:
– Mógłbyś wysłać wraz z jego rysopisem oficjalną prośbę o informacje
do szpitali z ośrodkami leczenia chorób genetycznych. – Po chwili
namysłu doktor dodał: – Zakładając, rzecz jasna, że rozpoznano
u niego tę chorobę.
Powracając myślami do mężczyzny, którego widział na stole
sekcyjnym, Brunetti zapytał:
– Czy to możliwe, by było inaczej? To znaczy, że jej nie
zdiagnozowano? Widziałeś jego kark, jego tuszę.
Przed drzwiami swojego biura Rizzardi rzekł do komisarza:
– Guido, wszędzie chodzą po ziemi ludzie z tak wyraźnymi objawami
poważnych chorób, że na ich widok każdemu lekarzowi włosy by dęba
stanęły.
– I?
– I wmawiają sobie, że to nic poważnego, że to przejdzie, jeśli to
zignorują. Przestaną kaszleć, ustanie krwawienie, to coś na nodze
zniknie.
– I?
– I czasem znika, a czasem nie.
– A jeśli nie znika?
– Wtedy trafiają do mnie – odparł ponuro Rizzardi. Otrząsnął się,
jakby, podobnie jak Brunetti, chciał się uwolnić od pewnych myśli,
i dodał: – Znam w Padwie lekarkę, która może coś wiedzieć
o madelungu. Zadzwonię do niej. To miejsce, gdzie mógł trafić ktoś
z Veneto.
A jeśli on nie jest z Veneto? – pomyślał komisarz, ale nic nie
powiedział. Podziękował tylko patologowi i zapytał, czy chce zejść na
dół do baru na kawę.
– Nie, dzięki. Moje życie, podobnie jak twoje, jest wypełnione
czytaniem i pisaniem raportów i miałem zamiar się tym zajmować do
południa.
Brunetti przyjął jego odpowiedź skinieniem głowy i ruszył
w kierunku głównego wejścia. Życie w dobrym zdrowiu w niczym nie
zapobiegało skutkom działania wyobraźni; w ten sposób komisarz
często miewał ataki chorób, na które nie był narażony i których
objawów nie zdradzał. Wspominał o tym jedynie Paoli, choć jego
matka, gdy jeszcze mogła, zdawała sobie z tego sprawę lub
przynajmniej to podejrzewała. Paola potrafiła dostrzec absurdalność
jego niepokoju – nazwanie go lękami byłoby przesadą, skoro nigdy nie
był przekonany do końca, że rzeczywiście cierpi na chorobę, o której
mówił.
Jego wyobraźnia gardziła rzeczami banalnymi, takimi jak choroba
serca czy grypa, często podnosząc stawkę i obdarzając go gorączką
Zachodniego Nilu lub zapaleniem opon. Raz malarią. Cukrzyca, choć
nie występowała w jego rodzinie, była znanym i często wpadającym
z wizytą gościem. Czasami był świadom, że te choroby służą za
odgromniki chroniące jego umysł od podejrzeń, iż wszelkie kłopoty
z pamięcią, choćby chwilowe, są pierwszym symptomem tego, czego
naprawdę się bał. Lepsza noc rozmyślania o dziwnych objawach dengi
niż nagła trwoga, która ogarniała go, gdy nie mógł sobie przypomnieć
numeru telefonino Vianella.
Brunetti skierował swoje myśli ku mężczyźnie z szyją, tak bowiem
zaczął go nazywać. Nieboszczyk miał niebieskie oczy, co znaczyło, że
Brunetti musiał go gdzieś kiedyś widzieć lub oglądać jego zdjęcie –
tylko tym można było wytłumaczyć tę pewność.
Z włączonym w mózgu autopilotem szedł dalej w kierunku komendy.
Przechodząc nad Rio di San Giovanni, spojrzał na wodę
w poszukiwaniu śladów morskich wodorostów, które w ostatnich kilku
latach niczym węże przedostawały się coraz głębiej do serca miasta.
Sprawdził na mapie w swojej głowie i stwierdził, że jeśli się pojawią,
podryfują w górę Rio dei Greci. Z pewnością nie brakowało ich przy
Riva degli Schiavoni – wystarczyłaby lekka fala, by wepchnąć je do
weneckich trzewi.
I wtedy zobaczył plamy glonów w niekontrolowany sposób płynące
ku niemu z nadciągającą falą. Pamiętał, jak kiedyś, przed dekadą,
oglądał łodzie o płaskich dziobnicach z czerpakami, powoli sunące po
lagunie i pożerające olbrzymie zwały wodorostów. Gdzie się podziały
i co robią teraz te dziwne łódki, śmiesznie zdeformowane, ale szalenie
użyteczne? W zeszłym tygodniu jechał pociągiem po grobli otoczonej
z obu stron rozległymi wyspami pływających wodorostów. Łodzie je
omijały, ptaki unikały; pod spodem nic nie mogło ocaleć. Czy nikt inny
ich nie zauważał, czy też wszyscy mieli udawać, że ich tam nie ma?
A może jurysdykcja nad wodami laguny była podzielona między
wojujące ze sobą władze – miasta, regionu, prowincji, wydziału
gospodarki wodnej – rozparcelowane i pochłonięte własnymi sprawami
tak całkowicie, że to wszystko było sparaliżowane?
Podczas marszu myśli Brunettiego rozwijały się i biegły w dowolnie
wybranym kierunku. W przeszłości, gdy mijał człowieka, którego
wcześniej gdzieś spotkał, rozpoznawał go czasem, nie pamiętając, kim
ów człowiek jest. Często w parze z rozpoznaniem szło wspomnienie
emocji, które pozostawiło w nim to spotkanie – nie potrafił wymyślić
trafniejszego określenia. Wiedział, że polubił tego człowieka lub nie,
choć przyczyny tej sympatii bądź antypatii odeszły w niepamięć wraz
z jego tożsamością.
Widok mężczyzny z szyją – musiał przestać go tak nazywać –
zaniepokoił komisarza, ponieważ emocje towarzyszące wspomnieniu
koloru jego oczu były nieokreślone i budziły w nim chęć pomocy
ofierze. Nie był w stanie z tego wybrnąć. To, w jakim miejscu właśnie
go zobaczył, w oczywisty sposób dowodziło, że ktoś nie zdołał mu
pomóc, albo że sam sobie nie pomógł; ale to, czy tę chęć pomocy
wywołał widok mężczyzny w prosektorium, czy też fakt, że widział go
wcześniej, było nie do odtworzenia.
Wciąż rozważając ten dylemat, wszedł do komendy i skierował się
do swojego gabinetu. Gdy już miał ruszyć ostatnim biegiem schodów,
zawrócił i wszedł do pokoju zajmowanego przez mundurowych. Pucetti
siedział przed komputerem, ze wzrokiem utkwionym w ekran
monitora, przebierając palcami po klawiaturze. Brunetti stanął
w progu. Policjant był tak dalece nieświadomy, co się wokół niego
dzieje, że równie dobrze mógłby być na innej planecie.
Widać było, jak ciało Pucettiego coraz bardziej się usztywnia,
a oddech staje się coraz krótszy. Młody policjant zaczął mamrotać do
siebie lub może do komputera. I nagle rozluźniła się jego twarz,
a potem całe ciało. Odsunął dłonie od klawiatury, przez chwilę patrzył
w ekran, po czym podniósł prawą rękę z wysuniętym palcem
wskazującym i stuknął nim w klawisz niczym pianista jazzowy
wydobywający z instrumentu ostatnią nutę, która miała wywołać
entuzjazm publiczności.
Dłoń Pucettiego odskoczyła od klawiatury i zatrzymała się,
zapomniana, na wysokości ucha; wzrok był nadal utkwiony w ekranie.
Coś, co na nim ujrzał, sprawiło, że wstał z obiema rękami
wyprostowanymi nad głową, w geście wykonywanym przez wszystkich
triumfujących sportowców, których Brunetti widział na zdjęciach
w rubryce sportowej.
– Mam cię, draniu! – krzyknął, wymachując gwałtownie pięściami
w powietrzu i kołysząc się w przód i w tył. Nie był to jeszcze taniec
wojenny, ale niewiele brakowało. Alvise i Riverre, stojący razem po
drugiej stronie pokoju, z wyraźnym zaskoczeniem odwrócili się w jego
stronę.
Komisarz zrobił kilka kroków w głąb pokoju.
– Co się stało, Pucetti? – zapytał, a potem dodał: – Kogo dorwałeś?
Pucetti, rozpromieniony szczęściem i poczuciem triumfu, które
odmłodziły go o dziesięć lat, odwrócił się do zwierzchnika.
– Tych drani na lotnisku – odparł, podkreślając swoje stwierdzenie
dwoma hakami nad głową.
– Bagażowych? – upewnił się Brunetti, choć wcale nie było to
potrzebne. Prowadził w tej sprawie dochodzenia i aresztował ich od
niemal dekady.
– Sì. – Pucetti nie zdołał powstrzymać triumfalnego okrzyku, a jego
roztańczone stopy wykonały dwa następne triumfalne kroki.
Alvise i Riverre, zaintrygowani, ruszyli w ich stronę.
– Co zrobiłeś? – zapytał komisarz.
Pucetti złączył stopy i opuścił ręce.
– Dotarłem do… – zaczął, po czym, zerkając na swoich kolegów,
dokończył z gasnącym entuzjazmem – paru informacji o jednym
z nich, panie komisarzu.
W sposobie bycia Pucettiego nie było śladu niedawnej ekscytacji;
Brunetti podjął trop i zareagował z wystudiowaną obojętnością.
– Cóż, brawo. Musisz mi o tym kiedyś opowiedzieć – rzekł i zwrócił
się do Alvisego. – Mógłbyś przyjść na moment do mojego gabinetu? –
Nie miał pojęcia, co mu powiedzieć, tak trudno było temu człowiekowi
pojąć sens wypowiadanych do niego słów, wyczuł jednak, że musi
odciągnąć zainteresowanie dwóch funkcjonariuszy rewelacjami kolegi
i sprawić, by nie przykładali do nich żadnego znaczenia.
Alvise zasalutował i posłał Riverremu spojrzenie świadczące
o wysokim mniemaniu o sobie.
– Riverre – powiedział Brunetti. – Mógłbyś zejść do strażnika przy
drzwiach i zapytać, czy przyszła do mnie paczka? – Żeby przygotować
się na to, co nieuchronne, dodał: – Jeśli jeszcze nie przyszła, nie
zawracaj sobie głowy informowaniem mnie o tym. Przyjdzie jutro.
Riverre uwielbiał zadania i jeśli tylko były proste i jasno określone,
zazwyczaj był w stanie je wykonać. On też zasalutował i skierował się
ku drzwiom, sprawiając, że Brunetti zaczął żałować, że nie pomyślał
o jakimś życzeniu, które obu zmusiłoby do opuszczenia pokoju.
– Chodź, Alvise.
Gdy komisarz ruszył w stronę drzwi, Pucetti zajął miejsce przed
komputerem i przycisnął kilka klawiszy; Brunetti zdążył dostrzec, jak
ekran robi się ciemny.
Rozdział 3
Brunetti uważał, że wędrówka po schodach z Alvisem jest
perwersyjnie wręcz stosowna, skoro rozmowa z nim tak często
przypominała mozolną wspinaczkę. Starał się nie wyprzedzać idącego
wolniejszym krokiem policjanta, żeby różnica wzrostu między nimi nie
była jeszcze bardziej widoczna.
– Chciałem cię zapytać – wymyślił Brunetti, gdy dotarli na piętro –
jakie nastroje panują twoim zdaniem wśród ludzi.
– Nastroje, panie komisarzu? – zapytał Alvise z wielkim
zaciekawieniem. Chcąc dowieść chęci współpracy, posłał Brunettiemu
nerwowy uśmiech, sugerujący, że nawiąże ją, gdy tylko zrozumie
w czym rzecz.
– Czy mają pozytywne nastawienie do pracy i swojej obecności tutaj
– wyjaśnił komisarz, równie niepewny możliwego znaczenia słowa
„nastroje” jak jego podwładny. Alvise usiłował zachować uśmiech na
twarzy. – Ponieważ wielu z nich znasz od bardzo dawna, pomyślałem,
że pewnie z tobą rozmawiają.
– O czym, panie komisarzu?
Brunetti zastanawiał się, czy ktokolwiek będący w pełni władz
umysłowych zwierzałby się Alvisemu lub pytał go o zdanie na
jakikolwiek temat.
– Lub może coś słyszałeś. – Ledwie Brunetti wypowiedział te słowa,
przyszła mu do głowy myśl, że Alvise może je uznać za zachętę do
przeszpiegów i poczuć się urażony tą propozycją, choć w jego
przypadku było to równie nieprawdopodobne jak zdolność
dostrzeżenia w czymkolwiek ukrytych znaczeń.
DONNA LEON DZIKA ZACHŁANNOŚĆ Przełożył Marek Fedyszak Noir sur Blanc ===OwNnATEAMQc/W28MNFY3DzsNOw1rXm0LPQVmAGIEZVQ=
Spis treści Karta redakcyjna Dedykacja Motto Rozdział 1 Rozdział 2 Rozdział 3 Rozdział 4 Rozdział 5 Rozdział 6 Rozdział 7 Rozdział 8 Rozdział 9 Rozdział 10 Rozdział 11 Rozdział 12 Rozdział 13 Rozdział 14 Rozdział 15 Rozdział 16 Rozdział 17
Rozdział 18 Rozdział 19 Rozdział 20 Rozdział 21 Rozdział 22 Rozdział 23 Rozdział 24 Rozdział 25 Rozdział 26 Rozdział 27 Rozdział 28 Rozdział 29 Rozdział 30 Rozdział 31 Rozdział 32 Rozdział 33 Przypisy
Tytuł oryginału: BEASTLY THINGS Opracowanie redakcyjne: KLEMENS GÓRSKI Korekta: AGATA NOCUŃ, BEATA WYRZYKOWSKA Projekt okładki: TOMASZ LEC Skład i łamanie: PLUS 2 Witold Kuśmierczyk Copyright © 2012 by Donna Leon and Diogenes Verlag AG Switzerland All rights reserved For the Polish edition Copyright © 2015, Noir sur Blanc, Warszawa All rights reserved ISBN 978-83-7392-552-6 Oficyna Literacka Noir sur Blanc Sp. z o.o. ul. Frascati 18, 00-483 Warszawa e-mail: nsb@wl.net.pl księgarnia internetowa: www.noirsurblanc.pl Konwersja: eLitera s.c.
Fabio Morettiemu i Umberto Branchiniemu
Va tacito e nascosto, Quand’avido è di preda, L’astuto cacciator. E chi è a mal far disposto, Non brama che si veda l’inganno del suo cor. Wpatrzony w swą zdobycz, przebiegły łowca skrada się bezszelestnie. Ten zaś, kto zło czynić pragnie, nie chce, by widziano je w jego sercu. Libretto opery G.F. Händla Juliusz Cezar
Rozdział 1 Mężczyzna leżał nieruchomo niczym kawał mięsa na stole rzeźniczym, nieruchomo jak śmierć. Chociaż w pomieszczeniu było zimno, przykryty był jedynie bawełnianym prześcieradłem, które zsunęło się z jego twarzy i szyi. Klatka piersiowa mężczyzny wznosiła się niezmiernie wysoko, jakby pod plecy wetknięto mu podpórkę biegnącą na całej ich długości. Gdyby ta biała bryła to było ośnieżone pasmo górskie i gdyby ujrzał je z daleka znużony całodziennym marszem turysta, stojący przed koniecznością przedostania się na drugą stronę, z pewnością zdecydowałby się przejść wzdłuż pasma, by sforsować je przy kostkach, a nie przy piersi leżącego. Podejście w tym miejscu było zbyt długie i strome, nie wiadomo też, jakie trudności czekałyby podczas zejścia z drugiej strony. Z boku rzucała się w oczy nienaturalna wysokość klatki piersiowej; z góry – gdyby nasz piechur znalazł się teraz na szczycie i mógł stamtąd spojrzeć na mężczyznę – uwagę przykuwała szyja. Szyja, a dokładniej jej brak, w istocie bowiem była szeroką kolumną biegnącą prosto spod jego uszu do ramion. Nie zwężała się, nie miała żadnych wgłębień na powierzchni; dorównywała szerokością głowie. Uwagę zwracał także nos, ledwie widoczny z profilu. Został zmiażdżony i przesunięty w bok; skórę znaczyły zadrapania i maleńkie wgłębienia. Podrapany i posiniaczony był również prawy policzek mężczyzny. Cała jego twarz była opuchnięta, a skóra zwiotczała i blada bladością wywołaną czymś więcej niż śmierć, typową dla człowieka, który nie wychodził z domu. Widziana z góry, zapadała się łukiem poniżej kości policzkowych. Mężczyzna miał ciemne włosy i krótką brodę, zapuszczoną zapewne po to, żeby ukryć grubą szyję; coś takiego dało się jednak ukryć nie
dłużej niż przez sekundę. Broda miała odwracać uwagę, ale niemal od razu było widać, że stanowi jedynie kamuflaż, porastała bowiem żuchwę i kolumnę szyi, jakby nie wiedząc, gdzie się zatrzymać. Z tej wysokości wydawało się, że zarost spłynął na boki, a wrażenie to potęgował fakt, iż broda bielała w miarę oddalania się od środka szyi. Uszy mężczyzny były zaskakująco delikatne, prawie kobiece. Gdyby nie broda, kolczyki pasowałyby do nich jak ulał. Pod lewym uchem, tuż za brzegiem brody, widniała różowa blizna. Trzycentymetrowej długości, szeroka jak ołówek, biegła pod kątem trzydziestu stopni w stosunku do osi szyi; skóra w tym miejscu była szorstka, jakby ten, kto zaszywał ranę, śpieszył się lub się nie starał, ponieważ pacjent był mężczyzną, a przecież mężczyźni nie przejmują się bliznami. W pomieszczeniu było zimno; jedyny dźwięk stanowił świszczący szum klimatyzatora. Gruba pierś mężczyzny nie unosiła się ani nie opadała, on sam zaś też nie drżał z zimna. Leżał nagi pod prześcieradłem, z zamkniętymi oczami. Nie czekał, ponieważ nie musiał już na nic czekać, tak samo jak nie musiał się martwić tym, czy się spóźni, czy będzie na czas. Można by się pokusić o stwierdzenie, że po prostu był. To jednak byłoby nieprawdą, ponieważ już przestał być. W pomieszczeniu leżały jeszcze, tyle że bliżej ścian – brodacz znajdował się pośrodku – dwie inne, podobnie przykryte bryły. Jeśli człowiek, który zawsze kłamie, mówi komuś, że jest kłamcą, czy mówi wtedy prawdę? Jeśli w jakimś pokoju nie ma nikogo żywego, czy jest on pusty? Na drugim końcu pomieszczenia otworzyły się drzwi; przytrzymał je w tej pozycji wysoki chudzielec w białym kitlu, który stał tam na tyle długo, by do środka mógł wejść drugi mężczyzna. Pierwszy puścił drzwi, zamknęły się powoli, z cichym, niemal płynnym trzaskiem, który w zimnym pomieszczeniu wydał się głośny.
– Leży tam, Guido – rzekł doktor Rizzardi, podchodząc od tyłu do Brunettiego, komisarza policji weneckiej. Brunetti stanął i przyjrzał się pokrytemu białym całunem „pasmu”. Rizzardi minął go i podszedł do stołu sekcyjnego, na którym leżał martwy mężczyzna. – Został trzykrotnie dźgnięty w okolice krzyża bardzo cienkim nożem. Myślę, że ostrze miało mniej niż dwa centymetry szerokości, a sprawca znał się na rzeczy lub miał sporo szczęścia. Na lewej ręce widać dwa niewielkie sińce – wyjaśnił Rizzardi, zatrzymując się przy zwłokach. – A w jego płucach jest woda – dodał. – Zatem jeszcze żył, gdy do niej wpadał. Jednak zabójca przeciął żyłę główną: nie miał szans przeżyć. Wykrwawił się w ciągu kilku minut. – Po chwili ponurym tonem uzupełnił: – Zanim zdążył utonąć. – Uprzedzając pytanie komisarza, patolog rzekł: – To się stało ubiegłej nocy, przypuszczalnie jakiś czas po dwunastej. Ponieważ znaleziono go w wodzie, dokładniej nie potrafię określić. Brunetti pozostał na swoim miejscu i spoglądał to na nieboszczyka, to na patologa. – Co się stało z jego twarzą? – zapytał, świadomy tego, jak trudno będzie rozpoznać ofiarę ze zdjęcia, a nawet spojrzeć na fotografię tej pokiereszowanej, obrzmiałej twarzy. – Przypuszczam, że pchnięty nożem, upadł do przodu. Prawdopodobnie był zbyt zaskoczony, by wyciągnąć przed siebie ręce i zamortyzować upadek. – Mógłbyś zrobić zdjęcie? – zapytał komisarz, zastanawiając się, czy Rizzardi zdoła zamaskować część obrażeń. – Chcesz prosić ludzi, żeby na to patrzyli? – Nie taką odpowiedź Brunetti chciał usłyszeć, ale jednak padła. Po chwili patolog dodał: –
Zrobię, co się da. – Co poza tym? – Przypuszczam, że zbliżał się do pięćdziesiątki, był w miarę zdrowy i nie pracował fizycznie, ale nic więcej nie mogę powiedzieć. – Dlaczego jego ciało ma taki dziwny kształt? – zapytał Brunetti, gdy podszedł do stołu. – Masz na myśli jego klatkę piersiową? – I szyję – dodał komisarz, którego spojrzenie przyciągnął gruby kark nieboszczyka. – To schorzenie zwane chorobą Madelunga – wyjaśnił Rizzardi. – Czytałem o niej i pamiętam ze studiów, ale objawy widziałem tylko na zdjęciach. – Czym jest spowodowana? – zapytał Brunetti, stając obok martwego mężczyzny. Patolog wzruszył ramionami. – Kto wie? – odparł i jakby sam kiedyś słyszał taką odpowiedź z ust lekarza, dodał szybko: – Powszechnie wiąże się ją z alkoholizmem, czasem z zażywaniem narkotyków, chociaż nie w jego przypadku. On w ogóle nie pił i nie stwierdziłem oznak zażywania narkotyków. – Zawahał się, po czym ciągnął: – Większość alkoholików, dzięki Bogu, na nią nie zapada, ale większość zapadających na nią mężczyzn… i niemal zawsze są to mężczyźni… jest alkoholikami. Chyba nikt nie potrafi zrozumieć, dlaczego tak się dzieje. Podchodząc bliżej do zwłok, Rizzardi wskazał na szyję denata, która była szczególnie gruba z tyłu, gdzie Brunetti dostrzegł coś, co wyglądało na niewielki garb. Zanim zdążył o to zapytać, usłyszał wyjaśnienie.
– To tłuszcz, który się zbiera w tym miejscu – rzekł patolog, wskazując na garb. – Oraz tu. – Wskazał na coś, co pod białym płótnem wyglądało jak piersi kobiece. – Choroba zaczyna się w wieku trzydziestu kilku lub czterdziestu kilku lat i objawy występują głównie w górnej części ciała. – Chcesz powiedzieć, że po prostu rośnie? – upewnił się Brunetti, próbując sobie coś takiego wyobrazić. – Tak. Czasami także w górnych partiach nóg. Jednak w jego przypadku chodzi tylko o szyję i klatkę piersiową. – Rizzardi przerwał na chwilę w zamyśleniu, po czym dodał: – Zmieniają się w baryłki, biedacy. – Czy to częsta choroba? – Nie, bynajmniej. Myślę, że w literaturze medycznej odnotowano tylko kilkaset przypadków. – Patolog wzruszył ramionami. – Tak naprawdę niewiele wiemy. – Coś jeszcze? – Ciągnięto go po szorstkiej powierzchni – stwierdził Rizzardi, prowadząc komisarza do nóg stołu sekcyjnego i unosząc prześcieradło. Wskazał na tylną powierzchnię pięty nieboszczyka, gdzie skóra była podrapana i pęknięta. – Na jego krzyżu też są dowody. – Dowody na co? – Przypuszczam, że ktoś chwycił go pod pachy i ciągnął po posadzce. W ranie nie ma żwiru, więc prawdopodobnie była to posadzka kamienna. – Żeby wyjaśnić sytuację, patolog dodał: – Miał na nogach tylko jeden but, mokasyn. To świadczy o tym, że drugi został ściągnięty. Brunetti cofnął się kilka kroków, by znaleźć się z powrotem przy
głowie martwego mężczyzny, i spojrzał na jego brodatą twarz. – Ma jasne oczy? – zapytał. Rizzardi zerknął na komisarza, wyraźnie zaskoczony. – Niebieskie. Skąd wiedziałeś? – Nie wiedziałem – odparł Brunetti. – To skąd to pytanie? – Chyba go już gdzieś widziałem – rzekł komisarz. Wpatrywał się w mężczyznę, w jego twarz, brodę, szeroką szyję. Pamięć go jednak zawiodła, pozostawiając jedynie pewność co do koloru oczu. – Gdybyś go rzeczywiście widział, chybabyś zapamiętał, prawda? – Ciało nieboszczyka stanowiło wystarczającą odpowiedź na pytanie patologa. Brunetti skinął głową. – Wiem, ale gdy o nim pomyślę, mam pustkę w głowie. – Niezdolność do zapamiętania czegoś tak wyjątkowego jak wygląd tego człowieka niepokoiła go bardziej, niż chciał przyznać. Czy widział fotografię, zdjęcie z policyjnej kartoteki, czy też była to odbitka w czymś, co czytał? Kilka lat temu kartkował paskudną książkę Cesarego Lombroso – czy ten człowiek przypominał mu jedynie jednego z osobników obciążonych „dziedziczną skłonnością do przestępstw”? Jednak ryciny włoskiego kryminologa były czarno-białe; czy oczy jawiłyby się na nich jako jasne lub ciemne? Brunetti szukał obrazu, który musiał zachować się w jego pamięci, i wpatrywał się w ścianę, starając się ułatwić sobie zadanie. Jednak nic, żaden wyraźny wizerunek niebieskookiego mężczyzny, tego ani innego, się nie pojawił.
Zamiast niego pamięć komisarza wypełnił niemal po brzegi nieprzywoływany obraz jego matki, rozpartej w fotelu i wpatrzonej w niego pustymi oczyma, które go nie rozpoznawały. – Guido – usłyszał czyjś głos i odwrócił się, by zobaczyć znajomą twarz Rizzardiego. – Dobrze się czujesz? Brunetti uśmiechnął się z przymusem i rzekł: – Tak. Po prostu próbowałem sobie przypomnieć, gdzie mogłem go widzieć. – Daj temu na jakiś czas spokój, wspomnienie samo wróci – powiedział Rizzardi. – To mi się stale zdarza. Nie potrafię sobie przypomnieć czyjegoś nazwiska i zaczynam wędrować przez alfabet… A, B, C… i często gdy dotrę do pierwszej litery nazwiska, pamięć mi wraca. – To z powodu wieku? – zapytał komisarz z wystudiowaną obojętnością. – Mam taką nadzieję – odparł beztrosko Rizzardi. – Na studiach medycznych miałem wspaniałą pamięć; bez niej nie można przez to przebrnąć. Wszystkie te kości, nerwy, mięśnie… – Choroby – dopowiedział Brunetti, niepytany. – Owszem, one także. Ale samo zapamiętanie nazw wszystkich części tego – wyjaśnił patolog, przesuwając grzbietem dłoni wzdłuż tułowia – już jest sukcesem. – Potem, bardziej refleksyjnie, dodał: – Jednak to, co znajduje się wewnątrz, to cud. – Cud? – zdziwił się komisarz. – W pewnym sensie – odparł patolog. – Coś cudownego. – Rizzardi spojrzał na przyjaciela i musiał zobaczyć coś, co mu się spodobało lub czemu ufał, ciągnął bowiem: – Gdy się nad tym zastanowić, nasze
najzwyklejsze czynności… podnoszenie kieliszka, sznurowanie butów, gwizdanie… to wszystko są małe cuda. – Czemu więc robisz to, co robisz? – zapytał Brunetti, zaskakując samego siebie tym pytaniem. – Co? Nie rozumiem. – Zajmujesz się ludźmi, gdy cuda się skończyły – odparł komisarz z braku lepszego sposobu, by to wyrazić. Rizzardi odpowiedział po długim wahaniu. – Nigdy tak o tym nie myślałem. – Spojrzał na swoje dłonie, obrócił je i przez moment bacznie się im przyglądał. – Może dlatego, że to, co robię, pozwala mi wyraźniej zobaczyć, jak działa wszystko to, co powoduje, że te cuda są możliwe. – Sprawiając wrażenie nagle zakłopotanego, Rizzardi splótł ręce i rzekł: – Ludzie, którzy go przywieźli, powiedzieli, że nie miał dokumentów. Żadnego dowodu tożsamości. Niczego. – Ubranie? Patolog wzruszył ramionami. – Przywożą ich tutaj nagich. Twoi ludzie zabrali pewnie wszystko do laboratorium. Brunetti mruknął coś tytułem zgody, zrozumienia lub podziękowania. – Pójdę tam i je obejrzę. W raporcie napisano, że znaleźli go około szóstej. Rizzardi pokręcił głową. – Wiem tylko tyle, że był dzisiaj pierwszy. Zaskoczony Brunetti – ostatecznie byli w Wenecji – zapytał:
– Ilu jeszcze ich było? Patolog skinął głową w stronę dwóch całkowicie zakrytych postaci po drugiej stronie pomieszczenia. – Tych dwoje staruszków. – Ile mieli lat? – Syn twierdzi, że jego ojciec miał dziewięćdziesiąt trzy lata, a matka dziewięćdziesiąt. – Co się stało? – zapytał komisarz. Tego ranka czytał gazety, ale o ich śmierci nie było żadnej wzmianki. – Jedno z nich zrobiło wczoraj wieczorem kawę. Dzbanek był w zlewie. Płomień zgasł, ale gaz nadal się ulatniał – odparł Rizzardi, po czym dodał: – To była stara kuchenka, w rodzaju tych, do których trzeba użyć zapałki. Zanim Brunetti zdążył się odezwać, patolog ciągnął: – Sąsiad z góry wyczuł ulatniający się gaz i wezwał strażaków. Gdy weszli do środka, zastali mieszkanie pełne gazu oraz ich dwoje nieżywych na łóżku. Obok stały filiżanki na spodkach. Ponieważ komisarz milczał, Rizzardi dodał: – Szczęście, że dom nie wyleciał w powietrze. – Sypialnia to dziwne miejsce na picie kawy – zauważył Brunetti. Patolog posłał przyjacielowi ostre spojrzenie. – Ona cierpiała na alzheimera, a on nie miał pieniędzy na umieszczenie jej w jakimś zakładzie. Syn ma trójkę dzieci i mieszka w trzypokojowym mieszkaniu w Mogliano. Brunetti milczał.
– Syn mi powiedział – ciągnął Rizzardi – że ojciec wyznał, że nie może już dłużej się nią opiekować tak, jak by chciał. – Wyznał? – Zostawił list. Napisał w nim, że nie chce, by ludzie myśleli, że tracił pamięć i zapomniał zakręcić gaz. – Patolog odwrócił się od nieboszczyka i ruszył w stronę drzwi. – Miał pięćset dwanaście euro emerytury, a ona pięćset osiem – wyjaśnił, po czym dodał: – Ich czynsz wynosił siedemset pięćdziesiąt euro miesięcznie. – Zabrzmiało to jak wyrok. – Rozumiem – rzekł Brunetti. Rizzardi otworzył drzwi i znaleźli się na korytarzu szpitalnym.
Rozdział 2 Szli w życzliwym milczeniu. Myśl Brunettiemu zaprzątały na przemian natrętne wspomnienia losu własnej matki i refleksje Rizzardiego o „cudach”. Któż lepiej nadawał się do takich rozważań niż człowiek, który codziennie miał z nimi do czynienia? Komisarz zastanawiał się nad listem zostawionym przez staruszka swojemu synowi, nad słowami napisanymi od serca o czymś, czego on sam bał się tak bardzo, że nie był w stanie tego nazwać. To wycofanie się z życia było zamierzone i staruszek zdecydował o nim za ich oboje. Ale najpierw zaparzył kawę. Z pełną premedytacją Brunetti uwolnił się od wyobrażenia pokoju, w którym dwoje staruszków wypiło ostatnią kawę, i od myśli o nieuchronności wyboru, który zaprowadził ich z tamtego miejsca do chłodnego pomieszczenia, gdzie zobaczył ich zwłoki. Odwrócił się do patologa i zapytał: – Czy mógłbym jakoś posłużyć się informacją o tej chorobie Marlunga… jeśli go z niej leczono… żeby się dowiedzieć, kto to taki? – Madelunga – poprawił go machinalnie Rizzardi, po czym wyjaśnił: – Mógłbyś wysłać wraz z jego rysopisem oficjalną prośbę o informacje do szpitali z ośrodkami leczenia chorób genetycznych. – Po chwili namysłu doktor dodał: – Zakładając, rzecz jasna, że rozpoznano u niego tę chorobę. Powracając myślami do mężczyzny, którego widział na stole sekcyjnym, Brunetti zapytał: – Czy to możliwe, by było inaczej? To znaczy, że jej nie zdiagnozowano? Widziałeś jego kark, jego tuszę.
Przed drzwiami swojego biura Rizzardi rzekł do komisarza: – Guido, wszędzie chodzą po ziemi ludzie z tak wyraźnymi objawami poważnych chorób, że na ich widok każdemu lekarzowi włosy by dęba stanęły. – I? – I wmawiają sobie, że to nic poważnego, że to przejdzie, jeśli to zignorują. Przestaną kaszleć, ustanie krwawienie, to coś na nodze zniknie. – I? – I czasem znika, a czasem nie. – A jeśli nie znika? – Wtedy trafiają do mnie – odparł ponuro Rizzardi. Otrząsnął się, jakby, podobnie jak Brunetti, chciał się uwolnić od pewnych myśli, i dodał: – Znam w Padwie lekarkę, która może coś wiedzieć o madelungu. Zadzwonię do niej. To miejsce, gdzie mógł trafić ktoś z Veneto. A jeśli on nie jest z Veneto? – pomyślał komisarz, ale nic nie powiedział. Podziękował tylko patologowi i zapytał, czy chce zejść na dół do baru na kawę. – Nie, dzięki. Moje życie, podobnie jak twoje, jest wypełnione czytaniem i pisaniem raportów i miałem zamiar się tym zajmować do południa. Brunetti przyjął jego odpowiedź skinieniem głowy i ruszył w kierunku głównego wejścia. Życie w dobrym zdrowiu w niczym nie zapobiegało skutkom działania wyobraźni; w ten sposób komisarz często miewał ataki chorób, na które nie był narażony i których objawów nie zdradzał. Wspominał o tym jedynie Paoli, choć jego
matka, gdy jeszcze mogła, zdawała sobie z tego sprawę lub przynajmniej to podejrzewała. Paola potrafiła dostrzec absurdalność jego niepokoju – nazwanie go lękami byłoby przesadą, skoro nigdy nie był przekonany do końca, że rzeczywiście cierpi na chorobę, o której mówił. Jego wyobraźnia gardziła rzeczami banalnymi, takimi jak choroba serca czy grypa, często podnosząc stawkę i obdarzając go gorączką Zachodniego Nilu lub zapaleniem opon. Raz malarią. Cukrzyca, choć nie występowała w jego rodzinie, była znanym i często wpadającym z wizytą gościem. Czasami był świadom, że te choroby służą za odgromniki chroniące jego umysł od podejrzeń, iż wszelkie kłopoty z pamięcią, choćby chwilowe, są pierwszym symptomem tego, czego naprawdę się bał. Lepsza noc rozmyślania o dziwnych objawach dengi niż nagła trwoga, która ogarniała go, gdy nie mógł sobie przypomnieć numeru telefonino Vianella. Brunetti skierował swoje myśli ku mężczyźnie z szyją, tak bowiem zaczął go nazywać. Nieboszczyk miał niebieskie oczy, co znaczyło, że Brunetti musiał go gdzieś kiedyś widzieć lub oglądać jego zdjęcie – tylko tym można było wytłumaczyć tę pewność. Z włączonym w mózgu autopilotem szedł dalej w kierunku komendy. Przechodząc nad Rio di San Giovanni, spojrzał na wodę w poszukiwaniu śladów morskich wodorostów, które w ostatnich kilku latach niczym węże przedostawały się coraz głębiej do serca miasta. Sprawdził na mapie w swojej głowie i stwierdził, że jeśli się pojawią, podryfują w górę Rio dei Greci. Z pewnością nie brakowało ich przy Riva degli Schiavoni – wystarczyłaby lekka fala, by wepchnąć je do weneckich trzewi. I wtedy zobaczył plamy glonów w niekontrolowany sposób płynące ku niemu z nadciągającą falą. Pamiętał, jak kiedyś, przed dekadą,
oglądał łodzie o płaskich dziobnicach z czerpakami, powoli sunące po lagunie i pożerające olbrzymie zwały wodorostów. Gdzie się podziały i co robią teraz te dziwne łódki, śmiesznie zdeformowane, ale szalenie użyteczne? W zeszłym tygodniu jechał pociągiem po grobli otoczonej z obu stron rozległymi wyspami pływających wodorostów. Łodzie je omijały, ptaki unikały; pod spodem nic nie mogło ocaleć. Czy nikt inny ich nie zauważał, czy też wszyscy mieli udawać, że ich tam nie ma? A może jurysdykcja nad wodami laguny była podzielona między wojujące ze sobą władze – miasta, regionu, prowincji, wydziału gospodarki wodnej – rozparcelowane i pochłonięte własnymi sprawami tak całkowicie, że to wszystko było sparaliżowane? Podczas marszu myśli Brunettiego rozwijały się i biegły w dowolnie wybranym kierunku. W przeszłości, gdy mijał człowieka, którego wcześniej gdzieś spotkał, rozpoznawał go czasem, nie pamiętając, kim ów człowiek jest. Często w parze z rozpoznaniem szło wspomnienie emocji, które pozostawiło w nim to spotkanie – nie potrafił wymyślić trafniejszego określenia. Wiedział, że polubił tego człowieka lub nie, choć przyczyny tej sympatii bądź antypatii odeszły w niepamięć wraz z jego tożsamością. Widok mężczyzny z szyją – musiał przestać go tak nazywać – zaniepokoił komisarza, ponieważ emocje towarzyszące wspomnieniu koloru jego oczu były nieokreślone i budziły w nim chęć pomocy ofierze. Nie był w stanie z tego wybrnąć. To, w jakim miejscu właśnie go zobaczył, w oczywisty sposób dowodziło, że ktoś nie zdołał mu pomóc, albo że sam sobie nie pomógł; ale to, czy tę chęć pomocy wywołał widok mężczyzny w prosektorium, czy też fakt, że widział go wcześniej, było nie do odtworzenia. Wciąż rozważając ten dylemat, wszedł do komendy i skierował się do swojego gabinetu. Gdy już miał ruszyć ostatnim biegiem schodów,
zawrócił i wszedł do pokoju zajmowanego przez mundurowych. Pucetti siedział przed komputerem, ze wzrokiem utkwionym w ekran monitora, przebierając palcami po klawiaturze. Brunetti stanął w progu. Policjant był tak dalece nieświadomy, co się wokół niego dzieje, że równie dobrze mógłby być na innej planecie. Widać było, jak ciało Pucettiego coraz bardziej się usztywnia, a oddech staje się coraz krótszy. Młody policjant zaczął mamrotać do siebie lub może do komputera. I nagle rozluźniła się jego twarz, a potem całe ciało. Odsunął dłonie od klawiatury, przez chwilę patrzył w ekran, po czym podniósł prawą rękę z wysuniętym palcem wskazującym i stuknął nim w klawisz niczym pianista jazzowy wydobywający z instrumentu ostatnią nutę, która miała wywołać entuzjazm publiczności. Dłoń Pucettiego odskoczyła od klawiatury i zatrzymała się, zapomniana, na wysokości ucha; wzrok był nadal utkwiony w ekranie. Coś, co na nim ujrzał, sprawiło, że wstał z obiema rękami wyprostowanymi nad głową, w geście wykonywanym przez wszystkich triumfujących sportowców, których Brunetti widział na zdjęciach w rubryce sportowej. – Mam cię, draniu! – krzyknął, wymachując gwałtownie pięściami w powietrzu i kołysząc się w przód i w tył. Nie był to jeszcze taniec wojenny, ale niewiele brakowało. Alvise i Riverre, stojący razem po drugiej stronie pokoju, z wyraźnym zaskoczeniem odwrócili się w jego stronę. Komisarz zrobił kilka kroków w głąb pokoju. – Co się stało, Pucetti? – zapytał, a potem dodał: – Kogo dorwałeś? Pucetti, rozpromieniony szczęściem i poczuciem triumfu, które odmłodziły go o dziesięć lat, odwrócił się do zwierzchnika.
– Tych drani na lotnisku – odparł, podkreślając swoje stwierdzenie dwoma hakami nad głową. – Bagażowych? – upewnił się Brunetti, choć wcale nie było to potrzebne. Prowadził w tej sprawie dochodzenia i aresztował ich od niemal dekady. – Sì. – Pucetti nie zdołał powstrzymać triumfalnego okrzyku, a jego roztańczone stopy wykonały dwa następne triumfalne kroki. Alvise i Riverre, zaintrygowani, ruszyli w ich stronę. – Co zrobiłeś? – zapytał komisarz. Pucetti złączył stopy i opuścił ręce. – Dotarłem do… – zaczął, po czym, zerkając na swoich kolegów, dokończył z gasnącym entuzjazmem – paru informacji o jednym z nich, panie komisarzu. W sposobie bycia Pucettiego nie było śladu niedawnej ekscytacji; Brunetti podjął trop i zareagował z wystudiowaną obojętnością. – Cóż, brawo. Musisz mi o tym kiedyś opowiedzieć – rzekł i zwrócił się do Alvisego. – Mógłbyś przyjść na moment do mojego gabinetu? – Nie miał pojęcia, co mu powiedzieć, tak trudno było temu człowiekowi pojąć sens wypowiadanych do niego słów, wyczuł jednak, że musi odciągnąć zainteresowanie dwóch funkcjonariuszy rewelacjami kolegi i sprawić, by nie przykładali do nich żadnego znaczenia. Alvise zasalutował i posłał Riverremu spojrzenie świadczące o wysokim mniemaniu o sobie. – Riverre – powiedział Brunetti. – Mógłbyś zejść do strażnika przy drzwiach i zapytać, czy przyszła do mnie paczka? – Żeby przygotować się na to, co nieuchronne, dodał: – Jeśli jeszcze nie przyszła, nie zawracaj sobie głowy informowaniem mnie o tym. Przyjdzie jutro.
Riverre uwielbiał zadania i jeśli tylko były proste i jasno określone, zazwyczaj był w stanie je wykonać. On też zasalutował i skierował się ku drzwiom, sprawiając, że Brunetti zaczął żałować, że nie pomyślał o jakimś życzeniu, które obu zmusiłoby do opuszczenia pokoju. – Chodź, Alvise. Gdy komisarz ruszył w stronę drzwi, Pucetti zajął miejsce przed komputerem i przycisnął kilka klawiszy; Brunetti zdążył dostrzec, jak ekran robi się ciemny.
Rozdział 3 Brunetti uważał, że wędrówka po schodach z Alvisem jest perwersyjnie wręcz stosowna, skoro rozmowa z nim tak często przypominała mozolną wspinaczkę. Starał się nie wyprzedzać idącego wolniejszym krokiem policjanta, żeby różnica wzrostu między nimi nie była jeszcze bardziej widoczna. – Chciałem cię zapytać – wymyślił Brunetti, gdy dotarli na piętro – jakie nastroje panują twoim zdaniem wśród ludzi. – Nastroje, panie komisarzu? – zapytał Alvise z wielkim zaciekawieniem. Chcąc dowieść chęci współpracy, posłał Brunettiemu nerwowy uśmiech, sugerujący, że nawiąże ją, gdy tylko zrozumie w czym rzecz. – Czy mają pozytywne nastawienie do pracy i swojej obecności tutaj – wyjaśnił komisarz, równie niepewny możliwego znaczenia słowa „nastroje” jak jego podwładny. Alvise usiłował zachować uśmiech na twarzy. – Ponieważ wielu z nich znasz od bardzo dawna, pomyślałem, że pewnie z tobą rozmawiają. – O czym, panie komisarzu? Brunetti zastanawiał się, czy ktokolwiek będący w pełni władz umysłowych zwierzałby się Alvisemu lub pytał go o zdanie na jakikolwiek temat. – Lub może coś słyszałeś. – Ledwie Brunetti wypowiedział te słowa, przyszła mu do głowy myśl, że Alvise może je uznać za zachętę do przeszpiegów i poczuć się urażony tą propozycją, choć w jego przypadku było to równie nieprawdopodobne jak zdolność dostrzeżenia w czymkolwiek ukrytych znaczeń.