Filbana

  • Dokumenty2 833
  • Odsłony785 785
  • Obserwuję576
  • Rozmiar dokumentów5.6 GB
  • Ilość pobrań528 849

Krew z kamienia - Donna Leon

Dodano: 5 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 5 lata temu
Rozmiar :1.9 MB
Rozszerzenie:pdf

Krew z kamienia - Donna Leon.pdf

Filbana EBooki Książki -D- Donna Leon
Użytkownik Filbana wgrał ten materiał 5 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 153 stron)

Donna Leon KREW Z KAMIENIA Przełożył Marek Fedyszak

Dla Gesine Lübben Weil ein Schwarzer hässlich ist. Ist mir den kein Herz gegeben? Bin ich nicht von Fleisch und Blut? Zatem czarny Maur jest brzydki. Czyż i ja nie otrzymałem serca? Czyż nie powstałem z krwi i kości? libretto opery Czarodziejski flet Mozarta

Rozdział 1 Dwaj mężczyźni przeszli pod drewnianym łukiem, który prowadził na Campo Santo Stefano; zawieszone nad nimi kolorowe świąteczne lampki przybrały ich ciała w pstrokate stroje arlekinów. Jaśniejsze światło spływało ze straganów bożonarodzeniowego targu, gdzie sprzedawcy i wytwórcy z różnych regionów Włoch kusili kupujących lokalnymi specjałami: serami o ciemnej skórce i paczkami cienkiego jak papier pieczywa z Sardynii, oliwkami w rozmaitych kształtach i kolorach z całego Półwyspu, oliwą i serem z Toskanii, salami dowolnej długości, o dowolnym składzie i dowolnej średnicy z Reggio Emilia. Od czasu do czasu jeden ze sprzedawców zachwalał zza lady jakość swoich towarów: „Panowie, spróbujcie tego sera i zasmakujcie nieba”; „Późno już i chcę wreszcie pójść na kolację – cała reszta za jedyne dziewięć euro za kilogram”; „Skosztujcie tego sera owczego, panowie. Najlepszy na świecie”. Dwaj mężczyźni, głusi na pochlebstwa handlarzy i ślepi na piętrzące się z obu stron piramidy salami, minęli stoiska. Kupujący w ostatniej chwili, przetrzebieni przez zimno, żądali produktów, które, jak przypuszczali, można było znaleźć po niższych cenach i z pewniejszą gwarancją jakości w lokalnych sklepach. Ale czyż można lepiej uczcić święta, niż korzystając ze straganów otwartych w tę niedzielę, i czy da się wyraźniej zamanifestować swą niezależność i charakter, niż kupując coś niepotrzebnego? Na przeciwległym końcu campo, za ostatnim z prefabrykowanych drewnianych kramów, mężczyźni przystanęli. Wyższy spojrzał na zegarek, mimo że wcześniej obaj sprawdzili godzinę na zegarze zdobiącym mur kościoła. Oficjalna pora zamknięcia targu, siódma trzydzieści, minęła przed ponad kwadransem, ale nie zanosiło się na to, by ktoś w takim zimnie kontrolował, czy straganiarze zaprzestali handlu w przepisowym czasie. – Allora? – zapytał niższy, zerkając na swojego kompana. Wyższy mężczyzna zdjął rękawiczki, złożył je i wetknął obie ręce do kieszeni płaszcza. Drugi uczynił to samo. Obaj nosili nakrycia głowy, wysoki – ciemnoszare borsalino, a ten drugi futrzaną czapkę z nausznikami. Kiedy wyszli poza krąg światła z ostatniego stoiska, podciągnęli nieco na uszy wełniane szaliki, w czym nie było niczego dziwnego, gdyż od strony Canale Grande, zza rogu kościoła San Vidal, nadleciał zimny podmuch. Wiatr zmusił ich do pochylenia głów, gdy przygarbieni, z dłońmi w ciepłych kieszeniach, ruszyli naprzód. W odległości dwudziestu metrów od ostatniego straganu, z obu stron ulicy, grupki wysokich czarnoskórych mężczyzn rozkładały na ziemi płachty, przyciskając je w rogach damskimi torebkami. Następnie cudzoziemcy zaczęli wyciągać z ułożonych wokół pękatych worów próbki towaru rozmaitych kształtów i wielkości. Tutaj Prada, tam Gucci, między nimi Louis Vuitton: torebki tłoczyły się w bezładzie widywanym zwykle tylko w sklepach na tyle dużych, by udzielać franszyzy wszystkim konkurującym ze sobą projektantom. Mężczyźni szybko, w tempie, które bierze się z dużego doświadczenia, pochylali się lub przyklękali, aby umieścić swój towar na płachcie. Niektórzy rozkładali go w trójkątach; inni woleli równiutkie rzędy. Jeden ułożył swoje torebki fantazyjnie w kółku, ale gdy się cofnął, żeby sprawdzić efekt, i zobaczył, jak bardzo wielka ciemnobrązowa torebka na ramię od Prady zaburza ogólną symetrię, szybko ustawił je w proste rzędy, które Prada mogła z tylnego lewego rogu połączyć w szpaler. Czarni mężczyźni odzywali się niekiedy do siebie, mówiąc rzeczy, które podczas wspólnej pracy mówi się dla zabicia czasu: o tym, że poprzedniej nocy jeden źle spał, że jest zimno, że kolejny ma nadzieję, iż jego syn zdał egzamin wstępny do szkoły prywatnej, że bardzo tęsknią za żonami. Gdy każdy był już usatysfakcjonowany ułożeniem swoich torebek, wstawał i przenosił się za płachtę, zwykle stając przy jednym z rogów, żeby dalej rozmawiać

z handlującym obok sąsiadem. Większość mężczyzn była wysoka, a wszyscy szczupli. W ich lśniącej skórze, twarzach i rękach można było dostrzec czerń Afrykanów, których pochodzenia nie zatarł kontakt z białymi. Bez względu na to, czy się poruszali, czy zastygali w bezruchu, emanowali nie tylko dobrym zdrowiem, ale i dobrym nastrojem, jak gdyby wystawanie na mrozie w próbie sprzedania turystom podrabianych torebek było najwspanialszą zabawą, jaką mogli sobie tego wieczoru wymarzyć. Naprzeciw, wokół trzech wędrownych grajków – dwóch wiolonczelistów i jednego skrzypka – wykonujących utwór, który brzmiał zarówno dziwacznie, jak i fałszywie, zebrała się grupka ludzi. Ponieważ młodzi muzycy grali z entuzjazmem, tłumek słuchaczy był zadowolony z koncertu i wielu wystąpiło naprzód, żeby rzucić monety do futerału na wiolonczelę, który leżał otwarty na bruku. Było jeszcze wcześnie, prawdopodobnie zbyt wcześnie na duży utarg, ale uliczni sprzedawcy przychodzili zawsze punktualnie i zaczynali pracę, gdy tylko zamykano sklepy. I dlatego za dziesięć ósma, w chwili gdy nadeszli dwaj mężczyźni, wszyscy Afrykanie stali już za swoimi płachtami, przygotowani na przyjęcie pierwszych klientów. Przestępowali z nogi na nogę, dmuchając od czasu do czasu w splecione dłonie w daremnej próbie ogrzania zmarzniętych palców. Dwaj biali mężczyźni zatrzymali się dokładnie na końcu rzędu płacht. Wydawało się, że prowadzą rozmowę, żaden jednak się nie odzywał. Głowy mieli opuszczone, ale od czasu do czasu jeden z nich unosił wzrok, żeby się przyjrzeć szeregowi czarnych sprzedawców. Wysoki mężczyzna położył dłoń na ręce swojego towarzysza, wskazał ruchem głowy jednego z Afrykanów i coś powiedział. W tej samej chwili liczna grupa starszych ludzi w tenisówkach i grubych puchowych kurtkach wylała się zza narożnika kościoła i trafiła w korytarz utworzony przez grajków po jednej stronie i Afrykanów po drugiej. Kilku pierwszych turystów przystanęło w oczekiwaniu, aż dołączą do nich idący z tyłu, i gdy grupa znowu była razem, ruszyli naprzód, śmiejąc się i rozmawiając, i zachęcając się głośno nawzajem do oglądania torebek. Bez popychania się i poszturchiwania zgromadzili się w trójszeregu przed rzędem czarnych mężczyzn i wystawionym przez nich towarem. Wyższy z dwóch białych mężczyzn ruszył w stronę grupy turystów, a jego kompan podążył tuż za nim. Zatrzymali się od strony kościoła, uważając, by stanąć za dwiema parami starszych ludzi, którzy pytali o ceny niektórych torebek. Z początku właściciel towaru na płachcie nie zauważył tych dwóch, ponieważ odpowiadał na pytania potencjalnych nabywców. Nagle jednak przestał mówić i zastygł jak zwierzę wietrzące zagrożenie. Czarnoskóry mężczyzna przy sąsiedniej płachcie, świadom rozkojarzenia kolegi, zwrócił uwagę na turystów i natychmiast uznał, że mu się z nimi poszczęści. Patrząc na ich buty, stwierdził, że musi zagadać po angielsku. – Gucci, Missoni, Armani, Trussardi. Mam je wszystkie, panie i panowie. Prosto z fabryki. – W przyćmionym świetle zaułka jego zęby zalśniły w szerokim uśmiechu. Następnych troje turystów z grupy przecisnęło się obok dwóch mężczyzn, by stanąć koło przyjaciół. Wszyscy z podnieceniem wypowiadali się na temat torebek, dzieląc teraz swoją uwagę równomiernie między towar na obu płachtach. Wyższy mężczyzna skinął głową, po czym obaj przesunęli się do przodu i stanęli o pół kroku za Amerykanami. Widząc to, pierwszy handlarz odwrócił się na pięcie i zaczął się oddalać od płachty i turystów. Wtedy obaj mężczyźni wyjęli z wyćwiczoną dyskretną swobodą prawe dłonie z kieszeni. Każdy trzymał w ręce pistolet z lufą wydłużoną rurkowatym tłumikiem. Wyższy wystrzelił pierwszy, choć jedynym odgłosem, jaki wydała z siebie broń, było głuche „trach, trach, trach”, któremu towarzyszyły dwa podobne trzaski z pistoletu kompana. Uliczni grajkowie doszli do końca allegro i muzyka, uzupełniona krzykami i piskami otaczającego ich tłumu, zagłuszyła niemalże odgłos wystrzałów, choć

Afrykanie z obu stron natychmiast odwrócili się w ich stronę. Siła rozpędu nadal niosła sprzedawcę torebek, który oddalał się od ludzi zebranych przed jego płachtą; potem zaczął stopniowo spowalniać swoje ruchy. Mężczyźni, z bronią w kieszeniach, wycofali się przez tłum turystów, grzecznie schodzących im z drogi. Potem rozdzielili się – jeden ruszył w stronę mostu Akademii, a drugi w kierunku Santo Stefano i Rialto. Szybko zniknęli wśród ludzi spieszących w obie strony. Sprzedawca torebek krzyknął i wyrzucił przed siebie jedną rękę. Wykonał półobrót, po czym upadł na ziemię obok płachty z torebkami. Niczym gazele, które wpadają w popłoch i rzucają się do ucieczki przy pierwszym zwiastunie zagrożenia, pozostali czarni mężczyźni zastygli na ułamek sekundy w bezruchu, a następnie eksplodowali przerażającą energią. Czterech z nich porzuciło swój towar i ruszyło biegiem w kierunku calle prowadzącej do placu Świętego Marka; dwaj zatrzymali się na chwilę, żeby chwycić po kilka torebek w każdą dłoń, po czym zniknęli na moście prowadzącym w stronę Campo San Samuele; czterej pozostali zostawili wszystko i uciekli w kierunku Canale Grande, gdzie ostrzegli mężczyzn, którzy rozłożyli swój towar u stóp mostu; wszyscy pobiegli dalej mostem, rozdzielając się na jego drugim końcu i znikając w uliczkach Dorsoduro. W chwili gdy handlarz osuwał się na ziemię, przed jego płachtą stała siwowłosa kobieta. Gdy zobaczyła, jak upada, zawołała do męża, którego odgrodzili od niej przyjaciele, i uklękła obok leżącego. Ujrzała krew sączącą się spod jego ciała i barwiącą płachtę na czerwono. Mąż, zatrwożony jej krzykiem, brutalnie odepchnął przyjaciół na boki i uklęknął obok niej. Wyciągnął ramię, żeby objąć ją opiekuńczo, ale wtedy ujrzał leżącego na płachcie mężczyznę. Położył mu dłoń na szyi. Trzymał ją tam przez kilka sekund, po czym odsunął rękę i wstał niezdarnie, pokonując starczy opór kolan. Pochylił się i pomógł wstać żonie. Rozejrzeli się i zobaczyli tylko osoby ze swojej grupy, gapiące się, z wyrazem zmieszania na twarzach, na siebie nawzajem i na mężczyznę, który leżał u ich stóp. Po obu stronach szerokiej ulicy ciągnęły się rzędy płacht, w większości nadal zastawionych równymi rzędami torebek. Uliczni muzykanci przestali grać, gdy kolejne osoby ze zgromadzonego przed nimi tłumu zaczęły się od nich odwracać. Minęło kolejne kilka minut, zanim nadszedł pierwszy Włoch. Kiedy zaś ujrzał czarnego mężczyznę i zakrwawioną płachtę, wyciągnął z kieszeni płaszcza telefon komórkowy i wybrał 113.

Rozdział 2 Policja przybyła na miejsce w tempie, które w równym stopniu zdumiało włoskich gapiów, co zgorszyło Amerykanów. Pół godziny na zorganizowanie łodzi, zespołu techników oraz funkcjonariuszy i dotarcie na Campo Santo Stefano zdaniem wenecjan mieściło się w normie, ale większość zirytowanych czekaniem Amerykanów już się wyniosła, umawiając się na spotkanie w hotelu. Nikt nie zawracał sobie głowy obserwacją miejsca zbrodni, więc gdy policja w końcu przyjechała, z płacht – nawet z tej, na której leżały zwłoki – zniknęła większość torebek. Część osób, które je ukradły, zostawiła czerwone ślady stóp na płachcie; jeden krwawy trop urywał się w drodze ku Rialto. Pierwszy policjant na miejscu zbrodni, Alvise, zbliżył się do małej grupy gapiów, którzy nadal stali koło nieboszczyka, i kazał im się cofnąć. Podszedł do zwłok i stał, spoglądając na nie, jakby teraz, gdy już zobaczył ofiarę, nie bardzo wiedział, co dalej czynić. W końcu technik laboratoryjny poprosił go, żeby się odsunął, sam zaś ustawił drewniany słupek, a potem jeszcze jeden oraz kolejne, aż utworzyły krąg wokół płachty. Z jednej ze skrzynek, które przynieśli technicy, wyjął rulon taśmy w czerwono-białe pasy i przeciągał ją przez otwory na czubkach słupków, aż między ciałem nieboszczyka a resztą świata powstała wyraźna linia demarkacyjna. Alvise podszedł do mężczyzny, który stał przy schodach kościoła, i zapytał: – Kim pan jest? – Ricardo Lombardi – odparł zagadnięty. Wysoki, blisko pięćdziesięcioletni, dobrze ubrany, był człowiekiem, który siedzi za biurkiem i wydaje rozkazy, tak przynajmniej uznał Alvise. – Co pan tu robi? Mężczyzna, zaskoczony tonem policjanta, odparł: – Przechodziłem tędy i zobaczyłem tłum, więc się zatrzymałem. – Widział pan, kto to zrobił? – Zrobił co? Dopiero wtedy Alvise uświadomił sobie, że nie ma pojęcia, co zrobiono, wie tylko, że w komisariacie odebrano telefon z informacją, iż na Campo Santo Stefano leży martwy czarnoskóry człowiek. – Może mi pan pokazać jakiś dowód tożsamości? – zapytał Alvise. Mężczyzna wyjął portfel i wyciągnął z niego swoją carta d’identità. Wręczył ją w milczeniu Alvisemu, który rzucił okiem na dokument, po czym oddał go mężczyźnie. – Widział pan coś? – zapytał niezmienionym głosem. – Mówiłem panu. Przechodziłem obok i ujrzałem coś w rodzaju zbiegowiska, zatrzymałem się więc, żeby popatrzeć. To wszystko. – W porządku. Może pan odejść – rzekł Alvise tonem, który sugerował, że mężczyzna naprawdę nie ma wyboru. Odwrócił się i znów podszedł do zespołu kryminalistycznego, gdzie fotografowie już pakowali sprzęt. – Znaleźliście coś? – zapytał jednego z techników. Santini, który klęcząc, wodził dłońmi w rękawiczkach po bruku w poszukiwaniu łusek pocisków, spojrzał na Alvisego i odparł: – Nieboszczyka. Potem powrócił do swoich poszukiwań. Alvise, niezrażony, wyciągnął notes z wewnętrznej kieszeni kurtki mundurowej. Otworzył go, wyjął pióro i zapisał: „Campo Santo Stefano”. Przyjrzał się uważnie temu, co

zanotował, zerknął na zegarek, dodał „20.58”, założył nasadkę pióra i z powrotem schował zarówno notes, jak i pióro do kieszeni. Z prawej strony usłyszał znajomy głos. – Co się dzieje, Alvise? Podniósł ospale rękę w geście przypominającym salut i odparł: – Nie jestem pewien, commissario. Otrzymaliśmy telefoniczną informację, że jest tu nieboszczyk, więc przypłynęliśmy. Jego zwierzchnik, komisarz Guido Brunetti, rzekł: – To widzę. Co spowodowało śmierć tego mężczyzny? – Nie wiem, commissario. Czekamy na przybycie lekarza. – Kto się zjawi? – Kto się zjawi gdzie, commissario? – zapytał zupełnie zdezorientowany Alvise. – Który lekarz. Wiesz? – Nie wiem, panie komisarzu. Tak bardzo się spieszyłem, by ściągnąć tu zespół, że kazałem im zadzwonić z komendy i sprowadzić jednego z lekarzy. Odpowiedzią na pytanie komisarza było przybycie doktora Ettore Rizzardiego, medico legale miasta Wenecja. – Ciao, Guido – rzekł Rizzardi, przekładając torbę do lewej ręki i wyciągając prawą dłoń. – Co tu mamy? – Nieboszczyka – odparł Brunetti. – Zatelefonowali do mnie do domu z informacją, że ktoś zginął, ale nic więcej nie powiedzieli. Sam właśnie tu dotarłem. – W takim razie lepiej się przyjrzyjmy – zaproponował Rizzardi, odwracając się ku odgrodzonej taśmą strefie. – Rozmawiałeś z kimś? – zapytał Brunettiego. – Nie. – Rozmowy z Alvisem nigdy się nie liczyły. Rizzardi pochylił się i opierając się dłonią o chodnik, przeszedł pod taśmą, po czym uniósł ją, żeby Brunetti mógł szybciej do niego dołączyć. Lekarz zwrócił się do jednego z techników. – Zrobiliście zdjęcia? – Sì, dottore – odparł mężczyzna. – Ze wszystkich stron. – W porządku – rzekł Rizzardi, stawiając torbę. Odwrócił się, wyjął z niej dwie pary cienkich gumowych rękawiczek i dał jedną Brunettiemu. Gdy naciągnęli je na dłonie, zapytał: – Pomożesz mi? Uklękli z obu boków nieboszczyka. Widać było jedynie prawy policzek i dłonie mężczyzny. Brunettiego zdziwiła czerń jego skóry, a potem zdeprymowało własne zdziwienie; jakiego innego koloru spodziewał się u Afrykanina? W odróżnieniu od widywanych wcześniej czarnych Amerykanów o skórze w odcieniach od kakaowego do miedzianego, skóra tego mężczyzny miała kolor hebanu wypolerowanego na wysoki połysk. Razem podłożyli ręce pod zwłoki i odwrócili mężczyznę na plecy. Intensywne zimno spowodowało, że krew już zakrzepła. Kolanami przytrzymywali płachtę, kiedy więc obracali ciało, przyklejona do płótna kurtka oderwała się z głośnym ssącym odgłosem. Słysząc to, Rizzardi pozwolił, by bark mężczyzny opadł na ziemię; Brunetti bez słowa ułożył zwłoki po swojej stronie. Zesztywniały od krwi materiał sterczał na piersi mężczyzny, przypominając fantazyjne zawijasy, jakie na torcie urodzinowym zwykł robić cukiernik. – Przepraszam – powiedział Rizzardi albo do Brunettiego, albo do nieboszczyka. Nadal klęcząc, pochylił się i palcem dotknął każdej dziury w jego kurtce. – Pięć – stwierdził. – Wygląda na to, że naprawdę chcieli go zabić.

Brunetti spostrzegł, że oczy martwego mężczyzny są otwarte; otwarte były też jego usta, zastygłe w wyrazie panicznego strachu, który zapewne ogarnął go przy pierwszym strzale. Afrykanin był przystojnym młodzieńcem, jego lśniące zęby tworzyły uderzająco pięknykontrast z gładką i ciemną skórą. Brunetti wsunął dłoń do prawej kieszeni kurtki mężczyzny, potem do lewej. Znalazł tam trochę drobnych oraz używaną chusteczkę. Wewnętrzna kieszeń zawierała dwa klucze i kilka banknotów euro o niskich nominałach. Oraz rachunek z baru w San Marco, przypuszczalnie jednego z lokali na campo. I nic więcej. – Kto by chciał zabijać vu cumprà? – zapytał Rizzardi, wstając. – Jakby ci nieszczęśnicy i tak nie mieli dość życia. – Przyjrzał się uważnie leżącemu na ziemi mężczyźnie. – Patrząc na niego, nie potrafię ocenić, gdzie go trafili, ale trzy rany postrzałowe są zgrupowane dość blisko serca. Wystarczyłaby jedna z nich, żeby go uśmiercić. Myślisz, że to robota zawodowców? – zapytał, wtykając rękawiczki do kieszeni. – Na to wygląda – odparł Brunetti, świadom, że ta hipoteza czyni śmierć mężczyzny jeszcze bardziej zdumiewającą. Wcześniej nie musiał się przejmować vu cumprà, ponieważ tylko nieliczni z nich byli zamieszani w poważne przestępstwa i tych kilka spraw przypadło w udziale innym komisarzom. Podobnie jak większość mieszkańców miasta, zawsze przypuszczał, że Senegalczycy są pod kontrolą zorganizowanych grup przestępczych; tym właśnie najczęściej tłumaczono ich uprzejmość w kontaktach z ludźmi. O ile tylko sposobem zachowania nie zwracali na siebie uwagi, niewiele osób zastanawiało się nad tym, jak udaje im się tak skutecznie pozostawać niewidzialnymi i unikać zainteresowania władz. Brunetti przez lata przestał ich zauważać, nie pamiętał też, kiedy zastąpili pierwszych francuskojęzycznych vu cumprà z Algierii i Maroka. Choć od czasu do czasu policja robiła jakiś nalot i sprawdzała ich dokumenty, Afrykanie nie zwracali uwagi urzędników na tyle, żeby stać się przedmiotem jednego ze „stanów pogotowia” ogłaszanych przez zastępcę komendanta Pattę. To zaś znaczyło, że nigdy nie zajęto się na poważnie kwestią oczywistej nielegalności ich pobytu we Włoszech oraz profesji, którą się parali. Mogli trudnić się swoim handlem, właściwie ignorowani przez siły porządkowe, unikając w ten sposób biurokratycznego koszmaru, którym z pewnością skończyłaby się każda próba wydalenia setek obcych bez dokumentów i przewiezienia ich z powrotem do Senegalu, skąd, jak sądzono, w większości pochodzili. Dlaczego zatem takie zabójstwo, noszące wyraźne znamiona roboty profesjonalistów? – Ile twoim zdaniem miał lat? – odezwał się Brunetti, żeby przerwać ciszę. – Nie wiem – odparł Rizzardi, kręcąc z zakłopotaniem głową. – Trudno mi to ocenić u czarnych, dopóki ich nie rozkroję, ale przypuszczam, że jest tuż po trzydziestce, może młodszy. – Masz czas? – zapytał komisarz. – Jutro po południu, w pierwszej kolejności. W porządku? Brunetti skinął głową. Rizzardi schylił się po swoją torbę. – Nie wiem, po co wiecznie ją ze sobą taszczę. Nie zanosi się na to, by kiedyś miałasię przydać do ratowania kogokolwiek. – Zastanowił się, wzruszył ramionami i dodał: – Chyba z przyzwyczajenia. – Wyciągnął rękę, uścisnął komisarzowi dłoń i odszedł. Brunetti zawołał do technika, który wcześniej robił zdjęcia: – Zrobiłbyś parę zdjęć jego twarzy pod różnym kątem, gdy trafi do szpitala, i dostarczył mi, jak tylko je wywołasz? – Ile odbitek, commissario? – Tuzin z każdego ujęcia. – Dobra. Jutro rano.

Brunetti podziękował mu i gestem ręki przywołał Alvisego, który czekał nieopodal. – Czy ktoś widział, co się stało? – zapytał. – Nie, commissario. – Z kim rozmawiałeś? – Z jednym mężczyzną – odparł Alvise, wskazując w stronę kościoła. – Jak się nazywa? Oczy Alvisego zrobiły się okrągłe ze zdziwienia, którego nie umiał ukryć. Po chwili milczenia tak długiej, że wszyscy inni uznaliby ją za żenującą, w końcu odparł: – Nie pamiętam, commissario. – A ponieważ Brunetti się nie odzywał, dorzucił: – Powiedział, że nic nie widział, nie musiałem więc zapisywać jego nazwiska, prawda? Brunetti odwrócił się do dwóch nadchodzących właśnie sanitariuszy w białych kitlach. – Możecie zabrać go do szpitala, Mauro – rzekł, po czym dodał: – Funkcjonariusz Alvise pojedzie z wami. Alvise otworzył usta, żeby zaprotestować, lecz Brunetti uprzedził go, mówiąc: – Tym sposobem będziesz mógł sprawdzić, czy w szpitalu przyjęto jeszcze kogoś z ranami postrzałowymi. Biorąc pod uwagę oczywistą celność pięciu strzałów, którymi uśmiercono Afrykanina, było to mało prawdopodobne, ale przynajmniej dzięki temu uwolniłby się od podwładnego. – Oczywiście, commissario – rzekł Alvise, powtarzając swój niby-salut. Obserwował, jak dwaj sanitariusze pochylają się, żeby podnieść ciało i ułożyć je na noszach, a potem, posuwając się pewnym krokiem, poprowadził ich z powrotem do łodzi, jak gdyby tylko dzięki jego wsparciu mogli liczyć na to, że do niej dotrą. Odwracając się, Brunetti zawołał do technika, który teraz stał na zewnątrz wytyczonego taśmą kręgu i fotografował w zbliżeniu ślady obcasów prowadzące w stronę Rialto: – Czy Alvise to jedyny policjant, który się tu zjawił? – Tak sądzę, commissario. Riverre zajmował się jakąś awanturą rodzinną. – Ktoś próbował się dowiedzieć, czy byli jacyś świadkowie? Technik posłał Brunettiemu przeciągłe spojrzenie. – Alvise? – Tylko tyle powiedział, zanim wrócił do fotografowania. Pod murem ogrodu stała grupa nastolatków. Brunetti podszedł do nich i zapytał. – Czy któryś z was widział, co tu się wydarzyło? – Nie, commissario – odparł jeden z nich. – Dopiero co przyszliśmy. Brunetti ruszył z powrotem do odgrodzonej strefy, gdzie zobaczył kilka osób. – Czy ktoś z państwa był tutaj w momencie zdarzenia? – zapytał. Odwrócone głowy, oczy zerkające na ziemię. – Czy w ogóle coś państwo widzieli? – dodał pytającym, nie proszącym tonem. Jakiś stojący z tyłu mężczyzna oderwał się od grupy i ruszył przez campo. Brunetti nie próbował go zatrzymać. Wkrótce rozeszli się też pozostali i została tylko jedna osoba – staruszka, która trzymała się prosto dzięki dwóm laskom. Brunetti znał ją z widzenia, zwykle jednak towarzyszyły jej dwa stare, parchate psy. Kobieta oparła prawą laskę o biodro i przywołała go skinieniem. Gdy podszedł, ujrzał pomarszczoną twarz, ciemne oczy i siwe włoski na podbródku. – Tak, signora? – zapytał. – Widziała pani coś? – Bez namysłu zwrócił się do niej w dialekcie weneckim. – Gdy to się stało, byli tutaj jacyś Amerykanie. – Skąd pani wie, że to Amerykanie? – Mieli białe buty i byli bardzo hałaśliwi – odparła. – Kiedy to się stało? – dopytywał się komisarz. – Była tu pani? Widziała pani?

dalej. Staruszka uniosła prawą laskę, żeby wskazać aptekę na rogu, około dwudziestu metrów – Nie, byłam tam. Właśnie wchodziłam. Widziałam ich, tych Amerykanów. Szli tędy, od mostu, a potem wszyscy zatrzymali się, żeby obejrzeć towar vu cumprà. – A pani? Kobieta przesunęła uniesioną laskę kilka milimetrów w lewo. – Weszłam do baru. – Jak długo pani tam była? – Wystarczająco długo. – Wystarczająco długo na co? – zapytał, uśmiechając się do niej, wcale niezirytowany jej niejasną odpowiedzią. – Barbara, właścicielka, mniej więcej po ósmej bierze wszystkie tramezzini, które nie zostały sprzedane, kroi je na drobne kawałki i wystawia na ladę. Jeżeli się kupi coś do picia, można jeść do woli. Zaskoczyło to komisarza, nienawykłego do takiej wielkoduszności właścicieli barów; właścicieli czegokolwiek, jeśli już o to chodzi. – Barbara to porządna dziewczyna – powiedziała staruszka. – Znałam jej matkę. – Jak długo zatem była tam pani? – Może jakieś pół godziny – odparła, po czym wyjaśniła: – Bo, widzi pan, to moja kolacja. Chodzę tam co wieczór. – Dobrze wiedzieć, signora. Będę o tym pamiętał, gdy kiedyś tu trafię. – Jest pan tu teraz – zauważyła, a gdy nie odpowiedział, mówiła dalej: – Ci Amerykanie też tam weszli. Cóż, dwoje z nich – dodała, znowu unosząc laskę i wskazując na bar. – Siedzą z tyłu, piją gorącą czekoladę. Gdyby pan chciał, pewnie mógłby z nimi porozmawiać. – Dziękuję pani – rzekł i skierował się do baru. – Najlepsze są z prosciutto i carciofi! – zawołała w ślad za komisarzem.

Rozdział 3 Brunetti nie był w tym barze od lat. W swoim czasie przekształcono lokal na krótko w amerykańską lodziarnię i zaczęto w nim serwować lody tak wysokokaloryczne, że gdy komisarz raz je zjadł, dostał ostrej niestrawności. Czuł się wówczas jak po spożyciu słoniny, którą w dniach jego dzieciństwa dodawano dla przydania smaku i treści do fasolki bądź zupy z soczewicy. Od słoniny lody różniły się tylko smakiem, bo dosypano do nich cukru i ozdobiono je truskawkami. Inni wenecjanie zapewne zareagowali w podobny sposób, gdyż po kilku latach lokal zmienił właściciela, lecz Brunetti już nigdy tam nie wrócił. Kubki z lodami zniknęły i bar znowu przybrał włoski wygląd. Przy zakrzywionym kontuarze stało wiele osób, które rozmawiały z ożywieniem i często się odwracały, żeby wskazać na spokojne teraz campo. Inni goście siedzieli przy stolikach, ustawionych w rzędzie ciągnącym się do sali na zapleczu. Za kontuarem stały trzy kobiety; jedna z nich uśmiechnęła się życzliwie na widok Brunettiego. On zaś przeszedł w głąb baru i przy ostatnim stoliku z lewej strony ujrzał parę starszych ludzi. Z pewnością byli Amerykanami. Równie dobrze mogli być owinięci jankeską flagą. Oboje siwowłosi, stwarzali dziwne wrażenie, że zamienili się ubraniami. Kobieta miała na sobie kraciastą flanelową koszulę i luźne spodnie z grubej wełny, natomiast mężczyzna nosił różowy sweter z wycięciem w szpic, ciemne spodnie i białe tenisówki. Najwyraźniej też strzygł ich ten sam fryzjer. Właściwie nie dało się powiedzieć, że jej włosy były dłuższe: były tylko mniej przystrzyżone. Oboje mieli oblicza żeglarzy: stale zmrużone oczy, zmarszczki wypalone w skórze zbyt silnym słońcem oraz surowy wyraz twarzy, którego nie zmieniły nawet wzburzone morza. – Przepraszam – powiedział Brunetti po angielsku, gdy podszedł do ich stolika. – Czy byliście państwo wcześniej na campo? – Wtedy gdy zginął ten człowiek? – zapytała Amerykanka. – Tak. Guido Brunetti, jestem z policji – przedstawił się komisarz. – Chciałbym z państwem porozmawiać o tym, co widzieliście. Mężczyzna odsunął wolne krzesło i ze staroświecką uprzejmością wstał, poczekał, aż Brunetti usiądzie, po czym sam się przedstawił: – Fred Crowley, panie władzo, a to moja żona Martha. Gdy komisarz puścił jego rękę, kobieta wyciągnęła swoją, zaskakując go siłą uścisku. – Jesteśmy z Maine – powiedziała. – Z Biddeford Pool – sprecyzowała i jak gdyby ta informacja była nie dość dokładna, dodała: – To na wybrzeżu. – Bardzo mi miło – odpowiedział Brunetti staroświeckim zwrotem. – Czy mogliby mi państwo powiedzieć, co widzieli? Jakże dziwna sytuacja: on, niecierpliwy Włoch, i ci Amerykanie, którzy musieli odprawić niespieszny rytuał uprzejmości, zanim doszli do sedna sprawy. – Doktorostwo – poprawiła go kobieta. – Słucham? – zapytał Brunetti, nie wiedząc, co powiedzieć. – Doktor Crowley i doktor Crowley – wyjaśniła. – Fred jest chirurgiem, a ja internistką. Komisarz nie zdążył jeszcze wyrazić zdziwienia, że ludzie w ich wieku nadal wykonują zawód lekarza, kiedy dodała: – Cóż, znaczy byliśmy nimi. – Rozumiem – rzekł i umilkł, by się przekonać, czy w ogóle mają zamiar odpowiedzieć na jego pierwsze pytanie. Wymienili ze sobą spojrzenia, po czym odezwała się kobieta:

– Właśnie wchodziliśmy na to, co pan nazywa campo, i zobaczyliśmy wszystkie te rozłożone na ziemi torebki oraz sprzedających je mężczyzn. Chciałam obejrzeć towar i poszukać czegoś, co moglibyśmy zawieźć naszej wnuczce. Stałam z przodu, oglądałam torebki, gdy usłyszałam ten dziwny odgłos, podobny trochę do syku, jaki wydobywa się z waszych ekspresów do kawy, gdy barmani odwracają dyszę, aby wypuścić parę. Z prawej strony trzy razy, a potem z lewej ten sam dźwięk, tym razem dwukrotnie. – Urwała, jakby słysząc to wszystko znowu. – Obejrzałam się, żeby sprawdzić, co to za dźwięk, ale zobaczyłam tylko osoby stojące obok mnie i za mną: kilku uczestników naszej wycieczki oraz jakiegoś mężczyznę w płaszczu. Kiedy znowu się odwróciłam, ten biedny młody człowiek leżał na ziemi, uklękłam więc, żeby mu pomóc. Chyba zawołałam wówczas Freda, ale to mogło być później, gdy ujrzałam krew. Z początku myślałam, że tamten zemdlał, nienawykły do zimna lub z podobnego powodu. Później jednak dostrzegłam krew i może właśnie wtedy wezwałam Freda; naprawdę nie pamiętam. Bo, widzi pan, Fred przepracował sporo czasu na oddziale pomocy doraźnej. Ale zanim do mnie dotarł, wiedziałam, że ten człowiek skonał. – Zastanowiła się, po czym dodała: – Nie wiem, jak to stwierdziłam, ponieważ widziałam tylko jego kark, ale byłam tego pewna. Kiedy Fred ukląkł i dotknął ciała, też od razu poznał. Brunetti spojrzał na męża kobiety, który podjął jej opowieść. – Martha ma rację. Wiedziałem, zanim go dotknąłem. Biedak był jeszcze ciepły, ale życie już z niego uszło. Mógł mieć najwyżej trzydzieści lat. – Pokręcił głową. – Nieważne, ile razy człowiek to widzi, zawsze jest to czymś nowym. I strasznym. – Pokręcił głową i jakby dla podkreślenia swoich słów pchnął spodek z pustą filiżanką stojący na stoliku. Żona nakryła ręką jego dłoń i powiedziała, jak gdyby byli sami: – Nie dałoby się temu zapobiec, Fred. Tamci dwaj wiedzieli, co robią. Nie mogła być bardziej bezceremonialna: „tamci dwaj”. – Jacy dwaj? – zapytał Brunetti, usiłując zachować w głosie maksymalny spokój. – Potrafiłaby pani powiedzieć o nich coś więcej? – Był tam mężczyzna w płaszczu – odparła. – Stał z prawej strony, tuż za mną. Drugiego nie widziałam, ale ponieważ te syknięcia dotarły z lewej strony, musiał stać właśnie tam. Nie jestem nawet pewna, czy to był mężczyzna. Zakładam tak po prostu dlatego, że mężczyzną był ten pierwszy. Brunetti zwrócił się do jej męża. – Widział ich pan, doktorze? Crowley pokręcił głową. – Nie. Patrzyłem na rzeczy rozłożone na płachcie. Nawet nie słyszałem tego dźwięku. – Jakby dla potwierdzenia swoich słów odwrócił się bokiem i pokazał Brunettiemu beżowy ślimak aparatu słuchowego w lewym uchu. – Gdy usłyszałem wołanie Marthy, nie miałem pojęcia, co się dzieje. Prawdę mówiąc, myślałem, że mogło jej się coś stać, więc przecisnąłem się do niej i gdy zobaczyłem ją na ziemi, to chociaż klęczała... no cóż, nie powiem panu, co wtedy pomyślałem, ale nie były to przyjemne myśli. – Przerwał, jakby naszło go bolesne wspomnienie, i posłał komisarzowi nerwowy uśmiech. Brunetti wiedział, że nie należy ponaglać świadka, i po chwili Crowley znowu przemówił. – I jak mówiłem, gdy tylko go dotknąłem, wiedziałem, że już skonał. Brunetti z powrotem skupił uwagę na doktor Crowley. – Mogłaby mi pani opisać tego człowieka? Dokładnie w tym momencie podeszła kelnerka i zapytała, czy może im coś podać. Brunetti spojrzał na dwójkę Amerykanów, ale oboje pokręcili głowami. Zamówił kawę, chociaż nie miał na nią ochoty.

Na minutę zapadło milczenie. Kobieta spojrzała na filiżankę, powtórzyła gest męża, odpychając ją od siebie, popatrzyła z powrotem na komisarza i powiedziała: – Niełatwo go opisać, panie władzo. Nosił kapelusz, taki, jakie mężczyźni noszą na filmach. – Żeby wyrazić się jaśniej, dodała: – Taki, jakie nosili na filmach w latach trzydziestych i czterdziestych. Zawahała się, jakby próbowała wyobrazić sobie opisywaną scenę, po czym stwierdziła: – Nie, pamiętam jedynie wrażenie, że był bardzo wysoki i bardzo tęgi. Nosił płaszcz, chyba szary lub ciemnobrązowy, naprawdę nie pamiętam. I ten kapelusz. Kelnerka postawiła przed Brunettim kawę i odeszła. Komisarz nie tknął filiżanki. Uśmiechnął się do doktor Crowley i rzekł: – Proszę mówić dalej. – No więc płaszcz i szalik, na pewno miał szalik. Może szary, a może czarny. Ponieważ wokół stało tyle osób, widziałam tego mężczyznę jedynie z boku. – Mogłaby pani w przybliżeniu określić jego wiek? – zapytał. – Och, raczej nie. Powiem tylko, że był dorosły, mniej więcej w pańskim wieku. Chyba miał ciemne włosy, ale trudno było to ocenić w takim świetle i w sytuacji, gdy nosił kapelusz. W tamtym momencie niespecjalnie zwracałam na niego uwagę, ponieważ nie miałam pojęcia, co się dzieje. Brunetti pomyślał o ofierze i świadom tego, jak to zabrzmi, zapytał: – Czy ten człowiek był biały, pani doktor? – O tak, był Europejczykiem – odparła, po czym dodała: – Ale odniosłam wrażenie, że bardziej niż ja i mój mąż przypomina mieszkańca kraju śródziemnomorskiego. – Uśmiechnęła się, by pokazać, że nie zamierzała nikogo urazić. – Co konkretnie skłania panią do takiej opinii? – Chyba miał ciemniejszą od nas karnację i wyglądało na to, że ma ciemne oczy. Był wyższy od pana, komisarzu, i znacznie wyższy od nas obojga. – Zastanowiła się przez chwilę, po czym dodała: – I grubszy. Nie był chudzielcem, panie władzo. Brunetti zwrócił się do jej męża. – Czy ma pan jakieś wspomnienie tego człowieka, doktorze? Lub kogoś, kto mógł być drugim zabójcą? Siwowłosy mężczyzna pokręcił głową. – Nie. Jak panu mówiłem, moją jedyną troską był stan żony. Gdy usłyszałem jejwołanie, nie miałem głowy do niczego innego, więc nie mógłbym nawet panu powiedzieć, kto z naszej grupy tam był. Brunetti odwrócił się znowu do kobiety i zapytał: – A czy pani pamięta, kto tam był? Lekarka zamknęła oczy, jak gdyby starała się jeszcze raz przypomnieć sobie tę scenę. W końcu powiedziała: – Byli Petersonowie; stali na lewo ode mnie, a ten człowiek za mną, z prawej strony. Sądzę też, że na prawo od Petersonów stała Lydia Watts. – Nadal miała zamknięte oczy. Gdy je otworzyła, powiedziała: – Nie, nie pamiętam nikogo więcej. To znaczy wiem, że byliśmy tam całą grupą, ale pamiętam tylko ich. – Ile osób jest w waszej grupie, pani doktor? Odpowiedział jej mąż. – Szesnaście. To znaczy szesnaście plus małżonkowie – poprawił się natychmiast. – Większość nas to emerytowani bądź na wpół emerytowani lekarze, wszyscy z północnego wschodu.

– Gdzie się zatrzymaliście? – zapytał Brunetti. – W „Paganellim” – odparł. Komisarz był zaskoczony, że tak duża grupa zdołała znaleźć tam miejsce i że Amerykanie mieli tyle zdrowego rozsądku, by wybrać ten hotel. – A co z dzisiejszą kolacją? Czy wasza grupa ma jeść w jakimś konkretnym miejscu? – Brunetti zastanawiał się, czy mógłby ich wszystkich zlokalizować i porozmawiać z nimi teraz, dopóki wciąż mają świeże wspomnienie incydentu. Crowleyowie wymienili spojrzenia. Doktor odparł: – Nie, niezupełnie. To nasz ostatni wieczór w Wenecji i niektórzy z nas postanowili znaleźć coś na własną rękę, nie mamy więc żadnych wspólnych planów. – Posłał komisarzowi nerwowy uśmiech i dodał: – Chyba jesteśmy trochę znużeni jadaniem co wieczór z tymi samymi ludźmi. – Zamierzaliśmy po prostu spacerować, aż zobaczymy lokal, który się nam spodoba, i tam zjeść – wyjaśniła doktor Crowley, uśmiechając się do męża, jak gdyby ich decyzja napawała ją dumą. – Ale jest już strasznie późno. – A grupa? – nie ustępował Brunetti. – Mają jeść w jakiejś restauracji koło Bazyliki Świętego Marka... –odparła. Mąż wszedł jej w słowo. – Nam jednak ten pomysł... z całym tym lokalnym kolorytem... nie wydawał się zachęcający. Brunetti musiał przyznać, że chyba mają rację. – Pamiętają państwo jej nazwę? – zapytał. Oboje z żalem pokręcili głowami. – Przykro mi, panie władzo, ale nie pamiętamy – powiedział w ich imieniu mężczyzna. Brunetti zmienił wątek. – Mówił pan, że to wasz ostatni wieczór tutaj. Skinęli głowami. – O której jutro państwo wyjeżdżają? – Dopiero o dziesiątej – odparła pani Crowley. – Jedziemy pociągiem do Rzymu, a stamtąd wylatujemy w czwartek. W domu będziemy na Boże Narodzenie. Brunetti przysunął do siebie ich rachunek, dodał do niego cenę swojej kawy i położył na stoliku piętnaście euro. Crowley zaczął się sprzeciwiać, ale komisarz rzekł: – To sprawa policji. I to kłamstwo chyba przekonało lekarza. – Mogę polecić jedną restaurację – rzekł, po czym dodał: – Chciałbym jutro rano przyjść do hotelu i porozmawiać z państwem i pozostałymi osobami z grupy. – Śniadanie jest o wpół do ósmej – wyjaśniła pani Crowley – a Petersonowie nigdy się nie spóźniają. Jeżeli pan chce, po powrocie zadzwonię do Lydii Watts i poproszę, by zeszła o ósmej. Będzie pan mógł z nią porozmawiać. – O dziesiątej odchodzi państwa pociąg czy wtedy wychodzicie z hotelu? – zapytał Brunetti w nadziei, że oszczędzi sobie konieczności wędrówki na drugi koniec San Marco o siódmej trzydzieści rano. – Pociąg, musimy więc wyjść z hotelu kwadrans po dziewiątej. Przypłynie po nas prom, który zabierze nas na stację. Brunetti wstał i zaczekał, aż mężczyzna pomoże żonie włożyć parkę, a następnie sam się ubierze. W kurtkach wyglądali na dwa razy tęższych. Komisarz podszedł pierwszy do drzwi i otworzył je przed Amerykanami. Za progiem, na campo, wskazał w prawo, po czym polecił im

pójść Calle della Mandola do „Rosa Rossa” i powiedzieć właścicielowi, że przysłał ich komisarz Brunetti. Oboje powtórzyli jego nazwisko, a Crowley rzekł: – Przepraszam, panie komisarzu. Nie dosłyszałem pańskiej rangi, gdy pan wszedł. Mam nadzieję, że nie przeszkadzało panu, że nazywałem pana władzą. – Wcale – odparł z uśmiechem Brunetti. Uścisnęli sobie dłonie i komisarz przyglądał się im, dopóki nie zniknęli za narożnikiem kościoła. Gdy wrócił na miejsce zabójstwa, obok jednego ze słupków zastał umundurowanego funkcjonariusza policji. Ten zobaczył nadchodzącego komisarza i zasalutował. – Jesteś sam? – zapytał Brunetti. Zauważył, że zniknęły wszystkie płachty i nieliczne torebki, jakie zostały po ucieczce handlarzy; zastanowił się, czy to policjanci zabrali je ze sobą. – Tak, commissario. Santini kazał panu powiedzieć, że nic nie znalazł. Brunetti przypuszczał, że to oznacza nie tylko łuski pocisków, ale i wszelkie ślady potencjalnych zabójców. Spojrzał na ogrodzone miejsce i dopiero wówczas zauważył pośrodku owalną stertę trocin. – Co to jest? – zapytał bez namysłu, wskazując trociny ruchem głowy. – To... krew, commissario – odparł mężczyzna. – Żeby nie zamarzła. Obraz, który wywołało to stwierdzenie, był tak groteskowy, że Brunetti nie chciał go kontemplować; kazał za to policjantowi zadzwonić o północy do komendy i przypomnieć kolegom, że o pierwszej mają go zluzować. Zapytał młodego człowieka, czy chce pójść napić się kawy, zanim zamkną bar, i zaproponował, że poczeka tu na niego. Kiedy mundurowy wrócił, Brunetti wyjaśnił mu, że gdy zobaczy jakichś vu cumprà, ma im powiedzieć, że ich kolega nie żyje, i poprosić, by zadzwonili na policję, jeżeli coś wiedzą na jego temat. Nie omieszkał dodać, aby wyraźnie zaznaczył, że nie będą musieli podawać nazwisk ani przychodzić do komisariatu i że policja chce od nich wyłącznie informacji. Żeby zadzwonić do komendy, Brunetti skorzystał z własnej komórki. Przedstawił się i powtórzył to, co właśnie powiedział policjantowi na miejscu zbrodni. Podkreślił, żeby od dzwoniących nie domagać się personaliów, i polecił nagrywać wszystkie rozmowydotyczące zabójstwa. Następnie połączył się z carabinieri i również poprosił, by wszelkie telefony, jakie mogą otrzymać w tej sprawie, potraktowali z pełną dyskrecją. Gdy maresciallo się zgodził, komisarz zapytał, czy zechcą też nagrać te rozmowy. Podoficer zauważył, że to bardzo wątpliwe, by vu cumprà dobrowolnie przekazali jakieś informacje, ale mimo wszystko zaakceptował prośbę. Brunetti doszedł do wniosku, że zrobił wszystko, co mógł, życzył więc młodemu policjantowi miłego wieczoru. Wyraził nadzieję, że nie zrobi się zimniej, niż jest, i uznawszy, że szybciej dotrze do domu pieszo, ruszył w stronę mostu Rialto.

Rozdział 4 Paola siedziała z rozdziawionymi ustami, pełna obawy, że wszystkie jej matczyne starania żałośnie spełzły na niczym i że wydała na świat potwora, a nie dziecko. Patrzyła na swoją córkę, swojego wspaniałego, olśniewającego anioła, i zastanawiała się, czy to możliwe, by opętał ją diabeł. Aż do tego momentu kolacja przebiegała dość zwyczajnie, przynajmniej tak, jak może przebiegać posiłek opóźniony z powodu morderstwa. Guido, którego wywołano z domu, kiedy właśnie mieli zasiadać do stołu, zadzwonił tuż po dziewiątej z informacją, że wróci dopiero za jakiś czas. Skargi dzieci, że są bliskie głodowej śmierci, złamały tymczasem opór Paoli, podała im więc kolację, wkładając swoją porcję i porcję męża z powrotem do piekarnika, żeby nie wystygły. Siedziała z dziećmi, popijając leniwie prosecco, które stopniowo robiło się ciepłe i mdłe; dzieci pochłaniały ogromne porcje pasticcio przyrządzonego z warstw polenty, ragù i parmezanu. Potem była tylko zapiekana cykoria pokryta plastrami sera stracchino, choć Paola nie mogła się nadziwić, że jej pociechy potrafią jeszcze coś zmieścić w żołądku. – Dlaczego on zawsze musi się spóźniać? – poskarżyła się Chiara, sięgając po cykorię. – Nie zawsze się spóźnia – odparła nielubiąca przesady Paola. – Na to wygląda – powiedziała Chiara, wybierając dwa długie liście i przenosząc je na swój talerz, a potem ostrożnie polewając stopionym serem. – Powiedział, że wróci, gdy tylko będzie mógł. – Przecież to wcale nie jest takie ważne, prawda? Chyba nie na tyle, żeby aż tak się spóźniać? – zapytała Chiara. Paola wyjaśniła im wcześniej przyczynę nieobecności ojca, zdumiała się więc uwagą córki. – Chyba powiedziałam ci, że ktoś zginął – przypomniała łagodnym tonem. – Tak, ale przecież to był tylko jakiś vu cumprà – odparła Chiara, biorąc nóż do ręki. I właśnie na tę uwagę Paola rozdziawiła usta. Podniosła kieliszek z winem, udała, że pociąga łyk, podsunęła półmisek z cykorią Raffiemu, który chyba nie słyszał słów siostry, i zapytała: – Co rozumiesz przez „tylko”, Chiaro? Z zadowoleniem stwierdziła, że jej głos zabrzmiał zupełnie swobodnie. – Dokładnie to, co powiedziałam. Że to nie był jeden z nas. Paola na próżno starała się doszukać w tej odpowiedzi sarkazmu albo próby prowokacji. W głosie Chiary wydawało się pobrzmiewać echo jej własnej niewzruszonej obojętności. – Przez „nas” rozumiesz Włochów czy wszystkich białych ludzi? – Nie. Europejczyków. – Ach, oczywiście – powiedziała Paola, podnosząc kieliszek i bawiąc się przez chwilę jego nóżką. Potem, nie tknąwszy wina, odstawiła go na stół. – A jak daleko sięgają granice Europy? – rzuciła w końcu. – Słucham, mamo? – zapytała Chiara, która właśnie odpowiadała na pytanie Raffiego. – Nie dosłyszałam. – Pytałam, jak daleko sięgają granice Europy. – Och, przecież wiesz. To wszystko jest w książkach. – I nie czekając na odpowiedź, spytała: – Będzie jakiś deser? Jako młoda matka Paola, sama będąc jedynaczką i nie mając wcześniej do czynienia z małymi dziećmi, przeczytała wszystkie poradniki i podręczniki dla rodziców. Ponadto przestudiowała wiele książek z psychologii i wiedziała, iż wśród profesjonalistów panuje ogólna

zgoda co do tego, że nigdy nie należy poddawać dziecka surowej krytyce, dopóki nie zgłębi się i nie zbada przyczyn jego zachowań bądź wypowiadanych opinii, a nawet wtedy zalecano rodzicom, by wzięli pod uwagę ryzyko zniszczenia rozwijającej się psychiki dziecka. – To najbardziej odrażająca i bezduszna rzecz, jaką słyszałam przy tym stole, i jest mi wstyd, że wychowałam dziecko zdolne wypowiedzieć takie słowa – odparła. Raffi, który nastawił uszu dopiero wtedy, gdy jego radar wychwycił zmianę w tonie matczynego głosu, upuścił widelec. Chiara rozdziawiła usta w zwierciadlanym odbiciu wyrazu twarzy matki i z bardzo podobnego powodu: pod wpływem szoku i przerażenia, że osoba o tak fundamentalnym znaczeniu dla jej szczęścia mogła być zdolna do takich słów. Podobnie jak matka, odrzuciła możliwość zabawy w dyplomację i zapytała: – Co to ma znaczyć? – To ma znaczyć, że vu cumprà nie są t y l k o czymkolwiek. Nie można ich lekceważyć, traktować tak, jakby ich śmierć nie miała znaczenia. Chiara usłyszała słowa matki, a co ważniejsze, poczuła siłę jej głosu, powiedziała więc: – Nie to miałam na myśli. – Nie mam pojęcia, co miałaś na myśli, Chiaro, ale p o w i e d z i a ł a ś, że ten zabity człowiek był t y l k o vu cumprà. I musiałabyś mi długo wyjaśniać, żebym uwierzyła, iż istnieje jakaś różnica między tym, co te słowa mówią, a m y ś l ą, którą wyrażają. Chiara odłożyła widelec na talerz i zapytała: – Mogę pójść do swojego pokoju? Raffi – z własnym widelcem tkwiącym nieruchomo w dłoni, speszony tym, że siostra powiedziała to, co powiedziała, i oszołomiony siłą matczynej reakcji – kręcił głową, spoglądając to na jedną, to na drugą. – Możesz – odparła Paola. Chiara wstała, spokojnie przysunęła krzesło do stołu i wyszła z kuchni. Raffi, który znał poczucie humoru matki, odwrócił się do niej, czekając na nieuchronny zwięzły komentarz. Tymczasem Paola wstała bez słowa i wzięła ze stołu talerz córki. Włożyła go do zlewu, a potem poszła do salonu. Raffi dojadł cykorię, pogodził się z faktem, że tego wieczoru nie będzie deseru, ułożył sztućce równo na talerzu, po czym zaniósł go do zlewu i zniknął w swoim pokoju. Brunetti wrócił do domu pół godziny później. Pokrzepiony zapachami, które wypełniały mieszkanie, miał wielką ochotę zobaczyć się z rodziną i porozmawiać o rzeczach innych niż czyjaś gwałtowna śmierć. Wszedł do kuchni, lecz zamiast Paoli, Chiary i Raffiego, których spodziewał się zastać przy deserze, oczekujących niecierpliwie jego powrotu, zobaczył jedynie pusty stół i stertę naczyń w zlewie. Poszedł szukać żony i dzieci w salonie, zastanawiając się, czy wbrew wszelkiemu prawdopodobieństwu nie puszczają w telewizji czegoś ciekawego. Znalazł tylko Paolę, która czytała, leżąc na kanapie. Uniosła wzrok, gdy wszedł do pokoju, i zapytała: – Chciałbyś coś zjeść? – Tak, chyba tak. Ale najpierw chciałbym wypić kieliszek wina i usłyszeć od ciebie, co się stało. Wrócił do kuchni i wyciągnął butelkę falconery oraz dwa kieliszki. Otworzył wino, zlekceważył wszystkie dyrdymały o zostawianiu go w butelce na czas wystarczająco długi, by odetchnęło, i poszedł z powrotem do salonu. Usiadł u stóp Paoli, postawił kieliszki na stoliku przed kanapą i nalał dwie duże porcje. Pochylił się ku żonie i wręczył jej kieliszek, po czym tą samą dłonią chwycił ją za lewą stopę. – Masz zimne stopy – powiedział, zdjął z oparcia kanapy stary, wytarty wełniany szal

i nakrył jej nogi. Wypił duży łyk wina i zapytał: – No dobrze, o co chodzi? – Chiara narzekała, że znowu się spóźniasz, a gdy jej powiedziałam, że powodem spóźnienia jest czyjaś śmierć, odparła, że przecież to t y l k o vu cumprà. – Paola przez cały czas mówiła beznamiętnym głosem sprawozdawcy. – Tylko? – powtórzył Brunetti. – Tylko. Komisarz pociągnął jeszcze jeden łyk, wsparł głowę na oparciu kanapy i przez chwilę potrzymał wino w ustach. – Hm – mruknął w końcu. – To nie było miłe, prawda? Nie widział wprawdzie Paoli, ale gdy potwierdziła skinieniem głowy, poczuł, jak poruszyło się oparcie kanapy. – Myślisz, że usłyszała to w szkole? – zapytał. – A gdzieżby indziej? Jest zbyt młoda, żeby należeć do Ligi. – Czy zatem jej koledzy przynoszą to z domu, od swoich rodziców, czy też zawdzięczają to nauczycielom? – zapytał. – Obawiam się, że w grę może wchodzić jedno i drugie. – Tak przypuszczam – zgodził się Brunetti. – Co zrobiłaś? – Powiedziałam, że jej słowa były odrażające i wstydzę się, iż jestem jej matką. Brunetti odwrócił się z uśmiechem, uniósł kieliszek i oddał jej honory. – Zachowałaś jak zawsze powściągliwość, prawda? – A co miałam zrobić? Posłać ją na jakieś szkolenie z wrażliwości czy wygłosić kazanie na temat braterstwa ludzi? – Brunetti słyszał, jak jej wściekłość i niechęć ożywają z każdym kolejnym słowem. – To jest odrażające i wstyd mi za nią. Z zadowoleniem stwierdził, że Paola nie zarzeka się, iż ich córka nigdy nie słyszała takich opinii w domu, że nie są w żaden sposób odpowiedzialni za takie zaćmienie umysłu. Bóg jeden wiedział, co sugerowały rozmowy, jakie toczył z Paolą w obecności dzieci; nie wiadomo, do jakich wniosków mogły przywieść je przez te lata. Lubił uważać, że jest człowiekiem o umiarkowanych poglądach, wychowanym, podobnie jak większość Włochów, bez uprzedzeń rasowych, ale był na tyle uczciwy, by przyznać, iż to przekonanie jest prawdopodobnie jeszcze jednym narodowym mitem. Łatwo dorastać bez uprzedzeń rasowych w jednolitym rasowo społeczeństwie. Jego ojciec nie znosił Rosjan i Brunetti zawsze uważał, że miał ku temu podstawy, jeżeli uznać za nie trzy lata spędzone w obozie dla jeńców wojennych. Sam instynktownie nie ufał południowcom, choć to uczucie wprawiało go w niemałe zakłopotanie. Zdecydowanie mniej martwił się swoją nieufnością w stosunku do Albańczyków i Słowian. Ale czarni z Afryki? Stanowili niemal zupełnie nieznaną mu kategorię ludzi, a ponieważ nic o nich nie wiedział, wątpliwe, by mógł zarazić swoje dzieci własnymi uprzedzeniami. Najprawdopodobniej Chiara złapała to w szkole – tak jak łapie się infekcję. – Czy mamy tu siedzieć i krytykować siebie surowo za rodzicielskie zaniedbania, a potem karać się za to niejedzeniem kolacji? – zapytał w końcu. – Chyba moglibyśmy to zrobić – zauważyła Paola zupełnie bez poczucia humoru. – Nie podoba mi się ten pomysł – rzekł. – Ani surowa krytyka, ani kara. – W porządku – stwierdziła wreszcie Paola. – Siedzę tu sama od dawna, co załatwia sprawę krytyki, chyba więc możemy przynajmniej zjeść w spokoju kolację. – Dobrze – odparł, dopijając wino i schylając się po butelkę.

Gdy jedli, milcząco zgodziwszy się nie rozmawiać więcej tego wieczoru o wyskoku Chiary, Brunetti opowiedział Paoli, co rzekomo zdarzyło się na Campo Santo Stefano: dwaj mężczyźni, na których chyba nikt nie zwrócił większej uwagi, wyłonili się z ciemności i zniknęli w niej niepostrzeżenie, oddawszy przedtem co najmniej pięć strzałów do Afrykanina. To była egzekucja, nie zabójstwo, i z pewnością dokładnie zaplanowana. – Nie miał szans, biedaczysko – rzekł Brunetti. – Kto chciałby zrobić coś takiego? I to vu cumprà? – zapytała Paola. – I po co? Te właśnie pytania dręczyły Brunettiego w drodze do domu. – Wydaje mi się, że zginął albo z powodu czegoś, co zrobił po przybyciu do Wenecji, albo czegoś, co zrobił wcześniej – odparł, chociaż wiedział, że to tylko stwierdzenie oczywistości. – To niewiele wyjaśnia, prawda? – powiedziała Paola tytułem spostrzeżenia, nie zaś krytyki. – Nie, ale od tego punktu można zacząć rozgraniczać rzeczy, których szukamy. Paola, zawsze czująca się swobodnie w ćwiczeniach z logiki, stwierdziła: – Zacznij od analizy tego, co o nim wiesz. Czyli? – Zupełnie nic – odparł komisarz. – To nieprawda. – Słucham? – Wiesz, że był czarnym z Afryki, i wiesz, że pracował jako vu cumprà czy jak tam powinniśmy go teraz nazywać. – Venditore ambulante lub extracomunitario – podpowiedział Brunetti. – To niemal równie pomocne jak operatore ecologico – odparła. – Hę? – Śmieciarz – przetłumaczyła Paola. Wstała i wyszła z pokoju. Gdy wróciła, trzymała w dłoniach butelkę grappy i dwa małe kieliszki. – Dla zaoszczędzenia czasu i nieporozumień nazywajmy go więc po prostu vu cumprà, dobrze? Brunetti skinieniem głowy podziękował za alkohol, wypił łyk i zapytał: – Co jeszcze twoim zdaniem wiem? – Wiesz, że żaden z pozostałych nie próbował go ratować ani nie został, by jakoś pomóc policji. – Chyba zrozumieli, że nie żyje, gdy upadł. – Byłoby to takie oczywiste? – Tak, tak sądzę. – Zatem wiesz, że to była egzekucja – ciągnęła Paola – a nie fatalny skutek bójki lub kłótni. Ktoś chciał jego śmierci i albo wysłał zabójców, albo zrobił to sam. – Moim zdaniem wysłał – odparł Brunetti. – Skąd wiesz? – To wygląda na robotę zawodowców. Zjawili się znikąd, dokonali egzekucji i zniknęli. – O czym więc to świadczy? – Że znali miasto. Paola posłała mu pytające spojrzenie, więc dodał: – Musieli wiedzieć, którędy się ulotnić. I jak go znaleźć. – Czy to znaczy, że są z Wenecji? Brunetti pokręcił głową.

– Nigdy nie słyszałem, żeby jakiś wenecjanin pracował jako płatny zabójca. – Poznanie tego miasta przynajmniej w takim stopniu nie wymagałoby zbyt wiele czasu – stwierdziła po namyśle Paola. – Niektórzy z Afrykanów są na Santo Stefano właściwie stale, więc żeby ich znaleźć, wystarczyło jedynie pochodzić po okolicy przez dzień bądź dwa. Albo kogoś o nich zapytać. – Zamknęła oczy, przeanalizowała topografię miejsca zbrodni i w końcu powiedziała: – Ucieczka po egzekucji nie byłaby trudna. Zabójcy musieliby jedynie wrócić w kierunku Rialto albo pójść w górę w stronę placu Świętego Marka, albo przejść mostem Akademii. Gdy przerwała, Brunetti pociągnął wątek: – Mogliby też wejść do San Vidal, a potem skręcić w stronę San Samuele. – Do ilu miejsc mogliby dotrzeć vaporetto? – zapytała. – Trzech. Czterech. Potem mogliby płynąć lub iść. – A co t y byś zrobił? – Nie wiem. Ale gdybym chciał wyjechać z miasta, prawdopodobnie poszedłbym w stronę placu Świętego Marka, a później skręcił w kierunku teatru Fenice i popłynął do Rialto. – Ktoś ich widział? – Amerykańska turystka. Widziała mężczyznę mniej więcej w moim wieku i nieco ode mnie wyższego, w płaszczu, szaliku i kapeluszu. – Jak połowa mieszkańców miasta – zauważyła Paola. – Coś jeszcze? – Powiedziała, że były tam inne osoby z jej grupy i mogły coś widzieć. Mam zamiar porozmawiać z nimi jutro rano. – O której? – Wcześnie. Muszę wyjść stąd przed ósmą. Paola pochyliła się i nalała mu jeszcze jedną porcję grappy. – Amerykańscy turyści o ósmej rano. Proszę, napij się: przynajmniej tyle ci się należy.

Rozdział 5 Ranek zaświtał nieprzyjemnie. Gęsta mgła wisiała nieruchomo w powietrzu, lgnąc do wszystkiego, co się w niej przemieszczało. Zanim Brunetti dotarł do imbarcadero, ramiona jego płaszcza były pokryte cienką warstwą kropelek. Z każdym oddechem wciągał w płuca wilgoć. Napływający vaporetto numer jeden wyłonił się niepostrzeżenie z mgły tak gęstej, że komisarz ledwie mógł dojrzeć sylwetkę mężczyzny czekającego, by przycumować prom i odsunąć metalową bramkę. Wszedł na pokład, spojrzał w górę i zobaczył obracającą się antenę radaru; zastanawiał się, jak wygląda sytuacja na lagunie. Zajął miejsce w kabinie i otworzył poranną „Gazzettino”, ale dowiedział się z niej znacznie mniej, niż wiedział poprzedniego wieczoru. Dysponując niewielką ilością faktów, autor artykułu postawił na sentymentalizm i pisał o strasznym koszcie, jaki extracomunitari muszą płacić za upragnioną szansę na zwykłe przetrwanie i zarobienie wystarczających pieniędzy, by wysłać je rodzinom w Afryce. Nie podano nazwiska zabitego mężczyzny, nieznana też była jego narodowość, aczkolwiek przypuszczano, że pochodził z Senegalu, skąd przybyła większość ambulanti. Jakiś starszy człowiek wsiadł przy Sant’Angelo i wybrał miejsce obok Brunettiego. Zobaczył gazetę, głośno przeczytał nagłówek, po czym rzekł: – Gdy się zacznie ich wpuszczać, są tylko same kłopoty. Brunetti zignorował go. Milczenie komisarza tylko zachęciło mężczyznę. – Zgarnąłbym ich i odesłał z powrotem. Brunetti chrząknął i przewrócił stronę, lecz nieznajomy nie zrozumiał aluzji. – Mój zięć ma sklep przy Calle dei Fabbri. Płaci czynsz, płaci personelowi, płaci podatki. Daje coś miastu, daje pracę. A ci ludzie – powiedział, robiąc gest ręką, jakby chciał uderzyć w rażącą jego uczucia kartkę – co nam dają? Brunetti z kolejnym chrząknięciem złożył gazetę i przeprosił, po czym wyszedł i stanął na pokładzie, chociaż znajdowali się dopiero przy Santa Maria del Giglio, a od celu dzieliły go jeszcze dwa przystanki. Hotel „Paganelli” był wąski, wsunięty niczym architektoniczny myślnik między budynki „Danielego” i „Savoi & Jolandy”. Komisarz wyjaśnił recepcjoniście, że ma się spotkać z państwem Crowleyami, i dowiedział się, że są już w jadalni. Ruszył wskazanym wąskim korytarzem, aż wszedł do małej sali mieszczącej sześć lub siedem stolików; przy jednym z nich siedzieli Crowleyowie. Towarzyszyła im inna para starszych ludzi oraz kobieta, której aparycja świadczyła o znacznej interwencji chirurgów plastycznych. Gdy doktor Crowley ujrzał komisarza, wstał i pomachał do niego; jego żona uniosła wzrok i uśmiechnęła się na powitanie. Drugi mężczyzna podniósł się i pozostał w tej pozycji, gdy Brunetti zbliżał się do stolika. Jedna z pozostałych kobiet posłała komisarzowi uśmiech, druga nie. Ludzie przedstawieni mu jako Petersonowie byli drobnymi, przypominającymi ptaki istotami, odzianymi w rzeczy w kolorach równie niepozornych jak upierzenie wróbli. Ona miała szpakowate włosy, które otaczały jej głowę mocną trwałą ondulacją; on był zupełnie łysy, z czaszką pooraną pogłębionymi przez słońce bruzdami, biegnącymi od czoła do potylicy. Kobieta, która się nie uśmiechnęła, przedstawiona jako Lydia Watts, miała lśniące rude włosy i usta w tym samym kolorze. Brunetti spostrzegł, jak odgarnęła luźny lok dłonią, której żadna operacja chirurgiczna ani żaden zabieg kosmetyczny nie mogłyby upodobnić wiekowo do twarzy i włosów. Stół był zasłany pozostałościami śniadania: filiżankami po kawie, dzbankami do herbaty

i kawałkami posmarowanych masłem bułek. Stały na nim również dwa puste koszyki na pieczywo oraz równie pusty talerz, na którym wcześniej mogły się znajdować wędlina bądź ser. Gdy Brunetti wymienił ze wszystkimi uścisk dłoni, doktor Crowley odsunął krzesło od sąsiedniego stolika i podstawił je komisarzowi. Brunetti usiadł, poczekał, aż lekarz zrobi to samo, po czym spojrzał na zgromadzonych wokół stolika Amerykanów. – Jestem wdzięczny, że zgodzili się państwo porozmawiać ze mną dzisiaj rano – rzekł po angielsku. – Ma pan prawo dowiedzieć się od nas, co zauważyliśmy, jeżeli to może w czymś pomóc, prawda? – odparła doktor Crowley. Pozostali skinęli głowami na znak zgody. Mąż przejął pałeczkę. – Dziś rano rozmawialiśmy już na ten temat, panie komisarzu. – I z gestem, którym ogarnął wszystkie osoby przy stole, dodał: – Chyba będzie najlepiej, gdy każde z nas opowie panu, co widziało. Doktor Peterson odchrząknął kilka razy, a następnie, wyraźnie wymawiając słowa, jakby się obawiał, że cudzoziemiec mógłby inaczej nie zrozumieć, powiedział: – Cóż, kiedy dotarliśmy na to miejsce, które wy nazywacie campo, staliśmy trochę z przodu, na lewo od Freda i Marthy, a ja oglądałem torebki sprzedawane przez tych facetów. I jakiś mężczyzna, nie ten, którego widziała Martha... człowiek mniej więcej mojego wzrostu... przesunął się do przodu i stanął tuż za mną. Był na lewo ode mnie, ale tak naprawdę w ogóle nie zwracałem na niego uwagi, bo, jak mówiłem, oglądałem torebki. I wtedy usłyszałem ten odgłos, coś w rodzaju świstu... nie miałem pojęcia, co to był za dźwięk... jak podczas używania spinacza czy czegoś takiego albo urządzenia, na którym ściąga się opony z felg... z tyłu grała też muzyka... po czym ten człowiek cofnął się, nie spoglądając za siebie, i zniknął. Nic sobie nie pomyślałem, tyle że nie spodobał mi się sposób, w jaki się rozpychał, nie zważając na stojących za nim ludzi. Zaraz potem odwróciłem wzrok i zobaczyłem, że człowiek, który sprzedawał torebki, leży na ziemi. Po chwili klęczała przy nim Martha, później Fred, a potem powiedzieli, że nie żyje. Peterson spojrzał na Brunettiego i potoczył wzrokiem po pozostałych. – Nigdy w życiu czegoś takiego nie widziałem – ciągnął z czymś na kształt oburzenia w głosie, jak gdyby uważał, że Brunetti jest mu winien wyjaśnienie. – Cóż, czekaliśmy tam przez pewien czas, powiedziałbym, że pół godziny, ale nic się nie stało. Nikt się nie zjawił. A ponieważ było okropnie zimno i jeszcze nie jedliśmy kolacji, wróciliśmy tutaj, do hotelu. Obok stolika przechodził kelner i doktor Peterson odwrócił uwagę od Brunettiego na czas dostatecznie długi, by poprosić o jeszcze jeden dzbanek kawy. Kelner skinął głową, zauważył siedzącego z nimi komisarza i zapytał, czy chciałby un caffè; tym pytaniem chyba w równym stopniu speszył Amerykanów, co przyszedł Brunettiemu z pomocą. Ten był bowiem w Ameryce i znał różnicę między kawą a caffè. Peterson odwrócił się do żony i kierując swoje słowa do Brunettiego, rzekł: – Moja żona stała obok mnie z drugiej strony, więc nic nie widziała, prawda, kochanie? Pani Peterson pokręciła głową i odparła bardzo cichym głosem: – Nie, mój drogi. – Nic a nic, signora? – zapytał Brunetti, ignorując jej męża i zwracając się bezpośrednio do niej. – Nic a nic, choćby jakiegoś drobiazgu? – Gdy nadal nie odpowiadała, zasugerował: – Czy palił, coś powiedział, miał na sobie coś, na co zwróciła pani uwagę? Kobieta uśmiechnęła się i spojrzała na męża, jak gdyby chciała go zapytać, czy rzeczywiście zwróciła uwagę na którąś z tych rzeczy, ale potem pokręciła głową i spuściła wzrok.

– Jeden z nich miał mocno owłosione ręce – powiedziała rudowłosa kobieta. Brunetti odwrócił się do niej z uśmiechem. – Chodzi o tego, który stał przy doktor Crowley, czy o tego drugiego, stojącego koło doktora Petersona? – O tego pierwszego – odparła – tego w pobliżu Marthy. Drugiego nie widziałam albo, jeżeli nawet widziałam, nie zwróciłam nań uwagi. Bo, widzi pan, gdy tam stałam, miałam rozsznurowany but. – Spostrzegła, jak Brunetti zareagował na te słowa, i wyjaśniła: – I ktoś musiał stać na mojej sznurówce. Kiedy więc usłyszałam ten dźwięk, wystraszyłam się i pewnie próbowałam się przesunąć, lecz stopa mi uwięzła i na moment straciłam równowagę. Zanim znowu ją odzyskałam, trochę mnie obróciło. Widziałam więc, jak jeden mężczyzna się wycofuje, i miałam niejasną świadomość, że jest koło Marthy. Rękę trzymał przy twarzy, ciągnąc za szalik bądź kapelusz, i widziałam jedynie, że grzbiet jego dłoni jest mocno owłosiony, prawie jak u małpy. Ale wtedy usłyszałam, jak Martha wzywa Freda, odwróciłam się i nie zwracałam już na niego uwagi. Aparycja kobiety sprawiła, że Brunetti spodziewał się po niej kokieterii, nie znalazł w niej jednak nic z kokietki. Opisała tę scenę zwyczajnie i komisarz nie wątpił, że mężczyzna, którego widziała, miał ręce owłosione jak małpa. Kiedy wydawało się, że już nikt więcej niczego nie doda, Brunetti zapytał: – Czy ktoś z państwa może sobie jeszcze coś przypomnieć o którymś z tych mężczyzn? Jego pytanie przyjęte zostało milczeniem i ogólnym kręceniem głowami. – Czy ułatwi to państwu odpowiedź, jeżeli zapewnię, że nie zostaniecie tu państwo zatrzymani na dalsze przesłuchania ani wezwani z powrotem do Włoch w konsekwencji przekazania mi jakichkolwiek informacji? Brunetti nie miał pojęcia, czy cudzoziemcy tak samo boją się schwytania w tryby systemu prawnego jak Włosi, ale mimo to uznał za rozsądne zapewnić, że nie zostaną w nie schwytani, nawet jeżeli nie miał pewności, czy to prawda. Żadne z nich nie odezwało się słowem. Zanim zdołał ująć to pytanie inaczej, doktor Crowley powiedziała: – To ładnie z pańskiej strony, komisarzu, że tak stawia pan sprawę, ale nie musi pan tego robić. Gdybyśmy coś wiedzieli, nie ukrywalibyśmy tego przed panem, nawet gdyby oznaczało to konieczność dłuższego pobytu tutaj. – Gdy wróciliśmy wczoraj wieczorem, pytaliśmy innych, ale wydaje się, że nikt nie zauważył tych mężczyzn. – Albo nie jest skłonny o tym powiedzieć – dodała Lydia Watts. Kelner przyszedł z ich kawą i jego caffè. Brunetti posłodził ją i szybko wypił. Wstał, wyciągnął z portfela plik wizytówek i rozdał je, mówiąc: – Gdyby państwo przypomnieli sobie cokolwiek o tym, co się stało, proszę się ze mną skontaktować. Telefonicznie, faksem lub pocztą elektroniczną. Cokolwiek się państwu przypomni. Uśmiechnął się, podziękował za pomoc i poświęcony mu czas i wyszedł z hotelu, nie zawracając sobie głowy zapisywaniem ich adresów. I tak gdyby potrzebował potwierdzenia jakiejś informacji, adresy znalazłby w księdze meldunkowej. Jakiś przysadzisty mieszkaniec kraju śródziemnomorskiego, z owłosionymi rękami, i drugi, niższy, którego nikt nie potrafił opisać, ale żaden świadek nie widział, by któryś z nich strzelał z broni palnej. Mgła się nie rozwiała. Chyba nawet zrobiła się gęstsza, więc idąc brzegiem, Brunetti uważał, żeby nie tracić z pola widzenia fasad budynków po lewej ręce. Mgła sprawiła, że przeszedł szpalerem straganów, wcale ich nie widząc. Wzmogło to zaniepokojenie, które zawsze

odczuwał, gdy mijał kramy oraz sprzedawców. Jakże było ono odmienne od krzepiącej swojskości, jaka mu towarzyszyła w pozostałych rejonach miasta! Nie zawracał sobie głowy analizą tego niepokoju, uświadamiał go sobie tylko jakąś atawistyczną, wyczuwającą niebezpieczeństwo częścią swojego umysłu. Z chwilą gdy zostawił za sobą stragany i minął fasadę Piety, to uczucie znikło, tak jak niknąć zaczęła otaczająca go mgła. Brunetti przyszedł do komendy niedługo po dziewiątej i zapytał dyżurnego w centrali telefonicznej, czy dzwonił ktoś z informacją o zabitym mężczyźnie. Okazało się, że nie było żadnych telefonów. Gabinet signoriny Elettry na parterze był pusty, co go trochę zaskoczyło. Fakt, że jej – oraz jego – bezpośredni przełożony, zastępca komendanta Giuseppe Patta, jeszcze nie zjawił się w swoim miejscu pracy, nie był natomiast żadnym zaskoczeniem. Brunetti zatrzymał się w pokoju odpraw i poprosił Pucettiego, żeby poszedł z nim na górę. Gdy znalazł się w swoim gabinecie, zapytał młodego policjanta, gdzie jest inspektor Vianello, ale Pucetti nie miał pojęcia. Vianello pokazał się tuż po ósmej, wykonał kilka telefonów, po czym wyszedł, mówiąc, że wróci przed obiadem. Obaj usiedli. – Nic nie przychodzi ci na myśl? – zapytał komisarz, nie chcąc stawiać młodego człowieka w kłopotliwej sytuacji przypuszczeniem, że podsłuchiwał rozmowy Vianella. – Nie, commissario. Sam miałem przy uchu słuchawkę, nie słyszałem więc, co mówił. Brunetti z ulgą spostrzegł, że rozmawiając z nim, Pucetti nie siedzi już sztywno wyprostowany; czasem nawet posuwał się do tego, że zakładał nogę na nogę. Młody policjant zaczął czuć się swobodnie w mundurze, nie wyglądał już jak uczniak na karnawałowym balu przebierańców. – A wiesz, czy rozmowa dotyczyła tego zabitego mężczyzny? Pucetti zastanowił się przez chwilę, po czym odparł: – Chyba nie, commissario. Inspektor wydawał się rozluźniony. – Gdy przyszedłem, powiedziano mi, że nikt nie dzwonił, co oznacza, że nie mamy pojęcia, kim jest denat ani skąd pochodził. – Przypuszczalnie z Senegalu – zasugerował Pucetti. – Wiem. To możliwe, ale jeśli chcemy mieć jakąkolwiek nadzieję na ustalenie jego tożsamości, musimy być tego pewni. Nie miał przy sobie żadnych dokumentów, a fakt, że nikt nie zadzwonił, żeby go zidentyfikować bądź zgłosić zaginięcie jednego z vu cumprà, oznacza, że nie uzyskamy pomocy od pozostałych. – Był świadom, jak lekceważąco zabrzmiało słowo „pozostałych” w odniesieniu do całej grupy ludzi, ale nie miał teraz czasu przejmować się językowymi subtelnościami. – Musimy więc się dowiedzieć, kto to był, i w tym celu potrzebny nam ktoś, kto ma kontakt z pozostałymi. – Ktoś, komu ufają? – zapytał Pucetti. – Albo kogo się boją – odparł komisarz, znów niezbyt zadowolony z doboru słów. – Kto? – Przypuszczalnie łatwiej będzie o tego ostatniego – odpowiedział komisarz. – Można by zacząć od ludzi, którzy wynajmują im pokoje. Potem spróbujemy pogadać z hurtownikami sprzedającymi torebki. Następnie z tutejszymi policjantami, którzy aresztowali nielegalnych. – Wymieniając każdą z grup, unosił palec. – Chyba łatwiej będzie zacząć od nas, commissario. To znaczy od tych, którzy ich aresztowali – rzekł Pucetti i dodał: – Choćby dlatego, że jesteśmy na miejscu. – Oczywiście – zgodził się Brunetti. – Czy technik zrobił już odbitki zdjęć? – Nic mi o tym nie wiadomo – odparł Pucetti, wstając z krzesła – ale mógłbym zejść do laboratorium i zobaczyć, czy je ma.