Filbana

  • Dokumenty2 833
  • Odsłony750 631
  • Obserwuję553
  • Rozmiar dokumentów5.6 GB
  • Ilość pobrań512 730

Grissom Kathleen - Dom służących 02 - Blask wolności

Dodano: 5 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 5 lata temu
Rozmiar :3.2 MB
Rozszerzenie:pdf

Moje dokumenty

Filbana
EBooki

Grissom Kathleen - Dom służących 02 - Blask wolności.pdf

Filbana EBooki Książki -K- Kathleen Grissom
Użytkownik Filbana wgrał ten materiał 5 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 185 osób, 152 z nich pobrało dokument.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 461 stron)

Grissom Kathleen Blask wolności

Mojemu mężowi Charlesowi, za jego nieustające wsparcie

Przyjrzałam się swoim dłoniom, żeby sprawdzić, czy teraz, gdy jestem już wolna, nadal jestem tym samym człowiekiem. Wszystko spowijał blask. Słońce wschodziło spomiędzy drzew niczym złoty krążek, a ja poczułam się jakbym była w niebie. HARRIET TUBMAN

CZĘŚĆ PIERWSZA

ROZDZIAŁ PIERWSZY Marzec 1830, Filadelfia ZNAJOME PUKANIE Roberta do drzwi rozległo się w chwili, gdy oglądałem miniaturę swojego portretu. Był to niewielki obrazek, który zamierzałem podarować ukochanej; przed chwilą go dostarczono i zastanawiałem się nad jego artystyczną interpretacją. Trzeba przyznać, że sugestia panny Peale, aby namalować moją twarz z profilu i tym samym nie pokazywać czarnej opaski, zakrywającej moje lewe oko, okazała się dobrym pomysłem. Jednocześnie panna Peale doskonale oddała rysy twarzy trzydziestotrzyletniego mężczyzny, jakim byłem: długą, owalną twarz, orli nos, kwadratową szczękę i dołek w podbródku. Nie podobało mi się natomiast to, jak uwydatniła moje usta. Robert ponownie zapukał do drzwi. — Proszę — powiedziałem i lokaj wszedł do środka. — List do pana — oznajmił, podchodząc. Wziąłem list z tacy i dostrzegłem znajomy charakter pisma. Robert rzucił mi zaciekawione spojrzenie, ale wtedy zabrzęczał dzwonek nad kominkiem, co oznaczało, że potrzebowano go gdzie indziej. Na szczęście szybko wyszedł.

Gdy znalazłem się znowu sam, zerwałem pieczęć. Te kilka słów napisanych przez Caroline miało taką moc, że papier zadrżał mi w dłoni. Kochanie, Spotkamy sie dziś wieczorem Twoja C. Unikałem jej przez wiele tygodni, ale na dzisiejszym przyjęciu musiałem koniecznie się stawić, a teraz Caroline napisała, że na mnie czeka. Choć pragnąłem się z nią zobaczyć, byłem pełen obaw. Czas leciał, a ja nie mogłem dłużej zwlekać. Dzisiejszego wieczoru musiałem powiedzieć jej prawdę, chociaż byłem niemal pewien, że w ten sposób ją stracę. A stracić Caroline, to jak stracić życie. Robert ponownie stanął w drzwiach, ale tym razem, zapukawszy szybko, wszedł bez pozwolenia. Rozejrzał się niespokojnie, jakby nie wiedział, jak przekazać kolejną wiadomość. — O co chodzi, Robercie? — zapytałem w końcu. — Ktoś przyszedł do pana — powiedział, przyglądając mi się badawczo, a jego wzrok zaledwie na ułamek sekundy spoczął na liście. — Pański gość czeka... przed tylnymi drzwiami — dodał, co oznaczało, że przybysz był najprawdopodobniej osobą czarnoskórą. Robert zamilkł, jakby szukając odpowiednich słów; rzecz niezwykła u tak rozmownego człowieka, jakim był mój lokaj. — Ma na imię Henry. Zesztywniałem. Niemożliwe, to nie mógł być Henry! Musiało zajść nieporozumienie. — Kazał panu powiedzieć, że jest ojcem Pana — dodał ostrożnie Robert. A więc to Henry! Zerwałem się na równe nogi. Chcąc pokryć zakłopotanie, otrzepałem rękawy marynarki. — Każ

mu zaczekać w kuchni — nakazałem, po czym przypomniałem sobie, że lepiej byłoby zachować całkowitą dyskrecję. -Nie. Zabierz go do mojego gabinetu. — Do pańskiego gabinetu? - wytrzeszczył oczy Robert. Do gabinetu, mojej prywatnej pracowni, rzadko wpuszczałem kogokolwiek poza Robertem, który wchodził tam tylko po to, żeby posprzątać. Było tak od lat. — Tak, do gabinetu — odparłem z lekką irytacją i lokaj natychmiast wyszedł. HENRY CZEKAŁ przy wejściu do gabinetu. Dobrze zamknąłem za sobą szerokie podwójne drzwi i ruszyłem w stronę biurka, mijając po drodze dwa stoły kreślarskie. Przez trzy wysokie okna znajdujące się w pomieszczeniu wpadało na tyle słabego światła, aby Henry mógł podążyć za mną. Usiadłem i skinieniem wskazałem mu krzesło naprzeciwko mnie, ale gość zignorował moje zaproszenie i stał, trzymając w dłoniach postrzępiony brązowy kapelusz, który nerwowo obracał w ciemnych palcach. Początkowo zdumiał mnie widok jego siwych włosów, ale zaraz przypomniałem sobie, że minęło wiele lat, odkąd widziałem go po raz ostatni. Nie tracąc czasu na wymianę uprzejmości, wybuchnął: — Mój syn zniknął! Mój Pan zniknął! Zabrali go. Wiem, że to oni. Musi mi pan pomóc! — Proszę cię, Henry, uspokój się! O czym ty mówisz? Gdzie jest Pan? Jak to zniknął? — To było trzy dni temu. Myślałem, że jest tutaj i pracuje w kuchni. Kiedy nie przyjechał do mnie w niedzielę, jak zwykle, pomyślałem, że widocznie potrzebowano go tutaj, ale potem dowiedziałem się, że z portu porwano też dwóch innych chłopaków. Kiedy widzieliśmy się ostatni raz, powtarzałem mu: „Trzymaj się z dala od portu, ci ludzie cię porwą, zabiorą na łódź i wywiozą na Południe

i sprzedadzą". Dlatego przyszedłem, żeby sprawdzić, czy on tu jest, a teraz Molly mówi, że nie widziała go od dwóch dni i że myślała, że jest ze mną. Kucharka o niczym mi nie mówiła. — Dlaczego Molly nie przyszła do mnie z tym problemem? — Powiedziała, że jest pan teraz tak zajęty sprzedażą firmy i przygotowaniami do podróży, że nie będzie pan sobie zawracał głowy tym, gdzie jest pański służący. — Dobrze wiesz, Henry, że Pan jest dla mnie kimś dużo więcej niż tylko służącym. — Wiem o tym, panie Burton. Pan go bardzo dobrze traktuje. Robi się taki mądry jak pan i uczy się pracować w domu białego człowieka. — Jest pojętnym uczniem — odparłem. — Mój chłopak nigdy by sam nie uciekł. W każdą niedzielę przyjeżdża do mnie z wizytą, a potem zawsze wraca w poniedziałek rano. Próbowałem przypomnieć sobie, kiedy widziałem Pana po raz ostatni. Kiedy przyszedł zapytać, czy może wziąć książkę z biblioteki? Wczoraj? A może już dwa dni temu? Byłem tak zajęty swoimi sprawami... — Pan to dobry chłopak. Wydaje mu się, że nikt nie zrobi mu nic złego. Ciągle mu powtarzam: „Musisz uważać na handlarzy niewolnikami". Ma dwanaście lat, a oni szukają chłopców właśnie w tym wieku. Zabierają ich na łódź, wiozą w dół rzeki i sprzedają do niewoli. Wie pan, co to oznacza! - Henry podniósł głos, a ja położyłem palec na ustach. Henry pochylił się w moją stronę i wykrzyczał szeptem — Wie pan, co to oznacza! Wiedziałem! Wiedziałem aż za dobrze! — Podobno zniknęło jeszcze dwóch innych chłopców z South Ward, a ludzie mówią, że dziś rano wypłynął szkuner do Karoliny. Jestem pewien, że mój syn tam jest! Musi go pan odbić! Syn mówił mi, że wybiera się pan na wyprawę na Południe. Musi go pan uratować!

— Henry! — przerwałem mu. — Wyjeżdżam dopiero w przyszłym miesiącu! Jeżeli to prawda, że został porwany, skąd wiesz, że sprzedadzą go w stanie Karolina? Najprawdopodobniej zawiozą go jeszcze dalej na Południe. - Mówiłem bez zastanowienia i zbyt późno zdałem sobie sprawę z efektu swoich słów. Henry opuścił ramiona. W pokoju zapadł zmrok, ale wyraźnie dostrzegłem, jak otarł oczy rę- kawem płaszcza. A potem upadł na kolana. — Błagam pana, panie Jamesie! Tylko jeden raz prosiłem pana o pomoc, wtedy, gdy po śmierci Alice przyprowadziłem do pana mojego syna. Pan późno się nam urodził, mnie i Alice, a teraz tylko on mi po niej pozostał. Zapłacę panu, niech pan pojedzie i go uratuje. - Głos zadrżał mu, wstrząsany kolejnym szlochem. - Wiem, co z nim zrobią. Sam byłem niewolnikiem. Lepiej byłoby, żeby umarł, niż został sprzedany do niewoli. Błagam pana, panie Jamesie, to mój jedyny syn! — Wstań, Henry! — powiedziałem. - Weź się w garść! Jak mógł zwracać się do mnie jakby był moim niewolnikiem? I poniżać się na upadając na klęczki! Czy nie miał za grosz godności? Nie miał poczucia, że stać go na więcej? Nie był już niewolnikiem. Ani ja nim nie byłem. POZNAŁEM HENRY'EGO dwadzieścia lat wcześniej, gdy jako trzynastolatek przybyłem do Filadelfii, chory i przerażony, zmuszony do ucieczki dla ratowania życia. Podczas podróży z mojego domu w południowej Virginii z nikim nie zamieniłem ani słowa, milcząc ze strachu, że zostanę rozpoznany. Wiozłem ze sobą dwie tajemnice, jedną straszniejszą od drugiej. Pierwsza była taka, że zaledwie kilka tygodni wcześniej odkryłem, iż w moich żyłach płynęła murzyńska krew, krew rasy, którą byłem nauczony pogardzać. Druga to taka, że zabiłem własnego ojca, bo

choć jego matka wychowywała mnie jak własne dziecko i miałem białą skórę, tak jak mój ojciec, on nie uznawał mnie za swojego syna i zamierzał sprzedać mnie do niewoli. Po tym, jak zamordowałem ojca, byłem poszukiwany przez strażników, którzy, gdyby mnie znaleźli, powiesiliby mnie. Powinienem odczuwać ulgę, wsiadając do kolejnych powozów pasażerskich, które zabierały mnie daleko stamtąd, ale zamiast tego coraz bardziej się bałem. Majaczyło mi przed oczami mgliste pytanie, co dalej począć. Gdzie się podziać? Jak się utrzymać? Miałem trzynaście lat i nigdy nie oddaliłem się od domu. Wychowywałem się na odosobnionej plantacji, ze wszelkimi przywilejami danymi białemu dziecku oraz służącymi, którzy się mną opiekowali. Moja troskliwa babcia, kobieta, która wychowała mnie jak własnego syna, zapewniła mi rzetelne wykształcenie, ale nie przekazała podstawowych umiejętności potrzebnych do radzenia sobie w życiu. Teraz babcia nie żyła, ja nie miałem już domu, byłem sam i groziło mi wielkie niebezpieczeństwo. Gdy przyjechałem do gospody na obrzeżach Filadelfii byłem tak chory, przestraszony i zmęczony podróżą, że z trudem dotarło do mnie, że powinienem wejść do środka. Dopiero gdy odwiązano konie od powozu i zaprowadzono je stajni, ocknąłem się na tyle, żeby wejść do hałaśliwej gospody i poprosić o miejsce do spania. Doskwierał mi taki ból głowy, że przez nieuwagę położyłem na stole całą sakiewkę. A wtedy, zanim jeszcze transakcja doszła do skutku, zadymione pomieszczenie zaczęło wirować, a żołądek podszedł mi do gardła. Ledwo udało mi się wepchnąć sakiewkę z powrotem do walizki, rzuciłem się do wyjścia; znalazłszy się na zewnątrz pobiegłem na tyły stajni. Oparłem się o ścianę budynku, a wtedy mój żołądek gwałtownie się opróżnił. Zanim zdążyłem się wyprostować, ktoś uderzył mnie od tyłu. Upadłem do przodu, ale instynktownie chwyciłem swoją torbę podróżną i przyciskałem ją do siebie w czasie, gdy spadał na mnie grad ciosów. Ostatecznie złodziej wyrwał

mi torbę, po czym uciekł, rzucając wiązankę przekleństw i częstując mnie na koniec paroma kopniakami. Próbowałem się podnieść, żeby go dogonić, ale wysiłek sprawił, że straciłem przytomność. Kiedy się ocknąłem, zobaczyłem przed sobą ciemną twarz Henry'ego. — Musisz być ciszej— powiedział. - Za głośno krzyczysz. Z trudem podniosłem się na łokciu i rozejrzałem wokół siebie. Leżałem na pryczy w czymś co wyglądało na szałas i miało klepisko zamiast podłogi. Próbowałem podnieść się wyżej, ale głowa tak mi pulsowała, że położyłem się z powrotem. — Jak się tutaj znalazłem? — zapytałem. — Wyciągnąłem cię zza stajni - odpowiedział. - Ktoś cię nieźle urządził, chociaż wygląda na to, że byłeś chory jeszcze zanim cię dopadł. — Kim jesteś? — zapytałem, ściskając głowę, żeby przestała pulsować. — Nazywam się Henry. Pracuję w stajni przy gospodzie. Jestem uciekinierem, tak samo jak ty. - Przerwał i spojrzał na mnie, żeby sprawdzić, czy zrozumiałem, co chciał powiedzieć. — Jestem niewolnikiem, tak samo jak ty — powiedział, jakby chciał zawrzeć ze mną pakt. Te słowa były dla mnie jak cios obuchem. — Nie jestem niewolnikiem! — zaprotestowałem. — Skąd ci to przyszło do głowy? Jestem biały! Spojrzał na mnie z ukosa. — Może i jesteś — odparł. - Ale co innego mówiłeś, kiedy dostałeś w głowę. — Co takiego mówiłem? — Znowu próbowałem się podnieść. — Powiedz! Co mówiłem? — Mówiłeś, że uciekasz, bo ktoś cię goni. Kim był ten człowiek? Czy już wezwał strażników? Nagle przypomniałem sobie o swoim skromnym dobytku. — Moja torba! — wykrzyknąłem! — Obawiam się, że ci ją ukradli — odparł.

— Och, nie! — stęknąłem i zrezygnowany położyłem się z powrotem. Nie miałem już nic! Pieniądze, ubrania, wszystko przepadło. Wtedy przypomniałem sobie. — Moja marynarka! — zawołałem. — Gdzie jest moja marynarka? — Mówisz o kurtce, którą masz na sobie? — zapytał Henry. — Nawet kiedy pociłeś się w gorączce, marynarka była jedyną rzeczą, której nie pozwoliłeś mi z siebie zdjąć. Kiedy Henry się odwrócił, sięgnąłem do wyściełanego spodu marynarki, gdzie zaszyta była biżuteria. Odetchnąłem, gdy wyczułem wszystkie guzki i zgrubienia, a potem dotknąłem kieszeni i gdy poczułem szkicownik i mały srebrny nóż, z ulgą zamknąłem oczy. — Masz, pij do dna — powiedział, odwracając się w do mnie z kubkiem w ręce. Klęczał przy mnie, a kiedy dał mi pić, jego i wodę czuć było ziemią. Wypiłem jednym haustem. — Dlaczego to robisz? — zapytałem. — Dlaczego mi pomagasz? — Mnie też ktoś pomógł, kiedy uciekałem, tak jak ty — powiedział, przyglądając mi się. — Coś ci się stało w oko, pewnie oberwałeś, kiedy cię bili. Odruchowo dotknąłem niesprawnego, lewego oka. — Taki się już urodziłem. Henry skinął głową. — Od jak dawna tu jestem? — zapytałem. — Od czterech nocy — odpowiedział. Kiedy poszedł po więcej wody dla mnie, wyjrzałem przez otwarte drzwi w ciemną noc, wsłuchując się w nocne odgłosy. Zupełnie inaczej wyobrażałem sobie dźwięki, jakie można było usłyszeć w mieście. — Gdzie my jesteśmy? — zapytałem. — Na obrzeżach Filadelfii — odparł. — Dostatecznie daleko, żeby nikt tu nie zaglądał, ale na tyle blisko, żebym mógł dostać się do pracy. Co ten człowiek zamierza ze mną zrobić? Czy już mnie wydał?

— Co robisz na tym odludziu? - zapytałem. — Dlaczego nie mieszkasz w mieście? — A może ty opowiesz Henry'emu coś o sobie? — zapytał, ale ja w odpowiedzi zamknąłem oczy i wkrótce zasnąłem. NASTĘPNEGO WIECZORU obudził mnie zapach pieczonego drobiu. Na zewnątrz zobaczyłem Henry'ego, który pochylając się nad ogniskiem obracał kolację na prowizorycznym rożnie. Podniósł wzrok, a spostrzegłszy mnie odezwał się: — Lepiej się czujesz? — zapytał. Skinąłem głową i poruszyłem się, żeby przekonać się, czy coś mnie boli. Ręce i nogi miałem słabe, ale głowa nie pulsowała już tak bardzo jak przedtem. Henry podniósł patyk i dźgnął nim dwa razy gorące węgle. Kiedy go podniósł, na ostrym końcu zatknięte były dwa chrupiące pieczone ziemniaki. Włożył po jednym do drewnianych misek, a potem zdjął z rożna idealnie zrumienionego kurczaka i położył na kawałku drewna. — Siadaj - powiedział, wskazując na mnie groźnie wyglądającym nożem. Powodowany głodem, który właśnie na nowo dał o sobie znać, pokonałem nieufność i usiadłem naprzeciwko niego patrząc, jak nożem dzieli kurczaka na pół. Włożył po połowie kurczaka do każdej miski, wręczył mi jedną, a potem odłożył swój ogromny nóż na płaski kamień leżący pomiędzy nami, kładąc go w zasięgu mojej ręki. Gest ten sprawił, że odczułem niejaką ulgę, bo, jak mniemałem, to oznaczało, że nie obawiał się zagrożenia z mojej strony. Nie mogłem się doczekać. Zębami odrywałem delikatne mięso od kości, mlaskając i oblizując sok z palców. Dymiący zimniak chrupnął, kiedy wbiłem w niego zęby i sparzył

mnie w usta, a ja cisnąłem przekleństwo, wywołując tym u Henry'ego wybuch śmiechu, potężnego śmiechu z wnętrza brzucha. — Musisz patrzeć, co jesz, chłopcze - powiedział, potrząsając głową. Gdy już napełniłem żołądek, moja obawa przed zaufaniem temu człowiekowi powoli zaczęła ustępować miejsca ciekawości. Mimo średniego wzrostu miał mocno zbudowane, szerokie ramiona. Wyglądał na jakieś trzydzieści pięć albo czterdzieści lat. Włosy sterczały mu głowie, a jego skóra miała najciemniejszy kolor, jaki kiedykolwiek widziałem. Sprawiał groźne wrażenie i w normalnych okolicznościach pewnie ominąłbym go szerokim łukiem. Kiedy nabił następnego ziemniaka i podał mi go, zauważyłem, że nie miał kciuka. Uchwycił moje spojrzenie i uniósł w górę otwarte dłonie, poruszając kikutami, w miejscu których miał niegdyś kciuki. — Obcięli mi je, zanim uciekłem. — Kto? — zapytałem, chociaż nie byłem pewien, czy chciałem znać odpowiedź. — Moi panowie, w południowej Luizjanie — odpowiedział Henry. Utkwił wzrok w ciemnościach i odległym głosem opowiedział mi swoją historię. Urodził się w niewoli, żył i dorastał razem z matką i młodszym bratem na wielkiej plantacji bawełny. Ich pan brutalnie traktował swoich niewolników, a gdy dowiedział się, że Henry brał udział w planowaniu buntu, ukarał Henry'ego, obcinając mu kciuki i zmusił go, żeby patrzył, jak chłostają jego matkę. W wyniku chłosty matka zmarła i wtedy to Henry i jego brat postanowili uciec. — Byliśmy w drodze od dwóch dni, kiedy go zastrzelili. Nie pozostało mi nic innego, jak biec przed siebie. — Potrząsnął głową. Henry'emu udało się umknąć prześladowcom i po wielu miesiącach ciężkich przeżyć, które trudno ubrać w słowa,

znalazł się w Filadelfii. Teraz, mimo że od lat był już wolny, nadal żył w ciągłym strachu. — Jeżeli mój pan dowie się, gdzie jestem, zabije mnie. Dlatego się ukrywam. Cały czas mam się na baczności. Nigdy więcej nie wrócę do niewoli. Najpierw będą musieli mnie zabić! Siedział bez słowa, jakby zmęczyło go opowiadanie historii swojego życia. Wreszcie ocknął się. — Teraz twoja kolej — powiedział. Zaskoczyła mnie jego bezpośredniość. Nie spodziewałem się, że tak otwarcie opowie mi o swojej przeszłości, a teraz oczekiwał tego samego ode mnie. Na ile jednak mogłem mu zaufać? Murzyni to kłamcy i złodzieje, i tylko czekają, żeby wykorzystać białego człowieka. Ale ten jak dotychczas przez cały czas mi pomagał. Czy odważę się powiedzieć mu, jak bardzo jestem samotny? Czy to bezpieczne, zwierzyć się mu, że kiedy uciekłem z domu zostawiłem za sobą wszystkich i wszystko, na czym mi zależało, wiedząc, że mogę już nigdy nie wrócić? — Wiem, że uciekasz, tak samo jak ja. To, dlaczego musisz uciekać, nie ma dla mnie żadnego znaczenia. — Zastrzeliłem swojego ojca - powiedziałem cicho, mając nadzieję, że mnie usłyszał, bo nie chciałem powtarzać tym słów. — Każdy robi to, co musi zrobić - powiedział. — Nienawidziłem go. Miał na imię Marshall. Zawsze myślałem, że był moim bratem, ale dopiero kilka miesięcy temu dowiedziałem się, że był moim ojcem. — Dlaczego myślałeś, że był twoim bratem? — Babcia mówiła mi, że jestem jej synem, a mój nieżyjący dziadek moim ojcem. — A co się stało z twoją mamą? — W tym samym czasie, gdy okazało się, że Marshall był moim ojcem dowiedziałem się, że moja prawdziwa matka była Murzynką.

- A więc zastrzeliłeś swojego tatę? - Chciał mnie sprzedać do niewoli — powiedziałem. - Mówisz, że jesteś Murzynem? - Moja matka była Mulatką - odparłem. — Miała na imię Belle. - Miała jasną skórę? - Tak — odparłem. - A twój tata był biały? Przytaknąłem. - Wyglądam identycznie jak on. Jestem tak samo biały. - To nie ma znaczenia. Tak czy owak jesteś Murzynem. Ale możesz uchodzić za białego. To twój najmocniejszy atut. Nie wiedziałem co odpowiedzieć. - Masz jakieś nazwisko? - Pyke — odparłem. — Nazywam się Jamie Pyke. - Już nie - powiedział. - Musisz udawać kogoś innego. Zapatrzyłem się w ogień. Jak to możliwe? Jeszcze kilka miesięcy temu myślałem o sobie jako o białym człowieku, a teraz — aż trudno w to uwierzyć — byłem Murzynem bez nazwiska, który musi uciekać, żeby ratować się od śmierci. GDY WRÓCIŁEM DO ZDROWIA, Henry nadal zachowywał się w stosunku do mnie życzliwie, a ponieważ czułem, że mnie nie ocenia, i ja przestałem oceniać jego. Prawdę mówiąc, ufałem mu do tego stopnia, że nie lubiłem, gdy zostawiał mnie i szedł do swojej pracy w oberży. Kiedy byłem sam, byle hałas sprawiał, że zrywałem się równe nogi, gotów uciec i ukryć się w lesie. Chowałem się, czujny i przerażony, a serce waliło mi jak młotem dopóki nie wyszedłem z ukrycia, z ulgą zdając sobie sprawę, że źródłem hałasu był przebiegający jeleń czy goniące się wiewiórki. Każdego dnia bałem się, że Rankin, zdradliwy nadzorca z naszej plantacji, i jego syn Jake, dwaj najbardziej bezwzględni ludzie, jakich kiedykolwiek

poznałem, w końcu mnie znajdą. Było niemal pewne, że nadal mnie szukają, a choć byli znani z zawziętości i determinacji, z jaką poszukiwali zbiegłych niewolników, to sławę przyniosło im to, jak bezlitośnie traktowali tych, których schwytali. W miarę jak przyzwyczajałem się do poszczególnych dźwięków wydawanych przez leśnie stworzenia, przystosowywałem się do prymitywnego życia, jakie prowadził Henry. Wkrótce nadeszła łagodna jesień, a ja, po tym, jak Henry wyruszał rano do pracy, spędzałem całe beztroskie dni na łonie natury. Zbierając drewno na wieczorne ognisko, miałem czas, aby obserwować przyrodę wokół mnie. Tam też rosła moja dziecięca fascynacja ptakami, których w lesie było pełno. Moje zainteresowanie nimi zaczęło się od wielkiej ilustrowanej książki o ptakach, którą dostałem będąc dzieckiem. Przez większość najmłodszych lat nie wypuszczano mnie z domu i gdy nie czytałem książek, uczyłem się szkicować i malować na podstawie obrazków. Gdy podrosłem, scyzorykiem rzeźbiłem z drewna ptaki i inne leśne stworzenia. Teraz, pozostawiony sam sobie w lesie, często zajmo- wałem się struganiem i szkicowaniem, a godziny spędzone w ten sposób były wolne od trosk. Uznałem, że mógłbym zostać z Henrym na zawsze, lecz wraz z nadejściem chłodniejszych dni Henry zaczął dawać mi do zrozumienia, że powinienem zastanowić się nad swoją przyszłością. — Musisz się przenieść do miasta, znaleźć pracę i jakiś dach nad głową - powiedział. — Niedługo spadnie śnieg. Nie jesteś do tego przyzwyczajony. Zima tutaj jest surowa. Nadchodzą ciężkie dni. — Ale co miałbym robić? Gdzie się podziać? — zaprotestowałem, a w moim głosie ze strachu dał się słyszeć wysoki dziecięcy lament. — Dostaniesz pracę z łatwością, jeżeli będziesz się podawał za białego. Rzecz w tym, że musisz to robić ostrożnie — powiedział.

Nie powiedziałem mu, że nigdy nie przyszłoby mi do głowy przedstawiać się inaczej niż jako biały. Nigdy nie uważałem się za Murzyna i nie miałem zamiaru tego robić. Prawdę mówiąc, myśl ta napawała mnie odrazą. Henry zastanowił się przez chwilę, po czym dodał: — Uda ci się, ale musisz zerwać kontakty ze wszystkimi Murzynami, jakich znasz. — Nie znam żadnych Murzynów — powiedziałem. — Znasz mnie — odparł, ale dopiero po dłuższej chwili zrozumiałem, co miał na myśli. ZNALAZŁSZY PRACĘ W Filadelfii posłuchałem rady Henry'ego i zerwałem z nim kontakt. Udało mi się w życiu: czyniłem duże postępy i wyrobiłem sobie pozycję w filadelfijskim społeczeństwie. Zaniepokoił mnie fakt, że Henry odszukał mnie po piętnastu latach; był ogniwem łączącym mnie z przeszłością, która — gdyby wyszła na jaw — zrujnowałaby mi życie. Żyłem jak biały człowiek, w społeczeństwie białych ludzi i nie miałem nic wspólnego z Murzynami, poza tymi, którzy służyli u mnie w domu. Nagle jednak pojawił się z prośbą, żebym znalazł zajęcie dla jego siedmioletniego syna. Chciałem odmówić, ale gdy zobaczyłem, jak jest zdesperowany i zważywszy na dług, jaki wobec niego miałem, nie mogłem odrzucić jego prośby. Tak więc zgodziłem się przyjąć do pracy syna Henry'ego, Pana, aby nauczył się wykonywać obowiązki domowe w szanowanym domu. Przy pierwszym spotkaniu chłopiec wydał mi się raczej delikatny, przy swojej wątłej budowie, ciemnej skórze i uszach odstających od szczupłej twarzy. Swoimi brązowymi oczami Pan śmiało patrzył mi prosto w oczy, co nie było normalnym zachowaniem dla ludzi jego rasy. W tych chłopięcych oczach było coś, co sprawiło, że zobaczyłem

w nich cząstkę siebie. Pomimo całej swojej śmiałości czaił się w nich ten sam strach, jaki czułem, gdy po raz pierwszy przyjechałem do Filadelfii. Zgodziłem się przyjąć chłopaka, ale nie miałem zamiaru się z nim spoufalać, przekazałem go więc pod opiekę Robertowi, mojemu lokajowi i Molly, kucharce, żeby pomagał jej w kuchni. Kilka tygodni po jego przybyciu Molly złożyła mi relację: — Co za niezwykły chłopak! Robi wszystko, co mu każę, ale jak żyję nie widziałam nikogo, kto zadawałby tyle pytań. „Dlaczego to? Dlaczego tamto?" Poprosił mnie nawet, żebym mu pokazała, jak się pisze jego imię. W końcu, wraz z tym, jak Robert zlecał mu kolejne zadania, coraz częściej zaczynałem widywać Pana w pobliżu domu. Był niezwykle radosnym dzieckiem, a kiedy mnie widział, wykrzykiwał z entuzjazmem: „Dzień dobry, panie Burton!". Nie poprzestawał na tym. Prawie zawsze oprócz powitania dodawał kilka słów, na przykład: „Widział pan moje nowe buty?" albo: „Zjadłbym konia z kopytami". Miał tak ujmujący sposób bycia, że chcąc nie chcąc, zacząłem uważniej mu się przyglądać. Pewnego dnia zastał mnie w trakcie czyszczenia klatki mojego najcenniejszego okazu kakadu, Malcolma. Gdy Pan otworzył drzwi mojego pokoju na piętrze, oczy rozszerzyły mu się ze zdziwienia. — Co pan robi temu ptakowi? - zapytał. — Opiekuję się nim — odpowiedziałem. — A czy on nie powinien być na wolności? — Wyjrzał za drzwi. — Czy Robert wie, że pan go tu trzyma? Malcolm sfrunął mu na ramię i choć chłopak zesztywniał, nie ruszył się z miejsca. Kiedy ptak zaczął obwąchiwać jego ucho, Pan nie poruszył się, tylko obrócił czy w moim kierunku. — Czy on mnie nie zrobi mi krzywdy? — Nie, wydaje mi się, że cię polubił - odparłem.

Malcolm wskoczył na swoją ulubioną żerdkę z pytającym skrzeczeniem. Pan wpatrywał się w niego uporczywie. — Nigdy wcześniej nie widziałem czegoś podobnego. — Ma na imię Malcolm i należy do gatunku kakadu łososioczubych. — Skąd pan go ma? — Był moim pierwszym przyjacielem, gdy przybyłem do tego domu — odparłem, zaskoczony własną szczerą odpowiedzią. -Pan... — Niedobry chłopak! — przerwał Malcolm, rzucając swoje ulubione powiedzonko. Pan zamarł, a potem zaśmiał się nerwowo. — To on powiedział? — Tak, to on — odparłem. — Ten ptak mówi? — Tak, potrafi świetnie naśladować ludzką mowę. Chłopiec klasnął w dłonie. — Niech jeszcze coś powie! Jego zainteresowanie ptakiem przypomniało mi mnie, gdy sam byłem dzieckiem i postanowiłem dać mu szansę. — Powiem ci coś. Nich Robert przysyła cię do mnie codziennie o tej porze, a ja nauczę cię, jak opiekować się ptakiem. Dzięki temu będziesz mógł codziennie słuchać, jak mówi. — Mówi pan, że pozwoli mi pomagać w opiece nad ptakiem? — Właśnie tak. — Taką pracę to lubię! — powiedział. — Ale Robert nie chce, żebym bawił się w pobliżu domu, poza kuchnią, dopóki sam mi na to nie pozwoli. — Porozmawiam z Robertem — obiecałem. Już wkrótce Pan zaczął przynosić Malcolmowi gałęzie sykomory i derenia, które ptak uwielbiał skubać, a gdy chłopiec odkrył, jaki były ulubione zajęcia Malcolma,

często widywałem, jak ptak podrygiwał radośnie huśtając się na kolbie kukurydzy albo dziobał zawieszoną nad żerdzią marchewkę. Pan nie przestawał zadziwiać mnie swoim bystrym umysłem i gorliwą chęcią do nauki, tak że z czasem zacząłem uczyć go czytać i pisać. Pewnym późnym popołudniem, niecały rok po jego przybyciu, gdy po raz kolejny próbowałem poprawić błędy w jego angielszczyźnie, Pan stanął przy moim biurku. Nie zareagowałem, więc pochylił się i spojrzał mi prosto w oczy. — Dlaczego pan do dla mnie robisz, panie Burton? -zapytał. — Dlaczego pan to dla mnie robi — poprawiłem go. — Tak, panie Burton. Masz pan rację. Dlaczego pan to dla mnie robi? — powtórzył za mną. — Ma pan rację — poprawiłem go znowu. — Wiem, że mam rację — powiedział. A potem powtórzył raz jeszcze: — Dlaczego pan to dla mnie robi? — Czy możesz wyrazić się bardziej jednoznacznie? — zapytałem. A wyczytawszy zakłopotanie w jego twarzy, sformułowałem pytanie w inny sposób. — Co masz na myśli, pytając mnie: „Dlaczego pan to dla mnie robi?" Co takiego, twoim zdaniem, robię dla ciebie? — Jesteś pan biały, a pomagasz murzyńskiemu dzieciakowi. Uczy pan mnie, jak mówić tak, jak mówią biali. Dlaczego pan to robisz? Dlaczego drwi pan sobie ze mnie? Wzruszyłem się widząc jego poważne spojrzenie, a jego szczere pytanie dotknęło mnie do żywego. Odwróciłem się, sięgnąłem po chusteczkę i wytarłem nos. Złożywszy chusteczkę, chciałem schować ją z powrotem, a wtedy Pan, nie pytając o nic, wziął ją ode mnie. Pochylił się do przodu. — Niech pan na mnie popatrzy — powiedział, po czym sięgnął swoją małą rączką i ujął mnie za podbródek. A potem,

z największą ostrożnością, wytarł chustką kroplę wody, która wypłynęła spod opaski zasłaniającej mi oko. — Oko panu łzawi — powiedział. Byłem tak wzruszony, że wstałem i podszedłem do półki z książkami, udając zainteresowanie, zanim się nie uspokoiłem. Pan czekał, aż usiadłem. - Bardzo pan cierpi na oko? — zapytał. - Bardzo boli pana oko? — poprawiłem. Pan westchnął głęboko. - Panie Burton. Ciągle mi pan przerywasz, mówisz mi pan, jak mam się wyrażać, a ja przez to nigdy się nie dowiem, co pan masz do powiedzenia — zdenerwował się, a potem spojrzał ze zdziwieniem, gdy zachichotałem. CZAS MIJAŁ, Pan nadal pomagał Robertowi w pracy wokół domu, a Molly w kuchni — teraz Molly skarżyła się tylko z jednego powodu: nieustannego wytykania jej błędów gramatycznych - jednak coraz częściej wołałem go do siebie, żeby pomagał mi w licznych zajęciach. Miał wielki zapał do nauki, zarzucał mnie pytaniami i chętnie dzielił się swoimi obserwacjami. Poprzez swój beztroski sposób bycia prze- łamał moją ostrożną powściągliwość i w ciągu następnych pięciu lat bardzo przywiązałem się do chłopca. A teraz zniknął! Czy rzeczywiście porwano go, żeby sprzedać do niewoli? Tak się często zdarzało i Murzyni z Filadelfii cały czas się tego obawiali. Gdy przypomniałem sobie przerażenie Henryego na myśl, że miałby znowu trafić do niewoli, wyobraziłem sobie, jak bardzo musiał być teraz zrozpaczony. Myśl, że Pana miałby spotkać taki los, napawała mnie lękiem. Choć sprytny, zawsze był wątłej budowy i na pewno nie przeżyłby w ciężkich warunkach, w jakich żyli niewolnicy. Jeżeli został porwany trzeba go uratować. A skoro jechałem na Południe w swoich sprawach, dlaczego nie miałbym

się tym zająć? Jednakże myśl, że miałbym dobrowolnie narazić się na kontakt z ludźmi, którzy kupują i sprzedają niewolników, napawał mnie przerażeniem. Przez ostatnie piętnaście lat ciężko pracowałem, żeby oddalić od siebie przeszłość i zyskać poczucie bezpieczeństwa, a teraz ciężka kula strachu, która co prawda zmalała, ale nigdy do końca nie zniknęła, znowu zaczęła przybierać na sile.

Rozdział drugi 1825 Pan Po ŚMIERCI MAMY tata, nie wiedząc, co ze mną począć, zabrał mnie którejś niedzieli do domu pana Burtona. Tata nigdy nie powiedział mi, skąd zna tego białego człowieka, nakazał mi tylko, żebym się nie odzywał, podczas gdy on będzie mówił. Obeszliśmy dom i stanęliśmy przed tylnymi drzwiami, a z kuchni wyszedł elegancko ubrany czarny mężczyzna o imieniu Robert i zaprowadził nas do pomieszczenia, które nazywał gabinetem. Miejsce to — nigdy nie widziałem czegoś podobnego - pełne było książek i wypchanych, martwych ptaków. W czasie, gdy czekaliśmy, wziąłem tatę za rękę, żeby przestał się trząść, ale wiedziałem, że nic mi nie powie. Gdy tylko pan Burton wszedł zorientowałem się, że nie chce mieć z nami nic wspólnego. Tata popchnął mnie przed siebie. — Panie Burton — powiedział - to jest Pan. Pan Burton spojrzał na mnie, a potem z powrotem podniósł wzrok na tatę, jakby nie wiedząc co powiedzieć. — Nigdy pana o nic nie prosiłem, ale teraz proszę, żeby wziął pan do siebie mojego syna — powiedział tata.

— Henry, wiesz, że mam wobec ciebie dług wdzięczności, ale on jest za młody, a ja nie potrzebuję więcej służby. Chętnie wspomogę cię finansowo, jeżeli miałoby ci to pomóc. — Nie przyszedłem tu po pieniądze! Przyszedłem, bo mój chłopak potrzebuje pracy i dachu nad głową. Jego mama umarła w zeszłym tygodniu, a teraz, kiedy jej zabrakło, on nie ma już nikogo... Głos taty zaczął drżeć, a ja chwyciłem go za rękę. Wciąż nie mógł mówić o śmierci mamy, nie rozpłakawszy się przy tym. Ścisnął mnie mocno za rękę i przemówił ponownie: — Mój syn nie może zostać sam w mieście, a ja nadal pracuję poza miastem, jak kiedyś, więc on nie może zostać ze mną. Pan Burton popatrzył na mnie. — Ile masz lat? Domyśliłem się, że człowiek ten miał tylko jedno zdrowe oko, ponieważ drugie zakrywała czarna opaska, ale do spojrzenia, jakie mi rzucił, jedno wystarczyło w zupełności. — Odpowiedz panu, chłopcze - powiedział tata, trącając mnie w ramię. — Mam osiem lat — powiedziałem głośno, wiedząc, że tata chce, żebym podał się za starszego, niż byłem w rzeczywistości. — Jesteś mały jak na osiem lat — powiedział pan Burton. Nie czekałem, aż tata znowu mnie szturchnie. — Nie tak mały, żeby nie móc nosić drewna — odparłem. — Albo wody, jeśli będzie trzeba. Pan Burton spojrzał na mojego tatę. — Czy nie jest za młody, żeby zostać tutaj samemu? Tata zaczął szybko mówić: — Jest dostatecznie duży, żeby zostać. Ciężko pracuje, nie potrzeba mu nic więcej oprócz miejsca do spania, czegoś do jedzenia i kogoś, kto pokazałby mu, co ma robić. Będę przychodził po niego w każdą niedzielę rano i odprowadzał go z powrotem w niedzielę wieczorem; nie muszę nawet