Jack Ketchum
Lucky McKee
Kobieta
tłumaczył: Mateusz Kopacz
Replika 2012
Wydanie I
„Ty chcesz ją pocałować.
Ja chcę jej spróbować.
Nie ma żadnej różnicy.”
Issei Sagawa
„W każdym domu jak ze snów Koszmar”
Joe Jackson
„Zeszłej nocy rozmawiałem z bogiem. Mówi,
że gdyby mogła znowu umyć cipę do czysta,
mogłaby wam wybaczyć, wy tępe chuje,
którzy ją zgwałciliście.”
Jerzy Livingston, The Stroup Stories
OD KETCHUMA:
Dziękuję Andrew, Billowi oraz mojemu wspólnikowi, Lucky’emu.
Braunie za marzenie. Pauli za prawie wszystko. Kristy - doskonale wie,
za co. A także Pollyannie za bezpośrednią, potworną inspirację.
OD McKEE:
Mamie i tacie za przyzwoite wychowanie. Siostrom: Boog, Jaye i
Angie, za to, że są wspaniałymi kobietami. Braciom, Kevinowi oraz
Chrisowi, za to, że nie są jak Cleek, a także moim towarzyszom zbrodni,
Andrew, Billowi i Polly. Dzięki również tobie, Dallas, za pokazanie
dzieciakowi, jak to się robi.
Kobieta
CZĘŚĆ PIERWSZA
JEDEN
Kobieta nie zna pojęcia piękna.
Sama też nie jest urodziwa. Chyba że piękno sprowadza się do siły, a ona
jest silna - ponad sześć stóp wzrostu, długie ramiona i nogi jak u małpy.
Mimo to z jej dużych szarych oczu wyziera pustka, o ile akurat nie przypatruje
się czemuś z uwagą, cerę ma bladą od braku światła, skórę paskudną,
poznaczoną ukąszeniami pasożytów i owadów, śmierdzącą krwią jak sęp. Od
jej pełnej prawej piersi do biodra biegnie szeroka, gładka blizna - przed
jedenastoma laty śrut ze strzelby wyszarpnął jej kawał ciała. Nad lewym
okiem, aż za ucho, rozciąga się druga szrama, zasługa kolejnego pocisku. Od
tamtej pory w tym miejscu nie rośnie ani brew, ani włosy.
Wygląda, jakby poraził ją piorun.
Kobieta nie jest urodziwa i nie zna pojęcia piękna...
Już prawie świt - najmroczniejsza część doby za nią. Wyłania się z gęstego
lasu, całymi godzinami, może nawet dniami, przemierzała go skalistym,
ubitym szlakiem, z gorączką buzującą we wnętrzu. Noc dogania dzień, dzień
dogania noc. Zna dobrze wszystkie te ścieżki. W końcu plaża. O świcie to
miejsce nie oferuje schronienia. Po drodze zatrzymywała się, nasłuchiwała,
wracając raz po raz po śladach. Jest pewna, że nikt jej nie śledzi. Dali za
wygraną.
Jeśli w ogóle śledzili ją w ciemnościach. A poruszała się tylko w mroku.
Jej rany to świadectwo szczęśliwego losu - lewy bok pokazuje dobitnie, że
niewiele brakowało. Nóż i kula. Sierp księżyca i pełnia, ledwie kilka cali od
siebie. Zakleiła rany błotem i mocno zacisnęła na nich pas. Smuga krwi nie
pomoże nikomu tropić.
Mimo to potrzebuje leczenia.
Ból. Ból pulsuje w całym ciele, od ramion po kolana. Bije w ciało jak fale
o brzeg. Lecz cierpienie trzeba znieść. To nic wielkiego w porównaniu z
bólami porodu. Ból mówi tylko jedno.
Jest żywa.
Mimo to potrzebuje leczenia.
Mierzy wzrokiem skalisty brzeg i nagle dostrzega. Ten kształt i kolor.
Żółtozielone, długie, płaskie liście z podmorskich lasów, wyrzucone na brzeg.
Połyskują - mokre, żywe, zdrowe. Brnie w fale, chłodny pływ w tę i z
powrotem omiata jej łydki.
Pchnięcie, szarpnięcie. Migotanie na falach. Wydatny odór morza,
przeciągły smród śmierci. Linia brzegowa rodzi się i umiera.
Nie może oprzeć się temu wszystkiemu.
Morze zawsze było jej sprzymierzeńcem.
W ciche noce, kiedy fale nie były wysokie, słyszała jak świat oddycha.
Poluźnia pas, opuszcza na biodra, ostrożnie, by nie zgubić noża.
Klęka i delikatnie obmywa rany z błota, krew spływa po przepasce
biodrowej do wody. Kobieta wstaje, idzie w stronę brzegu. Schyla się i
wygrzebuje liście spomiędzy skał, przemywa je z piasku i krabich skorup,
przyciska do ran.
Szczypie. Takie właśnie jest morze.
Morze przepływa przez nią niczym trucizna, niczym dar. Z wolna ból
przygasa. Zgarnia jeszcze więcej grubych jak skóra liści, myje je, po czym
przykłada do boku. Zaciska pas wokół nich.
Idzie wzdłuż żwirowej plaży. Szuka jedzenia w utworzonych przez fale
nadbrzeżnych basenach, patrzy w górę na urwiska w poszukiwaniu
schronienia. Wkrótce znajduje to, co chciała. Niewielkie skupisko małż. Parę
małych krabów. A jakieś czterdzieści stop wyżej, piętnaście jardów przed nią,
wąska szczelina w granitowej powierzchni, ledwie widoczna, ukryta pod
zasłonami torfowca - wejście do jaskini.
Rozgryza kraby i pochłania niemal w całości. Chwyta po dwie małże
naraz, tłucze o skały, po czym koniuszkami palców wyłamuje do końca muszle
i z mlaskaniem wyjada środek.
Kiedy kończy, przecina plażę i wspina się na wąską ścieżkę wiodącą ku
jaskini.
Zatrzymuje się jakieś dziesięć stóp od wejścia. Węszy. Wyjmuje nóż. Na
ostrzu od poprzedniej nocy wciąż widnieją ślady ciemnobrązowych plam jej
własnej krwi - pozostałość po nieoczekiwanej zdradzie ostatniego członka jej
utraconej rodziny. Krowa dźgnął ją tuż powyżej biodra. I przypłacił to życiem.
Ale teraz czuje inne życie.
Znajome.
Mocz. Wilka. Zwierzę oznaczyło jaskinię. I to niedawno.
Dobrze wie, że wilki na ogół nie są wrogami. Większość ucieka przed
człowiekiem, nie ryzykując konfrontacji z tak nieprzewidywalnym
przeciwnikiem. Tyle że wilki nie poszukują jaskiń, chyba że się oszczeniły, ale
przecież okres rozrodczy dobiegł końca. Temu schronienie najwyraźniej było
potrzebne. Kobieta stąpa miękko, przystaje, słucha. Podchodzi z nożem
uniesionym na wysokości ramienia, chwyt ma pewny, czujny.
Ponownie przystaje, słysząc skrobanie łapą po skale. Wilk wstaje. Jest nie
więcej niż dziesięć stóp od niej.
Kobieta słyszy warczenie. Ciche, agresywne.
Ten wilk jest wrogiem.
Potrafi go sobie wyobrazić. Pysk ma skierowany w jej stronę. Uszy
uniesione. Na masywnym, wygiętym w luk grzbiecie jeży się futro, długie łapy
ugięte do skoku. Na jego potężnym pysku wargi zwinęły się w fałdy, warczenie
odsłoniło sześć ostrych siekaczy, służących do cięcia zdobyczy, a także dwa
zakrzywione do wewnątrz kły, przeznaczone do rozszarpywania ofiar.
Napina mięśnie. Kobieta wyczuwa to w ciemności.
Wie, że wilk również ją czuje, że węszy za jej krwią na nożu.
Wnętrze jaskini, nagły, gwałtowny ruch, błysk żółtych ślepiów,
szarobrązowe cielsko gna w jej stronę. Kobieta pochyla się na spotkanie tego
pędu, tego nurkowania do jej gardła. Pochyla się do przodu, w bok, po czym
płynnym łukiem sunie nożem w dół, aż wilk pada ociężale na grzbiet u wlotu
jaskini, dociskając wbity w kark nóż i przebierając bezradnie łapami w
powietrzu. Kobieta umacnia swoją przewagę - chwyta w obie dłonie rękojeść
noża, szarpie barkami, plecami oraz przedramionami, przekraja umięśniony
kark i kość zwierzęcia, aż po czaszkę. Wilk, niczym mały pies potraktowany
kopniakiem, wydaje z siebie pojedynczy pisk, po czym umiera.
Kobieta ocenia swoją zdobycz.
Wilk jest stary. Ma białe włosy wokół pyska, oczu i podbródka. To samiec.
Wielki. Jeleniowi sięgałby do grzbietu. Ma okaleczoną prawą przednią łapę.
Wargi też pokrywają świeże blizny. Kobieta otwiera mu pysk. Podniebienie
górne również poharatane. Wilk wpadł we wnyki i w jakiś sposób zębiskami
wygryzł sobie drogę na wolność. Kobieta podziwia jego siłę i zajadłość. To
wszystko wyjaśnia, czemu samotnie ukrył się w jaskini. Te rany, ten wiek.
Wilk nie ma rodziny.
Skaza w stadzie.
Kobieta odsuwa się, podchodzi i zagląda do wnętrza. W kilka chwil oczy
przyzwyczajają się do mroku. Grota nie jest głęboka, zapewne cztery długości
jej ciała. Ściany w części frontowej oraz tylnej zbiegają się na tyle, że z
rozłożonymi rękami może dotknąć ich obu - jedynie w środku jest szerzej.
Sklepienie zaś znajduje na tyle wysoko, że bez problemu staje wyprostowana.
Ludzie nie używali tej jaskini. Nie ma żadnych odpadków ani śladów
ognia. Rzadka rzecz.
Nada się.
Chwyta wilka za przednie łapy i ciągnie do środka. Klęka nad raną na
karku i zaczyna powoli pić. Do sucha.
W nieco ponad dwie godziny buduje na tyłach jaskini łóżko ze świeżych,
miękkich gałęzi sosnowych. W ciągu kolejnej godziny zbiera odpowiednio
dużo kory, suchych konarów, drewna wyrzuconego na brzeg oraz kamieni.
Krzesze ogień, podsyca go korą oraz gałązkami, a następnie co jakiś czas
dorzuca po trzy większe szczapy.
Pora na wilka.
Wyjmuje nóż z pochwy. Jutro trzeba będzie go naostrzyć, lecz na ten
moment musi wystarczyć. Kobieta przewraca wilka na grzbiet i tnie w poprzek
szyi, póki masywna głowa nie odpada od ciała. Potem odrąbuje stopy.
Włożywszy nóż pod skórę, sunie nim tak, by nie naruszyć mięsa, wycina
pojedynczą linię od szyi do pachwiny i zakreśla niewielki okrąg wokół odbytu.
Zdziera skórę z ramion - jej własne kończyny napinają się mocno -
wyszarpuje ją z łap na przedzie, siada okrakiem na wilku, a następnie zrywa
dalej: z grzbietu i klatki piersiowej, bioder i tylnych łap, aż wreszcie skóra
zostaje oddzielona od ciała.
Nacina mięso pośrodku, od szyi po pachwinę, przerywając okrąg
zakreślony wokół odbytu - staranne, płytkie cięcie, by nie rozerwać organów
wewnętrznych. Rozdziela klatkę piersiową i sięga obiema rękami do wnętrza
wilka, wyciągając skłębioną masę wnętrzności rozlewających się po podłożu.
Oddziela wątrobę, serce oraz nerki od reszty, odsuwa je na bok. Te
organy upiecze natychmiast. Gdyby przyszło jej zaspokoić wielki głód lub
nakarmić rodzinę, oczyściłaby i zjadła resztę wnętrzności, lecz teraz ma pod
dostatkiem mięsa.
Podsyca płomienie.
Unosi skórę i rozwiesza do suszenia na występie skalnym. Jej rany
pulsują.
Ostrzy zieloną, soczystą gałąź, nabija na nią wątrobę, serce oraz nerki, a
następnie trzyma nisko nad ogniem, żeby je przysmażyć. Obraca rożen, po
czym umieszcza na kamieniach, by teraz piekły się nieco wolniej.
Zostało wilcze ścierwo do oprawienia, ale ono może poczekać. Jej ciało
bardzo potrzebuje jedzenia. Wilcza krew nie wystarczy.
Zgarnia wnętrzności i wyrzuca na zewnątrz, na żer kołujących,
jazgoczących mew.
Później, o zmroku, leżąc na prowizorycznym łóżku i nasłuchując
trzaskania płomieni oraz odległego dudnienia fal, czuje przenikliwe,
niepokojące uczucie, którego nie jest w stanie sprecyzować. Może to ta
jaskinia i wypełniająca ją pustka. Żadnych dźwięków - oprócz ognia i fal.
Żadnej wrzawy rozbieganych dzieci. Żadnych odgłosów snu Pierwszego
Zabranego czy Drugiej Zabranej. Ani pojękiwania Krowy.
Chociaż w jej świecie życie często przyspieszało, to ostatnie wydarzenia
zaszły zbyt szybko. Dwie noce temu było ich jedenaścioro. Pierwszy Zabrany i
Druga Zabrana, Krowa, Dziewczyna, Chłopiec z bielmem, Bliźniacy, Królik,
Ziemiojad, Dziecko. Wszyscy razem w dużo większej jaskini, każdy ze swoim
dobytkiem w wybranej części groty, szukający odpadków, chodzący na
polowania. Teraz została sama.
Sama, nie licząc wilczego ducha. Ale zwierzę dobrze umarło. Tak jak
wkrótce ona. To nie jego duch ją niepokoi.
Poznała już, czym jest samotność.
Więc o co chodzi?
Z zewnątrz dobiega z góry świszczące pohukiwanie. Powtarza się raz po
raz.
Sowa. Przysiadła gdzieś na gałęzi i nawołuje partnerkę.
Uderzenia fal tłumią głos ptaka.
DWA
- Uspokój się, Roger!
To jego druga próba, do trzech razy sztuka. Jeszcze raz na nią nachlapie, a
wejdzie do basenu i utopi gówniarza.
Nastoletni chłopcy. Dobry Boże.
- Do diabła, Peg. Wskakuj. Na zewnątrz jest straszny skwar.
To prawda. Upał nie z tej ziemi. Wolałaby być gdziekolwiek, byle nie na
tym głupim garden-party z kiełbaskami i hamburgerami, gdzie zamiast piwa
dostawała lemoniadę, a jej mama i tata, sąsiedzi oraz tak zwani przyjaciele
obżerali się przez całe popołudnie. Czuła się jak w potrzasku. Ostatnio cały
czas miała wrażenie, jakby tkwiła w pułapce bez wyjścia. A w tej bluzie z
kapturem było goręcej niż w piekle. Jednak nie miała zamiaru jej zdjąć - ani
tym bardziej wchodzić do pieprzonej wody.
A już na pewno nie za namową Rogera Kaltsasa, który siedział obok na
krawędzi basenu i wymachiwał długimi, opalonymi nogami. W oczach miał
rozbiegane ognie.
- Dobrze mi tu, Roger, dzięki.
Roger miał czternaście lat, ona szesnaście, prawdopodobnie w całym
swoim życiu nie przeczytał żadnej książki, która nie była lekturą - a i tych
pewnie nie tykał - a na dokładkę nie miał pojęcia, co to znaczy sottovoce.
- Dziwka - mruknął i odepchnął się od krawędzi basenu.
- Słyszałam, ćwoku - rzuciła. Ale pewnie nie usłyszał, miał już uszy pełne
chlorowanej wody.
Tak czy siak czuła się dobrze stojąc na ziemi.
Przynajmniej mama i tata nie naciskali już, by wchodziła do wody. W
końcu nie tak dawno temu, kiedy miała trzynaście lat i już zaczynała, jak to
wyraziła się mama, pulchnieć (czemu do diabła dorośli tak kochają
eufemizmy?), Belle jeszcze mocno nalegała, żeby wskoczyła do wody.
Sytuacja przerodziła się w niezłą awanturę. Belle twierdziła, że nie trzeba się
wstydzić stawania się damą. Peggy odparła, że się nie wstydzi, tylko że jej
sutki są większe od piersi i chce poczekać aż proporcje wrócą do normy, czy
to jasne?
Z początku ojciec stawał po stronie matki. Jednak ostatecznie zawsze
przekonywał się do zdania Peggy. Mogła na niego liczyć. I tak, lato za latem,
nie wchodziła do żadnego basenu. Aż w wieku piętnastu lat poczuła, że jest
gotowa i z niekłamaną radością wślizgnęła się w czarny, jednoczęściowy strój
kąpielowy z lycry, głęboko wycięty na plecach.
Teraz znowu było inaczej.
Wytarła cienką warstewkę potu z górnej wargi. Czas na tę lemoniadę,
pomyślała.
Wyciągnęła nogi z wody i podźwignęła się. Po drugiej stronie podwórza
pan i pani Sims zmagali się z hibachi i grillem. Matka podeszła do stojącego
pod brzozą męża, który popalał winstona. Trzymała dwa piwa - jedno dla
siebie, drugie dla niego.
Ej, to nie fair.
Lemoniada.
- Chris?
- Tak, kotku.
Podała mu chłodnego micheloba.
- Ratujesz mi życie, Belle. Wiesz o tym? Dzięki.
Niemalże czytała mu w myślach. Wiedział, że to sprawia jej przyjemność.
Pociągnął solidny łyk i patrzył, jak sama przechyla butelkę. Jej pierwsze
piwo dzisiaj. Wypije jeszcze jedno, do jedzenia. Belle miała swoje zasady -
dwie butelki to jej nieprzekraczalny limit. Dwa piwa albo dwa kieliszki wina,
żadnego mocniejszego alkoholu. On zaś był specem od szkockiej.
Chociaż w takim piekarniku mich zdawał się lepszym ratunkiem.
- Dean chce z tobą pomówić - oświadczyła.
Zerknął jej przez ramię w stronę stolików. Dean siedział samotnie, sącząc
budweisera. Z łysą, nieosłoniętą niczym głową narażał się na poważne
poparzenia. Miał na sobie spodnie khaki z szelkami przewieszonymi przez
biały t-shirt i jak zwykle patrzył zbolałym wzrokiem. W jego stronę. I
naprawdę wyglądał na chętnego do rozmowy.
Chryste zbolały. Wybiła godzina.
Uśmiechnął się do żony. - Czemu tak sądzisz, Belle?
Jego ton podenerwował ją, to widać. Ale Belle łatwo się denerwowała.
- On po prostu...
- Jeśli Dean chce ze mną pogadać, to podejdzie i pogada. A ja wezmę
sobie burgera, kiedy burgery będą gotowe. Są już gotowe, Belle?
Wzięła kolejny solidny haust micheloba. Wyglądało to na bezwiedny gest.
Niczym skurcz.
- Nie... zaraz sprawdzę.
- W porządku. I miej oko na nasze Złotko, dobra? Znowu dręczy chłopaka
Clappów. Powinna dać sobie z tym spokój. Mam rację? A może dla odmiany
mam rację?
Jego córka znowu napastowała biednego dzieciaka. Danny Clapp miał
sześć lat, wyprzedzał Złotko o dwa lata i sześć cali. Ale nie mógł opędzić się
od niej ani na sekundę. Stała na ławce ogrodowej obok niego, obsypując mu
twarz i głowę całusami, a on na próżno starał się utrzymać ją na dystans i
umknąć przed łaskotkami. Tortura całusowa. Pewnie starzy dzieciaka
nauczyli go, że nieładnie popychać małe dziewczynki.
Dobrze dla nich. Nie za specjalnie dla Danny’ego.
Gdzie o tym słyszał? A może czytał? Pocałunek to zakamuflowane
ugryzienie.
Podobała mu się ta myśl. Jego mała córeczka gryzła.
Belle jednak wyglądała na zirytowaną. Przesadza. Zdaniem Chrisa Złotko
- naprawdę miała na imię Darleen - była nieziemsko urocza. Belle od zawsze
odrobinę ponosiło, gdy była mowa o jej dzieciakach.
- Do diabła, Złotko! - jęknęła Belle.
Patrzył jak maszeruje nachmurzona przez trawnik. Jak na niewysoką
kobietę stawiała naprawdę długie kroki.
Odpalił kolejnego papierosa od dogasającego winstona i pociągnął z
opróżnionej do połowy butelki. Właśnie wtedy Dean zdecydował się podnieść
tyłek i podejść.
Chris wyciągnął dłoń.
- Dean.
- Chris.
Chwyt miał nadzwyczaj mocny, mimo gładkiego i miękkiego wnętrza
dłoni.
- Kurewsko ładny dzionek, nie?
- O tej porze roku, Chris, nie można liczyć na nic lepszego.
- Się wie. Co ci chodzi po głowie, Dean?
- Nie widać? - Zmusił się do uśmiechu.
- Co u Diane?
- Dom jest naprawdę ładny. Lepszej opieki nie znajdziemy. Chris, chcę ci
jeszcze raz podziękować za podrzucenie im kilku ciepłych słów o nas. Niższe
koszty to ogromne odciążenie.
- Cieszę się, że to słyszę. Diane to dobra kobieta. Zasługuje na najlepsze.
Widać jakąś poprawę?
- No cóż... na pewno ma wygodniej, ale...
Nie zamierzał zapędzać się za daleko w rozmowie z Deanem o tych
sprawach. Diane się nie poprawi i obaj dobrze o tym wiedzą. Alzheimer. Z
tego, co słyszał, zaawansowane stadium. Poklepał go lekko po ramieniu.
Popiół z papierosa posypał się na biały rękaw jego t-shirtu, lecz Chris
najwyraźniej tego nie zauważył.
- Hej. Dlaczego nie pójdziesz popływać, stary druhu? Zapchaj odpływ
włosami. To ci dobrze zrobi.
Dean znów wymusił uśmiech. Kiepsko mu to wychodziło.
- Ta.
Zamiast się ruszyć, pociągnął budweisera.
Czuł, że nadchodzi niezręczna cisza. Oparł się o brzozę i dopił piwo. Po
drugiej stronie podwórka Belle ściągnęła Złotko z ławki i wlokła w stronę
domu.
- Pamiętasz, jak mówiłeś, żebym przyszedł najpierw do ciebie, jeśli
pomyślę o sprzedaży?
W końcu, pomyślał Chris. Wiedziałem.
- Jasne - odparł. - Ale nie uśmiecha mi się tracić najlepszego i jedynego
sąsiada.
- Ja po prostu... Nie jestem w stanie skupić się na utrzymaniu sklepu. Nie
potrafię znaleźć nikogo, kto zajmie się księgowością jak Diane. W każdym
razie konkurencja mnie wykańcza. Wiesz, że straciłem klientów, których
miałem od trzydziestu pięciu lat przez śmieszną różnicę dwóch centów na
funcie?
- Przyjdzie czas, że pożałują. Sieciówki nie udzielą im kredytu, nie będą
wspierać miesiącami.
Dean jakby go nie słyszał. Postawił butelkę opartą bezpiecznie o drzewo.
- Wpadłem po uszy, Chris. Będę z tobą szczery. Naprawdę nie mam serca,
by próbować z tego wyjść. Spędzam z Diane tyle czasu, ile jestem w stanie,
ale chciałbym jeszcze więcej.
- Ma się rozumieć.
- Dlatego zamierzam... Zamierzam odsprzedać cały ten biznes i wynająć
małą kawalerkę w pobliżu, żebym mógł spędzić z nią jej ostatnie miesiące.
Nie sądzę, by zostało jej wiele więcej.
Tym razem strzepnął popiół zanim położył dłoń na ramieniu Deana.
- Jeśli mówisz poważnie o sprzedaży, cieszę się, że przyszedłeś do mnie.
Wpadnij do biura w poniedziałek, to spiszemy papiery. Nie zbijesz fortuny,
ale dam ci uczciwą cenę.
- Wiem, że tak zrobisz, Chris.
Jemu chyba było już wszystko jedno.
- Wśród dobrych przyjaciół fajne jest to, że nie musisz martwić się o
wazeliniarstwo - powiedział.
- Dlatego przyszedłem do ciebie, Chris.
- I bardzo słusznie. Mam pomysł. Co ty na to, żebyśmy przyrządzili sobie
prawdziwego drinka? Też jesteś Szkot, mam rację?
- Burbon.
- Zaraz przyrządzimy czyściocha.
Podniósł butelkę Deana, wręczył mu ją i pchnął go w stronę domu.
- Masz już kupców sklepu?
- Jeszcze nie. Paru tylko pytało.
- OK, pogadamy o tym w poniedziałek. Zobaczymy, co da się zrobić. Pal
licho, nie?
- Pewnie. Pal licho.
Trzymając rękę na ramieniu Deana, pokierował nim przez trawnik.
Kiedy dopadła Złotko, jej córka trzymała twarz Danny’ego Clappa w
dłoniach i bez chwili przerwy cmokała go w usta. Chłopak umierał ze wstydu,
próbując wywinąć się z uścisku. Belle była wściekła.
- Mówiłam ci! Żadnego całowania! To... to po prostu niestosowne. Nie
mówiąc już o tym, że możesz się rozchorować. Jeszcze raz cię na tym
przyłapię, a pójdziesz ze mną do łazienki, słyszysz?
- No pewnie, że słyszę, mamusiu, krzyczysz mi do ucha!
- Pilnuj języka, młoda damo.
To jej całowanie. Nie znosiła go. Wydawało się, że było w nim coś
nienaturalnego, coś perwersyjnego.
Zaczęło się zaledwie rok temu. I mowa tu nie tylko o Dannym Clappie i
innych chłopcach. Na początku za cel obrała sobie Belle. Gdy kobieta
spostrzegła, iż ze Złotkiem coś jest nie tak, a nie że okazuje po prostu zwykłe
wyrazy czułości, szybko położyła temu kres. Nie należała do matek, które nie
stosują kar cielesnych. Liberalna głupota - porządne lanie od czasu do czasu
to idealny środek zaradczy, ona sama była zresztą święcie przekonana, że
rozdziela klapsy sprawiedliwie i nigdy nie puszczają jej nerwy.
Wtedy celem stała się Peggy. A także Brian. Ten wytrzymał tylko raz - za
drugim podejściem spoliczkował dziewczynkę. I znowu kara. Tym razem dla
obojga.
Gdzie do diabła podziewał się Brian?
- Gdzie twój braciszek, Złotko?
- Nie wiem. Gdzie idziemy?
- Do domu. Usiądziesz i pooglądasz telewizję. Chyba starczy ci na dzisiaj
zabaw z innymi dziećmi. Darleen Cleek, jeśli chcesz być członkiem tej
rodziny, musisz nauczyć się panować nad sobą. Opanowanie, rozumiemy się?
Jeśli chcesz, weź sobie napój imbirowy. Zawołam cię, gdy będziemy się
zbierać.
- Ale mamo...
Wprowadziła ją do salonu, znalazła pilot i włączyła telewizor Simsów.
Sally Sims nie będzie miała nic przeciwko. Usadziła Złotko na krześle przed
odbiornikiem i wręczyła jej pilot. Złotko wzięła go i wetknęła kciuk do ust.
Cztery lata, a wciąż ssała kciuk.
Wciąż skupiała się na zachowaniach oralnych. Karmiąc ją, Belle cierpiała
nieustanne katusze. Z Peggy czy Brianem nie miała tak ciężkich przepraw.
Gorsza była tylko ta czwarta. Ta, o której nie rozmawiali.
- I żebym nie usłyszała choćby piśnięcia, dopóki cię nie zawołam, czy to
jasne?
- Tak, mamo. - Odpowiedziała automatycznie, bo zdążyła już zająć się
przerzucaniem kanałów.
Darleen była urocza, lecz zakres uwagi miała godny muchy.
Belle westchnęła i wyszła, żeby dołączyć do reszty.
Brian Cleek siedział pod koszem na podjeździe Simsów, obracając piłkę
w dłoni, pijąc lemoniadę i obserwując, jak mała Jenny Diva pada ofiarą trzech
dziesięciolatków.
Sammy i John mieli patykowate sylwetki i tak jak on długie ręce, za to
Frankie był tłuściochem. Chociaż w tym przypadku bycie tłuściochem na coś
się przydało. Przyparli ją do kąta między żywopłotami tak, żeby nie miała
którędy uciec.
- No dawaj - powiedział Sammy - nie bądź zasraną trzęsimajtką.
Popchnął ją jeszcze bardziej w stronę żywopłotów. Na tyle, by zdała sobie
sprawę, że tak łatwo się nie wywinie.
- Przestańcie! - zawołała.
- Pokaż je! - domagał się tłuścioch Frankie.
- Co mam pokazać?
Sammy pchnął ją jeszcze bardziej. Tym razem krzewy podrapały jej nagie
ramiona.
- Ała! Przestańcie!
- Frankie ma rację. Pokaż je. No dawaj.
- O czym wy mówicie?
Naprawdę nie rozumiała. No cóż, w wieku dziesięciu lat chłopcy pod
pewnymi względami daleko wyprzedzają dziewczęta. Jeśli już o tym mowa,
podobnie rzecz się ma w wieku Briana, czyli w wieku trzynastu lat. Zgodnie z
wiedzą powszechną - przynajmniej jeśli wierzyć jego siostrze, Peggy -
dziewczyny w pewnym momencie doganiają chłopców, i to z hukiem. Tyle że
Brian jak na razie nie spotkał się z niczym, co by potwierdzało te słowa.
Dopił lemoniadę, odstawił szklankę, po czym wstał i cofnął się po
makadamowej powierzchni, kozłując i obserwując ich poczynania.
- Swoje chaszcze, głupia - wyjaśnił John. - Pokaż swoje chaszcze.
- Moje co?
Zastanawiał się, czy w wieku dziesięciu lat mają już chaszcze. Raczej nie.
Wykonał rzut wolny. Trafił. Zebrał piłkę spod kosza.
- Trzymaj ją, Frankie - rzekł Sammy.
Tłuścioch złapał dziewczynę za oba ramiona i obrócił w stronę
Sammy’ego. Wydała mysi pisk. Iiiik. Zgaduj zgadula: czyżby to Frankie
ściskał za mocno, a może po prostu dotknęła jego spoconego sadła?
Sammy dźgał ją w chudą klatkę piersiową, recytując z uśmiechem kolejne
słowa:
- Chcemy. Zobaczyć. Twoje. Chaszcze!
- Nie! - odparła.
Jenny najwyraźniej dalej nie wiedziała, o co chodzi. Zaczęła płakać, łzy
płynęły jej z oczu. I wtedy zrozumiała: Frankie sięgnął do paska dolnej części
jej plisowanego, dwuczęściowego stroju kąpielowego i zaczął go ściągać.
Chłopcy pękali ze śmiechu, widząc, jak dziewczyna szarpie się na wszystkie
strony, kopie i walczy.
- Hej! Przestańcie!
Pan French trzymał w dłoni zjedzonego do połowy hot doga. Wciąż
przeżuwał.
Pan French służył kiedyś w piechocie. On do nich nie podszedł. On
wychynął znienacka.
- Co wy tu do cholery wyprawiacie chłopcy, co?
Nie mieli na to odpowiedzi. Patrzyli po sobie. Nie znaleźli wyjaśnienia
również w oczach kolegów. Nie wiedzieli, ile facet widział, idąc zza domu,
tak czy inaczej dostaną po dupach za dobieranie się do dziewczyny i mieli
tego świadomość. Frankie puścił jej rękę, Jenny upadła niezdarnie na asfalt,
wybuchając płaczem. Sammy, John i Frankie pognali, jakby piłka wciąż była
w grze, a oni właśnie okrążali trzecią bazę i mknęli do domowej. Nawet
Frankie dostał przyspieszenia, jakby ktoś przypiekał mu tyłek.
Brian wykonał kolejny rzut wolny. Wpadła. Zebrał.
Pan French pomógł Jenny wstać. Rzucił na Briana piorunujące spojrzenie.
- Czemu im na to pozwoliłeś, Brian?
- Słucham, proszę pana?
Jego oczy się zwęziły. W ich gromiącym spojrzeniu pojawiła się pogarda.
- Proszę pana? Powiedziałeś do mnie proszę pana?
- Tak, proszę pana.
- Słuchaj, ty mały mądralo...
- Wykonywałem tylko rzuty wolne, proszę pana.
- Jasne. No pewnie. Ale, cholera, wiesz dobrze, że powinieneś był
zainterweniować. O ile są młodsi od ciebie? Trzy lata? Cztery?
- Naprawdę nie zauważyłem, proszę pana. Skupiłem się na rzutach
wolnych.
- Ty... Chryste Panie!
Potrząsnął głową z obrzydzeniem. Brian i tak miał to w dupie. On był z
marines, miał jaja. Jebać go.
Rzucił. Piłka uderzyła w obręcz, chybił. Dwa z trzech. Nieźle, ale mogło
być lepiej.
Pan French zaprowadził Jenny z powrotem na piknik.
Brian zebrał.
Chris zerknął w lusterko wsteczne na śpiącą Złotko. Ubrudziła sobie
brodę musztardą. Uśmiechnął się. Brian usiadł obok i trzasnął drzwiami. Mała
nawet nie drgnęła. Sen niewinnej.
- Jak tam, kolego?
- Osiem na dziesięć, tato.
- Bez zmian?
- Jak ostatnio i przedostatnio. Ale chyba zaczynam to łapać.
- Nie wygrasz, jeśli nie będziesz trafiał wolnych.
- Wiem.
Patrzył, jak Belle i Peg podchodzą do escalade’a od tyłu - Belle z dwoma
krzesłami plażowymi, Peg ze schludną stertą mokrych ręczników. Wdusił
autozamek, by otworzyć klapę z tyłu.
- Idzie Roger - rzekł Brian. - Ma poważny interes do Peggy.
Cleek zerknął w lusterko. Zobaczył płowowłosego dzieciaka z kurzą
klatką piersiową, idącego z rodzicami do samochodu. Brian miał rację.
Dzieciak wpatrywał się w nią jak w obrazek. Powiedział do niej coś, czego
Chris nie dosłyszał, ona wzruszyła ramionami i coś mu odpowiedziała.
Cokolwiek chłopak usłyszał, uśmiech na jego twarzy zbladł.
Odprawiony z kwitkiem, pomyślał Cleek. Biedak.
Nie dziwiło go, że chłopak próbował. Z jego córki zrobiła się niezła
sztuka.
Belle zamknęła tylną klapę, obeszła samochód od strony pasażera, wsiadła
z przodu. Peg usadowiła się na tylnym siedzeniu obok siostry. Pozamykali
drzwi.
Odwrócił się do córki.
- Nie dasz już nura, co?
- Od chloru włosy robią się obrzydliwe.
Zaśmiał się. Jego zdaniem śmiech zabrzmiał świetnie. Jak zwykle zresztą.
- No tak - powiedział - a tego przecież byśmy nie chcieli, no nie?
Odpalił escalade’a i ruszył.
Obudziły ją wyboje na drodze gruntowej. To znaczyło, że byli prawie w
domu.
Znowu śniła o zamku.
Ona, Max, Cindy i Misio - Max był jej słonikiem, Cindy lalką, a Misio...
no, misiem - wypłynęli na jezioro w niewielkiej łodzi. Misio wiosłował,
ponieważ niedźwiedzie są silne. Wiatr mierzwił jej włosy, był ładny,
słoneczny dzień. Powierzchnia falowała lekko.
Miała ze sobą koszyk piknikowy z ciasteczkami w kształcie ludzików, a u
stóp jasnoczerwone, kandyzowane jabłka. Zdążyła powiedzieć Cindy, że
muszą zaczekać aż jabłka trochę się ogrzeją i staną kleiste, ociekające sokiem
i łatwiejsze do jedzenia. Miała już otworzyć koszyk, by dać jej ciasteczko,
gdy niebo pociemniało, wiatr się wzmógł, a biedny Misio musiał siłować się z
wiosłami. Wówczas na jezioro opadł taki mrok, że przestała ich widzieć.
Zupełnie, jakby wszyscy zniknęli i została sama.
Ale nie była sama. Przekonała się o tym, kiedy łódź przybiła do brzegu, a
niebo przejaśniło się nieco i wszyscy nagle byli z nią, stojąc przed zamkiem.
Zamek był wielki, wysoki, stary i przekrzywiony. Cindy bała się, ale nie
Złotko.
Tam zrobimy nasz piknik, powiedziała, po czym zobaczyła, że znaleźli się
w wielkiej jadalni, która także była przekrzywiona, ale miała długi, szeroki
stół. Ustawiła na nim koszyk, wszyscy usiedli, a ona rozpakowywała
ciasteczkowe ludziki i czerwone jabłka kandyzowane, które wciąż nie były
dosyć lepkie, więc włożyła je z powrotem i rozdała tylko ciasteczka.
- Najpierw odgryzasz głowy, dziewczynko! - Pojawił się głos. To był głos
czarownicy-która-przemieniła-się-w-czarownika-a-potem-znowu-w-
czarownicę.
Odwrócili się i zobaczyli ją ubraną na czarno, stojącą przed wielkim,
ogromniastym kominkiem, którego wcześniej tam nie było. Wymachiwała na
nich pokrzywioną, czarną różdżką, miała sterczące z ust powykrzywiane zęby
podobne do brudnych, groźnych widelców. Kiedy krzyknęli na jej widok,
przemieniła się w tego gigantycznego, płaskogłowego człowieka ze spiczastą
czapką i wyłupiastymi, czerwonymi oczami, różdżka zmieniła się w pałkę
podobną do stołowej nogi, a zęby zakręciły do środka jak u psa.
Ryknął na nich, uciekli. Wybiegli przez drzwi, łódka była bardzo daleko.
Usłyszała, jak człowiek przemienia się z powrotem w czarownicę i mówi
naprawdę blisko za Złotkiem, strasznie blisko, pełnym strasznego śmiechu
głosem: Nadal mam różdżkę, dziewczynko! Mam różdżkę!
Obudziła się. Wciąż przestraszona, jak zawsze.
Przed nią stał dom. Jej dom. Dom.
TRZY
Kobieta śpi, pod sobą ma łóżko z liści i pędów, obok dogasa otoczone
kamieniami ognisko oraz suszy się wilcza skóra.
Śpi niespokojnie i śni.
Z początku jest inaczej. Z początku biegnie przez zarośla, niemal tańczy
wśród gęstwiny, pełna gracji i podekscytowania polowaniem, oczy ma szeroko
otwarte, zmysły wyczulone, zdobycz w zasięgu wzroku. Pozostali, poza
Krową, są bezpieczni przy niej, Druga Zabrana kilka kroków za nią, z dzidą w
pogotowiu. Kobieta czuje przypływ dumy. Druga Zabrana ma zadatki na
przywódcę.
Nagle słychać płacz dziecka, ona trafia z powrotem do jaskini, kopuluje z
Pierwszym Zabranym. I chociaż nie jest to do końca przyjemne, jego stękanie,
pchnięcia od tyłu oraz zapach potu są przynajmniej znajome. Nieznajome jest
kwilenie dziecka. To nie jej dziecko. Ani Drugiej Zabranej. Ich głosy zna
dobrze.
- Babai - mówi.
Rozgląda się po wypełnionej migotliwym światłem jaskini, szuka źródła
dźwięku. Za stosem toporów, młotków, siekier oraz innych narzędzi i broni.
Za ogniskiem. Za stertą ubrań. W końcu jest. Wisi między trzema skórami:
królika, lisa oraz człowieka, w dalszym, prawym rogu jaskini. Dziecko w
zasupłanym, jasnym worku, zagrzebane we własnych szczynach i gównie.
Wije się, zawodzi. Mimo że jest martwe.
Kobieta, samotna wewnątrz nowej jaskini, obraca się we śnie i jęczy. Jej
dłoń wędruje do opatrzonej wodorostami rany na boku. Zaciska pięść, wtula
się w posłanie.
We śnie odrywa od siebie Pierwszego Zabranego, odpycha pomimo jego
protestów, pomimo wzwodu. Wstaje, idzie do dziecka. Patrzy zdumiona. Jak
może być zarazem żywe i martwe? Widzi jego drobną twarzyczkę przyciśniętą
do wewnętrznej strony worka.
Warczy na nią.
Nagle jaskinia rozbrzmiewa wystrzałami karabinów. Pierwszy Zabrany
odwraca się. Gdzieś krzyczy jakaś kobieta. Inna przyciska twarz jednego z
Bliźniaków do ognia, a ten piszczy, gdy trzaskające płomienie i iskry ze
skwierczeniem wypalają mu oblicze. Kolejne strzały, kolejne krzyki, jęki i
szczęk łańcuchów.
Kobieta, samotna wewnątrz nowej jaskini, naciska palcami na rany, aż
wypływa krew.
We śnie znowu jest cicho. Otaczają ją zmarli.
Nawet dziecko w worku milczy. Zdejmuje zawiniątko i kładzie na derce
przed dogasającym żarem ogniska, rozsupłuje. Dziecko ma szeroko otwarte
oczy, Kobieta je zamyka. Zawija dziecko w derkę, by ochronić przed
porannym chłodem, na jego piersi kładzie pióro szarej mewy.
W nowej jaskini jej dłoń opada bezwładnie na bok. Śpi.
CZTERY
Półtorej godziny przed świtem Cleek siedział przy kuchennym stole,
umyty, ogolony i ubrany, przygotowując sztucer. Oliwił go starannie, a
zarazem oszczędnie. Kropla oleju za dużo, a kanadyjski jeleń wyczuje cię na
milę. Spluwa to istne cudeńko.
Remington 700, samopowtarzalny, z ergonomicznie wyprofilowaną,
klasycznie orzechową kolbą, rzeźbionym chwytem, wyniesioną baką
policzkową do szybkiej stabilizacji w razie konieczności nagłego
wycelowania oraz celownikiem optycznym leupold 3x9. Naboje: 7mm
remington magnum. Dziecina z trzystu jardów rozsadzała świszczą.
Sprawdzone.
I tylko trzy patyki - to się nazywa interes.
Belle stała przy ekspresie do kawy. Obojgu przyniosła po drugim kubku.
Czarną dla niego. Dla siebie z cukrem i śmietanką. Usiadła i westchnęła.
- Zwróciłeś uwagę na Peg ostatniej nocy? - spytała.
- Ta.
- Chora jak smutny pies, Chris.
- Wiem. Skoro mowa o psach. Karmisz je?
- Kolej Briana. Psy mogą poczekać.
Odłożył szczoteczkę i upił łyk kawy. Dobra jamajska mieszanka, którą
sprzedawali w Kristy’s, trzydzieści dolarów za funt, drobno zmielona. Zapalił
winstona i odchylił się na krześle.
- Peg wydobrzeje - powiedział. - Nie martw się.
Popatrzyła na niego tym swoim wzrokiem. Odziedziczyła go po matce.
Jest takie powiedzenie: Chcesz wiedzieć, jaką kobietę bierzesz za żonę?
Spójrz na jej matkę. Przez te wszystkie lata przekonał się, że tkwi w nim
spore ziarno prawdy. Jej matka nieraz tak patrzyła: odrobina obawy, odrobina
skupienia. Jakby walczyła z problemem matematycznym, ale nie była pewna
swoich równań.
Popijali kawę w ciszy.
Dopalił papierosa, osuszył kubek i odłożył przyrządy do czyszczenia Otis
Jack Ketchum Lucky McKee Kobieta tłumaczył: Mateusz Kopacz Replika 2012 Wydanie I
„Ty chcesz ją pocałować. Ja chcę jej spróbować. Nie ma żadnej różnicy.” Issei Sagawa „W każdym domu jak ze snów Koszmar” Joe Jackson „Zeszłej nocy rozmawiałem z bogiem. Mówi, że gdyby mogła znowu umyć cipę do czysta, mogłaby wam wybaczyć, wy tępe chuje, którzy ją zgwałciliście.” Jerzy Livingston, The Stroup Stories
OD KETCHUMA: Dziękuję Andrew, Billowi oraz mojemu wspólnikowi, Lucky’emu. Braunie za marzenie. Pauli za prawie wszystko. Kristy - doskonale wie, za co. A także Pollyannie za bezpośrednią, potworną inspirację. OD McKEE: Mamie i tacie za przyzwoite wychowanie. Siostrom: Boog, Jaye i Angie, za to, że są wspaniałymi kobietami. Braciom, Kevinowi oraz Chrisowi, za to, że nie są jak Cleek, a także moim towarzyszom zbrodni, Andrew, Billowi i Polly. Dzięki również tobie, Dallas, za pokazanie dzieciakowi, jak to się robi.
Kobieta
CZĘŚĆ PIERWSZA
JEDEN Kobieta nie zna pojęcia piękna. Sama też nie jest urodziwa. Chyba że piękno sprowadza się do siły, a ona jest silna - ponad sześć stóp wzrostu, długie ramiona i nogi jak u małpy. Mimo to z jej dużych szarych oczu wyziera pustka, o ile akurat nie przypatruje się czemuś z uwagą, cerę ma bladą od braku światła, skórę paskudną, poznaczoną ukąszeniami pasożytów i owadów, śmierdzącą krwią jak sęp. Od jej pełnej prawej piersi do biodra biegnie szeroka, gładka blizna - przed jedenastoma laty śrut ze strzelby wyszarpnął jej kawał ciała. Nad lewym okiem, aż za ucho, rozciąga się druga szrama, zasługa kolejnego pocisku. Od tamtej pory w tym miejscu nie rośnie ani brew, ani włosy. Wygląda, jakby poraził ją piorun. Kobieta nie jest urodziwa i nie zna pojęcia piękna... Już prawie świt - najmroczniejsza część doby za nią. Wyłania się z gęstego lasu, całymi godzinami, może nawet dniami, przemierzała go skalistym, ubitym szlakiem, z gorączką buzującą we wnętrzu. Noc dogania dzień, dzień dogania noc. Zna dobrze wszystkie te ścieżki. W końcu plaża. O świcie to miejsce nie oferuje schronienia. Po drodze zatrzymywała się, nasłuchiwała, wracając raz po raz po śladach. Jest pewna, że nikt jej nie śledzi. Dali za wygraną. Jeśli w ogóle śledzili ją w ciemnościach. A poruszała się tylko w mroku. Jej rany to świadectwo szczęśliwego losu - lewy bok pokazuje dobitnie, że niewiele brakowało. Nóż i kula. Sierp księżyca i pełnia, ledwie kilka cali od siebie. Zakleiła rany błotem i mocno zacisnęła na nich pas. Smuga krwi nie pomoże nikomu tropić. Mimo to potrzebuje leczenia. Ból. Ból pulsuje w całym ciele, od ramion po kolana. Bije w ciało jak fale o brzeg. Lecz cierpienie trzeba znieść. To nic wielkiego w porównaniu z bólami porodu. Ból mówi tylko jedno.
Jest żywa. Mimo to potrzebuje leczenia. Mierzy wzrokiem skalisty brzeg i nagle dostrzega. Ten kształt i kolor. Żółtozielone, długie, płaskie liście z podmorskich lasów, wyrzucone na brzeg. Połyskują - mokre, żywe, zdrowe. Brnie w fale, chłodny pływ w tę i z powrotem omiata jej łydki. Pchnięcie, szarpnięcie. Migotanie na falach. Wydatny odór morza, przeciągły smród śmierci. Linia brzegowa rodzi się i umiera. Nie może oprzeć się temu wszystkiemu. Morze zawsze było jej sprzymierzeńcem. W ciche noce, kiedy fale nie były wysokie, słyszała jak świat oddycha. Poluźnia pas, opuszcza na biodra, ostrożnie, by nie zgubić noża. Klęka i delikatnie obmywa rany z błota, krew spływa po przepasce biodrowej do wody. Kobieta wstaje, idzie w stronę brzegu. Schyla się i wygrzebuje liście spomiędzy skał, przemywa je z piasku i krabich skorup, przyciska do ran. Szczypie. Takie właśnie jest morze. Morze przepływa przez nią niczym trucizna, niczym dar. Z wolna ból przygasa. Zgarnia jeszcze więcej grubych jak skóra liści, myje je, po czym przykłada do boku. Zaciska pas wokół nich. Idzie wzdłuż żwirowej plaży. Szuka jedzenia w utworzonych przez fale nadbrzeżnych basenach, patrzy w górę na urwiska w poszukiwaniu schronienia. Wkrótce znajduje to, co chciała. Niewielkie skupisko małż. Parę małych krabów. A jakieś czterdzieści stop wyżej, piętnaście jardów przed nią, wąska szczelina w granitowej powierzchni, ledwie widoczna, ukryta pod zasłonami torfowca - wejście do jaskini. Rozgryza kraby i pochłania niemal w całości. Chwyta po dwie małże naraz, tłucze o skały, po czym koniuszkami palców wyłamuje do końca muszle i z mlaskaniem wyjada środek. Kiedy kończy, przecina plażę i wspina się na wąską ścieżkę wiodącą ku jaskini. Zatrzymuje się jakieś dziesięć stóp od wejścia. Węszy. Wyjmuje nóż. Na ostrzu od poprzedniej nocy wciąż widnieją ślady ciemnobrązowych plam jej własnej krwi - pozostałość po nieoczekiwanej zdradzie ostatniego członka jej utraconej rodziny. Krowa dźgnął ją tuż powyżej biodra. I przypłacił to życiem.
Ale teraz czuje inne życie. Znajome. Mocz. Wilka. Zwierzę oznaczyło jaskinię. I to niedawno. Dobrze wie, że wilki na ogół nie są wrogami. Większość ucieka przed człowiekiem, nie ryzykując konfrontacji z tak nieprzewidywalnym przeciwnikiem. Tyle że wilki nie poszukują jaskiń, chyba że się oszczeniły, ale przecież okres rozrodczy dobiegł końca. Temu schronienie najwyraźniej było potrzebne. Kobieta stąpa miękko, przystaje, słucha. Podchodzi z nożem uniesionym na wysokości ramienia, chwyt ma pewny, czujny. Ponownie przystaje, słysząc skrobanie łapą po skale. Wilk wstaje. Jest nie więcej niż dziesięć stóp od niej. Kobieta słyszy warczenie. Ciche, agresywne. Ten wilk jest wrogiem. Potrafi go sobie wyobrazić. Pysk ma skierowany w jej stronę. Uszy uniesione. Na masywnym, wygiętym w luk grzbiecie jeży się futro, długie łapy ugięte do skoku. Na jego potężnym pysku wargi zwinęły się w fałdy, warczenie odsłoniło sześć ostrych siekaczy, służących do cięcia zdobyczy, a także dwa zakrzywione do wewnątrz kły, przeznaczone do rozszarpywania ofiar. Napina mięśnie. Kobieta wyczuwa to w ciemności. Wie, że wilk również ją czuje, że węszy za jej krwią na nożu. Wnętrze jaskini, nagły, gwałtowny ruch, błysk żółtych ślepiów, szarobrązowe cielsko gna w jej stronę. Kobieta pochyla się na spotkanie tego pędu, tego nurkowania do jej gardła. Pochyla się do przodu, w bok, po czym płynnym łukiem sunie nożem w dół, aż wilk pada ociężale na grzbiet u wlotu jaskini, dociskając wbity w kark nóż i przebierając bezradnie łapami w powietrzu. Kobieta umacnia swoją przewagę - chwyta w obie dłonie rękojeść noża, szarpie barkami, plecami oraz przedramionami, przekraja umięśniony kark i kość zwierzęcia, aż po czaszkę. Wilk, niczym mały pies potraktowany kopniakiem, wydaje z siebie pojedynczy pisk, po czym umiera. Kobieta ocenia swoją zdobycz. Wilk jest stary. Ma białe włosy wokół pyska, oczu i podbródka. To samiec. Wielki. Jeleniowi sięgałby do grzbietu. Ma okaleczoną prawą przednią łapę. Wargi też pokrywają świeże blizny. Kobieta otwiera mu pysk. Podniebienie górne również poharatane. Wilk wpadł we wnyki i w jakiś sposób zębiskami wygryzł sobie drogę na wolność. Kobieta podziwia jego siłę i zajadłość. To
wszystko wyjaśnia, czemu samotnie ukrył się w jaskini. Te rany, ten wiek. Wilk nie ma rodziny. Skaza w stadzie. Kobieta odsuwa się, podchodzi i zagląda do wnętrza. W kilka chwil oczy przyzwyczajają się do mroku. Grota nie jest głęboka, zapewne cztery długości jej ciała. Ściany w części frontowej oraz tylnej zbiegają się na tyle, że z rozłożonymi rękami może dotknąć ich obu - jedynie w środku jest szerzej. Sklepienie zaś znajduje na tyle wysoko, że bez problemu staje wyprostowana. Ludzie nie używali tej jaskini. Nie ma żadnych odpadków ani śladów ognia. Rzadka rzecz. Nada się. Chwyta wilka za przednie łapy i ciągnie do środka. Klęka nad raną na karku i zaczyna powoli pić. Do sucha. W nieco ponad dwie godziny buduje na tyłach jaskini łóżko ze świeżych, miękkich gałęzi sosnowych. W ciągu kolejnej godziny zbiera odpowiednio dużo kory, suchych konarów, drewna wyrzuconego na brzeg oraz kamieni. Krzesze ogień, podsyca go korą oraz gałązkami, a następnie co jakiś czas dorzuca po trzy większe szczapy. Pora na wilka. Wyjmuje nóż z pochwy. Jutro trzeba będzie go naostrzyć, lecz na ten moment musi wystarczyć. Kobieta przewraca wilka na grzbiet i tnie w poprzek szyi, póki masywna głowa nie odpada od ciała. Potem odrąbuje stopy. Włożywszy nóż pod skórę, sunie nim tak, by nie naruszyć mięsa, wycina pojedynczą linię od szyi do pachwiny i zakreśla niewielki okrąg wokół odbytu. Zdziera skórę z ramion - jej własne kończyny napinają się mocno - wyszarpuje ją z łap na przedzie, siada okrakiem na wilku, a następnie zrywa dalej: z grzbietu i klatki piersiowej, bioder i tylnych łap, aż wreszcie skóra zostaje oddzielona od ciała. Nacina mięso pośrodku, od szyi po pachwinę, przerywając okrąg zakreślony wokół odbytu - staranne, płytkie cięcie, by nie rozerwać organów wewnętrznych. Rozdziela klatkę piersiową i sięga obiema rękami do wnętrza wilka, wyciągając skłębioną masę wnętrzności rozlewających się po podłożu. Oddziela wątrobę, serce oraz nerki od reszty, odsuwa je na bok. Te organy upiecze natychmiast. Gdyby przyszło jej zaspokoić wielki głód lub nakarmić rodzinę, oczyściłaby i zjadła resztę wnętrzności, lecz teraz ma pod
dostatkiem mięsa. Podsyca płomienie. Unosi skórę i rozwiesza do suszenia na występie skalnym. Jej rany pulsują. Ostrzy zieloną, soczystą gałąź, nabija na nią wątrobę, serce oraz nerki, a następnie trzyma nisko nad ogniem, żeby je przysmażyć. Obraca rożen, po czym umieszcza na kamieniach, by teraz piekły się nieco wolniej. Zostało wilcze ścierwo do oprawienia, ale ono może poczekać. Jej ciało bardzo potrzebuje jedzenia. Wilcza krew nie wystarczy. Zgarnia wnętrzności i wyrzuca na zewnątrz, na żer kołujących, jazgoczących mew. Później, o zmroku, leżąc na prowizorycznym łóżku i nasłuchując trzaskania płomieni oraz odległego dudnienia fal, czuje przenikliwe, niepokojące uczucie, którego nie jest w stanie sprecyzować. Może to ta jaskinia i wypełniająca ją pustka. Żadnych dźwięków - oprócz ognia i fal. Żadnej wrzawy rozbieganych dzieci. Żadnych odgłosów snu Pierwszego Zabranego czy Drugiej Zabranej. Ani pojękiwania Krowy. Chociaż w jej świecie życie często przyspieszało, to ostatnie wydarzenia zaszły zbyt szybko. Dwie noce temu było ich jedenaścioro. Pierwszy Zabrany i Druga Zabrana, Krowa, Dziewczyna, Chłopiec z bielmem, Bliźniacy, Królik, Ziemiojad, Dziecko. Wszyscy razem w dużo większej jaskini, każdy ze swoim dobytkiem w wybranej części groty, szukający odpadków, chodzący na polowania. Teraz została sama. Sama, nie licząc wilczego ducha. Ale zwierzę dobrze umarło. Tak jak wkrótce ona. To nie jego duch ją niepokoi. Poznała już, czym jest samotność. Więc o co chodzi? Z zewnątrz dobiega z góry świszczące pohukiwanie. Powtarza się raz po raz. Sowa. Przysiadła gdzieś na gałęzi i nawołuje partnerkę. Uderzenia fal tłumią głos ptaka.
DWA - Uspokój się, Roger! To jego druga próba, do trzech razy sztuka. Jeszcze raz na nią nachlapie, a wejdzie do basenu i utopi gówniarza. Nastoletni chłopcy. Dobry Boże. - Do diabła, Peg. Wskakuj. Na zewnątrz jest straszny skwar. To prawda. Upał nie z tej ziemi. Wolałaby być gdziekolwiek, byle nie na tym głupim garden-party z kiełbaskami i hamburgerami, gdzie zamiast piwa dostawała lemoniadę, a jej mama i tata, sąsiedzi oraz tak zwani przyjaciele obżerali się przez całe popołudnie. Czuła się jak w potrzasku. Ostatnio cały czas miała wrażenie, jakby tkwiła w pułapce bez wyjścia. A w tej bluzie z kapturem było goręcej niż w piekle. Jednak nie miała zamiaru jej zdjąć - ani tym bardziej wchodzić do pieprzonej wody. A już na pewno nie za namową Rogera Kaltsasa, który siedział obok na krawędzi basenu i wymachiwał długimi, opalonymi nogami. W oczach miał rozbiegane ognie. - Dobrze mi tu, Roger, dzięki. Roger miał czternaście lat, ona szesnaście, prawdopodobnie w całym swoim życiu nie przeczytał żadnej książki, która nie była lekturą - a i tych pewnie nie tykał - a na dokładkę nie miał pojęcia, co to znaczy sottovoce. - Dziwka - mruknął i odepchnął się od krawędzi basenu. - Słyszałam, ćwoku - rzuciła. Ale pewnie nie usłyszał, miał już uszy pełne chlorowanej wody. Tak czy siak czuła się dobrze stojąc na ziemi. Przynajmniej mama i tata nie naciskali już, by wchodziła do wody. W końcu nie tak dawno temu, kiedy miała trzynaście lat i już zaczynała, jak to wyraziła się mama, pulchnieć (czemu do diabła dorośli tak kochają eufemizmy?), Belle jeszcze mocno nalegała, żeby wskoczyła do wody. Sytuacja przerodziła się w niezłą awanturę. Belle twierdziła, że nie trzeba się wstydzić stawania się damą. Peggy odparła, że się nie wstydzi, tylko że jej sutki są większe od piersi i chce poczekać aż proporcje wrócą do normy, czy
to jasne? Z początku ojciec stawał po stronie matki. Jednak ostatecznie zawsze przekonywał się do zdania Peggy. Mogła na niego liczyć. I tak, lato za latem, nie wchodziła do żadnego basenu. Aż w wieku piętnastu lat poczuła, że jest gotowa i z niekłamaną radością wślizgnęła się w czarny, jednoczęściowy strój kąpielowy z lycry, głęboko wycięty na plecach. Teraz znowu było inaczej. Wytarła cienką warstewkę potu z górnej wargi. Czas na tę lemoniadę, pomyślała. Wyciągnęła nogi z wody i podźwignęła się. Po drugiej stronie podwórza pan i pani Sims zmagali się z hibachi i grillem. Matka podeszła do stojącego pod brzozą męża, który popalał winstona. Trzymała dwa piwa - jedno dla siebie, drugie dla niego. Ej, to nie fair. Lemoniada. - Chris? - Tak, kotku. Podała mu chłodnego micheloba. - Ratujesz mi życie, Belle. Wiesz o tym? Dzięki. Niemalże czytała mu w myślach. Wiedział, że to sprawia jej przyjemność. Pociągnął solidny łyk i patrzył, jak sama przechyla butelkę. Jej pierwsze piwo dzisiaj. Wypije jeszcze jedno, do jedzenia. Belle miała swoje zasady - dwie butelki to jej nieprzekraczalny limit. Dwa piwa albo dwa kieliszki wina, żadnego mocniejszego alkoholu. On zaś był specem od szkockiej. Chociaż w takim piekarniku mich zdawał się lepszym ratunkiem. - Dean chce z tobą pomówić - oświadczyła. Zerknął jej przez ramię w stronę stolików. Dean siedział samotnie, sącząc budweisera. Z łysą, nieosłoniętą niczym głową narażał się na poważne poparzenia. Miał na sobie spodnie khaki z szelkami przewieszonymi przez biały t-shirt i jak zwykle patrzył zbolałym wzrokiem. W jego stronę. I naprawdę wyglądał na chętnego do rozmowy. Chryste zbolały. Wybiła godzina. Uśmiechnął się do żony. - Czemu tak sądzisz, Belle?
Jego ton podenerwował ją, to widać. Ale Belle łatwo się denerwowała. - On po prostu... - Jeśli Dean chce ze mną pogadać, to podejdzie i pogada. A ja wezmę sobie burgera, kiedy burgery będą gotowe. Są już gotowe, Belle? Wzięła kolejny solidny haust micheloba. Wyglądało to na bezwiedny gest. Niczym skurcz. - Nie... zaraz sprawdzę. - W porządku. I miej oko na nasze Złotko, dobra? Znowu dręczy chłopaka Clappów. Powinna dać sobie z tym spokój. Mam rację? A może dla odmiany mam rację? Jego córka znowu napastowała biednego dzieciaka. Danny Clapp miał sześć lat, wyprzedzał Złotko o dwa lata i sześć cali. Ale nie mógł opędzić się od niej ani na sekundę. Stała na ławce ogrodowej obok niego, obsypując mu twarz i głowę całusami, a on na próżno starał się utrzymać ją na dystans i umknąć przed łaskotkami. Tortura całusowa. Pewnie starzy dzieciaka nauczyli go, że nieładnie popychać małe dziewczynki. Dobrze dla nich. Nie za specjalnie dla Danny’ego. Gdzie o tym słyszał? A może czytał? Pocałunek to zakamuflowane ugryzienie. Podobała mu się ta myśl. Jego mała córeczka gryzła. Belle jednak wyglądała na zirytowaną. Przesadza. Zdaniem Chrisa Złotko - naprawdę miała na imię Darleen - była nieziemsko urocza. Belle od zawsze odrobinę ponosiło, gdy była mowa o jej dzieciakach. - Do diabła, Złotko! - jęknęła Belle. Patrzył jak maszeruje nachmurzona przez trawnik. Jak na niewysoką kobietę stawiała naprawdę długie kroki. Odpalił kolejnego papierosa od dogasającego winstona i pociągnął z opróżnionej do połowy butelki. Właśnie wtedy Dean zdecydował się podnieść tyłek i podejść. Chris wyciągnął dłoń. - Dean. - Chris. Chwyt miał nadzwyczaj mocny, mimo gładkiego i miękkiego wnętrza dłoni. - Kurewsko ładny dzionek, nie?
- O tej porze roku, Chris, nie można liczyć na nic lepszego. - Się wie. Co ci chodzi po głowie, Dean? - Nie widać? - Zmusił się do uśmiechu. - Co u Diane? - Dom jest naprawdę ładny. Lepszej opieki nie znajdziemy. Chris, chcę ci jeszcze raz podziękować za podrzucenie im kilku ciepłych słów o nas. Niższe koszty to ogromne odciążenie. - Cieszę się, że to słyszę. Diane to dobra kobieta. Zasługuje na najlepsze. Widać jakąś poprawę? - No cóż... na pewno ma wygodniej, ale... Nie zamierzał zapędzać się za daleko w rozmowie z Deanem o tych sprawach. Diane się nie poprawi i obaj dobrze o tym wiedzą. Alzheimer. Z tego, co słyszał, zaawansowane stadium. Poklepał go lekko po ramieniu. Popiół z papierosa posypał się na biały rękaw jego t-shirtu, lecz Chris najwyraźniej tego nie zauważył. - Hej. Dlaczego nie pójdziesz popływać, stary druhu? Zapchaj odpływ włosami. To ci dobrze zrobi. Dean znów wymusił uśmiech. Kiepsko mu to wychodziło. - Ta. Zamiast się ruszyć, pociągnął budweisera. Czuł, że nadchodzi niezręczna cisza. Oparł się o brzozę i dopił piwo. Po drugiej stronie podwórka Belle ściągnęła Złotko z ławki i wlokła w stronę domu. - Pamiętasz, jak mówiłeś, żebym przyszedł najpierw do ciebie, jeśli pomyślę o sprzedaży? W końcu, pomyślał Chris. Wiedziałem. - Jasne - odparł. - Ale nie uśmiecha mi się tracić najlepszego i jedynego sąsiada. - Ja po prostu... Nie jestem w stanie skupić się na utrzymaniu sklepu. Nie potrafię znaleźć nikogo, kto zajmie się księgowością jak Diane. W każdym razie konkurencja mnie wykańcza. Wiesz, że straciłem klientów, których miałem od trzydziestu pięciu lat przez śmieszną różnicę dwóch centów na funcie? - Przyjdzie czas, że pożałują. Sieciówki nie udzielą im kredytu, nie będą wspierać miesiącami.
Dean jakby go nie słyszał. Postawił butelkę opartą bezpiecznie o drzewo. - Wpadłem po uszy, Chris. Będę z tobą szczery. Naprawdę nie mam serca, by próbować z tego wyjść. Spędzam z Diane tyle czasu, ile jestem w stanie, ale chciałbym jeszcze więcej. - Ma się rozumieć. - Dlatego zamierzam... Zamierzam odsprzedać cały ten biznes i wynająć małą kawalerkę w pobliżu, żebym mógł spędzić z nią jej ostatnie miesiące. Nie sądzę, by zostało jej wiele więcej. Tym razem strzepnął popiół zanim położył dłoń na ramieniu Deana. - Jeśli mówisz poważnie o sprzedaży, cieszę się, że przyszedłeś do mnie. Wpadnij do biura w poniedziałek, to spiszemy papiery. Nie zbijesz fortuny, ale dam ci uczciwą cenę. - Wiem, że tak zrobisz, Chris. Jemu chyba było już wszystko jedno. - Wśród dobrych przyjaciół fajne jest to, że nie musisz martwić się o wazeliniarstwo - powiedział. - Dlatego przyszedłem do ciebie, Chris. - I bardzo słusznie. Mam pomysł. Co ty na to, żebyśmy przyrządzili sobie prawdziwego drinka? Też jesteś Szkot, mam rację? - Burbon. - Zaraz przyrządzimy czyściocha. Podniósł butelkę Deana, wręczył mu ją i pchnął go w stronę domu. - Masz już kupców sklepu? - Jeszcze nie. Paru tylko pytało. - OK, pogadamy o tym w poniedziałek. Zobaczymy, co da się zrobić. Pal licho, nie? - Pewnie. Pal licho. Trzymając rękę na ramieniu Deana, pokierował nim przez trawnik. Kiedy dopadła Złotko, jej córka trzymała twarz Danny’ego Clappa w dłoniach i bez chwili przerwy cmokała go w usta. Chłopak umierał ze wstydu, próbując wywinąć się z uścisku. Belle była wściekła. - Mówiłam ci! Żadnego całowania! To... to po prostu niestosowne. Nie mówiąc już o tym, że możesz się rozchorować. Jeszcze raz cię na tym
przyłapię, a pójdziesz ze mną do łazienki, słyszysz? - No pewnie, że słyszę, mamusiu, krzyczysz mi do ucha! - Pilnuj języka, młoda damo. To jej całowanie. Nie znosiła go. Wydawało się, że było w nim coś nienaturalnego, coś perwersyjnego. Zaczęło się zaledwie rok temu. I mowa tu nie tylko o Dannym Clappie i innych chłopcach. Na początku za cel obrała sobie Belle. Gdy kobieta spostrzegła, iż ze Złotkiem coś jest nie tak, a nie że okazuje po prostu zwykłe wyrazy czułości, szybko położyła temu kres. Nie należała do matek, które nie stosują kar cielesnych. Liberalna głupota - porządne lanie od czasu do czasu to idealny środek zaradczy, ona sama była zresztą święcie przekonana, że rozdziela klapsy sprawiedliwie i nigdy nie puszczają jej nerwy. Wtedy celem stała się Peggy. A także Brian. Ten wytrzymał tylko raz - za drugim podejściem spoliczkował dziewczynkę. I znowu kara. Tym razem dla obojga. Gdzie do diabła podziewał się Brian? - Gdzie twój braciszek, Złotko? - Nie wiem. Gdzie idziemy? - Do domu. Usiądziesz i pooglądasz telewizję. Chyba starczy ci na dzisiaj zabaw z innymi dziećmi. Darleen Cleek, jeśli chcesz być członkiem tej rodziny, musisz nauczyć się panować nad sobą. Opanowanie, rozumiemy się? Jeśli chcesz, weź sobie napój imbirowy. Zawołam cię, gdy będziemy się zbierać. - Ale mamo... Wprowadziła ją do salonu, znalazła pilot i włączyła telewizor Simsów. Sally Sims nie będzie miała nic przeciwko. Usadziła Złotko na krześle przed odbiornikiem i wręczyła jej pilot. Złotko wzięła go i wetknęła kciuk do ust. Cztery lata, a wciąż ssała kciuk. Wciąż skupiała się na zachowaniach oralnych. Karmiąc ją, Belle cierpiała nieustanne katusze. Z Peggy czy Brianem nie miała tak ciężkich przepraw. Gorsza była tylko ta czwarta. Ta, o której nie rozmawiali. - I żebym nie usłyszała choćby piśnięcia, dopóki cię nie zawołam, czy to jasne? - Tak, mamo. - Odpowiedziała automatycznie, bo zdążyła już zająć się przerzucaniem kanałów.
Darleen była urocza, lecz zakres uwagi miała godny muchy. Belle westchnęła i wyszła, żeby dołączyć do reszty. Brian Cleek siedział pod koszem na podjeździe Simsów, obracając piłkę w dłoni, pijąc lemoniadę i obserwując, jak mała Jenny Diva pada ofiarą trzech dziesięciolatków. Sammy i John mieli patykowate sylwetki i tak jak on długie ręce, za to Frankie był tłuściochem. Chociaż w tym przypadku bycie tłuściochem na coś się przydało. Przyparli ją do kąta między żywopłotami tak, żeby nie miała którędy uciec. - No dawaj - powiedział Sammy - nie bądź zasraną trzęsimajtką. Popchnął ją jeszcze bardziej w stronę żywopłotów. Na tyle, by zdała sobie sprawę, że tak łatwo się nie wywinie. - Przestańcie! - zawołała. - Pokaż je! - domagał się tłuścioch Frankie. - Co mam pokazać? Sammy pchnął ją jeszcze bardziej. Tym razem krzewy podrapały jej nagie ramiona. - Ała! Przestańcie! - Frankie ma rację. Pokaż je. No dawaj. - O czym wy mówicie? Naprawdę nie rozumiała. No cóż, w wieku dziesięciu lat chłopcy pod pewnymi względami daleko wyprzedzają dziewczęta. Jeśli już o tym mowa, podobnie rzecz się ma w wieku Briana, czyli w wieku trzynastu lat. Zgodnie z wiedzą powszechną - przynajmniej jeśli wierzyć jego siostrze, Peggy - dziewczyny w pewnym momencie doganiają chłopców, i to z hukiem. Tyle że Brian jak na razie nie spotkał się z niczym, co by potwierdzało te słowa. Dopił lemoniadę, odstawił szklankę, po czym wstał i cofnął się po makadamowej powierzchni, kozłując i obserwując ich poczynania. - Swoje chaszcze, głupia - wyjaśnił John. - Pokaż swoje chaszcze. - Moje co? Zastanawiał się, czy w wieku dziesięciu lat mają już chaszcze. Raczej nie. Wykonał rzut wolny. Trafił. Zebrał piłkę spod kosza. - Trzymaj ją, Frankie - rzekł Sammy. Tłuścioch złapał dziewczynę za oba ramiona i obrócił w stronę Sammy’ego. Wydała mysi pisk. Iiiik. Zgaduj zgadula: czyżby to Frankie
ściskał za mocno, a może po prostu dotknęła jego spoconego sadła? Sammy dźgał ją w chudą klatkę piersiową, recytując z uśmiechem kolejne słowa: - Chcemy. Zobaczyć. Twoje. Chaszcze! - Nie! - odparła. Jenny najwyraźniej dalej nie wiedziała, o co chodzi. Zaczęła płakać, łzy płynęły jej z oczu. I wtedy zrozumiała: Frankie sięgnął do paska dolnej części jej plisowanego, dwuczęściowego stroju kąpielowego i zaczął go ściągać. Chłopcy pękali ze śmiechu, widząc, jak dziewczyna szarpie się na wszystkie strony, kopie i walczy. - Hej! Przestańcie! Pan French trzymał w dłoni zjedzonego do połowy hot doga. Wciąż przeżuwał. Pan French służył kiedyś w piechocie. On do nich nie podszedł. On wychynął znienacka. - Co wy tu do cholery wyprawiacie chłopcy, co? Nie mieli na to odpowiedzi. Patrzyli po sobie. Nie znaleźli wyjaśnienia również w oczach kolegów. Nie wiedzieli, ile facet widział, idąc zza domu, tak czy inaczej dostaną po dupach za dobieranie się do dziewczyny i mieli tego świadomość. Frankie puścił jej rękę, Jenny upadła niezdarnie na asfalt, wybuchając płaczem. Sammy, John i Frankie pognali, jakby piłka wciąż była w grze, a oni właśnie okrążali trzecią bazę i mknęli do domowej. Nawet Frankie dostał przyspieszenia, jakby ktoś przypiekał mu tyłek. Brian wykonał kolejny rzut wolny. Wpadła. Zebrał. Pan French pomógł Jenny wstać. Rzucił na Briana piorunujące spojrzenie. - Czemu im na to pozwoliłeś, Brian? - Słucham, proszę pana? Jego oczy się zwęziły. W ich gromiącym spojrzeniu pojawiła się pogarda. - Proszę pana? Powiedziałeś do mnie proszę pana? - Tak, proszę pana. - Słuchaj, ty mały mądralo... - Wykonywałem tylko rzuty wolne, proszę pana. - Jasne. No pewnie. Ale, cholera, wiesz dobrze, że powinieneś był zainterweniować. O ile są młodsi od ciebie? Trzy lata? Cztery? - Naprawdę nie zauważyłem, proszę pana. Skupiłem się na rzutach
wolnych. - Ty... Chryste Panie! Potrząsnął głową z obrzydzeniem. Brian i tak miał to w dupie. On był z marines, miał jaja. Jebać go. Rzucił. Piłka uderzyła w obręcz, chybił. Dwa z trzech. Nieźle, ale mogło być lepiej. Pan French zaprowadził Jenny z powrotem na piknik. Brian zebrał. Chris zerknął w lusterko wsteczne na śpiącą Złotko. Ubrudziła sobie brodę musztardą. Uśmiechnął się. Brian usiadł obok i trzasnął drzwiami. Mała nawet nie drgnęła. Sen niewinnej. - Jak tam, kolego? - Osiem na dziesięć, tato. - Bez zmian? - Jak ostatnio i przedostatnio. Ale chyba zaczynam to łapać. - Nie wygrasz, jeśli nie będziesz trafiał wolnych. - Wiem. Patrzył, jak Belle i Peg podchodzą do escalade’a od tyłu - Belle z dwoma krzesłami plażowymi, Peg ze schludną stertą mokrych ręczników. Wdusił autozamek, by otworzyć klapę z tyłu. - Idzie Roger - rzekł Brian. - Ma poważny interes do Peggy. Cleek zerknął w lusterko. Zobaczył płowowłosego dzieciaka z kurzą klatką piersiową, idącego z rodzicami do samochodu. Brian miał rację. Dzieciak wpatrywał się w nią jak w obrazek. Powiedział do niej coś, czego Chris nie dosłyszał, ona wzruszyła ramionami i coś mu odpowiedziała. Cokolwiek chłopak usłyszał, uśmiech na jego twarzy zbladł. Odprawiony z kwitkiem, pomyślał Cleek. Biedak. Nie dziwiło go, że chłopak próbował. Z jego córki zrobiła się niezła sztuka. Belle zamknęła tylną klapę, obeszła samochód od strony pasażera, wsiadła z przodu. Peg usadowiła się na tylnym siedzeniu obok siostry. Pozamykali drzwi. Odwrócił się do córki.
- Nie dasz już nura, co? - Od chloru włosy robią się obrzydliwe. Zaśmiał się. Jego zdaniem śmiech zabrzmiał świetnie. Jak zwykle zresztą. - No tak - powiedział - a tego przecież byśmy nie chcieli, no nie? Odpalił escalade’a i ruszył. Obudziły ją wyboje na drodze gruntowej. To znaczyło, że byli prawie w domu. Znowu śniła o zamku. Ona, Max, Cindy i Misio - Max był jej słonikiem, Cindy lalką, a Misio... no, misiem - wypłynęli na jezioro w niewielkiej łodzi. Misio wiosłował, ponieważ niedźwiedzie są silne. Wiatr mierzwił jej włosy, był ładny, słoneczny dzień. Powierzchnia falowała lekko. Miała ze sobą koszyk piknikowy z ciasteczkami w kształcie ludzików, a u stóp jasnoczerwone, kandyzowane jabłka. Zdążyła powiedzieć Cindy, że muszą zaczekać aż jabłka trochę się ogrzeją i staną kleiste, ociekające sokiem i łatwiejsze do jedzenia. Miała już otworzyć koszyk, by dać jej ciasteczko, gdy niebo pociemniało, wiatr się wzmógł, a biedny Misio musiał siłować się z wiosłami. Wówczas na jezioro opadł taki mrok, że przestała ich widzieć. Zupełnie, jakby wszyscy zniknęli i została sama. Ale nie była sama. Przekonała się o tym, kiedy łódź przybiła do brzegu, a niebo przejaśniło się nieco i wszyscy nagle byli z nią, stojąc przed zamkiem. Zamek był wielki, wysoki, stary i przekrzywiony. Cindy bała się, ale nie Złotko. Tam zrobimy nasz piknik, powiedziała, po czym zobaczyła, że znaleźli się w wielkiej jadalni, która także była przekrzywiona, ale miała długi, szeroki stół. Ustawiła na nim koszyk, wszyscy usiedli, a ona rozpakowywała ciasteczkowe ludziki i czerwone jabłka kandyzowane, które wciąż nie były dosyć lepkie, więc włożyła je z powrotem i rozdała tylko ciasteczka. - Najpierw odgryzasz głowy, dziewczynko! - Pojawił się głos. To był głos czarownicy-która-przemieniła-się-w-czarownika-a-potem-znowu-w- czarownicę. Odwrócili się i zobaczyli ją ubraną na czarno, stojącą przed wielkim, ogromniastym kominkiem, którego wcześniej tam nie było. Wymachiwała na
nich pokrzywioną, czarną różdżką, miała sterczące z ust powykrzywiane zęby podobne do brudnych, groźnych widelców. Kiedy krzyknęli na jej widok, przemieniła się w tego gigantycznego, płaskogłowego człowieka ze spiczastą czapką i wyłupiastymi, czerwonymi oczami, różdżka zmieniła się w pałkę podobną do stołowej nogi, a zęby zakręciły do środka jak u psa. Ryknął na nich, uciekli. Wybiegli przez drzwi, łódka była bardzo daleko. Usłyszała, jak człowiek przemienia się z powrotem w czarownicę i mówi naprawdę blisko za Złotkiem, strasznie blisko, pełnym strasznego śmiechu głosem: Nadal mam różdżkę, dziewczynko! Mam różdżkę! Obudziła się. Wciąż przestraszona, jak zawsze. Przed nią stał dom. Jej dom. Dom.
TRZY Kobieta śpi, pod sobą ma łóżko z liści i pędów, obok dogasa otoczone kamieniami ognisko oraz suszy się wilcza skóra. Śpi niespokojnie i śni. Z początku jest inaczej. Z początku biegnie przez zarośla, niemal tańczy wśród gęstwiny, pełna gracji i podekscytowania polowaniem, oczy ma szeroko otwarte, zmysły wyczulone, zdobycz w zasięgu wzroku. Pozostali, poza Krową, są bezpieczni przy niej, Druga Zabrana kilka kroków za nią, z dzidą w pogotowiu. Kobieta czuje przypływ dumy. Druga Zabrana ma zadatki na przywódcę. Nagle słychać płacz dziecka, ona trafia z powrotem do jaskini, kopuluje z Pierwszym Zabranym. I chociaż nie jest to do końca przyjemne, jego stękanie, pchnięcia od tyłu oraz zapach potu są przynajmniej znajome. Nieznajome jest kwilenie dziecka. To nie jej dziecko. Ani Drugiej Zabranej. Ich głosy zna dobrze. - Babai - mówi. Rozgląda się po wypełnionej migotliwym światłem jaskini, szuka źródła dźwięku. Za stosem toporów, młotków, siekier oraz innych narzędzi i broni. Za ogniskiem. Za stertą ubrań. W końcu jest. Wisi między trzema skórami: królika, lisa oraz człowieka, w dalszym, prawym rogu jaskini. Dziecko w zasupłanym, jasnym worku, zagrzebane we własnych szczynach i gównie. Wije się, zawodzi. Mimo że jest martwe. Kobieta, samotna wewnątrz nowej jaskini, obraca się we śnie i jęczy. Jej dłoń wędruje do opatrzonej wodorostami rany na boku. Zaciska pięść, wtula się w posłanie. We śnie odrywa od siebie Pierwszego Zabranego, odpycha pomimo jego protestów, pomimo wzwodu. Wstaje, idzie do dziecka. Patrzy zdumiona. Jak może być zarazem żywe i martwe? Widzi jego drobną twarzyczkę przyciśniętą do wewnętrznej strony worka. Warczy na nią. Nagle jaskinia rozbrzmiewa wystrzałami karabinów. Pierwszy Zabrany
odwraca się. Gdzieś krzyczy jakaś kobieta. Inna przyciska twarz jednego z Bliźniaków do ognia, a ten piszczy, gdy trzaskające płomienie i iskry ze skwierczeniem wypalają mu oblicze. Kolejne strzały, kolejne krzyki, jęki i szczęk łańcuchów. Kobieta, samotna wewnątrz nowej jaskini, naciska palcami na rany, aż wypływa krew. We śnie znowu jest cicho. Otaczają ją zmarli. Nawet dziecko w worku milczy. Zdejmuje zawiniątko i kładzie na derce przed dogasającym żarem ogniska, rozsupłuje. Dziecko ma szeroko otwarte oczy, Kobieta je zamyka. Zawija dziecko w derkę, by ochronić przed porannym chłodem, na jego piersi kładzie pióro szarej mewy. W nowej jaskini jej dłoń opada bezwładnie na bok. Śpi.
CZTERY Półtorej godziny przed świtem Cleek siedział przy kuchennym stole, umyty, ogolony i ubrany, przygotowując sztucer. Oliwił go starannie, a zarazem oszczędnie. Kropla oleju za dużo, a kanadyjski jeleń wyczuje cię na milę. Spluwa to istne cudeńko. Remington 700, samopowtarzalny, z ergonomicznie wyprofilowaną, klasycznie orzechową kolbą, rzeźbionym chwytem, wyniesioną baką policzkową do szybkiej stabilizacji w razie konieczności nagłego wycelowania oraz celownikiem optycznym leupold 3x9. Naboje: 7mm remington magnum. Dziecina z trzystu jardów rozsadzała świszczą. Sprawdzone. I tylko trzy patyki - to się nazywa interes. Belle stała przy ekspresie do kawy. Obojgu przyniosła po drugim kubku. Czarną dla niego. Dla siebie z cukrem i śmietanką. Usiadła i westchnęła. - Zwróciłeś uwagę na Peg ostatniej nocy? - spytała. - Ta. - Chora jak smutny pies, Chris. - Wiem. Skoro mowa o psach. Karmisz je? - Kolej Briana. Psy mogą poczekać. Odłożył szczoteczkę i upił łyk kawy. Dobra jamajska mieszanka, którą sprzedawali w Kristy’s, trzydzieści dolarów za funt, drobno zmielona. Zapalił winstona i odchylił się na krześle. - Peg wydobrzeje - powiedział. - Nie martw się. Popatrzyła na niego tym swoim wzrokiem. Odziedziczyła go po matce. Jest takie powiedzenie: Chcesz wiedzieć, jaką kobietę bierzesz za żonę? Spójrz na jej matkę. Przez te wszystkie lata przekonał się, że tkwi w nim spore ziarno prawdy. Jej matka nieraz tak patrzyła: odrobina obawy, odrobina skupienia. Jakby walczyła z problemem matematycznym, ale nie była pewna swoich równań. Popijali kawę w ciszy. Dopalił papierosa, osuszył kubek i odłożył przyrządy do czyszczenia Otis