Filbana

  • Dokumenty2 833
  • Odsłony752 221
  • Obserwuję555
  • Rozmiar dokumentów5.6 GB
  • Ilość pobrań513 335

Jack Ketchum - Straceni

Dodano: 5 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 5 lata temu
Rozmiar :1.2 MB
Rozszerzenie:pdf

Moje dokumenty

Filbana
EBooki
Książki
-J-

Jack Ketchum - Straceni.pdf

Filbana EBooki Książki -J- Jack Ketchum
Użytkownik Filbana wgrał ten materiał 5 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 162 osób, 122 z nich pobrało dokument.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 256 stron)

Jack Ketchum Straceni 2010

Wszyscy mamy nadzieję na szaleństwo wyższego gatunku, lecz odniesione rany są znacznie mniej interesujące niż sama kuracja. Jim Harrison, „The Beige Dolorosa" PROLOG Świat zbyt dużo zna głodu, a za mało radości. Jackson Browne CZERWIEC 1965 Sparta, New Jersey W blasku ogniska zobaczył, jak się całują. Nic wielkiego, zaledwie jednorazowe muśnięcie wargami zaraz przed tym, jak zasiadły po turecku pod drzewem do czegoś, co wyglądało jak obiad złożony z fasolki z kiełbaskami. Nic wielkiego. Buziak. Cholera, nienawidził na to patrzeć. - Jezu - powiedział. - Lesby. Obrzydliwość. Tim wyszczerzył zęby w uśmiechu. - Daj spokój, Ray, nie wiesz, czy to lesby. Może są siostrami. Albo to przyjacielski gest. - Jen, czy kiedykolwiek całujesz dziewczynę, ot tak? Czy dotykasz jej włosów, tak jak ona to zrobiła? - Pewnie, że nie. - Czy kiedykolwiek łazisz na golasa, gdy w okolicy pałęta się inna laska? Nie mówię o prysznicach przed lekcją wf-u, wtedy nie masz wyjścia. Mam na myśli, czy łazisz tak, kiedy masz na to ochotę? - Przestaniesz wreszcie, Ray? Nie, ona nigdy o tym nie marzyła, nie Jennifer. Mówiła bełkotliwie. Była trochę nawalona. Zresztą - chyba wszyscy byli. - A nie mówiłem? Para lesbijek. Wcześniej widział tę brunetkę kompletnie nagą, jeśli nie liczyć klapek na nogach, kiedy wyłaziła z wychodka na polu kempingowym, około drugiej po południu. Poszedł się wysrać i prawie się o nią potknął. Niemal przypieprzyła mu tymi starymi drzwiami od klopa w ryj. Nie wiedział, kto był bardziej zaskoczony, brunetka czy on, lecz wiedział, komu to wszystko się bardziej podobało. Zaśmiał się. Masz fajkę? - zapytał. - Ups, chyba nie! Mój Boże! - odpowiedziała. - Myślałam, że jesteśmy tutaj same. Przepraszam! Boże! Próbowała zakryć swoje cycki ręką, przykrywając jeden dłonią, a drugi

wciskając pod łokieć, podczas gdy wolną ręką sięgnęła, by zasłonić cipkę. Lewy cycek nie dał się zagarnąć i Ray mógł dostrzec brązowawą, pomarszczoną otoczkę jej sutka. Dziewczyna miała kawał ciałka, to trzeba przyznać. Wysoka, pełne kształty, zgrabna - tak jak lubił. A i twarz była niczego sobie. Jednak nie podobał mu się jej głos. Coś było nie tak z tym, jak mówiła; sposób, w jaki mówiła, akcent, jakby nie była stąd. Głos dawał wskazówkę, że tatuś ma kasę. Wybacz, jeśli cię przestraszyłem - powiedział. - Musiałem, wiesz, skorzystać z ustępu. - Nienawidził tego wiesz, to nie było w jego stylu. Ten głos mu to zrobił. Normalnie miał przecież gadane. Uśmiechnął się do niej i tak, po czym zamarkował ruch w stronę wychodka, jakby miał wejść tam i zrobić swoje. Dziewczyna odwzajemniła uśmiech, skinęła z zakłopotaniem głową i potruchtała w dół ścieżki. Dupcię też miała niezłą. Kołysała się z jednej strony na drugą, kiedy biegła. Może miała trochę zbędnego tłuszczyku, ale niedużo. Uznał, że sranie może poczekać. Poszedł za nią, trzymając się krzaków porastających wijącą się ścieżkę. Zeszła ze wzgórza w stronę jeziora. Schodzenie zawsze było trudniejsze dla jego wetkniętych w buciory stóp niż wchodzenie, lecz jak zwykle zignorował ból. Myślałam, że jesteśmy tutaj same. Miał zamiar się dowiedzieć, kim są my. Okazało się, że my to blady, szczupły rudzielec z różowymi, grubymi sutkami, poskręcaną burzą włosów na głowie i kępką jaśniejszych, o marchewkowym odcieniu, na cipce. Złoty naszyjnik błyszczący w słońcu. Złota bransoleta na nadgarstku. Nawet nie mógł zobaczyć twarzy przez te jej włosy. Ale mógł odgadnąć, co mówiła do niej brunetka, ponieważ dziewczyna podniosła się z miejsca nieopodal brzegu, gdzie zażywała słońca. Tu ktoś jest, musimy założyć ciuchy. Spierała się bez przekonania, gestykulując, jakby mówiła: I co z tego? Kogo to obchodzi? Lecz brunetka miała już na sobie dżinsy i zapinała bezrękawnik. Patrzyła jak ruda poddaje się i wzdycha, sięgając po koszulkę. Wymknął się. Wrócił i zwalił kloca w zawilgotniałym, śmierdzącym wychodku, a potem wszedł z powrotem na wzgórze, aż do Big Rock, gdzie w cieniu siedzieli Tim i Jennifer, paląc marlboro i popijając browca. Otworzył puszkę i podniósł lśniącego remingtona kaliber 22, w kolorze orzecha włoskiego. Broń, gdy ją złamał, wyglądała jak żuraw. W jego opowieści dziewczyny były piękniejsze niż w rzeczywistości, szczególnie przegiął opisując tę rudą, wszak nawet nie widział jej twarzy. Zabawiał się kosztem Jennifer. Lubił trzymać ją nieco w niepewności, lekko zazdrosną, rozdmuchać płomień uczucia od czasu do czasu. I teraz, skradając się w krzakach z tą dwójką u boku, był rozczarowany tymi panienkami, nawet wkurzony. Z powodu pocałunku. Kto, do cholery, bywa zazdrosny z powodu dwóch lesb? Na bank nie Jennifer.

Pomijając, że sam bił się z myślami, jakby tu wyruchać brunetkę na amen, w najgorszy z możliwych sposobów. Cholernie rozczarowujące. Spoglądając teraz na obozowisko, widząc dziewczyny kompletnie ubrane, utwierdził się we wcześniejszym przekonaniu. Pieniądze. Całe mnóstwo. Nie miałby najmniejszej szansy, by ją wyrwać, tak czy inaczej. Znał ten typ, oj znał. Nowe dżinsy, gdy wyjeżdżasz pod namiot? Poważnie? Do tego sprzęt wyglądający na cholernie drogi. Izolowany namiot z najwyższej półki, pewnie od L.L. Beana, mała, przenośna, lśniąca kuchenka na butan, dwie nowe, duże latarnie firmy Coleman. Parka córeczek tatusia. Najpewniej prosto z miasta. Parka ciot. Kurwa, jak on nienawidził ciot! Był kiedyś taki jeden dzieciak w szkole, Billy Dultz, chodził z nim na angielski w jedenastej klasie. Dultz mógł possać ci fiuta za pięć dolców albo za strzał w mordę, zależy co miałeś ochotę mu dać. Znał gości, którzy mu płacili tak albo siak, czasem jedną i drugą walutą naraz. Daj mu piątaka na zachętę, a potem przyjeb dla zabawy. Ale nie Ray. Nie ma bata, by pozwolił jakiemuś kolesiowi zwalić sobie gruchę albo obciągnąć, a już na pewno nikt nie miał dostępu do jego dupska. To było, kurwa, chore i w jego kajecie lesby zajmowały takie samo miejsce jak pedały. Każda laska, która woli lizać pizdy zamiast ssać kutasa, zasługuje na odstrzał. Wkurwiacie mnie - pomyślał. Wypuścił z ręki trzymaną gałąź. Kto chciał patrzeć, jak dwie bogate pindy wpierdzielają fasolkę z kiełbaskami? Kiełbacha pachniała jednak nieźle. Poczuł głód. Podniósł remingtona. - Wiesz, co teraz zrobimy, Timmy? Odstrzelimy je - powiedział. - Że co? Z głosu Jennifer wyczytał, że udało mu się ją przestraszyć. Podobało mu się to, sprawiło, że wyszczerzył się w uśmiechu. Ten elvisowski uśmiech krył odrobinę szyderstwa. Obdarzył nim ich oboje, lubił przestraszoną Jennifer jeszcze bardziej niż zazdrosną Jennifer. Nie wiedział w sumie czemu, chyba tak po prostu. Tim wcale się nie odezwał, był zbytnim tchórzem. Jeśli miał być szczery, oboje byli tylko dzieciakami. Pogrywał więc z nimi dalej. - No, odstrzelić - wyszeptał. - Hej, przecież gadałem o tym z Timem nie raz. Co nie, Tim? Jakby to było kogoś sprzątnąć. Widzisz, ty nigdy nie polowałaś, Jen, nie czaisz tego. Nigdy nie zastrzeliłaś nawet królika, a my z Timem niejednego. Widzisz to w ich oczach - w jednej chwili wszystko jest w porządku, hej, zapieprzamy sobie króliczą ścieżką! A potem łup, królicze piekło. I wiesz, że to twoja sprawka. Ty go tam zabrałaś i nie ma odwrotu. No i myślisz wtedy, jakby to było zastrzelić człowieka. A lesby? Pieprzyć je, one nawet nie są w pełni ludźmi. Nigdy nie będą miały bachorów, nie? Kto będzie za nimi tęsknić?

- Ray, Chryste, nie możesz wiedzieć, czy to lesby. Nie poznasz po pocałunku ani po bieganiu razem na golasa. Słyszał napięcie w głosie Tima. Lubił je słyszeć, choć było go tym razem trochę zbyt dużo. - Stul pysk, Tim, dobra? - Dobra, luz. Ale nie wiesz, czy to na pewno lesby. Słyszałem, że ludzie w Europie cały czas chodzą na waleta. Ponoć dziewczyny na ulicach trzymają się za ręce, to kwestia uczuciowości. Może dają sobie buziaki ot tak, na ulicy też. Może są z Europy. Ledwo powstrzymał się od wycia. - Tim, ale pierdolisz. Z Europy! - Nie wiesz tego, co nie? - Ta brunetka nie jest z Europy. Brunetka jest tak cholernie amerykańska, jak placek z jabłkami. Dupę ma napchaną pieniędzmi. To na co masz ochotę? Zabijanie czy ruchanie? - Jezu, Ray. Wzruszył ramionami i uśmiechnął się. - Musisz rozważyć opcje, Timmy. Zawsze musisz rozważyć opcje. * - Kurde, jesteś ładną dziewczyną - powiedziała Elise do towarzyszki. - Do diabła z Philipem, znajdziesz sobie kogoś lepszego, zobaczysz. Wyciągnęła rękę, pogłaskała jej włosy i delikatnie pocałowała. To był buziak na dobranoc, towarzyszący im, odkąd były małymi dziewczętami, kiedy gasło światło przed pójściem spać. Senny całus na noc, który miał być dla niej pocieszeniem. A teraz potrzebowała tylko pocieszenia. Słońce pomogło w tym samym stopniu, co chłodna, czysta woda. Nawet kiełbaski i fasolka pomagały. Wydostanie się choć na jeden dzień z Short Hills było ważne i to Elise zdała sobie z tego sprawę. Nic dziwnego. To Elise była tą silną i pewną siebie, zdolną przyjąć rolę przywódcy, chociaż z pewnością na to nie wyglądała - szczupła i krucha, z tymi rudymi lokami. Dokończyła parówki i wytarła usta chusteczką. - Wiesz, chciałabym go znienawidzić, ot tak - powiedziała. - Też bym tego chciała, mówię ci. A może go znienawidzę za ciebie? Uśmiechnęła się. - Już to zrobiłaś. Elise dorzuciła gałązkę do ognia. - Lisa, słuchaj. Zabujałaś się w słodkim facecie w błyszczącej, czerwonej

corvettcie, wciskającym ci najróżniejsze i najsmutniejsze pierdoły. Była wiosna. W porządku. Potem okazało się, że pod tym ogromnym uśmiechem i gierką w stylu „przytul mnie, miałem nieszczęśliwe dzieciństwo" kryje się wstrętny pijak. Gość, który lubił imprezki na uczelni i lubił piwsko, a kiedy machnął sobie kilka, lubił także komuś przywalić. Przeważnie komuś słabszemu od siebie. Przeważnie kobietom. Dlaczego go nie nienawidzić? - Wiem, ale jemu było zawsze tak przykro po tym wszystkim. - Pieprzę takie przeprosiny. Zrobił to dwukrotnie, Lisa. I w tym wypadku nie sądzę, że do trzech razy sztuka. - Wiem o tym. Zawsze tak było między nimi. Kiedy Elise wprowadziła się naprzeciwko, miała siedem lat, a Lisa właśnie skończyła osiem. To jednak Elise szybciej przejrzała na oczy i zobaczyła rzeczy takimi, jakimi były. Na przykład fakt, że obie miały ojców, którzy lepiej czuli się na polu golfowym niż przy niedzielnym obiedzie. Albo to, że były jedynaczkami, pieczołowicie zaplanowanymi, a nie z wpadki. No i to, że nigdy nie będą miały braci ani sióstr. Ich rodziny pochodziły z zupełnie innych kręgów. Rodzice Lisy z żydowskich, rosyjskich liberałów z Manhattanu, rodzice Elise z surowych, irlandzkich katolików z Baltimore. Niemniej, żaden z rodziców nie był przeciwny temu, że dziewczynki praktycznie zaadoptowały siebie nawzajem. Były niemal nierozłączne. Wspólnie spędzały noce przez większość lata, a i w szkole średniej nie odmawiały sobie tej przyjemności. Kłótnie pojawiały się rzadko i były szybko zażegnywane. Jakby każda znalazła sobie siostrę, której zawsze pragnęła. I nawet jeśli Lisa tylko człapała przez okres dojrzewania, a Elise pędziła przezeń jak surfer po grzbiecie fali, wzajemnie wybaczały sobie własne niedoskonałości. Elise i Lisa. Lisa i Elise. Nawet ich imiona były siostrzane. Razem poszły do szkoły. Wellesley. Jakoś wykombinowały, by dzielić ze sobą pokój. Lisa poszła na pedagogikę, Elise na finanse. Nadal miały wiele wspólnego. Obie lubiły The Beatles, Dylana, Judy Collins - choć Elise twierdziła, że Judy Collins brakowało wyczucia ironii. Ironia, mówiła, to wszystko to, co wie kot, a o czym nie wie pies. I kiedy przygarnęły kota, dały mu na imię Dylan. Obie lubiły Julię Child i Betty Friedan, ale nie Helen Gurley Brown. Żadna z nich nie pokazałaby się w kostiumie kąpielowym w wersji topless, jak Rudi Gernreich, lecz obie czuły się dobrze ze swoim ciałem. Oglądały się nago od dziecka. I żadna z nich nie była już dziewicą. Lubiły spędzać czas w spokojnych, cichych miejscach. Tak jak teraz, jak podczas kempingu w lesie. Dzisiejszy wieczór nad rozlewiskiem Turnera był trzecim, który spędzały razem tego lata i jedynym, który nie był czystą, niezmąconą rozrywką. Powodem był Philip, a właściwie to, że właził im w drogę. Pacnęła komara.

- Mam nadzieję, że nie zjedzą nas żywcem - powiedziała. - Zabrałam spray na owady. - Świetnie. Wrzuciła do ognia papierowy talerz i patrzyła, jak kurczą się krawędzie, a środek wykwita czernią. Zdała sobie sprawę, że posmutniała i Elise również to zauważyła. Patrzyła, jak wzdycha i opiera się o dąb, a jej długie, szczupłe palce skubią korę na pniu. - Nawet jeśli by cię nie uderzył, nie przetrwalibyście. - Pewnie nie. - Pewnie? Pamiętasz Johnny'ego Normana ze szkoły średniej? To ten sam typ, Lisa. Słodki i popularny jak cholera, a tak zadufany w sobie, że nie można go było znieść po jakichś dwóch miesiącach. Jedyna różnica polegała na tym, że nie odpieprzało mu, gdy wypił. Ale pił i to zbyt dużo. - Masz rację. Nie rozumiem tego. Czemu wciąż to sobie robię? - Jesteś jak ten miotacz na boisku. Rzucasz piłki i nigdy nie wiesz, kto złapie, a takich kolesi jak on jest na pęczki. Ty im nawet nie tyle współczujesz, co żyjesz ich problemami, a oni cię wykorzystują. Co masz zrobić? Przestać się przejmować? Przestać próbować? Wyschnąć jak ta kępa starej, postrzępionej trawy obok? Jesteś na dobrej drodze. Poczekaj, trafisz jeszcze na odpowiednią osobę. Lisa poczuła, że jest na krawędzi płaczu. Nie chciała znów beczeć, szczególnie, że chodziło o faceta, a robiła to przy Elise już zbyt wiele razy. Co miała zrobić, skoro wciąż widziała jego czerwoną twarz, ściśnięte szyderczo usta, kiedy tamtej nocy krzyczał: Zamknij się, zamknij się". Choć widziała znów jego zaciśniętą pięść, nie mogła nic na to poradzić, nadal zależało jej na tym sukinsynu. Naprawdę. Elise wyciągnęła ramiona. - Chodź tutaj. Podeszła i przytuliła się, a łzy popłynęły mimowolnie. Nie pochlipywała jak ostatnio, lecz ryczała, pozwalając im, by spływały po szyi Elise na jej żółtą koszulkę. Poczuła jej palce we włosach, usłyszała trzaskanie ognia i cykanie świerszczy w ciemnej trawie. Żaby rechotały gdzieś przy jeziorze. - Jesteś, kim jesteś - powiedziała Elise. - Już w porządku. To znaczy, popełnimy jeszcze wiele błędów. Kto ich nie popełnia? W końcu, ile mamy lat? Ale nie wszyscy faceci to szuje. Znajdziemy jakichś, zobaczysz. Lisa poczuła, że coś uderzyło ją w bark, żołądź zleciał z wysoka, z drzewa, pomyślała, lecz miała świadomość, że coś było nie tak, że uderzenie było zbyt mocne i niemal od razu usłyszała chrzęst, jakby ktoś nadepnął na gałąź gdzieś w krzakach, tam, w ciemności. Najpierw nie było mowy o bólu, tylko wstrząs, zdziwienie, jakby w melodię świata wdarła się fałszywa nuta. Gdy zwróciła głowę w stronę dźwięku, poczuła nagle wilgoć rozlewającą się po jej

ramionach. I wtedy jej twarz eksplodowała. Pocisk strzaskał jej zęby. Kula, wraz z kawałkami uzębienia, przewierciła jej kość policzkową i wyleciała policzkiem. Gdyby miała głowę zwróconą ćwierć cala na prawo, trzeci strzał poszatkowałby jej tętnicę; krtań zostałaby zmiażdżona, gdyby przekręciła szyję o ćwierć cala w lewo. A tak pocisk, wszedł i wyleciał czysto, trafiając w drzewo przy ramieniu Elise. Krzyknęła, obróciła się i upadła na wznak na twardą ziemię. Usłyszała swój krzyk, który nie wypadł przekonująco - gulgoczące kaszlnięcie, ledwie wyplucie z siebie krwi i kawałków uzębienia wprost na Elise. Chlapnęło na twarz, szyję i klatkę piersiową, lecąc cienkim strumieniem wzdłuż podbródka Lisy. Przełknęła. Smak był intensywny, robiło się od niego niedobrze, przytłaczał. Gdyby nie upadła, czwarta kula dosięgłaby jej kręgosłupa. Zamiast tego uderzyła w głowę Elise, zaraz poniżej grzywki, w miejsce nad jej lewym okiem, i odrzuciła ją wprost na chropowatą korę drzewa. Krew popłynęła po czole, zalała oczy, wymieszała się z krwią Lisy rozpryśniętą na jej policzku. Elise potrząsnęła głową jak przemoknięty pies i podniosła ręce, by wytrzeć krew z oczu, oczyścić je. Lisa patrzyła, jak dosięgają piąty strzał, zaraz poniżej piersi. Nagła, czarna dziura pompująca krew wprost z koszulki. Nagłe zbezczeszczenie. Kryj się, pomyślała, Chowaj się! Drzewo było osłoną. Elise wydawała się oszołomiona, zadziwiona, jak dziecko, któremu zabawka wypadła z ręki i niewytłumaczalnym sposobem roztrzaskała się pod stopami. Miała otwarte oczy, mruganiem usiłowała przegonić niesforną falę krwi. Lisa przetoczyła się i chwiejnie stanęła na nogi. Złapała ją za ramię i zaczęła ciągnąć za sobą. Była w pełni świadoma, że ktoś krzyczał od strony zarośli, że zaraz zwymiotuje od dławiącej krwi w ustach, że jej zęby to tylko połamane strzępy. - Elise - powiedziała. - Wstawaj, Elise! Głos nie należał już do niej. Z ust wyszło jedynie niezrozumiałe rzężenie. Złapała Elise za ramię i pociągnęła z całej siły. Elise wsunęła się za drzewo zaraz za nią. Na moment były niewidoczne dla tego, kto to zrobił, lecz wiedziała, że muszą uciekać, że Elise nie może biec, nie może w ogóle się poruszać ani nawet stać, tylko wciąż mrugała, cała pokryta krwią z własnej głowy, wlewającą się jej do oczu i płynącą po szyi, wsiąkającą w koszulkę, lśniącą na jej dżinsach w blasku księżyca. Musiała znaleźć pomoc. Musiała iść i znaleźć kogoś, lecz nie mogła zostawić Elise w takim stanie. Bała się, że zginie na jej oczach, że jej przyjaciółka zgaśnie, właśnie tu i teraz. Bała się też zostać, wiedząc, że oni nadal gdzieś tam są. Przyjdą dokończyć to, co zaczęli. W sumie musieli to skończyć. O mój Boże, Elise!

Nie mogła zostać. Wykrwawią się obie, jeśli tu zostanie. Spanikowana, usłyszała ich dopiero przed sekundą. Nie ubzdurało się jej. Tam, w ciemności, jakby się spierali. Co najmniej dwa głosy męskie i jeden żeński, tam, w gęstwinie. Zatrzymali się. Może się przestraszyli, pomyślała. Może uciekli. Jeśli oni mogli, ona też. Musiała spróbować. Sięgnęła do Elise i uścisnęła jej dłoń, myśląc, jak jest mała i delikatna. A potem wypuściła jej rękę, jakby w geście poddania się, i zaszlochała, co odbiło się głośnym echem w cichutkim lesie. Wyjrzała zza drzewa. Ostatnią rzeczą, jaką zobaczyła w blasku ognia, był mężczyzna, którego ledwo rozpoznała, mierzący do niej ze strzelby, z odległości nie większej niż trzy stopy. I jej ostatnią myślą było: dlaczego? * Ray był lekko wkurwiony. Zazwyczaj strzelał lepiej. Lecz po pierwszym strzale Tim i Jennifer narobili rabanu, i to go wkurzyło. Musiał więc podejść bliżej po pierwszych pięciu kulkach, lecz te siksy zdążyły już schować się za drzewo, co mu się nie spodobało. Było niebezpiecznie. Przecież, do cholery, kto mógł przewidzieć, w jakim będą stanie, może znajdą w sobie dość sił by walczyć, uciekać albo co? Miał jednak szczęście. Ta, która jeszcze stała, wystawiła się na czysty strzał w głowę, zdjął ją więc pojedynczym strzałem w oko. Ta druga, ruda, opadła za drzewo, nie miała jak uciec. Był zaskoczony. Nie było jak na filmach. Trzeba jednak trochę wysiłku, by kogoś zabić. Sześć strzałów, wliczając ten. Cztery na samą brunetkę. Ramię twarz szyja oko. Wątpił, czy będzie potrzebował kolejnego na rudzielca. - Co zrobimy, na miłość boską? Był kurewsko zmęczony tymi ciągłymi pytaniami Tima. Gdyby nie czuł się tak świetnie, jeśli to wszystko nie byłoby tak zajebiste, zirytowałby się. Przy Timie trzeba być cierpliwym. - Zakopiemy je, Timmy. Potem zapakujemy ich graty i wyrzucimy. Nikt się nawet nie dowie, że tutaj były. Dobry plan? He? - Chcę stąd iść - powiedziała Jennifer. Stała odwrócona, nawet na nie nie patrząc, nie patrząc na ciało. Ciała. Podczas gdy on nie mógł przestać patrzeć. - Zakopać? Jak zakopać? - zapytał Tim. - Widzisz tu gdzieś jakieś łopaty?

- Ty i Jennifer weźmiecie chevy i pojedziecie do mnie na chatę. W szopie jest łopata i widły. Nikogo nie ma w domu, więc nie dygajcie. W międzyczasie posprzątam, zbiorę ich rzeczy. Wygaszę ogień, by nikogo nie przyciągnął. Dawaj latarkę. Masz tu kluczyki. Ten jest od szopy. Pamiętaj, by zamknąć, gdy skończycie. I Tim, ty prowadzisz. Myślę, że Jennifer jest teraz nie w sosie. Jedź ostrożnie, słyszysz? Trzymaj się ograniczeń prędkości i bez pośpiechu. I nie waż się mnie, kurwa, zawieść. - Nie zawiodę. - Chcę, by Tim wysadził mnie przy domu. - Nie, nie chcesz. Wydaje ci się, że chcesz. - Podszedł i przytulił ją. - Słuchaj, Jen. Bierzesz w tym udział. Chcę, byś brała w tym udział. To dla mnie ważne. Nigdy wcześniej, w całym swoim życiu, nie zrobiłaś niczego takiego, i pewnie nigdy więcej nie zrobisz. Ja i Tim, my nadal możemy zostać wzięci w kamasze, kto wie? I wtedy nie wiesz, ilu ludzi przyjdzie nam zabić. Ale dla ciebie to jest teraz i nigdy więcej. Zapamiętasz tę noc na zawsze, kurwa, na zawsze. - Nie chcę pamiętać. Nachylił się i szepnął jej do ucha: - Będziesz, Jen, jak tylko to się skończy. Obiecuję. Objął jej twarz dłońmi i delikatnie pocałował każdą powiekę. Prawie zawsze działało. Prawie zawsze ją to uspokajało. - A teraz wynoście się stąd. I bądźcie ostrożni. Obserwował, jak idą w dół ścieżki i znikają w mroku. Nie martwił się, czy znajdą drogę bez latarki. Znali to miejsce tak samo dobrze jak on. Zrobią to, co im powie, i zrobią to po cichu. Zrobią to dobrze i staną się współwinowajcami. Narzędziami mordu, których potrzebował. Dopadła go myśl, że ma teraz parkę niewolników. Sprawdził co z rudzielcem. Jej oddech był płytki. Nie ruszała się. Pod nasiąkniętą krwią koszulką widać było cycki. Materiał przykleił się do ciała tak, że równie dobrze mogłaby być naga od pasa w górę. To były niezłe cycki. Małe, ale niezłe. Ciekawe, ile zajmie jej wyzionięcie ducha. Kiedyś ustrzelił królika, dosłownie zmiótł w cholerę jego górną połowę, a potem patrzył i czekał. Królik umierał jakieś pięć, sześć minut, a pod koniec zaczął podrygiwać, jakby ktoś podłączył go do kontaktu. Przespacerował się po obozowisku. Nie miały zbyt wielu gratów. Pewnie tylko zatrzymały się na noc. Namiot, w środku dwa śpiwory oraz kolejna nowiutka latarenka na baterie, którą postanowił zatrzymać, no i plecak, ale w środku nie było nic, poza ciuchami w dwóch rozmiarach, drogimi, czystymi i porządnie poskładanymi. Dziwki. Lesbijskie szmaty. Nigdy nie dałby rady dobrać się im do majtek. Teraz też nie.

Obok namiotu leżał następny plecak z płynem na insekty „Off' w sprayu, wydaniami „Lotu nad kukułczym gniazdem" i „Śmierci w Wenecji" w miękkich oprawach, notesem i długopisem, starym, poobijanym, wojskowym szwajcarskim scyzorykiem, papierowymi talerzykami, plastikowymi widelcami i nożami, nienapoczętą paczką gum Wrigley's Spearmint, którą zajumał, oraz połową paczki Juicy Fruit, której dał spokój. Miały też przenośną lodówkę do napojów z trzema puszkami pepsi i czterema puszkami napoju imbirowego, otwartym opakowaniem parówek zawiniętym w folię, kolejnym z burgerami i bułkami, plastikową butelką z musztardą i następną z keczupem, puszką fasolki i kapusty kiszonej. Nie było żadnego cholernego piwa, więc otworzył sobie pepsi. Sprawdził co z rudzielcem. Nadal dycha. Bez podrygów. Twarda mała kurwa. Twardsza niż królik. Nie chciał, by ominął go moment, gdy zacznie podrygiwać. Dopił pepsi i wrzucił pustą puszkę z powrotem do lodówki, śpiwory wytaszczył z namiotu, zwinął i związał, latarenki i plecak odłożył na bok, zwinął namiot i wrzucił drewniane śledzie do ogniska. Ogień przypomniał mu, jaki był głodny. Paliło się całkiem nieźle, więc odwinął dwie parówki, odszukał patyki, których wcześniej używały dziewczyny, nadział na nie hot dogi i wbił kijki pomiędzy kamienie okalające ognisko tak, by parówki wisiały nad ogniem, ale do niego nie wpadły. Odpakował też dwie bułki, by wszystko było gotowe, i wyciągnął butlę z keczupem. Większość ludzi woli musztardę. On nie. Zebrał do kupy namiot, lodówkę, śpiwór, plecaki, latarenki i swoją dwudziestkę dwójkę, by łatwiej było to wszystko nieść, gdy wrócą Tim i Jennifer. Uznał, że trzeba obrócić parówki, zrobił to i sięgnął po kolejną pepsi. Sprawdził, co z rudzielcem. Nadal dycha. Nie poruszyła się. Przyglądał się jej przez chwilę. Nadal nie ma podrygów. Nic. Nawet jej fajne cycki były kurewsko nudne. Zjadł hot dogi, polewając je toną keczupu. W połowie drugiego pomyślał, że mógł jeszcze spróbować bułek, ale walić to. Dokończył pepsi. Czuł się dobrze z tym, co tutaj zrobił, a właściwie nadal robił, więc nie dziwota, że chciał się tym delektować. Kopnął kamienie leżące wokół ogniska, włączył latarkę, zagarnął butem ziemię na żar i polana, aż dym stał się wąską, białą smużką w otaczających ciemnościach, a jego stopy, obute w czarne, skórzane kowbojskie buciory, zaczęły boleć. Potem poszedł sprawdzić, co z dziewczyną. Dziewczyny nie było. Odeszła. Nie umarła. Poszła. Gdzieś w te pierdolone lasy. Chryste, przecież miała kulkę we łbie! Jak ona mogła to zrobić, do kurwy? Czemu jej nie usłyszał? Poczuł uderzenie czystej, zwierzęcej paniki, trwającej

dopóki nie zobaczył kropelek krwi prowadzących przez las i zrozumiał, że nie mogła odejść daleko, nie w tym stanie. Panika przeszła w złość, a wtedy uzmysłowił sobie, że tak czy inaczej, dziewczyna wydymała go po królewsku. Wydymała uciekając. Musiał za nią iść, nie miał wyboru, lecz co pomyślą Tim i Jennifer, gdy wrócą, a jego i dziewczyny nie będzie? Na pewno niedługo się zjawią. Mogą spękać. Wypiąć się na niego. Wziąć samochód i odjechać w pizdu. Nie było to wykluczone. To tylko dzieciaki z liceum, na miłość boską. Bez kogoś, kto mówiłby im, co mająrobić, mogą wszystko łatwo spieprzyć i zostawić go, by sam sobie poradził z tym gównem. Jego odciski były na wszystkim. Musieli wyrzucić całe to cholerstwo. Samochód też, jeśli będzie trzeba. Kurwa! Dziwko, pomyślał. Poczekaj, aż położę na tobie łapy. Tym razem żadnej strzelby. Pożałujesz, że nie wykorkowałaś. Całe to gówno, wszędzie moje odciski - pomyślał o wszystkim, czego dotknął, pomyślał o plecaku i o notesie, o długopisie wewnątrz plecaka i zdał sobie sprawę, że nadal może im powiedzieć co robić, nawet jeśli go tu nie będzie. Pobiegł więc z powrotem, rozdarł plecak, wyciągnął notes i długopis, napisał POCZEKAJCIE! największymi literami z możliwych, po czym położył notes na ziemi i podparł plecakiem, by stał na sztorc, wyciągnął latarenkę na baterię i postawił tak, by oświetlała napis. Po prostu nie można było tego gówna nie zauważyć, chyba że jesteś ślepy. Podniósł strzelbę, bo nigdy nic nie wiadomo. Wprawdzie zamierzał skopać jej dupsko, totalnie, załatwić ją gołymi rękoma, ale może będzie musiał najpierw sprowadzić tę sukę na glebę, mądralińską, lesbijską pizdę. Ruszył jej śladem.

CZĘŚĆ PIERWSZA Mary McGrory powiedziała mi, że nigdy więcej się nie zaśmiejemy. A ja powiedziałem: Wielkie nieba, Mary. Będziemy się jeszcze śmiać. Chodzi o to, że już nigdy nie będziemy młodzi. Daniel Patrick Moynihan, listopad 1963

ROZDZIAŁ 1 Piątek, 1 sierpnia 1969 Kotka / Schilling Kotka umknęła przed nogą Charliego Schillinga i pobiegła dalej, przez parking, aż do baru Panika. Miała dwa lata, bursztynowe oczy i była prawie cała czarna, za wyjątkiem białej łatki po jednej stronie nosa i pazurów w tym samym kolorze oraz kolejnej plamki bieli na brzuchu. Była głodna, lecz wówczas przez większość czasu była głodna, to znaczy od jakichś trzech miesięcy, odkąd jej właściciele, parka z Hopatcong świeżo po ślubie, zawieźli ją do Sparty, porzucili w jakiejś cichej uliczce za delikatesami Paula i odjechali. Ich nowo narodzona córeczka miała alergię. Kotka nie wiedziała nic o alergiach, rozumiała tylko tyle, że niegdyś była nieźle karmiona i mieszkała w cieple, a ludzie nie byli jej obojętni. Obecność człowieka uspokajała ją, teraz była samotna w te zimne noce, a w jej brzuszku wciąż się coś kotłowało. Umknęła przed nogą Schillinga, bowiem był on wielkim facetem, do tego nieznajomym, a wielcy ludzie słyną z tego, że potrafią dokopać. * Schilling nawet nie myślał, by ją kopnąć, a na pewno nie dzisiaj. Wszedł w żółtawą poświatę baru i zobaczył, że Ed Anderson jest dokładnie tam, gdzie się go spodziewał - na końcu baru, przygarbiony nad butelką piwa, gadał z Teddym Panikiem, właścicielem tej knajpy. Była czwarta trzydzieści, happy hour, a Ed nie miał w zwyczaju opuszczać jakichkolwiek happy hours w knajpie Panika. Zawsze przesiadywał do końca, do szóstej. Nazywał to „Pójściem na Spotkanie". W swoim pięćdziesięciodwuletnim życiu nigdy nie zaliczył żadnego spotkania w interesach, lecz właśnie w tym rzecz - świętował ten fakt. Przeszedł obok Dave'a Lenharta i Phila Prestona, przywitał się z Billym Altmanem, Samem Heintzem i Walterem Earlem, którzy przerwali dyskusję o tym, kto więcej zarabia. Willie Shoemaker i Lew Alcindor odpowiedzieli mu powitaniem. Usiadł na wysokim stołku obok Eda. Teddy nalał mu, jak zawsze, szkockiej z sodową. Obaj znali Charliego na tyle dobrze, że od razu zauważyli, że coś jest nie tak, lecz pozwolili mu odczekać chwilę, zanim cokolwiek powiedział. W końcu Ed zapytał. - Umarła - powiedział Charlie. - Kto? - Elise Hanlon. Wszystkie te lata, systemy podtrzymywania życia, i co? Jaki był sens? Dowiedziałem się o tym dziś po południu.

- Cholera, Charlie. Przykro mi to słyszeć. - Wiesz, byłem u niej jakiś miesiąc temu i już wtedy wyglądała jak nieżywa. Sama skóra i kości. Ale nie odpuszczała. A może to oni nie dali jej odpuścić. Nalej jeszcze jednego, Teddy. - Jasne. Wpatrywał się w wyblakłe zdjęcie Bogiego jako Sama Spade'a, wiszące nad kontuarem. Z flanek towarzyszyli mu Gehrig i Mantle. Za nimi, nad dystrybutorem papierosów, znów brzęczał neon Millera. Pomyślał, że Teddy powinien naprawić to cholerstwo albo je wypieprzyć. To bzyczenie było jak wrzód na dupie. Teddy współpracował z Millerem, który nieźle u niego schodził. Każdy chciał pić Millera, każdy poza nim i Edem. Mówili, że to szampan pośród piw, lecz według niego smakowało jak szczyny pantery. Na dodatek słabiutkie. Nie miał zamiaru kopnąć kota, lecz rozjebanie takiego neonu poprawiłoby mu humor. Zdecydowanie. Nie mógł jednak tego zrobić Teddy'emu, który był podjarany tymi sikami, poza tym płacili mu za powieszenie tej reklamy. - Pracowaliśmy nad tym kupę czasu, Charlie, wiesz o tym. - Tak, pracowaliśmy. I zobacz, co się stało. Wszystko chuj strzelił. - Prawda. - Mojego partnera też strzelił. - A to już nieprawda, kolego. Charlie spojrzał na niego. Ed był najbardziej porządnym i uczciwym gościem jakiego znał i wiedział, że ten nigdy by sobie z nim nie pogrywał, w żadnej sprawie. No, może poza jedną - Sally Richmond. Sądził jednak, że z tym oszukiwał raczej sam siebie. - Co chcesz mi wmówić? Że to nie jest powód, dla którego rzuciłeś wydział? Daj spokój, Ed, pierdoły. - Odszedłem, bo czułem się zmęczony. Nie z powodu Elise Hanlon, Lisy Steiner czy nawet Raya Pye'a. Pye był dzieciakiem, którego próbowali przygwoździć, lecz skubaniec się nie dał. - Już o tym gadaliśmy, Charlie, ale powtórzę ci to po raz kolejny. Nie mówię, że to był jeden z czynników. Ba, na pewno był. Ale założyłem mundur dziesięć lat wcześniej niż ty. Do tego jestem sześć lat starszy od ciebie, i o tyle samo mądrzejszy. Pozwól, że odświeżę ci pamięć, kolego. Gdy zaczynałem, w tym mieście nikt nie zamykał drzwi, zostawiali je otwarte nawet gdy wychodzili z domu, w razie, jakby sąsiad czegoś potrzebował, kombinerek, szklanki mleka czy czegoś innego, a ciebie nie było w pobliżu, by im tego pożyczyć. Nie bano się kradzieży. Do cholery, miasto Jeży nad jeziorem, połowa domów w mieście jest zamknięta w zimie na cztery spusty. I nawet wtedy jedyne, czego się bałeś, to woda zamarzająca

w rurach, a nie włamanie. Od pięćdziesiątego do pięćdziesiątego dziewiątego mieliśmy jedno zabójstwo. Na dodatek był to Willie Becker i jego żona, oboje pijani w sztok, walili w palnik w salonie i nagle on przywalił jej z haka z siłą, której pewnie sam nie był świadomy. Dziesięć, piętnaście lat temu, robota gliniarza w mieścinie takiej jak Sparta, obejmowała głównie pomaganie ludziom, a nie gonitwę za różnymi śmieciami. Jedyne, o co musiałeś się martwić, to żeby dzieciaki doszły bezpiecznie do szkoły każdego poranka, a pijaczki dotarli do żon wieczorami. Sprzątałeś po wypadkach drogowych, głównie stłuczkach. No i stałeś na ulicy, kierując ruchem podczas Kiwanis Karnival albo kiepskiej pogody. Współpracowałeś z ochotniczą strażą pożarną i pogotowiem. Jasne, były też napaści albo pobicia, ktoś obrobił sklep, ktoś coś rozpieprzył. Ale, Charlie, my głównie zdejmowaliśmy koty z drzew. Wiesz, o czym mówię? Nie pisałem się na to samo, na co teraz dzieciaki, idąc do policji, na łapanie zbirów. Wstąpiłem, bo sądziłem, że to dobra rzecz, pomagać. I wtedy świat się zmienił. Odkąd zmarł Kennedy, może chwilę wcześniej, nie wiem. Wszystko się zjebało. Ed zamówił kolejne piwo, a Teddy nalał. Przysłuchiwał się ich rozmowie, lecz nie dało się tego zauważyć. Słuchał nie dlatego, że był wścibski. Po prostu chciał wiedzieć, o czym myślą jego opiekunowie. Nie grzeszył bystrością, lecz można było mieć pewność, że zawsze będzie ciekawski. Można było liczyć na to, że będzie dyskretny. - Nie chciałem być takim gliną, Charlie. Nie chciałem patrzeć na przestrzelone ciało Lisy Steiner i nie chciałem patrzeć na żadne inne. Nigdy Wiem, że ty widziałeś kilka od tamtego czasu, lecz to nie dla mnie. Nie jestem pewien, czy także dla ciebie, ale ty lubisz znać całą prawdę. To twoja sprawa, kolego, twoje powołanie. Teddy serwuje dziś świetną kanapkę z wołowiną i sałatkę ziemniaczaną za dwa dwadzieścia pięć. Niezła i chudziutka. Polecam. Zaraz obok Gehriga wisiał zegar z plakietką IRLANDZKI CZAS, nie pokazywał jednak prawidłowej godziny. Schilling wgapiał się w niego, tak naprawdę wcale go nie widząc. Teddy był Polakiem, kupił ten bar od Irlandczyka i miał gdzieś wymianę zegara czy czegokolwiek innego w tym miejscu. Zastanawiał się, czy Teddy wie, która jest godzina w Polsce. - Muszę pogadać z jej matką. - Nie, nie musisz. Czemu? - Wiesz czemu. - To było cztery lata temu, Charlie. Przestała dzwonić jakieś dwa i pół roku temu. Daj już spokój. - Chociaż tyle mogę zrobić. - Już zrobiłeś tyle, ile mogłeś, na Boga. - Nie rozumiesz. - Dobra, jestem nagrzany. Powiedz mi więc, czego nie kumam.

- Mam to gdzieś, Ed. Przez większość czasu mam to w dupie. Chciałem przygwoździć tego Pye'a. Czekałem, licząc, że powinie mu się wreszcie noga. Czekałem i zdałem sobie sprawę, że nigdy go nie przygwoździmy, za nic. Nawet za złe parkowanie. I wiesz co? Nie przygwoździliśmy. Kilka dni temu byłem u takiej jednej babki na Cedar Street, biały dom, zaraz na rogu. Druga w nocy, nieprzestrzeganie ciszy nocnej. Jest tutaj nowa i wydaje mi się, że ma spięcia z sąsiadami, ciągłe kłótnie. W każdym razie mundurowi do niej pojechali i znaleźli ją leżącą na podłodze, kompletnie nagą, z majtkami naciągniętymi na głowę. Zgwałcono ją tak okropnie, że nie mogła wstać. Rok, dwa lata temu, wściekłbym się. A teraz? Chujowy koniec chujowego dnia, i tyle. - Widzisz? Taki sam burdel jak u mnie, tylko że później to odczułeś. - Nie, mylisz się. Mówisz, bym zrezygnował z roboty, bo zmieniły się zasady, bo nie chcesz ganiać złych gości. Ja zostaję, bo chcę ich łapać. Zawsze chciałem, ale, Jezu, potrzebuję czegoś, co mnie rozrusza. - Złapali tamtego żartownisia? - Liczba mnoga. Trzech lumpów z Dover. Jeden z nich to były chłopak tej laski, pozostali to poborowi z jego armii przydupasów. Od razu ich zidentyfikowała. No, i tak sobie myślę, że frajerzy, powinni byli ją zabić. I co? Gdyby ją zabili, nigdy byśmy ich nie przymknęli. - Kurwa, Charlie, mocno powiedziane. - I o to mi właśnie chodzi, trudno z tym polemizować. Altman, Heinz i Earle przeszli do głośnej dyskusji na temat wyższości jednego boksera nad drugim. Joe Lewis czy Mohammed Ali, którego Altman wciąż upierał się nazywać Cassius Clay. Szafa grała coś Frankiego Valli. Jakby lata sześćdziesiąte nigdy nie przydarzyły się barowi Panika. Na pewno jednak przydarzyły się Schillingowi. - Pye, matka i Elise Hanlon były ostatnimi osobami, którymi naprawdę się przejąłem. Naprawdę chciałem zamknąć tę sprawę. - Zadzwoń do niej. - Lepiej nie. - Chcesz mi powiedzieć, że będziesz jechał aż do Short Hills? - Jak tylko stąd wyjdę. Ed skinął głową w stronę szklanki szkockiej. - Przystopuj więc z tym. - Potrafię prowadzić i po trzech. - Możesz i po pięciu. Byłem twoim partnerem, pamiętasz? Wolałbym jednak, byś nie chlał. Z Short Hills do Sparty były dwie godziny. Jechał od strony jezior, przez wznoszące się i opadające pagórki, aż do płaszczyzny drogi numer 10. Nie spieszył się. Mógł prowadzić po trzech, lecz już dwa drinki wystarczyły, by przekroczył

dopuszczalny limit na alkomacie. Gliniarz czy nie, nie mógł pozwolić sobie, by go zatrzymali. A już na pewno nie w Short Hills. Miasto radziło sobie tak dobrze, jak New Jersey, i pomimo tego, co mówili ludzie spoza stanu, dało się tutaj wytrzymać. Policja działała regulaminowo, a ich szef był starym sukinsynem, przynajmniej w opinii Schillinga. Poza tym robiło się ciemno, a jego wewnętrzny noktowizor nie działał tak dobrze jak kiedyś. Old Short Hills Road numer 245 wyglądał tak samo jak ostatnim razem, kiedy go widział jakiś rok temu. Może poza dużym, czarnym lincolnem, którego już tutaj nie było. Mąż Barbary, prawnik, był do niego przywiązany, i chyba do niczego więcej, bo zostawił żonie duży, biały dom na rogu, trzy akry działki i całkiem sporą sumę, która wystarczyła, by pokryć wydatki na leczenie Elise oraz zapewnić Barbarze taki poziom życia, do jakiego była przyzwyczajona. Na miejscu lincolna stało ciemnoniebieskie ferrari. Wyglądało dość samotnie na asfaltowym podjeździe, przytłoczone ogromem domu niczym karzeł. Barbara Hanlon powiedziała mu kiedyś, że byli szczęśliwym małżeństwem, a on jej uwierzył. Sądził, że ono również dostało kulkę w łeb cztery lata temu, lecz nikt nie był tego świadom. Elise przeżyła małżeństwo swoich rodziców jedynie o niecały rok. Prawnik wziął ślub ponownie. Żona nie. Zaparkował za ferrari, wysiadł i poszedł ścieżką w kierunku wzgórza, przez starannie przystrzyżony trawnik i krzaki, aż do schodów, zastanawiając się, dlaczego właściwie był tutaj i co ma zamiar jej powiedzieć. Nie przećwiczył kwestii. Podczas jazdy zachował czysty umysł, skupiał się na drodze, na sposobie, w jakim miał się dostać do celu. Prawdopodobnie bronił się przed czymś. Nie znał odpowiedzi. W tej chwili czuł się jak ropucha na czteropasmówce. Coś go zaraz rozjedzie. Powinien był posłuchać Eda i zadzwonić. Zgniótł zębami ostatniego miętusa i połknął, czując whiskey w swoim oddechu. Wspiął się po schodach i nacisnął dzwonek. Trochę jej zajęło podejście do drzwi, już miał zadzwonić ponownie. Przeszło mu przez myśl, że może nikogo nie ma w domu. W salonie paliły się jednak światła. No i na podjeździe stało ferrari. Nie musiał zawracać sobie głowy dropsem. Prawie nie rozpoznał kobiety, która mu otworzyła. Barbara Hanlon, którą znał, nawet w żałobie, nawet w tych najgorszych pierwszych dniach i nocach spędzonych w szpitalu, była silna i dumna, niemal piękna. Jedynie długość jej podbródka w pewnym stopniu, choć nie całkiem, psuła jej eleganckie, patrycjuszowskie rysy. W miarę jak śledztwo zamierało i wreszcie się skończyło, przychodziła na posterunek, popędzała ich, jej oczy lśniły gniewem, powstrzymywało ją tylko poczucie godności i silna wola. Zawsze było jasne, że kupowała tylko w najlepszych sklepach. Cały jej staranny wygląd był jak kropka nad „i". Schillingowi wydała się twardą kobietą. Podziwiał ją.

Nic nie pozostało z tej hardości. Ta Barbara Hanlon była cieniem. Przytyła chyba ze dwadzieścia funtów, odkąd ją ostatnio widział. Widział to wyraźnie, gdyż pod cienkim, satynowym szlafrokiem była zupełnie naga. Zresztą, materiał nie przykrywał dokładnie pełnych piersi i brzucha. Na jej nalanej twarzy rozmazał się makijaż. Miała tłuste, nieuczesane włosy. Oczy były czerwone i Schilling wiedział, że to nie przez łzy. Trzymała się framugi, by zachować pion. Była bardziej nawalona niż Schilling kiedykolwiek w swoim życiu, a zdarzało mu się. Cuchnęła ginem i papierosami. Stała w progu, zanieczyszczając powietrze w Short Hills. - Chryste - jęknęła. - To ty. Nawet jej głos się zmienił. Jakby cierpiała na chroniczne przeziębienie. - Słyszałem o Elise, pani Hanlon. - Aha. - Pomyślałem, że wstąpię. Pokiwała głową. Wszystko, co powiedział do tej pory, brzmiało kiepsko nawet dla niego, lecz nie był pewien, czy do niej coś w ogóle dociera. - Chciałem powiedzieć, że jest mi przykro. Gapiła się na niego pustymi oczyma, lecz świadomość jakby czasem do niej wracała. Wydawało się, że ktoś zapala i gasi światło w jej głowie. - Kotku, kto to? Głos należał do mężczyzny i był tak samo przepity, jak jej. Mieli tutaj małą imprezkę. Z okazji śmierci jej córki. Przyczłapał i stanął za nią. Z bosymi stopami, ubrany jedynie w pogniecione spodnie, właśnie zapinał pasek. Miał kościstą klatkę i chude, blade ramiona. Nie golił się przynajmniej od wczoraj. - Policjant, Eddie. Ze Sparty. Przyszedł w sprawie Elise. Detektyw Charles Schilling, facet, który prowadził sprawę. To jest Eddie. - Miło z pana strony - powiedział Eddie. Wyciągnął rękę, a Schilling ją uścisnął. Nie wiedział co powiedzieć. Poczuł nagle ogromne zmęczenie. Nie wiedział, czy czuł obrzydzenie, smutek czy złość na nią, czy na siebie. Może czuł to wszystko naraz, a może nic z tego. - Zmarła o jedenastej trzydzieści pięć tego ranka. Dzwonili do mnie. Powiedzieli, że odeszła. - Wiem, pani Hanlon. Poprosiłem szpital, by zadzwonił na posterunek z każdą, najdrobniejszą informacją. Zanotowali moją prośbę. Myślę, że dowiedziałem się o wszystkim chwilę po pani. - Wie pan, jestem trochę pijana. - Sądzę, że ma pani do tego prawo.

Zaczęła płakać. Facet stojący za nią położył dłoń na jej ramieniu. Wyglądał na nieco zamroczonego, lecz szczerego. - Rzecz w tym, że ostatnio często jestem „trochę pijana". Nigdy nie piłam dużo, może kieliszek wina, a teraz piję. Z Eddiem. Poznałam go... gdzie się poznaliśmy, Eddie? - W Standish House, Barb. W tamtejszym barze. - Tak, właśnie. Spotkaliśmy się w barze. Chodzi o to, że to nie tylko dzisiaj taka jestem. Rozumie pan? - Rozumiem. - Miło z pańskiej strony, że pan wpadł - powiedział Eddie. Trzymał obie ręce na jej ramionach. Pochlipywała cicho. Jej twarz była czerwona i poznaczona łzami. - To nie tylko dlatego, że Elise odeszła. Chciałabym, żeby był to jedyny powód. - Elise odeszła już dawno, dawno temu, wiesz? - powiedział do niego Eddie. Nic tu po nim. Nie pomoże ani sobie, ani im. Wiedział co nieco o pijakach. Kiedy Lisa odeszła z dzieciakami, zaczynał dzień od kilku kieliszków wódki, a potem popijał prosto z butelki, cały dzień, by w nocy urwał mu się film. Zwykła, szara, głupia historia. Ed kopnął go w dupsko i wysłał na detoks, mówiąc szefowi, że Charlie odwiedza chorego brata na Florydzie. Okazało się, że był to kiepski wybór miejsca. Kiedy wrócił, nie miał na sobie ani cienia opalenizny. - Jeśli potrzebujecie pomocy z tym wszystkim - powiedział - to znaczy z piciem, niech pani da znać. Dajcie znać oboje. Znam dobre miejsce, sam tam byłem. Jeśli mogę cokolwiek zrobić, zadzwońcie. Naprawdę mi przykro z powodu pani córki, pani Hanlon. - Mnie również - odparła. - Bardzo przykro. Powinno zabrzmieć głupio, ale tak nie było. Brzmiało jak głos z głębi studni. - Dziękujemy panu - dodał Eddie. Odwrócił się i zszedł po schodach. Usłyszał odgłos zamykanych za sobą drzwi i pomyślał, że przerwał im pieprzenie. Albo próbę pieprzenia, skoro byli tak nagrzani. W sumie nie był to zły pomysł, obojętne czy się pieprzyła, czy tylko chciała, ale chociaż miała kogoś obok, a to dużo. Wsiadł do samochodu i pojechał w stronę Sparty, na jeszcze jednego drinka do Panika. Albo i dwa. Wizyta nie pomogła. Nadal nie czuł nic.

ROZDZIAŁ 2 Tim Tim Bess myślał, że jest zakochany w Jennifer Fitch, lecz przez ostatni rok ona robiła wszystko, by trudno mu było w tej miłości wytrwać. Nigdy wcześniej nie przeszkadzało mu, że ona szaleje za Rayem. To norma. Od lat szalała za Rayem i nie była w tym osamotniona, gdyż on był taki, jaki był, ale z kolei ona była dla niego jedną z wielu. Timowi nie chodziło jednak o to, co jest między nią a Rayem. Dziwne rzeczy jej się przydarzały. Było dopiero dziesięć po północy, a ona była nawalona piwem i zaćmiona marychą. Czekali na Raya przy szkolnym boisku do baseballa. Jak zwykle miał czterdzieści minut spóźnienia, lecz tym razem Tim się zamartwiał. Nie ucieszy się, gdy zobaczy Jennifer w takim stanie. Wkurwi się. Kurde, musiała trzymać się siatki, by w ogóle stać na nogach. Puszczała ją jedynie po to, by sięgnąć po kolejnego Millera. Po dwóch browarach i pół tuzinie skrętów samosiejki Tim sam nie był trzeźwy, lecz nie stracił jeszcze nad sobą kontroli, tak jak Jennifer. Ostatnio w ogóle nie szło się z nią dogadać, przeważnie przez połowę dnia była zrobiona. Jednak gadka z nią była lepszym zajęciem niż rozrzucanie po boisku kawałków betonu, oderwanych od podstawy siatki, więc Tim spróbował tak czy inaczej. - Zastanawiałaś się kiedyś, co stało się z Brianem Wilsonem? - Eee? Rzucił spory kawał betonu i podążył wzrokiem za lecącym tumanem kurzu. Będą musieli posprzątać przed jutrzejszym meczem. Duże odłamki walały się po boisku. - Halo? Ziemia do Jennifer? Brian Wilson? Beach Boys? Od czasu „Pet Sounds" jedyne, co grają, to hipisowskie zrzynki z Beatlesów. „Wouldn't it Be Nice, Sloop John B". Nie chwytam tego. Do diabła, mówił sam do siebie. Pociągnęła łyk piwa. Pomimo tego, że nadal trzymała siatkę, znów zsuwała się na ziemię. - Kończ ten browar i się lepiej kładź. Ray będzie wkurzony na ciebie. - Ray ma to w dupie. - Nie będzie miał, jeśli obrzygasz mu buty. - Raya nie obchodzi to, co robię. - Zacznie, jeśli obrzygasz mu buty. - Nie będę rzygała. Rzucił kolejny, mniejszy kamień. Kończyły się. Musiał podważać je palcami i

wydłubywać. Klepnął komara na szyi. Było tak wilgotno, że te małe chuj ki latały wszędzie. Wewnętrzna strona dłoni lepiła się od jego własnej krwi. I pewnie czyjejś jeszcze. Nienawidził tego. Wytarł rękę w spodnie. Patrzył, jak przechyla butelkę i pije. Musiał przyznać, że nadal była cholernie ładna, po tylu latach, mimo że połowę z nich przeżyła ubzdryngolona. Trudno mu było rozgryźć Raya, który nie wydawał się już nią zainteresowany. Ale Ray miał inne laski. On miał ten dar, a Tim nie. Zastanawiał się, na ile ją obchodziło, że Ray ma różne inne. Można by powiedzieć, że ją to obchodzi, lecz nigdy nie mówiła jak bardzo. Nigdy nie widział, by wchodziła Rayowi z tego powodu na głowę, choć nie było sposobu, by stwierdzić, o czym rozmawiali na osobności. Według Raya, nigdy nic nie powiedziała, ale z nim nigdy ma pewności. Mogła coś gadać. Nie było mowy, by sam ją o to zapytał. Nie było między nimi tej więzi. Chciał, żeby była, i zastanawiał się, czemu po tylu latach nie byli względem siebie otwarci. Chciał, by mogli ze sobą rozmawiać o ważnych rzeczach. O Rayu. O różnych sprawach. No i o TYM. Dziewczyna zmarła. Wieści niosły się szybko i domyślał się, że wiedzą już wszyscy w letniej szkółce. On i Jennifer włóczyli się po parkingach około 3:15, czekając na dzwonek, który dzielił Suzy, Dana, Sheilę i inne dzieciaki od wypalenia jointa albo dwóch. Wtedy cała szkoła aż huczała od plotek. Nadal pamiętał tę noc sprzed czterech lat, jakby zdarzyła się wczoraj. O dziwacznych porach powracały do niego poszczególne wspomnienia. Gdy siedział przy saturatorze, sącząc wiśniową colę i czekając na Raya, przypomniał mu się moment, gdy przyjechali i znaleźli tylko karteczkę z napisem POCZEKAJCIE. Pamiętał, jak Jennifer spanikowała, nie wiedząc co, do cholery, poszło nie tak, lecz oboje bali się odjechać, bali się Raya, bali się też przebywać w jednym miejscu z trupem dziewczyny. Nie wiedząc, co robić, czy pakować namiot i inne manatki, czy nie, po prostu czekali przy zimnych już pozostałościach ogniska, nie robiąc nic. Gdy szedł do szkoły, trzymając w przedniej kieszeni dżinsów plastikową torebkę z połową uncji zawiniętą w skręty, przypomniał mu się widok Raya wracającego bez niej. Opowiadał, że jakoś udało jej się dostać do drogi, wyskoczyć przed samochód. Kay przyczaił się w krzakach i widział, jak dwóch facetów pakuje ją na tylne siedzenie forda i odjeżdża. Był wściekły, oszalały. W jego oczach Tim widział także strach. Pamiętał to wszystko w urywkach, migawkach, które dopadały go wtedy, gdy nie był czujny Panikę, gdy pakowali ich rzeczy do bagażnika i długą drogę na zachód, do przełomu rzeki Delaware, by mogli je wyrzucić. Pamiętał powrotną drogę. Płacz Jennifer. Raya odchodzącego za kółkiem od zmysłów, krzyczącego, że mógł zatrzymać sobie latarenkę, kurwa, przecież była zupełnie nowa i droga.

Pamiętał długie okresy milczenia. Teraz unikał ciszy. Na przykład w tym momencie. - Więc? Co o tym myślisz? - O czym? O Brianie Wilsonie? - Nie. O tym, co chcesz dziś robić. Nadal jestem za Donem. Zajazd „U Dona" leżał zaraz za miastem, jeden z ostatnich jakie pozostały w tej okolicy, a może nawet w stanie. Serwowali tam znakomite koktajle czekoladowe, co było idealną odmianą od piwa. Mieli też dobre burgery. Jennifer dokończyła piwo, a butelkę wyrzuciła pod trybuny. Wahał się, czy nie pójść po nią i nie włożyć z powrotem do sześciopaku, lecz zrezygnował. Wyglądałby jak cipa. - Nieważne, co ja chcę robić - powiedziała. - Albo ty. Ważne, co chce Ray. - Pewnie. - To prawda. - Gówno prawda. Zawsze nas pyta. - Tak, pyta. A potem i tak robi to, co chce. Spojrzał na nią. Trzymała się siatki, wpatrzona w księżyc. Chociaż nie sięgała jeszcze po kolejną butelkę. - Kurwa - powiedział. Pochylił się i próbował poluzować kolejny kawałek betonu. Problem w tym, że obgryzał paznokcie i niełatwo mu szło. Wyprostował się i kopnął kilka razy w podstawę siatki. Pomogło. Wywalił to z boiska. Był kurewsko znudzony, nie chciało mu się nawet pić. Tylko by go to później sponiewierało. Jakie później? Co będzie później? Wciąż to samo? Wciąż to samo? Odepchnął tę myśl od siebie. Dawaj Ray, pomyślał, możesz się trochę pospieszyć? - Jebać Briana Wilsona - powiedziała. - Myślisz czasem o Twiggy? Wyszczerzył się i pokręcił głową. Nareszcie zaczęła gadać. Nic. Nie ostatnio. - Wiesz, jak naprawdę ma na imię? Lesley Hornly. Hornsby. Coś takiego. Nie ma ani tyłka, ani cycków, a nogi jak tyczki, to nazwali ją Twiggy. Zarabia miliony dolców, a pewnie nawet nie chciałbyś jej ruchnąć, co nie? - Nie bardzo. Pomyślał, że nader często nachodziła go ochota, by wydymać cokolwiek. - To jest coś, czego nie łapię. - Co? Mówisz o kasie? - Tak. Jak ona tyle zarabia? Skoro facet nie chce jej nawet wygrzmocić. - Myślę, że znajdą się goście, co chcą.

- Kto? - Nie wiem. Pewnie jacyś hipisi. - Nawet pierdoleni hipisi nie chcieliby jej wyruchać. Człowieku, ona nie ma cycków! Janis Joplin ma cycki. Grace, jak jej tam, Slick ma cycki. - Ta, ale nie tak duże jak Joplin. - Ale chociaż wygląda jak kobieta, do kurwy! Więc o co chodzi z tą Leslie Hornsby? - Dziewczynki. - Co? - Niektórzy goście lubią małe dziewczynki. Wiesz, takie co wyglądają jak dzieciaki. Sprawdź sobie w Funku i Wagnallsie. Nie śmiała się. Nawet się nie uśmiechnęła. W zamian sięgnęła po piwo. Kurwa. Pierwszy sześciopak zniknął. Cztery dla niej, dwa dla niego. Dobrze, że mieli następny. Ray byłby wkurzony, jeśli nie zostałby dla niego żaden browar. - Chore - powiedziała. - To chore. Zobaczyli reflektory zbliżające się od strony Hanover Road. Samochód zwolnił i zaczął skręcać na parking. Tim podniósł sześciopak z ziemi. Wsadził pusty pod pachę, pełny wziął do ręki i podał jej ramię. Praktycznie musiał odklejać ją od siatki. Chodź, Jennifer! - To tylko Ray. - Jennifer, nie jesteś idiotką, wiesz jak jest. Może to nie Ray, a gliny. A teraz chodź! Podążali w stronę wejścia obok trybun. Powłóczyła nogami, obijała się o jego biodro. Jeśli musieliby biec, złapano by ją. Ale to on trzymał browar. I potrafił biec szybciej niż jakikolwiek glina, szczególnie przez lasy za salą gimnastyczną, które znał jak własną kieszeń. Jeśli by musiał, zabrałby jej otwartą butelkę i jedyne, za co mogliby ją zatrzymać, to nielegalne wkroczenie na teren szkoły. Chyba, żeby się rzucała, co nie było wykluczone przy jej obecnym stanie. Wtedy byłoby to pijaństwo i zakłócanie porządku. Zalała ich łuna bieli. Samochód zatrzymał się na środku parkingu. Chevy Raya. W samą pieprzoną porę. Jennifer wyprostowała się i pozwoliła jego rękom opaść z jej ramion. Spojrzał na nią. Jej oczy wyglądały jaśniej, czyściej, trzeźwiej niż chwilę temu. Magia Raya zadziałała. Nawet jej twarz pojaśniała w blasku księżyca. Chciałby wywoływać taki efekt u kogoś. U niej. Musiał to przyznać. Nieważne co robiła, dla niego wciąż była tą samą Jennifer. Drzwi samochodu otworzyły się i w blasku reflektorów swoim dziwnym chodem zbliżał się do nich Ray. Kiedyś powiedział mu, że jacyś mafiozi postrzelili go w obie nogi kilka lat temu, gdy był jeszcze gówniarzem. Dwanaście lat temu, czy coś.