Przedmowa
Przez lata wielu recenzentów opisywało moją sagę fantasy Pieśń lodu i ognia jako
zaprawioną szczyptą czarów i dosmaczoną smokami powieść historyczną o historii,
która się nie zdarzyła. Uważam to za komplement. Zawsze uznawałem powieść
historyczną i fantastykę za twory bliźniacze, dwa gatunki literackie rozdzielone przy
porodzie. I chociaż niewątpliwie czerpałem inspirację z Tolkiena, Vance’a i Howarda,
tudzież innych dawniejszych twórców fantastyki, na Grę o tron i kolejne tomy cyklu
wpływ miały także dzieła wielkich autorów powieści historycznych, takich jak
Thomas B. Costain, Mika Waltari, Howard Pyle i... Maurice Druon, niesamowity
pisarz francuski, który dał nam Królów przeklętych, siedem doskonałych powieści
będących zapisem upadku dynastii Kapetyngów i początków wojny stuletniej. [...]
W Królach przeklętych jest wszystko. Królowie z żelaza, zamordowane królowe, bitwy
i zdrady, kłamstwa i żądze, oszustwa, rywalizacja rodów, klątwa templariuszy,
podmieniane niemowlęta, wilczyce, grzech i miecze, wielka dynastia skazana na
upadek... A to wszystko (no, prawie wszystko) zaczerpnięte żywcem z kart historii.
I wierzcie mi: rody Starków i Lannisterów nie mogą się nawet równać z Kapetyngami
i Plantagenetami.
Bez względu na to, czy jesteś historycznym geekiem, czy miłośnikiem fantastyki,
od książek Druona nie będziesz się mógł oderwać. To jest prawdziwa Gra o tron. Jeśli
lubisz Pieśń lodu i ognia, pokochasz Królów przeklętych.
George R.R. Martin
(tłum. Małgorzata Pasicka-Siekanka)
KRÓL Z ŻELAZA
„Historia jest powieścią, która się zdarzyła”.
Edmond i Jules de Goncourt,
Idées et sensations
(cyt. za: H. Markiewicz, A. Romanowski,
Skrzydlate słowa)
Więcej Darmowych Ebooków na: www.FrikShare.pl
Prolog
Na początku czternastego wieku Francją rządził Filip IV, król, którego uroda obrosła
legendą. Był władcą absolutnym: stłamsił wojowniczą dumę możnych feudałów,
pokonał zbuntowanych Flamandów, rozgromił Anglików w Akwitanii. Ukorzył
nawet papieża, którego siłą osadził w Awinionie. Parlament, ówczesny trybunał
sprawiedliwości, wydawał wyroki wedle jego rozkazów, a rady możnych zawsze
popierały decyzje króla. Trzech dorosłych synów zapewniało mu ciągłość dynastii,
córkę zaś wydał za króla angielskiego Edwarda II. Hołd wasalny złożyło mu sześciu
koronowanych władców, a sieć jego wpływów sięgała aż do Rosji.
Zasilał skarbiec królewski, używając wszelkich sposobów. Opodatkował
duchowieństwo i dobra kościelne, złupił majątki Żydów, uderzył w kompanie
lombardzkich bankierów. Aby ratować pustoszejący skarbiec, nie cofnął się nawet
przed fałszowaniem pieniądza. Z dnia na dzień złoto ważyło mniej, ale warte było
więcej. Wysokie podatki wyniszczały poddanych. Kryzysy gospodarcze wpędzały
ludzi w ruinę i ubóstwo, co prowadziło do buntów i zamieszek, często krwawo
tłumionych. Uczestnicy rewolt kończyli na hakach szubienic. Policja rosła w siłę.
Wszyscy musieli ulec woli króla, jego autorytetowi, który niszczył i łamał
niepokornych.
Jednak ów władca, pełen okrucieństwa, a jednocześnie opanowania i majestatu, w
swoich czynach kierował się dobrem państwa. Interes Francji przeważał nad innymi,
dlatego pod berłem Filipa IV kraj wkroczył w wiek rozkwitu, choć nie wszyscy jego
mieszkańcy byli szczęśliwi.
Jedna tylko potęga stawiła czoła jego władzy – templariusze. Zakon Rycerzy
Świątyni tworzył ogromną instytucję militarną, finansową i religijną, która została
ustanowiona podczas krucjat. Wyprawy krzyżowe przyczyniły się do wzrostu chwały
i bogactwa zakonników-rycerzy.
Niezależność templariuszy niepokoiła Filipa Pięknego, a ich ogromny majątek
budził jego pożądanie. Król wytoczył im największy proces, jaki odnotowali
kronikarze – w roli oskarżonych wystąpiło piętnaście tysięcy zakonników. Proces
trwał siedem lat, podczas których dopuszczono się wszelkich niegodziwości.
Nasza historia rozpoczyna się w siódmym, ostatnim roku procesu.
PRZEKLEŃSTWO
Niekochana królowa
Wielki pień leżał na łożu rozżarzonych węgli, płonął w kominku. Zielonkawe szkła
witraży przecięte ołowianymi żyłkami przepuszczały skąpe światło marcowego dnia.
Królowa Izabela siedziała na wysokim dębowym krześle, którego poręcze zdobiły
trzy rzeźbione angielskie lwy. Oparła podbródek na dłoni i nieobecnym wzrokiem
spoglądała na świetliste języki ognia. W tym roku kończyła dwadzieścia dwa lata.
Jej złociste włosy były splecione w długie warkocze, misternie uniesione w górę i
umocowane na kształt uchwytów amfory. Królowa słuchała wiersza Wilhelma
Trubadura, księcia Akwitanii, który czytała jedna z jej dam dworu:
Już nigdy nie rzeknę dobrze o miłości,
Gdyż nie znajduję w niej żadnej radości...
Nic bliskiego mnie...
Śpiewny głos damy z wysokiego rodu ginął w komnacie zbyt wielkiej, by
kobiety mogły w niej żyć szczęśliwe.
Zawsze tak bywało,
Że w nieszczęsnym kochaniu
Teraz i zawsze przyszło mi żyć...
Niekochana królowa westchnęła.
– Jakie to wzruszające słowa – powiedziała – i jakby napisane z myślą o mnie.
Ach! Minęły już czasy, kiedy wielcy panowie, tacy jak książę Wilhelm, byli biegli
zarówno w sztuce poetyckiej, jak i w rzemiośle wojennym. Powiedz: kiedy on żył?
Dwieście lat temu? Wiersz zdaje się napisany wczoraj1*.
I sama powtórzyła:
Miłości nie zaszczycę już więcej dobrym słowem,
Gdyż przez nią nie cieszę się żadnym dobrem...
Królowa na krótką chwilę pogrążyła się we własnych myślach.
– Czy mam czytać dalej, Miłościwa Pani? – zapytała dama, trzymając palec na
zdobionej miniaturą stronicy.
– Nie, moja miła – odpowiedziała królowa. – Już dość łez przelała dziś moja
dusza.
Podniosła się i zmieniła ton:
– Mój kuzyn, Dostojny Pan d’Artois, zapowiedział swoją wizytę. Pilnujcie, aby
przyprowadzono go prosto do mnie, gdy tylko przybędzie.
– Przyjedzie prosto z Francji? Musisz być bardzo szczęśliwa, pani.
– Pragnę się radować jego wizytą... jeśli przyniesie pomyślne wieści.
Do komnaty szybkim krokiem weszła inna dama dworu. Jej ożywione oblicze
zdradzało wielką radość. Była to Joanna, z domu de Joinville, małżonka sir Rogera
Mortimera, jednego z ważniejszych baronów królestwa angielskiego.
– Miłościwa Pani! – krzyknęła. – On przemówił!
– Doprawdy? – odpowiedziała królowa. – I co powiedział?
– Uderzył w stół, pani, i rzekł: „Chcę!”.
Piękne oblicze Izabeli rozświetliła wielka duma.
– Przyprowadźcie go do mnie – powiedziała.
Lady Mortimer wybiegła i wróciła chwilę później, niosąc na rękach
piętnastomiesięczne dziecię, które postawiła u stóp królowej. Chłopiec był krągły,
miękki i zaróżowiony. Jego ciemnoczerwona suknia, wyszywana złotą nicią, była
stanowczo zbyt ciężka i poważna jak na jego wiek.
– Mój panie, mój synu, powiedzieliście: „Chcę” – rzekła Izabela i pochyliła się,
aby pogłaskać dziecko po policzku. – Cieszy mnie, że to było wasze pierwsze słowo,
przystoi ono bowiem królom.
Chłopiec uśmiechnął się do niej, kołysząc główką.
– A czemu mój syn tak powiedział? – spytała królowa.
– Odmówiłam mu kolejnego kawałka ciasta – odrzekła lady Mortimer.
Uśmiech Izabeli zniknął w mgnieniu oka.
– Mój syn zaczął mówić – powiedziała – dlatego zakazuję paplania głupstw w
jego obecności, jak to zazwyczaj się czyni wobec dzieci. Nie jest ważne, czy nauczy
się mówić „ojcze” lub „matko”, o wiele ważniejsze jest, aby znał słowa „król” i
„królowa”.
W jej głosie słychać było wielki majestat, tak naturalny dla osoby z
królewskiego rodu.
– Czy wiesz, moja miła – ciągnęła Izabela – dlaczego zostałaś wybrana na
piastunkę mojego syna? Jesteś wnuczką sławnego pana de Joinville, który wyruszył
na krucjatę z moim dziadkiem Ludwikiem Świętym. Możesz zatem przekazać mojemu
synowi, że jest rodem zarówno z Francji, jak i z Anglii.
Lady Mortimer ukłoniła się. W tej samej chwili wróciła pierwsza dama dworu i
zapowiedziała przybycie Dostojnego Pana Roberta, hrabiego Artois. Królowa
wyprostowała się, wsparła plecy o oparcie krzesła, a ręce złożyła na piersi. Przyjęła
królewską pozę. Troska, aby przyjmować postawę odpowiednią do jej pozycji, nie
zdołała jej jednak postarzyć.
Podłoga zadrżała pod ciężarem kroków rosłego mężczyzny. Hrabia, wysoki na
sześć stóp, miał uda potężne jak pień dębu. Jego silne pięści były niczym masywny
oręż. Ubrany był w buty z czerwonymi cholewami z kordobańskiej skóry, nieudolnie
oczyszczonymi z błota. Płaszcz zwisający z jego ramion był tak szeroki, że zakryłby
powierzchnię łoża. Brakowało mu tylko sztyletu u boku, aby wyglądał jak wojownik
ruszający na wojnę. Od chwili kiedy wkroczył do komnaty, wszystko wokół stało się
wątłe, kruche i delikatne. Jego podbródek był okrągły, nos krótki, żuchwa szeroka, a
brzuch mocny. Jego płuca wdychały więcej powietrza, niż mogła pomieścić klatka
piersiowa przeciętnego człowieka. Robert miał zaledwie dwadzieścia siedem lat, ale
jego młodość niknęła w sile mięśni i często dawano mu dziesięć lat więcej.
Podchodząc do królowej, zdjął rękawice. Nagle uklęknął, zaskakująco lekko i
zwinnie. Podniósł się równie szybko, nim ktokolwiek mógł go poprosić o
powstanie.
– Mój drogi kuzynie, czy miałeś spokojną podróż? – spytała Izabela.
– Okropną, pani, wręcz straszliwą – odpowiedział Robert d’Artois. – Potworny
sztorm rozszalał się na morzu i wzbudził niepokój nie tylko w moim ciele, ale i w
mojej duszy. Myślałem już, że to moja ostatnia godzina, i zacząłem spowiedź, aby
wyznać grzechy, zanim stanę przed obliczem Pana. Całe szczęście jest ich tak dużo,
że zanim zdołałem wymienić połowę, dotarliśmy do brzegu. Udało mi się zatem
zachować dostateczną ich ilość na drogę powrotną.
Wybuchnął śmiechem tak donośnym, że zadrżały szkła w witrażach.
– Do kroćset! – zakrzyknął. – Lepiej wychodzi mi jazda konna na stałym lądzie
niż podróże po słonej wodzie. I gdyby nie miłość do Jaśnie Pani, mojej kuzynki, i
wieści niezwykle wielkiej wagi, które oto przynoszę...
– Pozwólcie, że skończę, mój kuzynie – powiedziała Izabela, przerywając mu w
pół słowa.
Pokazała na chłopca.
– Mój syn wypowiedział dziś swoje pierwsze słowo.
I zwróciła się do lady Mortimer:
– Oczekuję, że rychło zaznajomisz go z imionami jego przodków, aby szybko się
dowiedział, że dziadek jego to Filip, piękny władca rządzący Francją. Odmawiaj
głośno w jego obecności Pater noster i Ave Maria, a także modlitwę do Ludwika
Świętego. Najważniejsze rzeczy najpierw musi poznać jego serce, potem dopiero
zacznie się nimi zajmować rozum.
Królowa z zadowoleniem pokazała przed swoim krewnym, także potomkiem
Ludwika Świętego, jak czuwa nad wykształceniem syna.
– Piękne i godne wychowanie czeka tego młodego człowieka – rzekł Robert
d’Artois.
– Dla przyszłego króla nigdy nie jest za wcześnie, aby rozpocząć nauki –
odpowiedziała Izabela.
Dziecko próbowało stawiać pierwsze kroki, ostrożnie i chwiejąc się nieco.
– Czy to możliwe, że my też tacy byliśmy!? – wykrzyknął d’Artois.
– Patrząc na was, drogi kuzynie – śmiejąc się, rzekła królowa – trudno to sobie
wyobrazić.
Przez chwilę, wpatrując się w ogromną sylwetkę Roberta – jakby ludzką fortecę
królowa zastanawiała się, co czuła jego matka, niewiasta drobna i delikatna. Potem
zwróciła oczy ku swojemu dziecku. Chłopiec zbliżał się do paleniska z rączkami
wyciągniętymi tak, jakby maleńkimi piąstkami chciał pochwycić płonący na nim
ogień. Robert d’Artois zagrodził mu drogę, lekko wysuwając stopę. Mały książę nie
przestraszył się jednak przeszkody, tylko usiadł okrakiem na czerwonym bucie,
który ledwo mógł objąć ramionami. Olbrzym zaczął kołysać nogą, unosząc w górę i
w dół roześmianego chłopca, którego uradowała niespodziewana zabawa.
– Ach, Miłościwy Panie Edwardzie – powiedział d’Artois – kiedy już będziecie
królem, pozwólcie mi wspomnieć tę chwilę, gdy mój but posłużył wam za konia.
– Ależ oczywiście, drogi kuzynie, zawsze będzie wam wolno wracać
wspomnieniem do dnia dzisiejszego, jeśli wciąż będziesz naszym lojalnym
przyjacielem... – rzekła Izabela i zarządziła: – Zostawcie nas samych.
– Zechciejcie zsiąść na ziemię, Miłościwy Panie – powiedział d’Artois i oparł
stopę na posadzce.
Francuskie damy dworu udały się do przyległej komnaty. Zabrały z sobą chłopca,
który pewnego dnia, jeśli wypełni się pisany mu los, zostanie królem Anglii.
D’Artois milczał przez chwilę, zanim przemówił:
– Najjaśniejsza Pani, jeśli pragniecie, aby ucząc syna, przekazywać mu tylko
prawdę, musicie mu powiedzieć, że Małgorzata Burgundzka, wnuczka Ludwika
Świętego, królowa Nawarry i przyszła królowa Francji, jest na dobrej drodze, aby
zyskać przydomek Małgorzaty Kurwy.
– Czy to może być prawda? – spytała Izabela. – Czyżby nasze podejrzenia
okazały się prawdziwe?
– Niestety tak, droga kuzynko. Nie tylko względem Małgorzaty. Dotyczy to
również waszych dwóch pozostałych bratowych.
– Joanna i Blanka także...?
– Co do Blanki mam pewność. A Joanna...
Robert wzniósł swoją masywną dłoń w geście niepewności.
– Jest sprytniejsza niż siostry – powiedział – ale mam wszelkie powody, aby ją
również uważać za ostatnią wszetecznicę.
Postąpił trzy kroki do przodu, zatrzymał się i dodał:
– Wszyscy trzej wasi bracia to rogacze, pani, rogacze niczym zwykłe chamy!
Królowa wstała, jej policzki zaróżowiły się z gniewu.
– Jeśli wasze słowa są prawdziwe, nie mogę pozwolić na podobną rzecz. Moja
rodzina nie może żyć w takim pohańbieniu. Nie może stać się pośmiewiskiem
własnego ludu.
– Wierzcie mi, pani, panowie francuscy także nie mają zamiaru tolerować takiej
sytuacji.
– Czy macie nazwiska, dowody?
D’Artois nabrał głęboko powietrza w płuca.
– Kiedy byliście we Francji, pani, w lecie ubiegłego roku z Jego Wysokością
waszym małżonkiem, aby wziąć udział w uroczystościach i zabawach, podczas
których miałem zaszczyt razem z waszymi braćmi zostać pasowany na rycerza... a
honor taki ma swoją cenę, przecież nie za darmo się je rozdaje... wtedy powierzyłem
wam, pani, me obawy, a wy w zamian zdradziliście mi wasze. Na waszą prośbę miałem
czuwać i informować was, pani, o wszystkim. Jestem waszym sprzymierzeńcem.
Spełniłem oba rozkazy, miałem na wszystko baczenie, a teraz przynoszę wam wieści.
– Czego się dowiedziałeś? – niecierpliwie zapytała Izabela.
– Przede wszystkim, że kilka już klejnotów zginęło ze szkatuły waszej miłej
bratowej Małgorzaty. Jeśli niewiasta w sekrecie pozbywa się błyskotek, są dwa
możliwe wyjaśnienia. Albo darowuje je kochankowi, albo opłaca wspólnika. Jej
łajdactwo jest jasne niczym słońce, nie sądzicie, pani?
– Może się przecież tłumaczyć, że daje jałmużnę na Kościół.
– Nie, jeśli pewna drogocenna zapinka została zamieniona u pewnego kupca
lombardzkiego na pewien sztylet z damasceńskiej stali...
– Czy udało wam się odnaleźć właściciela pasa, u którego zwieszono ów sztylet?
– Niestety nie – odpowiedział d’Artois. – Szukałem, ale zgubiłem trop. Nasze
ślicznotki są przebiegłe. Nigdy nie polowałem w moich lasach w Conches na jelenia,
który z równym sprytem i zwinnością myliłby ślad i prowadził mnie na manowce.
Grymas zawodu wykrzywił lico królowej. Robert d’Artois uprzedził jednak jej
słowa i rozkładając ręce, wykrzyknął:
– Poczekajcie, poczekajcie! Jest ze mnie wyśmienity łowca i z rzadka umyka mi
zwierzyna... Cnotliwa, czysta i niewinna Małgorzata kazała przekształcić starą wieżę
pałacu Nesle w przytulne gniazdko, w którym, wedle jej słów, będzie w spokoju
oddawać się modlitwie i medytacjom. Najchętniej odmawia tam pacierze nocą
podczas nieobecności brata waszego Ludwika, króla Nawarry. Światło świeci się w
oknach do późna. Towarzyszy jej kuzynka Blanka, a czasem także Joanna. Rozpustne
dziewki! Gdyby spróbować jedną z nich oskarżyć, oczywiście, że grać będą i
zaprzeczać: „Jakże to? Czemu oszczerstwa rzucacie? Przecież byłam razem z moją
siostrą”. Jedna winowajczyni nigdy się nie wybroni. Trzy jawnogrzesznice wspólną
obiorą linię obrony. Jednak w noce, kiedy Ludwik jest nieobecny, kiedy wieża Nesle
jest mocno rozświetlona, u jej stóp, na skarpie zazwyczaj pustej o tak późnej
godzinie, zbyt wiele się dzieje. Widzi się mężczyzn, bynajmniej nie w zakonnych
szatach, bo przecież gdyby przyszli odprawiać modlitwy, komplety czy nokturny2,
wchodziliby główną bramą. Dwór milczy, ale lud zaczyna szeptać, bo przecież służba
wcześniej plotki rozsiewa niż panowie...
Podczas swojej opowieści wzburzony hrabia Artois żywo gestykulował,
przemierzał komnatę tam i z powrotem, wprawiając w drżenie podłogę i powiewając
połami ogromnego płaszcza. Popisywanie się rozpierającą go siłą było dla niego
sposobem perswazji. Przekonywał bardziej tężyzną fizyczną niż słowem. Otaczał
słuchacza jakby wirem. Jego dość prostacki język, bardzo pasujący do jego wyglądu,
był wyrazem uczciwości dość szorstkiej, acz szczerej. Jednakże patrząc z bliska,
można by się zastanawiać, czy cały ten zamęt nie jest jedynie kuglarską sztuczką lub
grą zdolnego aktora. Nienawiść, upór i czujność błyskały w jego szarych oczach.
Młoda królowa musiała bardzo uważać, aby zachować jasność sądu.
– Czy rozmawialiście o tym z moim ojcem, królem? – zapytała.
– Moja droga kuzynko, znacie przecież króla Filipa lepiej niż ja. Jego wiara w
niewieścią cnotę jest tak głęboka, że musiałby na własne oczy zobaczyć wasze
bratowe tarzające się z ich wytwornisiami, aby zgodził się mnie wysłuchać. A poza
tym nie jestem mile widziany na dworze, odkąd przegrałem proces...
– Rozumiem, kuzynie, wyrządzono wam krzywdę. Jeśliby to było w mojej mocy,
wynagrodziłabym wam stratę.
Robert podszedł i ujął jej dłoń, aby na niej złożyć pocałunek.
– Jednakże wspominając ów proces – podjęła spokojnie Izabela – można by
powziąć podejrzenie, że motywem waszych działań jest chęć zemsty.
Olbrzym szybko się wyprostował.
– Ależ rzecz jasna, pani, pragnę zemsty i ona jest racją moich czynów.
Jego szczerość była rozbrajająca. Kiedy już się zdawało, że jest schwytany w
pułapkę, zapędzony w kozi róg, on najzwyczajniej w świecie wykładał wszystkie
karty na stół.
– Odebrano mi moje dziedzictwo, hrabstwo Artois – wykrzyknął – aby oddać je
mojej stryjnie Mahaut... tej łajdaczce, niech zdycha, suka jedna! Niech ją żywcem
trąd toczy! Niech jej ciało gnije za życia! Dlaczego tak się stało? Przez jej podstępne
intrygi i sowite łapówki płacone w dźwięczących liwrach doradcom waszego ojca
udało się jej doprowadzić do ożenku waszych braci z jej wiarołomnymi córkami i ich
kuzynką ladacznicą.
I zaimprowizował prawdopodobną perorę swojej ciotki Mahaut, hrabiny
Burgundii i Artois, do króla Filipa Pięknego:
– „Wasza miłość, dostojny krewniaku, szacowny kumie, a jakbyśmy wydali naszą
słodką Joannę za waszego syna Ludwika...? Nie, nie w smak wam ten związek.
Wolicie zostawić dla niego Małgorzatę. Zróbmy zatem tak, dajmy Filipowi Joannę, a
naszą uroczą Blankę ożeńmy z urodziwym Karolem. Jakże będzie przyjemnie, gdy się
wszyscy wzajemnie pokochają! A potem, jeśli dostanę hrabstwo Artois, które
należało do mojego zmarłego ojca, Panie świeć nad jego duszą, ziemie Franche-
Comté przypadną jednej z moich gąsek, Joannie, jeśli zapragniecie. Wtedy wasz
drugi syn zostanie hrabią-palatynem Burgundii, a stamtąd już prosta droga do
korony niemieckiej. Mój bratanek Robert? Nakarmi się go okruchami z pańskiego
stołu. Zamek w Conches, ziemia Beaumont, to wystarczy temu prostakowi. – Przerwał
na chwilę. – Potem szepnę kilka złośliwości Nogaretowi do ucha, złożę tysiąc
ukłonów Marigny’emu... następnie wydam za mąż jedną, potem drugą i wreszcie
trzecią. A gdy tylko przysięgi zostaną złożone, niech moje małe ladacznice spiski
knują, listy ślą, kawalerów szukają i rogi francuskiej koronie przyprawiają...” Ach!
Jeśli są bez zarzutu, pani, niechaj sczeznę. Ale niech córy Burgundii poznają cenę
podłego zachowania. Zemszczę się na nich za krzywdy, których doznałem od ich
matki3.
Izabela rozmyślała, podczas gdy Robert wyrzucał z siebie potok słów. D’Artois
zbliżył się do niej i ściszając głos, rzekł:
– One was nienawidzą.
– Prawdą jest, że ja sama nigdy nie darzyłam ich miłością, od początku, nie
wiedząc dlaczego – wyznała królowa.
– Nie miłowaliście ich, pani, bo to istoty do cna fałszywe, które o zbytku i
rozkoszy jeno myślą, nie mają zaś żadnego poczucia obowiązku. One za to pałają do
was nienawiścią z czystej zazdrości.
– W moim życiu jednakże nie ma nic godnego pozazdroszczenia – rzekła Izabela,
wzdychając. – Ich los wydaje mi się słodszy niźli mój własny.
– Jesteście królową, pani, królową z krwi i kości. Wasze bratowe mogą nosić
korony, ale nigdy nie będą prawdziwymi władczyniami. To jest powód, dla którego
zawsze będziecie, pani, ich wrogiem.
Izabela podniosła swoje piękne błękitne oczy na kuzyna i w tej chwili d’Artois
zrozumiał, że trafił w sedno. Królowa była zdecydowanie po jego stronie.
– Czy znacie imiona... mężczyzn, z którymi moje bratowe...
Jej język, któremu obca była prostota mowy Roberta, wzdragał się przed
wymówieniem pewnych słów.
– Nic nie mogę uczynić bez tych informacji – ciągnęła. – Zdobądźcie je, a
obiecuję wam, że natychmiast przyjadę do Paryża, pod pierwszym lepszym
pretekstem, aby skończyć z tą rozpustą. Jak mogę wam pomóc? Czy już
uprzedziliście naszego stryja Walezjusza?
– Pilnowałem się bardzo, aby trzymać to przed nim w sekrecie – odpowiedział
d’Artois. – Dostojny Pan Walezjusz jest moim najwierniejszym protektorem i
jednocześnie moim najlepszym przyjacielem, ale nie potrafi dochować tajemnicy.
Wypaplałby od razu wszystko, co pragniemy na razie zachować w ukryciu. Jego
gadulstwo wydałoby sprawę zbyt wcześnie, wtedy zamiast złapać ladacznice na
gorącym uczynku, znaleźlibyśmy panny pokorne jak mniszki...
– Co zatem proponujecie?
– Dwie rzeczy przychodzą mi do głowy – powiedział d’Artois. – Przede
wszystkim musimy włączyć do świty Jaśnie Pani Małgorzaty nową damę dworu,
oddaną jednak naszej sprawie, która będzie nas wiernie o wszystkim informować.
Myślałem o pani de Comminges, która niedawno owdowiała i którą darzę ogromnym
szacunkiem. W tej sprawie mógłby pomóc wasz stryj Walezjusz. Dobrze by było,
gdybyście zechcieli napisać do niego, wyrażając wasze życzenie. Ma wielki wpływ na
waszego brata Ludwika i z pewnością pani de Comminges natychmiast dostanie się
do pałacu Nesle. Nasza protegowana będzie w centrum wydarzeń, a jak mawiają
stratedzy wojenni, szpieg wewnątrz murów jest więcej wart niźli cała armia u bram
miasta.
– Napiszę taki list, a wy go dostarczycie – zgodziła się Izabela. – Co dalej?
– Następnie należy uśpić czujność waszych, pani, bratowych, stłumić nieufność,
jaką mają wobec was. Można by im posłać jakieś miłe podarunki – głośno myślał
d’Artois. – Najlepsze byłyby przedmioty stosowne zarówno dla niewiasty, jak i
kawalera. Trzeba by je wysłać w sekrecie, aby ani ojciec wasz, ani ich mężowie nic nie
wiedzieli. Ot, tajemnice bliskich przyjaciółek. Małgorzata dopuszcza się grabieży na
własnej szkatule dla jakiegoś gładkolicego młodzieńca. Doprawdy musiałby los z
nas zadrwić, gdyby nie skorzystała z okazji i gdybyśmy drobiazgu, który nie
pojawia się w żadnym rejestrze, nie zobaczyli przypiętego na piersi wesołka, którego
chcemy odnaleźć. Wykorzystajmy nieroztropność Małgorzaty.
Izabela zastanawiała się krótką chwilę, następnie klasnęła w dłonie. Pierwsza
francuska dama stanęła w drzwiach.
– Moja droga – powiedziała królowa – poślij po sakiewkę, którą mi rano
zachwalał kupiec Albizzi.
W oczekiwaniu na powrót damy Robert d’Artois przestał wreszcie snuć intrygi i
knowania i rozejrzał się spokojnie po komnacie, w której się znajdował. Podziwiał
freski ze scenami biblijnymi wymalowane na ścianach i ogromny drewniany sufit
przypominający dno statku morskiego. Wszystko było dość nowe, smutne i zimne.
Meble były gustowne, choć nieliczne.
– Wasza komnata, miła kuzynko, jest niezbyt przytulna – stwierdził. – Czuję się
tu raczej, jakbym był w katedrze, a nie w pałacu.
– Daj Boże – wyszeptała Izabela – aby nie stała się moim więzieniem. Jak często
tęsknię za Francją!
Dama dworu powróciła ze sporą jedwabną sakiewką, haftowaną złotą i srebrną
nicią w wypukłe figury, zdobioną z wierzchu trzema szlachetnymi kamieniami
wielkości orzecha.
– Cudowna! – wykrzyknął d’Artois. – Właśnie o coś takiego mi chodziło. Zbyt
ciężka jak na damską ozdobę, zbyt lekka dla mnie, bo mnie przecież nie przystoi z
mieszkiem4 przy pasie ganiać, już raczej z torbą na kartusze. Ale taki młodzieniec
dworski wręcz marzy, aby podobnym trzosikiem strój swój przyozdobić, by dodać
sobie znaczenia i podziw budzić...
– Zamówisz jeszcze dwie podobne sakiewki u kupca Albizziego – rozkazała
Izabela dwórce – tylko niech się spieszy z wysyłką.
Kiedy dama dworu wyszła, dodała:
– Będziesz mógł je, mój kuzynie, zawieźć do Francji.
– Nikt się jednak nie dowie, że przeszły przez moje ręce.
Z podwórza dał się słyszeć hałas, krzyki i śmiechy. Robert d’Artois podszedł do
okna. Na dziedzińcu grupa murarzy właśnie podnosiła masywny klucz sklepienia.
Jedni ciągnęli sznurami wielkie bloki, inni siedzieli na szczycie rusztowania, gotowi
chwycić kamienną bryłę. Wszyscy mimo ciężkiej pracy tryskali dobrym humorem.
– Widać, że król Edward wciąż lubuje się w murarce – powiedział d’Artois.
Właśnie rozpoznał wśród robotników Edwarda II, małżonka Izabeli. Był to
mężczyzna przystojny, o szerokich barach, szczupłych biodrach i falujących
włosach, w wieku lat trzydziestu. Jego aksamitne szaty były pobrudzone gipsem.
– Już piętnaście lat będzie, jak zaczęli przebudowę Westmoutiers! – gniewnie
krzyknęła Izabela.
Jak wszyscy na dworze zwała Westminster z francuska.
– Sześć lat jestem mężatką i cały ten czas żyję wśród kielni i zaprawy. Ciągle się
burzy to, co zbudowano miesiąc wcześniej. Mój małżonek nie murarkę lubi, ale
murarzy! Wyobraźcie sobie, kuzynie, jak oni do niego mówią. Oczywiście nie
„Miłościwy Panie”, ale po imieniu, „Edwardzie” na niego wołają, śmiejąc się. A ten
głupiec się cieszy. Przypatrzcie się dobrze.
Na podwórzu Edward II wydawał rozkazy oparty o młodego robotnika, którego
szyję obejmował ramieniem. Wokół króla panowała atmosfera podejrzanej
poufałości.
– Wydawało mi się – ciągnęła Izabela – że doznałam najgorszego upokorzenia,
kiedy faworytem był kawaler de Gaveston. Ów zuchwały i chełpliwy Gaskończyk tak
omotał mojego męża, że już niemal przejął władzę nad królestwem. Edward dawał mu
klejnoty z mojej małżeńskiej szkatuły. To zdecydowanie staje się zwyczajem w
naszej rodzinie, że w taki czy inny sposób damskie precjoza zdobią szaty mężczyzn.
W obecności krewniaka i przyjaciela Izabela dała upust swoim żalom i wyznała,
jakich doświadczyła zniewag. Po prawdzie zwyczaje króla Edwarda II były znane w
całej Europie.
– Zeszłego roku możni panowie zjednoczyli się ze mną, aby usunąć Gavestona.
Został ścięty, a ja cieszyłam się, że jego ciało będzie gnić w klasztorze Dominikanów
w Oksfordzie. Niestety, teraz żałuję kawalera de Gavestona, bo los jakby mści się na
mnie i od tamtej pory Edward przyprowadza do pałacu najbardziej niegodziwych i
nikczemnych osobników spośród swoich poddanych. Sam zaś odwiedza najgorsze
portowe spelunki Londynu, spoufala się z żebrakami, mocuje z ładowaczami i biega
za koniuszymi. W istocie wspaniałe nam król organizuje turnieje! Tymczasem
królestwem rządzi, kto chce, ważne jest tylko, aby dostarczyć przyjemności królowi.
Teraz faworytami są lordowie Despenser. Ojciec steruje synem, który dzieli z moim
mężem małżeńskie łoże. Jeśli chodzi o mnie, Edward już się do mnie nie zbliża.
Kiedy dochodzą do mnie awantury z mężowskiej alkowy, ogarnia mnie taki wstyd, że
staję się oziębła.
Królowa zwiesiła głowę.
– Królowa wiedzie najnędzniejszy żywot ze wszystkich poddanych swojego
królestwa, jeśli jej własny mąż przestał ją kochać – dodała. – Wystarczyło, aby
zapewniła ciągłość dynastii, potem jej los stał się królowi obojętny. Czyż małżonki
możnych, mieszczan, a nawet chłopów zgodziłyby się dźwigać takie brzemię... tylko
dlatego, że na mojej głowie spoczywa korona!? Ostatnia praczka królestwa cieszy się
większymi prawami niż ja, może bowiem przyjść i u mnie szukać oparcia.
– Kuzynko moja, kuzynko najmilsza, ja jestem gotów służyć wam pomocą! –
wyznał d’Artois z żarem w głosie.
Smutno wzruszyła ramionami, jakby pytając: „Jak ty możesz mi pomóc?”. Ich
spojrzenia się spotkały. D’Artois uniósł dłonie i ujął jej łokcie, najdelikatniej, jak
potrafił. Wyszeptał jej imię:
– Izabelo...
Królowa położyła ręce na ramionach olbrzyma. Patrzyli na siebie, zdjęci nagłym
niepokojem. D’Artois poczuł, że ogarnia go nadzwyczajne wzruszenie i jednocześnie
wielkie zakłopotanie. Zawładnęła nim siła, której się lękał. Znalazł się w niezręcznej
sytuacji. W jednej chwili zrozumiał, że jest gotów oddać swój czas, ciało, a nawet
życie na jedno skinienie filigranowej królowej. Rozpaliła go żądza, gwałtowna i
przemożna, i nie wiedział, jaki wyraz znaleźć dla tej namiętności. Jego upodobania
zazwyczaj nie prowadziły go do szlachetnych niewiast. Nie można rzec, że przodował
w sztuce dworskiej galanterii.
– Król niezdolny jest docenić ideał, który ma przed oczami, i gardzi nim – rzekł –
podczas gdy inni dziękowaliby niebiosom, na oba padając kolana. Wy, taka młoda,
świeża i piękna, jesteście pozbawieni uciech cielesnych? Jak to możliwe? Jak być
może, że te usta nie doznają rozkoszy pocałunku? Że te ramiona... ta słodka kibić...
Ach! Weźcie kochanka, Izabelo, i niechaj wybór wasz padnie na mnie.
Słowa, w które ubierał swoje pragnienia, były szorstkie i pozbawione elokwencji
wypełniającej strofy Wilhelma Trubadura, księcia Akwitanii. Jednak Izabela nie
odrywała oczu od jego spojrzenia. Robert dominował nad nią, miażdżył ją swoją
masywną sylwetką. Pachniał lasem, skórą, koniem i zbroją. Jego głos i postawa, tak
dalekie od walorów dworskiego uwodziciela, porwały serce królowej. Był mężczyzną
prostym, brutalnym samcem o gorącym oddechu. Izabela poczuła, jak opuszcza ją
wola, i pragnęła tylko jednego: złożyć głowę na jego piersi i oddać się... ugasić
palące pragnienie... Dreszcz wstrząsnął jej ciałem, uwalniając ją z sideł namiętności.
– Nie, Robercie! – wykrzyknęła. – Nie uczynię tego, co sama zarzucam moim
bratowym. Nie chcę, nie mogę. Ale gdy pomyślę, czego sobie odmawiam, jaką siłą
woli narzucam sobie rygor, podczas gdy te ścierwa mogą cieszyć się małżonkami
obdarzającymi ich miłością... Ach, nie! Trzeba je ukarać, i to srogo!
W myślach nie znajdowała krzty litości dla cudzołożnic, tym bardziej że sama
odmawiała sobie prawa do grzechu. Usiadła z powrotem na swoim masywnym krześle
z dębowego drewna. Robert d’Artois podszedł do niej.
– Nie, Robercie – powtórzyła, wyciągając przed siebie ręce. – Nie próbujcie
wykorzystać mojej słabości, mogłabym bowiem się na was srodze rozgniewać.
Nieziemskie piękno budzi taki sam respekt jak majestat władzy. Olbrzym
usłuchał jej słów. Ale miniona chwila już na zawsze wyryła się w ich pamięci.
„Mogłabym więc być kochana”, mówiła sobie Izabela, a wdzięczność dla mężczyzny,
który ją w tym utwierdził, wypełniała jej serce.
– Czy już wszystko powiedzieliście, mój drogi kuzynie, czy nie ma innych
wieści? – zapytała, z trudem odzyskując jasność myśli.
Robert d’Artois odpowiedział po chwili, zastanawiając się, czy nie powinien
wykorzystać uzyskanej przewagi.
– Tak, pani, przynoszę jeszcze wiadomość od waszego stryja Walezjusza.
Nowa więź, która ich złączyła, nadawała każdej ich wypowiedzi inne brzmienie i
musieli bardzo uważnie wsłuchiwać się w treść wypowiadanych słów.
– Dostojnicy zakonu templariuszy zostaną wkrótce postawieni przed sądem –
wyjawił d’Artois. – Istnieje obawa, że wasz ojciec chrzestny, wielki mistrz Jakub de
Molay, zostanie skazany na śmierć. Dostojny Pan Walezjusz namawia was, pani, do
przesłania ojcu słowa, aby skłonić go do łagodnego wyroku.
Izabela milczała. Wróciła do swojej zwyczajnej pozy, opierając podbródek na
dłoni.
– Jakże jesteście do niego podobni! – powiedział d’Artois.
– Do kogo?
– Do króla Filipa, waszego ojca...
Izabela podniosła oczy i zamyśliła się na chwilę.
– Każda decyzja mojego ojca jest właściwa – odpowiedziała wreszcie. – Moje
działanie ograniczam tylko do obrony honoru rodziny, nigdy nie ingeruję w
postanowienia dotyczące rządzenia królestwem.
– Jakub de Molay jest już starcem. Był szlachetny. Był też wielki. Jeśli popełnił
błędy, z pewnością je odpokutował. Wspomnijcie, pani, że jego ręce trzymały was
nad chrzcielnicą podczas błogosławieństwa... Wiedzcie, że znowu stanie się rzecz
karygodna i ponownie z namowy Nogareta i Marigny’ego! Uderzając w templariuszy,
ci nikczemnicy chcą zaatakować całe rycerstwo i możnych panów.
Królowa wydawała się mocno zakłopotana, najwyraźniej przerastała ją ranga
sprawy.
– Nie mnie wydawać sądy – powiedziała – nie mnie.
– Doskonale wiecie, że mam wielki dług u waszego stryja. Zaskarbiłbym sobie
jego wdzięczność, gdybym przywiózł list napisany waszą ręką. Zresztą współczucie
przystoi królowej, jesteście, pani, kobietą i nawet należałoby was chwalić za gest
litości. Tym, którzy zarzucają wam, że macie kamienne serce, ofiarowalibyście, pani,
cudną ripostę. Izabelo, zróbcie to dla siebie samej, dla mnie.
Uśmiechnęła się do niego.
– Kryje się w was wielki spryt i zręczność, kuzynie Robercie, pod tą maską
wilkołaka. Niechaj tak będzie, napiszę dla was kilka słów, jak prosicie, i będziecie
mogli zawieźć stryjowi list. Kiedy wyruszacie?
– Kiedy tylko rozkażecie, kuzynko.
– Sądzę, że sakiewki będą gotowe na jutro. Więc już wkrótce.
W głosie królowej zabrzmiała nuta smutku. Znów wymienili spojrzenia i jeszcze
raz niepokój zmącił myśli Izabeli.
– Będę czekać na posłańca od was, abym wiedziała, kiedy powinnam ruszyć w
drogę do Francji. Żegnaj, drogi kuzynie. Zobaczymy się podczas wieczerzy.
Robert d’Artois pożegnał się, a komnata po jego wyjściu wydała się królowej
osobliwe spokojna, jak górska dolina chwilę po zejściu lawiny. Izabela zamknęła
oczy i zamarła na dłuższy czas.
Ludzie, którzy odgrywają ważne role w historii narodów, najczęściej nie są
świadomi, że uosabia się w nich przeznaczenie całych państw. Dwie osoby, które
pewnego marcowego popołudnia roku 1314 w pałacu westminsterskim prowadziły
długą rozmowę, nie mogły nawet sobie wyobrazić, jakie skutki będą miały ich
czyny. Nieświadomie położyły podwaliny pod wojnę między Francją a Anglią,
wojnę, która będzie trwać ponad sto lat.
Więźniowie twierdzy Temple
Mur był pokryty saletrą. Żółtawa, jakby przyćmiona dymem jasność wolno wpływała
do sklepionej sali wydrążonej w podziemiach.
Więzień drzemał ze złożonymi pod brodą rękami. Nagle przeszedł go dreszcz.
Zerwał się gwałtownie, z błędnym wzrokiem i szybko bijącym sercem. Popatrzył na
mgliste światło poranka, które sączyło się przez okienko. Nadstawił uszu. Z oddali
doszło go ledwie słyszalne, stłumione grubymi murami bicie dzwonów
obwieszczające pierwsze msze święte dzisiejszego dnia. Biły dzwony paryskich
kościołów Saint-Martin, Saint-Merri, Saint-Germain-l’Auxerrois, Saint-Eustache i
Notre Dame, a także dzwony z niedalekich wiosek: Courtille, Clignancourt i Mont-
Martre. Choć żaden odgłos nie powinien martwić więźnia, zżerał go jednak niepokój
obecny przy każdym przebudzeniu oraz w każdym śnie, który szybko przekształcał
się w koszmar.
Podniósł z ziemi drewniane naczynie i upił spory łyk wody, aby ukoić gorączkę,
która męczyła go od dawna. Odstawił naczynie i przejrzał się w pozostałej wodzie jak
w zwierciadle. Ciemny i niewyraźny obraz twarzy, który zdołał ujrzeć, należał do
stuletniego starca. Przez kilka chwil, nieruchomy, wpatrywał się w chybotliwe
odbicie, w którym z trudem szukał śladów swojego dawnego wyglądu. Na dnie misy
drżał jedynie obraz starczej brody, ściągniętych, bezzębnych warg i długiego,
wychudłe- go nosa.
Potem podniósł się i zrobił dwa kroki w przód, aż poczuł, że napina się łańcuch,
którym był przykuty do muru. Nagle zaczął krzyczeć:
– Jakub de Molay! Jakub de Molay! Jestem Jakub de Molay!
Odpowiedziała mu głucha cisza, tak jak tego oczekiwał. Czuł jednak potrzebę
wykrzyczenia swojego imienia, aby nie upaść na duchu, aby przypomnieć sobie, że
kiedyś wydawał rozkazy armiom, że zarządzał prowincjami, że w jego rękach
spoczywała władza równa monarszej i że dopóki najdrobniejsze tchnienie życia
wypełniać będzie jego ciało, dopóty pozostanie sobą, nawet w tej norze. Zawsze
będzie wielkim mistrzem Zakonu Rycerzy Świątyni.
Osadzono go w podziemiach wysokiej wieży twierdzy Temple, głównej siedziby
zakonu, przez nadmiar okrucieństwa, aby bardziej z niego szydzić.
– I to ja sam kazałem odnowić tę wieżę! – zamruczał gniewnie wielki mistrz i
uderzył pięścią w mur.
Zawył z bólu. Zapomniał, że jego ręce zostały zmasakrowane na torturach. Czy
został choć kawałek ciała, który nie byłby otwartą raną czy siedliskiem bólu? Krew z
trudem krążyła w jego żyłach. Wstrząsały nim okropne skurcze, od czasu kiedy
poddano go torturze hiszpańskich butów...
Gdy jego nogi zostały uwięzione pomiędzy dębowymi płytami, które kaci
zaciskali, uderzając w kliny młotem, usłyszał natarczywy, zimy głos Wilhelma de
Nogareta, strażnika królewskich pieczęci, który namawiał go do wyznania win.
Jakich win?... Popadł w omdlenie.
Brud, wilgoć, brak pożywienia odcisnęły swoje piętno na jego zmaltretowanych,
poszarpanych członkach.
Jednakże ze wszystkich tortur, którym został poddany, najstraszniejsze było
„rozciąganie”. Ciężar stu osiemdziesięciu funtów został przyczepiony do jego
prawej stopy, następnie podciągnięto go w górę aż do sufitu za pomocą krążka
linowego. I ciągle słyszał złowrogi głos Wilhelma de Nogareta: „Wyznajcie wasze
winy, panie...”. A kiedy uparcie przeczył wszystkiemu, ciągnięto mocniej, szybciej,
od samej podłogi aż do sklepienia. Czując, jak jego członki oddzielają się od ciała,
jak stawy pękają, a brzuch i pierś eksplodują, zaczynał krzyczeć, że wszystko wyzna,
każdą zbrodnię weźmie na siebie, wszystkie zbrodnie świata. Tak, templariusze
oddawali się sodomii! Tak, splunięcie na krzyż było konieczne, aby wstąpić do
zakonu! Tak, zanosili modły do bożka o kociej głowie! Tak, praktykowali magię,
rzucali uroki i wielbili Szatana! Tak, podżegali do spisku przeciw papieżowi i
królowi!... I wszystko, czego chcecie!
„Jak to możliwe, że wciąż żyję”, zastanawiał się Jakub de Molay.
Bez wątpienia kaci umiejętnie dozowali tortury, zawsze przerywając, zanim
mogliby zamęczyć go na śmierć. Poza tym doświadczony, zaprawiony w wojnach
rycerz miał w sobie głębokie pokłady oporu, o które sam się nie podejrzewał.
Uklęknął z oczami wpatrzonymi w świetlisty promień słońca wpadający przez
okno.
– Panie mój, Boże, dlaczego dałeś mniej siły mej duszy niż mojemu ciału? Czy
byłem godzien stać na czele zakonu? Nie zatrzymałeś mnie, kiedy popadałem w
tchórzostwo, oszczędź mi, proszę, szaleństwa, o Boże. Już dłużej nie dam rady, nie
dam rady.
Zakuty w kajdany przed siedmiu laty, wychodził tylko, aby stawić się na
przesłuchania przed trybunałem śledczym. Znosił groźby doradców króla. Opierał
się presji teologów. W takich warunkach Jakub de Molay słusznie obawiał się
obłędu. Często tracił poczucie czasu. Dla rozrywki próbował oswoić parę szczurów,
które co noc przychodziły jeść okruszki chleba. Gniewał się i płakał. Żarliwa
modlitwa zmieniała się w żądzę zemsty. Otępienie przechodziło we wściekłość.
– Niech zdechną, niech zdechną – powtarzał w kółko.
Kto miał zdychać? Klemens, Wilhelm, Filip... Papież, strażnik pieczęci, król.
Umrą, de Molay nie wiedział kiedy, ale był pewien, że będą konać w okrutnych
mękach, aby odkupić swoje winy. I wciąż od nowa przeżuwał te trzy wstrętne mu
imiona.
Ciągle na klęczkach, z głową zwróconą ku oknu, wielki mistrz szeptał:
– Dzięki ci, Panie mój, Boże, że zostawiłeś mi uczucie nienawiści. To jedyna siła,
która trzyma mnie przy życiu.
Podniósł się z trudem, podszedł do przymocowanej do muru kamiennej ławki,
która służyła mu jednocześnie za siedzisko i posłanie.
Kto mógłby sobie wyobrazić, że znajdzie się w takim położeniu? Myśli jego
wciąż biegły do czasów dzieciństwa, młodości, do dni sprzed pięćdziesięciu lat,
kiedy przemierzał doliny rodzinnej Jury, krocząc ku wielkiej przygodzie.
Jak wszyscy młodzieńcy ze szlachetnych rodów marzył, aby przywdziać długą
białą opończę z czerwonym krzyżem – czcigodny strój templariuszy. Sama nazwa
zakonu niosła z sobą smak Orientu i miecza, statków z żaglami pełnymi wiatru
przecinających wiecznie błękitne morza, galopu konia po piaskach pustyni, skarbów
Arabii, jeńców schwytanych dla okupu, złupionych i zdobytych miast, zamków z
potężnymi fortyfikacjami. Wieść niosła, że templariusze posiadają sekretne porty, z
których wyruszają ku nieznanym ziemiom5.
Jakub de Molay zrealizował swoje marzenie: pływał statkami, walczył na wojnach
i mieszkał w ogromnych fortecach, z dumą przemierzał ulice pachnące orientalną
przyprawą i kadzidłem, ubrany we wspaniały płaszcz, którego brzegi sięgały złotych
ostróg.
W hierarchii zakonu dotarł na sam szczyt, o czym nawet nie śmiał marzyć, kiedy
do niego wstępował. Po kolei piastował wszystkie godności, aby wreszcie, z wyboru
współbraci, objąć funkcję najwyższą – wielkiego mistrza Francji i Zamorza6. Pod
swoją komendą miał piętnaście tysięcy zbrojnych zakonników. I to wszystko
zakończyło się w tej norze, w ubóstwie i zgniliźnie. Niewielu jest takich, którym los
ofiarował nadzwyczajne bogactwa, aby następnie strącić ich w otchłań poniżenia.
Jakub de Molay za pomocą ogniwa ze skuwającego go łańcucha kreślił w saletrze
pokrywającej mury koślawe litery tworzące napis „Jeruzalem”, kiedy usłyszał szczęk
broni i ciężkie kroki na wąskich schodach prowadzących do jego celi.
Niepokój ogarnął jego serce, tym razem jednak nie bez przyczyny. Drzwi
zaskrzypiały i otworzyły się, ukazując jego oczom czterech łuczników w skórzanych
tunikach, z włóczniami w dłoni, którzy stali za plecami dozorcy więziennego. Ich
twarze otaczał biały obłok oddechu.
– Przyszliśmy po was, Dostojny Panie – oznajmił jeden z nich.
De Molay podniósł się bez słowa. Dozorca zbliżył się do niego i za pomocą młota
i rylca wybił nit łączący łańcuch z żelaznymi obręczami opasującymi kostki więźnia.
Wielki mistrz zawiązał na wychudłych ramionach płaszcz swojej chwały, który teraz
bardziej przypominał szary łachman. Czerwony krzyż cały był w strzępach.
W tym wycieńczonym starcu, który chwiejnym krokiem, unosząc obciążone
żelastwem stopy, z trudem pokonywał schody prowadzące w górę wieży, pozostał
jeszcze cień dowódcy armii, wydającego z cypryjskiej siedziby rozkazy całemu
wschodniemu chrześcijaństwu.
„Panie mój, Boże, daj mi siłę... – szeptał w myślach. – Daj mi choć odrobinę siły”.
I aby odnaleźć w sobie tę siłę, powtarzał imiona swoich wrogów: Klemens, Wilhelm,
Filip...
Mgła zasnuła dziedziniec twierdzy Temple. Jak kapturem zakryła wieżyczki muru
obronnego, układała się między blankami, otaczając mleczną watą iglicę kościoła
zakonu.
Około setki żołnierzy z bronią wspartą przy stopie otaczało duży otwarty
kwadratowy wóz. Zza murów dochodził gwar paryskich ulic, nad który czasem
wybijało się rozdzierająco smutne rżenie konia.
Na środku dziedzińca Dostojny Pan Alain de Pareilles, kapitan królewskich
łuczników, człowiek, który był obecny przy wszystkich egzekucjach, który
eskortował skazanych do sądów i miejsc kaźni, przechadzał się wolnym krokiem, a
na jego nieprzeniknionej twarzy malowało się uczucie wielkiego znudzenia. Jego ‐
włosy w kolorze miedzi opadały krótkimi kosmykami na kwadratowe czoło. Ubrany
był w kolczugę, jego miecz zwisał przypasany u boku, w dłoniach trzymał hełm.
Odwrócił się, gdy usłyszał, że nadchodzi wielki mistrz, który pobladł na widok
tego, co zobaczył, choć wydawało się, że nie można już być bledszym.
Zazwyczaj dojazd na przesłuchania nie wymagał aż takich przygotowań, nie było
ani wozu, ani tych wszystkich zbrojnych ludzi. Po prostu najczęściej po zmierzchu
kilku królewskich żandarmów przychodziło zabrać więźniów, aby przeprawić ich
barką na drugi brzeg Sekwany.
– Zatem wyrok już zapadł? – zapytał de Molay dowódcę łuczników.
– Tak, panie – odrzekł de Pareilles.
– Czy wiecie może, mój synu – spytał wielki mistrz po chwili wahania – jaka jest
jego treść?
– Nie wiem, panie. Mam rozkaz zaprowadzić was do Notre Dame, abyście go
wysłuchali.
Zapadła cisza, potem Jakub de Molay powiedział jeszcze:
– Który dzień dziś mamy?
– Poniedziałek po świętym Grzegorzu.
Był zatem 18 marca 1314 roku7.
„Czy prowadzą mnie na śmierć?”, zapytał sam siebie de Molay.
Brama wieży otwarła się ponownie i w otoczeniu straży zostali wyprowadzeni
trzej inni dostojnicy: wielki wizytator, prowincjał Normandii i komandor Akwitanii.
Oni także, w podartych płaszczach, na które opadały ich białe włosy i krzaczaste
brody, stanęli nieruchomo, mrugając powiekami, podobni do wielkich nocnych
ptaków, którym światło osłabia wzrok.
Jako pierwszy w stronę wielkiego mistrza, niepomny na krępujące go kajdany,
ruszył prowincjał Normandii Gotfryd de Charnay. Dwaj długoletni przyjaciele
uścisnęli się serdecznie. Jakub de Molay nadzorował rozwój kariery młodszego o
dziesięć lat Gotfryda. Widział w nim swojego następcę.
Czoło Gotfryda de Charnay było przecięte w poprzek wielką blizną, jego nos był
przekrzywiony – pamiątka z dawnej bitwy, kiedy cios miecza rozerwał mu hełm na
pół. Ów szorstki mąż, którego rysy twarzy zostały ukształtowane przez wojny, oparł
głowę na ramieniu wielkiego mistrza, aby ukryć płynące łzy.
– Odwagi, bracie, odwagi – powiedział de Molay, ściskając go za ramię.
– Odwagi, bracia – powtórzył, zwracając się z szacunkiem do dwóch pozostałych
dostojników
Zbliżył się do nich dozorca więzienny.
– Macie prawo, panowie, do zdjęcia kajdan – powiedział.
Wielki mistrz rozłożył ręce w geście pełnym goryczy i znużenia.
– Nie mam już denara – rzekł krótko.
Przy każdym bowiem wyjściu templariusze za przywilej zdjęcia kajdan musieli
płacić denara, z otrzymywanego codziennie jednego sou8, którym opłacali nędzną
więzienną strawę, słomę służącą za posłanie i pranie koszuli. Kolejne okrucieństwo –
jakże typowe dla sposobu działania Nogareta!... Byli oskarżeni, ale nie skazani, toteż
przysługiwało im prawo do dodatku pieniężnego na koszty utrzymania, jednak jego
wysokość została ustalona tak, aby przymierali głodem cztery dni w tygodniu, spali
na gołych kamieniach i gnili w brudzie.
Gotfryd de Charnay wyciągnął ze skórzanej sakwy przywieszonej u pasa dwa
ostatnie denary i rzucił je na ziemię, jeden za zdjęcie jego kajdan, drugi za te
opasujące wielkiego mistrza.
– Mój bracie! – krzyknął Jakub de Molay w odruchu odmowy.
– Na cóż może mi się to teraz przydać... – zaprotestował de Charnay. – Zgódźcie
się, bracie. Nawet na to nie zasłużyłem.
– Jeśli zdejmują nam kajdany, być może to dobry znak – powiedział wielki
wizytator. – Być może papież udzielił nam łaski.
Zęby, które mu pozostały, połamane i o nierównej wysokości, zmieniały jego
słowa w syczenie. Jego spuchnięte dłonie drżały.
Wielki mistrz wzruszył ramionami i wskazał na stu łuczników stojących w jednej
linii.
– Przygotujmy się na śmierć, bracia – powiedział.
Tytuł oryginału: Les Rois maudits Copyright © by Maurice Druon 2015 Copyright © for the translation by Adriana Celińska Opieka redakcyjna: Robert Chojnacki Drzewa genealogiczne: Piotr Poniedziałek Cover design based on the original jacket artwork by Patrick Knowles and cover design layout by HarperCollinsPublishers Ltd 2013 Adaptacja okładki na potrzeby polskiego wydania: Eliza Luty Fotografie na okładce: korona – © iStockphoto.com / duckycards, drewno – © iStockphoto.com / hudiemm ISBN 978-83-751-5778-9 www.otwarte.eu Zamówienia: Dział Handlowy, ul. Smolki 5/302, 30-513 Kraków, tel. (12) 427 12 00 Zapraszamy do księgarni internetowej Wydawnictwa Znak, w której można kupić książki Wydawnictwa Otwartego: www.znak.com.pl Plik opracował i przygotował Woblink woblink.com
Przedmowa Przez lata wielu recenzentów opisywało moją sagę fantasy Pieśń lodu i ognia jako zaprawioną szczyptą czarów i dosmaczoną smokami powieść historyczną o historii, która się nie zdarzyła. Uważam to za komplement. Zawsze uznawałem powieść historyczną i fantastykę za twory bliźniacze, dwa gatunki literackie rozdzielone przy porodzie. I chociaż niewątpliwie czerpałem inspirację z Tolkiena, Vance’a i Howarda, tudzież innych dawniejszych twórców fantastyki, na Grę o tron i kolejne tomy cyklu wpływ miały także dzieła wielkich autorów powieści historycznych, takich jak Thomas B. Costain, Mika Waltari, Howard Pyle i... Maurice Druon, niesamowity pisarz francuski, który dał nam Królów przeklętych, siedem doskonałych powieści będących zapisem upadku dynastii Kapetyngów i początków wojny stuletniej. [...] W Królach przeklętych jest wszystko. Królowie z żelaza, zamordowane królowe, bitwy i zdrady, kłamstwa i żądze, oszustwa, rywalizacja rodów, klątwa templariuszy, podmieniane niemowlęta, wilczyce, grzech i miecze, wielka dynastia skazana na upadek... A to wszystko (no, prawie wszystko) zaczerpnięte żywcem z kart historii. I wierzcie mi: rody Starków i Lannisterów nie mogą się nawet równać z Kapetyngami i Plantagenetami. Bez względu na to, czy jesteś historycznym geekiem, czy miłośnikiem fantastyki, od książek Druona nie będziesz się mógł oderwać. To jest prawdziwa Gra o tron. Jeśli lubisz Pieśń lodu i ognia, pokochasz Królów przeklętych. George R.R. Martin (tłum. Małgorzata Pasicka-Siekanka)
KRÓL Z ŻELAZA „Historia jest powieścią, która się zdarzyła”. Edmond i Jules de Goncourt, Idées et sensations (cyt. za: H. Markiewicz, A. Romanowski, Skrzydlate słowa)
Więcej Darmowych Ebooków na: www.FrikShare.pl Prolog Na początku czternastego wieku Francją rządził Filip IV, król, którego uroda obrosła legendą. Był władcą absolutnym: stłamsił wojowniczą dumę możnych feudałów, pokonał zbuntowanych Flamandów, rozgromił Anglików w Akwitanii. Ukorzył nawet papieża, którego siłą osadził w Awinionie. Parlament, ówczesny trybunał sprawiedliwości, wydawał wyroki wedle jego rozkazów, a rady możnych zawsze popierały decyzje króla. Trzech dorosłych synów zapewniało mu ciągłość dynastii, córkę zaś wydał za króla angielskiego Edwarda II. Hołd wasalny złożyło mu sześciu koronowanych władców, a sieć jego wpływów sięgała aż do Rosji. Zasilał skarbiec królewski, używając wszelkich sposobów. Opodatkował duchowieństwo i dobra kościelne, złupił majątki Żydów, uderzył w kompanie lombardzkich bankierów. Aby ratować pustoszejący skarbiec, nie cofnął się nawet przed fałszowaniem pieniądza. Z dnia na dzień złoto ważyło mniej, ale warte było więcej. Wysokie podatki wyniszczały poddanych. Kryzysy gospodarcze wpędzały ludzi w ruinę i ubóstwo, co prowadziło do buntów i zamieszek, często krwawo tłumionych. Uczestnicy rewolt kończyli na hakach szubienic. Policja rosła w siłę. Wszyscy musieli ulec woli króla, jego autorytetowi, który niszczył i łamał niepokornych. Jednak ów władca, pełen okrucieństwa, a jednocześnie opanowania i majestatu, w swoich czynach kierował się dobrem państwa. Interes Francji przeważał nad innymi, dlatego pod berłem Filipa IV kraj wkroczył w wiek rozkwitu, choć nie wszyscy jego mieszkańcy byli szczęśliwi. Jedna tylko potęga stawiła czoła jego władzy – templariusze. Zakon Rycerzy Świątyni tworzył ogromną instytucję militarną, finansową i religijną, która została ustanowiona podczas krucjat. Wyprawy krzyżowe przyczyniły się do wzrostu chwały i bogactwa zakonników-rycerzy. Niezależność templariuszy niepokoiła Filipa Pięknego, a ich ogromny majątek budził jego pożądanie. Król wytoczył im największy proces, jaki odnotowali kronikarze – w roli oskarżonych wystąpiło piętnaście tysięcy zakonników. Proces trwał siedem lat, podczas których dopuszczono się wszelkich niegodziwości. Nasza historia rozpoczyna się w siódmym, ostatnim roku procesu.
PRZEKLEŃSTWO Niekochana królowa Wielki pień leżał na łożu rozżarzonych węgli, płonął w kominku. Zielonkawe szkła witraży przecięte ołowianymi żyłkami przepuszczały skąpe światło marcowego dnia. Królowa Izabela siedziała na wysokim dębowym krześle, którego poręcze zdobiły trzy rzeźbione angielskie lwy. Oparła podbródek na dłoni i nieobecnym wzrokiem spoglądała na świetliste języki ognia. W tym roku kończyła dwadzieścia dwa lata. Jej złociste włosy były splecione w długie warkocze, misternie uniesione w górę i umocowane na kształt uchwytów amfory. Królowa słuchała wiersza Wilhelma Trubadura, księcia Akwitanii, który czytała jedna z jej dam dworu: Już nigdy nie rzeknę dobrze o miłości, Gdyż nie znajduję w niej żadnej radości... Nic bliskiego mnie... Śpiewny głos damy z wysokiego rodu ginął w komnacie zbyt wielkiej, by kobiety mogły w niej żyć szczęśliwe. Zawsze tak bywało, Że w nieszczęsnym kochaniu Teraz i zawsze przyszło mi żyć... Niekochana królowa westchnęła. – Jakie to wzruszające słowa – powiedziała – i jakby napisane z myślą o mnie. Ach! Minęły już czasy, kiedy wielcy panowie, tacy jak książę Wilhelm, byli biegli zarówno w sztuce poetyckiej, jak i w rzemiośle wojennym. Powiedz: kiedy on żył? Dwieście lat temu? Wiersz zdaje się napisany wczoraj1*. I sama powtórzyła: Miłości nie zaszczycę już więcej dobrym słowem,
Gdyż przez nią nie cieszę się żadnym dobrem... Królowa na krótką chwilę pogrążyła się we własnych myślach. – Czy mam czytać dalej, Miłościwa Pani? – zapytała dama, trzymając palec na zdobionej miniaturą stronicy. – Nie, moja miła – odpowiedziała królowa. – Już dość łez przelała dziś moja dusza. Podniosła się i zmieniła ton: – Mój kuzyn, Dostojny Pan d’Artois, zapowiedział swoją wizytę. Pilnujcie, aby przyprowadzono go prosto do mnie, gdy tylko przybędzie. – Przyjedzie prosto z Francji? Musisz być bardzo szczęśliwa, pani. – Pragnę się radować jego wizytą... jeśli przyniesie pomyślne wieści. Do komnaty szybkim krokiem weszła inna dama dworu. Jej ożywione oblicze zdradzało wielką radość. Była to Joanna, z domu de Joinville, małżonka sir Rogera Mortimera, jednego z ważniejszych baronów królestwa angielskiego. – Miłościwa Pani! – krzyknęła. – On przemówił! – Doprawdy? – odpowiedziała królowa. – I co powiedział? – Uderzył w stół, pani, i rzekł: „Chcę!”. Piękne oblicze Izabeli rozświetliła wielka duma. – Przyprowadźcie go do mnie – powiedziała. Lady Mortimer wybiegła i wróciła chwilę później, niosąc na rękach piętnastomiesięczne dziecię, które postawiła u stóp królowej. Chłopiec był krągły, miękki i zaróżowiony. Jego ciemnoczerwona suknia, wyszywana złotą nicią, była stanowczo zbyt ciężka i poważna jak na jego wiek. – Mój panie, mój synu, powiedzieliście: „Chcę” – rzekła Izabela i pochyliła się, aby pogłaskać dziecko po policzku. – Cieszy mnie, że to było wasze pierwsze słowo, przystoi ono bowiem królom. Chłopiec uśmiechnął się do niej, kołysząc główką. – A czemu mój syn tak powiedział? – spytała królowa. – Odmówiłam mu kolejnego kawałka ciasta – odrzekła lady Mortimer. Uśmiech Izabeli zniknął w mgnieniu oka. – Mój syn zaczął mówić – powiedziała – dlatego zakazuję paplania głupstw w jego obecności, jak to zazwyczaj się czyni wobec dzieci. Nie jest ważne, czy nauczy się mówić „ojcze” lub „matko”, o wiele ważniejsze jest, aby znał słowa „król” i
„królowa”. W jej głosie słychać było wielki majestat, tak naturalny dla osoby z królewskiego rodu. – Czy wiesz, moja miła – ciągnęła Izabela – dlaczego zostałaś wybrana na piastunkę mojego syna? Jesteś wnuczką sławnego pana de Joinville, który wyruszył na krucjatę z moim dziadkiem Ludwikiem Świętym. Możesz zatem przekazać mojemu synowi, że jest rodem zarówno z Francji, jak i z Anglii. Lady Mortimer ukłoniła się. W tej samej chwili wróciła pierwsza dama dworu i zapowiedziała przybycie Dostojnego Pana Roberta, hrabiego Artois. Królowa wyprostowała się, wsparła plecy o oparcie krzesła, a ręce złożyła na piersi. Przyjęła królewską pozę. Troska, aby przyjmować postawę odpowiednią do jej pozycji, nie zdołała jej jednak postarzyć. Podłoga zadrżała pod ciężarem kroków rosłego mężczyzny. Hrabia, wysoki na sześć stóp, miał uda potężne jak pień dębu. Jego silne pięści były niczym masywny oręż. Ubrany był w buty z czerwonymi cholewami z kordobańskiej skóry, nieudolnie oczyszczonymi z błota. Płaszcz zwisający z jego ramion był tak szeroki, że zakryłby powierzchnię łoża. Brakowało mu tylko sztyletu u boku, aby wyglądał jak wojownik ruszający na wojnę. Od chwili kiedy wkroczył do komnaty, wszystko wokół stało się wątłe, kruche i delikatne. Jego podbródek był okrągły, nos krótki, żuchwa szeroka, a brzuch mocny. Jego płuca wdychały więcej powietrza, niż mogła pomieścić klatka piersiowa przeciętnego człowieka. Robert miał zaledwie dwadzieścia siedem lat, ale jego młodość niknęła w sile mięśni i często dawano mu dziesięć lat więcej. Podchodząc do królowej, zdjął rękawice. Nagle uklęknął, zaskakująco lekko i zwinnie. Podniósł się równie szybko, nim ktokolwiek mógł go poprosić o powstanie. – Mój drogi kuzynie, czy miałeś spokojną podróż? – spytała Izabela. – Okropną, pani, wręcz straszliwą – odpowiedział Robert d’Artois. – Potworny sztorm rozszalał się na morzu i wzbudził niepokój nie tylko w moim ciele, ale i w mojej duszy. Myślałem już, że to moja ostatnia godzina, i zacząłem spowiedź, aby wyznać grzechy, zanim stanę przed obliczem Pana. Całe szczęście jest ich tak dużo, że zanim zdołałem wymienić połowę, dotarliśmy do brzegu. Udało mi się zatem zachować dostateczną ich ilość na drogę powrotną. Wybuchnął śmiechem tak donośnym, że zadrżały szkła w witrażach. – Do kroćset! – zakrzyknął. – Lepiej wychodzi mi jazda konna na stałym lądzie niż podróże po słonej wodzie. I gdyby nie miłość do Jaśnie Pani, mojej kuzynki, i
wieści niezwykle wielkiej wagi, które oto przynoszę... – Pozwólcie, że skończę, mój kuzynie – powiedziała Izabela, przerywając mu w pół słowa. Pokazała na chłopca. – Mój syn wypowiedział dziś swoje pierwsze słowo. I zwróciła się do lady Mortimer: – Oczekuję, że rychło zaznajomisz go z imionami jego przodków, aby szybko się dowiedział, że dziadek jego to Filip, piękny władca rządzący Francją. Odmawiaj głośno w jego obecności Pater noster i Ave Maria, a także modlitwę do Ludwika Świętego. Najważniejsze rzeczy najpierw musi poznać jego serce, potem dopiero zacznie się nimi zajmować rozum. Królowa z zadowoleniem pokazała przed swoim krewnym, także potomkiem Ludwika Świętego, jak czuwa nad wykształceniem syna. – Piękne i godne wychowanie czeka tego młodego człowieka – rzekł Robert d’Artois. – Dla przyszłego króla nigdy nie jest za wcześnie, aby rozpocząć nauki – odpowiedziała Izabela. Dziecko próbowało stawiać pierwsze kroki, ostrożnie i chwiejąc się nieco. – Czy to możliwe, że my też tacy byliśmy!? – wykrzyknął d’Artois. – Patrząc na was, drogi kuzynie – śmiejąc się, rzekła królowa – trudno to sobie wyobrazić. Przez chwilę, wpatrując się w ogromną sylwetkę Roberta – jakby ludzką fortecę królowa zastanawiała się, co czuła jego matka, niewiasta drobna i delikatna. Potem zwróciła oczy ku swojemu dziecku. Chłopiec zbliżał się do paleniska z rączkami wyciągniętymi tak, jakby maleńkimi piąstkami chciał pochwycić płonący na nim ogień. Robert d’Artois zagrodził mu drogę, lekko wysuwając stopę. Mały książę nie przestraszył się jednak przeszkody, tylko usiadł okrakiem na czerwonym bucie, który ledwo mógł objąć ramionami. Olbrzym zaczął kołysać nogą, unosząc w górę i w dół roześmianego chłopca, którego uradowała niespodziewana zabawa. – Ach, Miłościwy Panie Edwardzie – powiedział d’Artois – kiedy już będziecie królem, pozwólcie mi wspomnieć tę chwilę, gdy mój but posłużył wam za konia. – Ależ oczywiście, drogi kuzynie, zawsze będzie wam wolno wracać wspomnieniem do dnia dzisiejszego, jeśli wciąż będziesz naszym lojalnym przyjacielem... – rzekła Izabela i zarządziła: – Zostawcie nas samych.
– Zechciejcie zsiąść na ziemię, Miłościwy Panie – powiedział d’Artois i oparł stopę na posadzce. Francuskie damy dworu udały się do przyległej komnaty. Zabrały z sobą chłopca, który pewnego dnia, jeśli wypełni się pisany mu los, zostanie królem Anglii. D’Artois milczał przez chwilę, zanim przemówił: – Najjaśniejsza Pani, jeśli pragniecie, aby ucząc syna, przekazywać mu tylko prawdę, musicie mu powiedzieć, że Małgorzata Burgundzka, wnuczka Ludwika Świętego, królowa Nawarry i przyszła królowa Francji, jest na dobrej drodze, aby zyskać przydomek Małgorzaty Kurwy. – Czy to może być prawda? – spytała Izabela. – Czyżby nasze podejrzenia okazały się prawdziwe? – Niestety tak, droga kuzynko. Nie tylko względem Małgorzaty. Dotyczy to również waszych dwóch pozostałych bratowych. – Joanna i Blanka także...? – Co do Blanki mam pewność. A Joanna... Robert wzniósł swoją masywną dłoń w geście niepewności. – Jest sprytniejsza niż siostry – powiedział – ale mam wszelkie powody, aby ją również uważać za ostatnią wszetecznicę. Postąpił trzy kroki do przodu, zatrzymał się i dodał: – Wszyscy trzej wasi bracia to rogacze, pani, rogacze niczym zwykłe chamy! Królowa wstała, jej policzki zaróżowiły się z gniewu. – Jeśli wasze słowa są prawdziwe, nie mogę pozwolić na podobną rzecz. Moja rodzina nie może żyć w takim pohańbieniu. Nie może stać się pośmiewiskiem własnego ludu. – Wierzcie mi, pani, panowie francuscy także nie mają zamiaru tolerować takiej sytuacji. – Czy macie nazwiska, dowody? D’Artois nabrał głęboko powietrza w płuca. – Kiedy byliście we Francji, pani, w lecie ubiegłego roku z Jego Wysokością waszym małżonkiem, aby wziąć udział w uroczystościach i zabawach, podczas których miałem zaszczyt razem z waszymi braćmi zostać pasowany na rycerza... a honor taki ma swoją cenę, przecież nie za darmo się je rozdaje... wtedy powierzyłem wam, pani, me obawy, a wy w zamian zdradziliście mi wasze. Na waszą prośbę miałem czuwać i informować was, pani, o wszystkim. Jestem waszym sprzymierzeńcem.
Spełniłem oba rozkazy, miałem na wszystko baczenie, a teraz przynoszę wam wieści. – Czego się dowiedziałeś? – niecierpliwie zapytała Izabela. – Przede wszystkim, że kilka już klejnotów zginęło ze szkatuły waszej miłej bratowej Małgorzaty. Jeśli niewiasta w sekrecie pozbywa się błyskotek, są dwa możliwe wyjaśnienia. Albo darowuje je kochankowi, albo opłaca wspólnika. Jej łajdactwo jest jasne niczym słońce, nie sądzicie, pani? – Może się przecież tłumaczyć, że daje jałmużnę na Kościół. – Nie, jeśli pewna drogocenna zapinka została zamieniona u pewnego kupca lombardzkiego na pewien sztylet z damasceńskiej stali... – Czy udało wam się odnaleźć właściciela pasa, u którego zwieszono ów sztylet? – Niestety nie – odpowiedział d’Artois. – Szukałem, ale zgubiłem trop. Nasze ślicznotki są przebiegłe. Nigdy nie polowałem w moich lasach w Conches na jelenia, który z równym sprytem i zwinnością myliłby ślad i prowadził mnie na manowce. Grymas zawodu wykrzywił lico królowej. Robert d’Artois uprzedził jednak jej słowa i rozkładając ręce, wykrzyknął: – Poczekajcie, poczekajcie! Jest ze mnie wyśmienity łowca i z rzadka umyka mi zwierzyna... Cnotliwa, czysta i niewinna Małgorzata kazała przekształcić starą wieżę pałacu Nesle w przytulne gniazdko, w którym, wedle jej słów, będzie w spokoju oddawać się modlitwie i medytacjom. Najchętniej odmawia tam pacierze nocą podczas nieobecności brata waszego Ludwika, króla Nawarry. Światło świeci się w oknach do późna. Towarzyszy jej kuzynka Blanka, a czasem także Joanna. Rozpustne dziewki! Gdyby spróbować jedną z nich oskarżyć, oczywiście, że grać będą i zaprzeczać: „Jakże to? Czemu oszczerstwa rzucacie? Przecież byłam razem z moją siostrą”. Jedna winowajczyni nigdy się nie wybroni. Trzy jawnogrzesznice wspólną obiorą linię obrony. Jednak w noce, kiedy Ludwik jest nieobecny, kiedy wieża Nesle jest mocno rozświetlona, u jej stóp, na skarpie zazwyczaj pustej o tak późnej godzinie, zbyt wiele się dzieje. Widzi się mężczyzn, bynajmniej nie w zakonnych szatach, bo przecież gdyby przyszli odprawiać modlitwy, komplety czy nokturny2, wchodziliby główną bramą. Dwór milczy, ale lud zaczyna szeptać, bo przecież służba wcześniej plotki rozsiewa niż panowie... Podczas swojej opowieści wzburzony hrabia Artois żywo gestykulował, przemierzał komnatę tam i z powrotem, wprawiając w drżenie podłogę i powiewając połami ogromnego płaszcza. Popisywanie się rozpierającą go siłą było dla niego sposobem perswazji. Przekonywał bardziej tężyzną fizyczną niż słowem. Otaczał słuchacza jakby wirem. Jego dość prostacki język, bardzo pasujący do jego wyglądu,
był wyrazem uczciwości dość szorstkiej, acz szczerej. Jednakże patrząc z bliska, można by się zastanawiać, czy cały ten zamęt nie jest jedynie kuglarską sztuczką lub grą zdolnego aktora. Nienawiść, upór i czujność błyskały w jego szarych oczach. Młoda królowa musiała bardzo uważać, aby zachować jasność sądu. – Czy rozmawialiście o tym z moim ojcem, królem? – zapytała. – Moja droga kuzynko, znacie przecież króla Filipa lepiej niż ja. Jego wiara w niewieścią cnotę jest tak głęboka, że musiałby na własne oczy zobaczyć wasze bratowe tarzające się z ich wytwornisiami, aby zgodził się mnie wysłuchać. A poza tym nie jestem mile widziany na dworze, odkąd przegrałem proces... – Rozumiem, kuzynie, wyrządzono wam krzywdę. Jeśliby to było w mojej mocy, wynagrodziłabym wam stratę. Robert podszedł i ujął jej dłoń, aby na niej złożyć pocałunek. – Jednakże wspominając ów proces – podjęła spokojnie Izabela – można by powziąć podejrzenie, że motywem waszych działań jest chęć zemsty. Olbrzym szybko się wyprostował. – Ależ rzecz jasna, pani, pragnę zemsty i ona jest racją moich czynów. Jego szczerość była rozbrajająca. Kiedy już się zdawało, że jest schwytany w pułapkę, zapędzony w kozi róg, on najzwyczajniej w świecie wykładał wszystkie karty na stół. – Odebrano mi moje dziedzictwo, hrabstwo Artois – wykrzyknął – aby oddać je mojej stryjnie Mahaut... tej łajdaczce, niech zdycha, suka jedna! Niech ją żywcem trąd toczy! Niech jej ciało gnije za życia! Dlaczego tak się stało? Przez jej podstępne intrygi i sowite łapówki płacone w dźwięczących liwrach doradcom waszego ojca udało się jej doprowadzić do ożenku waszych braci z jej wiarołomnymi córkami i ich kuzynką ladacznicą. I zaimprowizował prawdopodobną perorę swojej ciotki Mahaut, hrabiny Burgundii i Artois, do króla Filipa Pięknego: – „Wasza miłość, dostojny krewniaku, szacowny kumie, a jakbyśmy wydali naszą słodką Joannę za waszego syna Ludwika...? Nie, nie w smak wam ten związek. Wolicie zostawić dla niego Małgorzatę. Zróbmy zatem tak, dajmy Filipowi Joannę, a naszą uroczą Blankę ożeńmy z urodziwym Karolem. Jakże będzie przyjemnie, gdy się wszyscy wzajemnie pokochają! A potem, jeśli dostanę hrabstwo Artois, które należało do mojego zmarłego ojca, Panie świeć nad jego duszą, ziemie Franche- Comté przypadną jednej z moich gąsek, Joannie, jeśli zapragniecie. Wtedy wasz drugi syn zostanie hrabią-palatynem Burgundii, a stamtąd już prosta droga do
korony niemieckiej. Mój bratanek Robert? Nakarmi się go okruchami z pańskiego stołu. Zamek w Conches, ziemia Beaumont, to wystarczy temu prostakowi. – Przerwał na chwilę. – Potem szepnę kilka złośliwości Nogaretowi do ucha, złożę tysiąc ukłonów Marigny’emu... następnie wydam za mąż jedną, potem drugą i wreszcie trzecią. A gdy tylko przysięgi zostaną złożone, niech moje małe ladacznice spiski knują, listy ślą, kawalerów szukają i rogi francuskiej koronie przyprawiają...” Ach! Jeśli są bez zarzutu, pani, niechaj sczeznę. Ale niech córy Burgundii poznają cenę podłego zachowania. Zemszczę się na nich za krzywdy, których doznałem od ich matki3. Izabela rozmyślała, podczas gdy Robert wyrzucał z siebie potok słów. D’Artois zbliżył się do niej i ściszając głos, rzekł: – One was nienawidzą. – Prawdą jest, że ja sama nigdy nie darzyłam ich miłością, od początku, nie wiedząc dlaczego – wyznała królowa. – Nie miłowaliście ich, pani, bo to istoty do cna fałszywe, które o zbytku i rozkoszy jeno myślą, nie mają zaś żadnego poczucia obowiązku. One za to pałają do was nienawiścią z czystej zazdrości. – W moim życiu jednakże nie ma nic godnego pozazdroszczenia – rzekła Izabela, wzdychając. – Ich los wydaje mi się słodszy niźli mój własny. – Jesteście królową, pani, królową z krwi i kości. Wasze bratowe mogą nosić korony, ale nigdy nie będą prawdziwymi władczyniami. To jest powód, dla którego zawsze będziecie, pani, ich wrogiem. Izabela podniosła swoje piękne błękitne oczy na kuzyna i w tej chwili d’Artois zrozumiał, że trafił w sedno. Królowa była zdecydowanie po jego stronie. – Czy znacie imiona... mężczyzn, z którymi moje bratowe... Jej język, któremu obca była prostota mowy Roberta, wzdragał się przed wymówieniem pewnych słów. – Nic nie mogę uczynić bez tych informacji – ciągnęła. – Zdobądźcie je, a obiecuję wam, że natychmiast przyjadę do Paryża, pod pierwszym lepszym pretekstem, aby skończyć z tą rozpustą. Jak mogę wam pomóc? Czy już uprzedziliście naszego stryja Walezjusza? – Pilnowałem się bardzo, aby trzymać to przed nim w sekrecie – odpowiedział d’Artois. – Dostojny Pan Walezjusz jest moim najwierniejszym protektorem i jednocześnie moim najlepszym przyjacielem, ale nie potrafi dochować tajemnicy.
Wypaplałby od razu wszystko, co pragniemy na razie zachować w ukryciu. Jego gadulstwo wydałoby sprawę zbyt wcześnie, wtedy zamiast złapać ladacznice na gorącym uczynku, znaleźlibyśmy panny pokorne jak mniszki... – Co zatem proponujecie? – Dwie rzeczy przychodzą mi do głowy – powiedział d’Artois. – Przede wszystkim musimy włączyć do świty Jaśnie Pani Małgorzaty nową damę dworu, oddaną jednak naszej sprawie, która będzie nas wiernie o wszystkim informować. Myślałem o pani de Comminges, która niedawno owdowiała i którą darzę ogromnym szacunkiem. W tej sprawie mógłby pomóc wasz stryj Walezjusz. Dobrze by było, gdybyście zechcieli napisać do niego, wyrażając wasze życzenie. Ma wielki wpływ na waszego brata Ludwika i z pewnością pani de Comminges natychmiast dostanie się do pałacu Nesle. Nasza protegowana będzie w centrum wydarzeń, a jak mawiają stratedzy wojenni, szpieg wewnątrz murów jest więcej wart niźli cała armia u bram miasta. – Napiszę taki list, a wy go dostarczycie – zgodziła się Izabela. – Co dalej? – Następnie należy uśpić czujność waszych, pani, bratowych, stłumić nieufność, jaką mają wobec was. Można by im posłać jakieś miłe podarunki – głośno myślał d’Artois. – Najlepsze byłyby przedmioty stosowne zarówno dla niewiasty, jak i kawalera. Trzeba by je wysłać w sekrecie, aby ani ojciec wasz, ani ich mężowie nic nie wiedzieli. Ot, tajemnice bliskich przyjaciółek. Małgorzata dopuszcza się grabieży na własnej szkatule dla jakiegoś gładkolicego młodzieńca. Doprawdy musiałby los z nas zadrwić, gdyby nie skorzystała z okazji i gdybyśmy drobiazgu, który nie pojawia się w żadnym rejestrze, nie zobaczyli przypiętego na piersi wesołka, którego chcemy odnaleźć. Wykorzystajmy nieroztropność Małgorzaty. Izabela zastanawiała się krótką chwilę, następnie klasnęła w dłonie. Pierwsza francuska dama stanęła w drzwiach. – Moja droga – powiedziała królowa – poślij po sakiewkę, którą mi rano zachwalał kupiec Albizzi. W oczekiwaniu na powrót damy Robert d’Artois przestał wreszcie snuć intrygi i knowania i rozejrzał się spokojnie po komnacie, w której się znajdował. Podziwiał freski ze scenami biblijnymi wymalowane na ścianach i ogromny drewniany sufit przypominający dno statku morskiego. Wszystko było dość nowe, smutne i zimne. Meble były gustowne, choć nieliczne. – Wasza komnata, miła kuzynko, jest niezbyt przytulna – stwierdził. – Czuję się tu raczej, jakbym był w katedrze, a nie w pałacu.
– Daj Boże – wyszeptała Izabela – aby nie stała się moim więzieniem. Jak często tęsknię za Francją! Dama dworu powróciła ze sporą jedwabną sakiewką, haftowaną złotą i srebrną nicią w wypukłe figury, zdobioną z wierzchu trzema szlachetnymi kamieniami wielkości orzecha. – Cudowna! – wykrzyknął d’Artois. – Właśnie o coś takiego mi chodziło. Zbyt ciężka jak na damską ozdobę, zbyt lekka dla mnie, bo mnie przecież nie przystoi z mieszkiem4 przy pasie ganiać, już raczej z torbą na kartusze. Ale taki młodzieniec dworski wręcz marzy, aby podobnym trzosikiem strój swój przyozdobić, by dodać sobie znaczenia i podziw budzić... – Zamówisz jeszcze dwie podobne sakiewki u kupca Albizziego – rozkazała Izabela dwórce – tylko niech się spieszy z wysyłką. Kiedy dama dworu wyszła, dodała: – Będziesz mógł je, mój kuzynie, zawieźć do Francji. – Nikt się jednak nie dowie, że przeszły przez moje ręce. Z podwórza dał się słyszeć hałas, krzyki i śmiechy. Robert d’Artois podszedł do okna. Na dziedzińcu grupa murarzy właśnie podnosiła masywny klucz sklepienia. Jedni ciągnęli sznurami wielkie bloki, inni siedzieli na szczycie rusztowania, gotowi chwycić kamienną bryłę. Wszyscy mimo ciężkiej pracy tryskali dobrym humorem. – Widać, że król Edward wciąż lubuje się w murarce – powiedział d’Artois. Właśnie rozpoznał wśród robotników Edwarda II, małżonka Izabeli. Był to mężczyzna przystojny, o szerokich barach, szczupłych biodrach i falujących włosach, w wieku lat trzydziestu. Jego aksamitne szaty były pobrudzone gipsem. – Już piętnaście lat będzie, jak zaczęli przebudowę Westmoutiers! – gniewnie krzyknęła Izabela. Jak wszyscy na dworze zwała Westminster z francuska. – Sześć lat jestem mężatką i cały ten czas żyję wśród kielni i zaprawy. Ciągle się burzy to, co zbudowano miesiąc wcześniej. Mój małżonek nie murarkę lubi, ale murarzy! Wyobraźcie sobie, kuzynie, jak oni do niego mówią. Oczywiście nie „Miłościwy Panie”, ale po imieniu, „Edwardzie” na niego wołają, śmiejąc się. A ten głupiec się cieszy. Przypatrzcie się dobrze. Na podwórzu Edward II wydawał rozkazy oparty o młodego robotnika, którego szyję obejmował ramieniem. Wokół króla panowała atmosfera podejrzanej poufałości.
– Wydawało mi się – ciągnęła Izabela – że doznałam najgorszego upokorzenia, kiedy faworytem był kawaler de Gaveston. Ów zuchwały i chełpliwy Gaskończyk tak omotał mojego męża, że już niemal przejął władzę nad królestwem. Edward dawał mu klejnoty z mojej małżeńskiej szkatuły. To zdecydowanie staje się zwyczajem w naszej rodzinie, że w taki czy inny sposób damskie precjoza zdobią szaty mężczyzn. W obecności krewniaka i przyjaciela Izabela dała upust swoim żalom i wyznała, jakich doświadczyła zniewag. Po prawdzie zwyczaje króla Edwarda II były znane w całej Europie. – Zeszłego roku możni panowie zjednoczyli się ze mną, aby usunąć Gavestona. Został ścięty, a ja cieszyłam się, że jego ciało będzie gnić w klasztorze Dominikanów w Oksfordzie. Niestety, teraz żałuję kawalera de Gavestona, bo los jakby mści się na mnie i od tamtej pory Edward przyprowadza do pałacu najbardziej niegodziwych i nikczemnych osobników spośród swoich poddanych. Sam zaś odwiedza najgorsze portowe spelunki Londynu, spoufala się z żebrakami, mocuje z ładowaczami i biega za koniuszymi. W istocie wspaniałe nam król organizuje turnieje! Tymczasem królestwem rządzi, kto chce, ważne jest tylko, aby dostarczyć przyjemności królowi. Teraz faworytami są lordowie Despenser. Ojciec steruje synem, który dzieli z moim mężem małżeńskie łoże. Jeśli chodzi o mnie, Edward już się do mnie nie zbliża. Kiedy dochodzą do mnie awantury z mężowskiej alkowy, ogarnia mnie taki wstyd, że staję się oziębła. Królowa zwiesiła głowę. – Królowa wiedzie najnędzniejszy żywot ze wszystkich poddanych swojego królestwa, jeśli jej własny mąż przestał ją kochać – dodała. – Wystarczyło, aby zapewniła ciągłość dynastii, potem jej los stał się królowi obojętny. Czyż małżonki możnych, mieszczan, a nawet chłopów zgodziłyby się dźwigać takie brzemię... tylko dlatego, że na mojej głowie spoczywa korona!? Ostatnia praczka królestwa cieszy się większymi prawami niż ja, może bowiem przyjść i u mnie szukać oparcia. – Kuzynko moja, kuzynko najmilsza, ja jestem gotów służyć wam pomocą! – wyznał d’Artois z żarem w głosie. Smutno wzruszyła ramionami, jakby pytając: „Jak ty możesz mi pomóc?”. Ich spojrzenia się spotkały. D’Artois uniósł dłonie i ujął jej łokcie, najdelikatniej, jak potrafił. Wyszeptał jej imię: – Izabelo... Królowa położyła ręce na ramionach olbrzyma. Patrzyli na siebie, zdjęci nagłym niepokojem. D’Artois poczuł, że ogarnia go nadzwyczajne wzruszenie i jednocześnie
wielkie zakłopotanie. Zawładnęła nim siła, której się lękał. Znalazł się w niezręcznej sytuacji. W jednej chwili zrozumiał, że jest gotów oddać swój czas, ciało, a nawet życie na jedno skinienie filigranowej królowej. Rozpaliła go żądza, gwałtowna i przemożna, i nie wiedział, jaki wyraz znaleźć dla tej namiętności. Jego upodobania zazwyczaj nie prowadziły go do szlachetnych niewiast. Nie można rzec, że przodował w sztuce dworskiej galanterii. – Król niezdolny jest docenić ideał, który ma przed oczami, i gardzi nim – rzekł – podczas gdy inni dziękowaliby niebiosom, na oba padając kolana. Wy, taka młoda, świeża i piękna, jesteście pozbawieni uciech cielesnych? Jak to możliwe? Jak być może, że te usta nie doznają rozkoszy pocałunku? Że te ramiona... ta słodka kibić... Ach! Weźcie kochanka, Izabelo, i niechaj wybór wasz padnie na mnie. Słowa, w które ubierał swoje pragnienia, były szorstkie i pozbawione elokwencji wypełniającej strofy Wilhelma Trubadura, księcia Akwitanii. Jednak Izabela nie odrywała oczu od jego spojrzenia. Robert dominował nad nią, miażdżył ją swoją masywną sylwetką. Pachniał lasem, skórą, koniem i zbroją. Jego głos i postawa, tak dalekie od walorów dworskiego uwodziciela, porwały serce królowej. Był mężczyzną prostym, brutalnym samcem o gorącym oddechu. Izabela poczuła, jak opuszcza ją wola, i pragnęła tylko jednego: złożyć głowę na jego piersi i oddać się... ugasić palące pragnienie... Dreszcz wstrząsnął jej ciałem, uwalniając ją z sideł namiętności. – Nie, Robercie! – wykrzyknęła. – Nie uczynię tego, co sama zarzucam moim bratowym. Nie chcę, nie mogę. Ale gdy pomyślę, czego sobie odmawiam, jaką siłą woli narzucam sobie rygor, podczas gdy te ścierwa mogą cieszyć się małżonkami obdarzającymi ich miłością... Ach, nie! Trzeba je ukarać, i to srogo! W myślach nie znajdowała krzty litości dla cudzołożnic, tym bardziej że sama odmawiała sobie prawa do grzechu. Usiadła z powrotem na swoim masywnym krześle z dębowego drewna. Robert d’Artois podszedł do niej. – Nie, Robercie – powtórzyła, wyciągając przed siebie ręce. – Nie próbujcie wykorzystać mojej słabości, mogłabym bowiem się na was srodze rozgniewać. Nieziemskie piękno budzi taki sam respekt jak majestat władzy. Olbrzym usłuchał jej słów. Ale miniona chwila już na zawsze wyryła się w ich pamięci. „Mogłabym więc być kochana”, mówiła sobie Izabela, a wdzięczność dla mężczyzny, który ją w tym utwierdził, wypełniała jej serce. – Czy już wszystko powiedzieliście, mój drogi kuzynie, czy nie ma innych wieści? – zapytała, z trudem odzyskując jasność myśli. Robert d’Artois odpowiedział po chwili, zastanawiając się, czy nie powinien
wykorzystać uzyskanej przewagi. – Tak, pani, przynoszę jeszcze wiadomość od waszego stryja Walezjusza. Nowa więź, która ich złączyła, nadawała każdej ich wypowiedzi inne brzmienie i musieli bardzo uważnie wsłuchiwać się w treść wypowiadanych słów. – Dostojnicy zakonu templariuszy zostaną wkrótce postawieni przed sądem – wyjawił d’Artois. – Istnieje obawa, że wasz ojciec chrzestny, wielki mistrz Jakub de Molay, zostanie skazany na śmierć. Dostojny Pan Walezjusz namawia was, pani, do przesłania ojcu słowa, aby skłonić go do łagodnego wyroku. Izabela milczała. Wróciła do swojej zwyczajnej pozy, opierając podbródek na dłoni. – Jakże jesteście do niego podobni! – powiedział d’Artois. – Do kogo? – Do króla Filipa, waszego ojca... Izabela podniosła oczy i zamyśliła się na chwilę. – Każda decyzja mojego ojca jest właściwa – odpowiedziała wreszcie. – Moje działanie ograniczam tylko do obrony honoru rodziny, nigdy nie ingeruję w postanowienia dotyczące rządzenia królestwem. – Jakub de Molay jest już starcem. Był szlachetny. Był też wielki. Jeśli popełnił błędy, z pewnością je odpokutował. Wspomnijcie, pani, że jego ręce trzymały was nad chrzcielnicą podczas błogosławieństwa... Wiedzcie, że znowu stanie się rzecz karygodna i ponownie z namowy Nogareta i Marigny’ego! Uderzając w templariuszy, ci nikczemnicy chcą zaatakować całe rycerstwo i możnych panów. Królowa wydawała się mocno zakłopotana, najwyraźniej przerastała ją ranga sprawy. – Nie mnie wydawać sądy – powiedziała – nie mnie. – Doskonale wiecie, że mam wielki dług u waszego stryja. Zaskarbiłbym sobie jego wdzięczność, gdybym przywiózł list napisany waszą ręką. Zresztą współczucie przystoi królowej, jesteście, pani, kobietą i nawet należałoby was chwalić za gest litości. Tym, którzy zarzucają wam, że macie kamienne serce, ofiarowalibyście, pani, cudną ripostę. Izabelo, zróbcie to dla siebie samej, dla mnie. Uśmiechnęła się do niego. – Kryje się w was wielki spryt i zręczność, kuzynie Robercie, pod tą maską wilkołaka. Niechaj tak będzie, napiszę dla was kilka słów, jak prosicie, i będziecie mogli zawieźć stryjowi list. Kiedy wyruszacie?
– Kiedy tylko rozkażecie, kuzynko. – Sądzę, że sakiewki będą gotowe na jutro. Więc już wkrótce. W głosie królowej zabrzmiała nuta smutku. Znów wymienili spojrzenia i jeszcze raz niepokój zmącił myśli Izabeli. – Będę czekać na posłańca od was, abym wiedziała, kiedy powinnam ruszyć w drogę do Francji. Żegnaj, drogi kuzynie. Zobaczymy się podczas wieczerzy. Robert d’Artois pożegnał się, a komnata po jego wyjściu wydała się królowej osobliwe spokojna, jak górska dolina chwilę po zejściu lawiny. Izabela zamknęła oczy i zamarła na dłuższy czas. Ludzie, którzy odgrywają ważne role w historii narodów, najczęściej nie są świadomi, że uosabia się w nich przeznaczenie całych państw. Dwie osoby, które pewnego marcowego popołudnia roku 1314 w pałacu westminsterskim prowadziły długą rozmowę, nie mogły nawet sobie wyobrazić, jakie skutki będą miały ich czyny. Nieświadomie położyły podwaliny pod wojnę między Francją a Anglią, wojnę, która będzie trwać ponad sto lat. Więźniowie twierdzy Temple Mur był pokryty saletrą. Żółtawa, jakby przyćmiona dymem jasność wolno wpływała do sklepionej sali wydrążonej w podziemiach. Więzień drzemał ze złożonymi pod brodą rękami. Nagle przeszedł go dreszcz. Zerwał się gwałtownie, z błędnym wzrokiem i szybko bijącym sercem. Popatrzył na mgliste światło poranka, które sączyło się przez okienko. Nadstawił uszu. Z oddali doszło go ledwie słyszalne, stłumione grubymi murami bicie dzwonów obwieszczające pierwsze msze święte dzisiejszego dnia. Biły dzwony paryskich kościołów Saint-Martin, Saint-Merri, Saint-Germain-l’Auxerrois, Saint-Eustache i Notre Dame, a także dzwony z niedalekich wiosek: Courtille, Clignancourt i Mont- Martre. Choć żaden odgłos nie powinien martwić więźnia, zżerał go jednak niepokój obecny przy każdym przebudzeniu oraz w każdym śnie, który szybko przekształcał się w koszmar. Podniósł z ziemi drewniane naczynie i upił spory łyk wody, aby ukoić gorączkę, która męczyła go od dawna. Odstawił naczynie i przejrzał się w pozostałej wodzie jak w zwierciadle. Ciemny i niewyraźny obraz twarzy, który zdołał ujrzeć, należał do stuletniego starca. Przez kilka chwil, nieruchomy, wpatrywał się w chybotliwe
odbicie, w którym z trudem szukał śladów swojego dawnego wyglądu. Na dnie misy drżał jedynie obraz starczej brody, ściągniętych, bezzębnych warg i długiego, wychudłe- go nosa. Potem podniósł się i zrobił dwa kroki w przód, aż poczuł, że napina się łańcuch, którym był przykuty do muru. Nagle zaczął krzyczeć: – Jakub de Molay! Jakub de Molay! Jestem Jakub de Molay! Odpowiedziała mu głucha cisza, tak jak tego oczekiwał. Czuł jednak potrzebę wykrzyczenia swojego imienia, aby nie upaść na duchu, aby przypomnieć sobie, że kiedyś wydawał rozkazy armiom, że zarządzał prowincjami, że w jego rękach spoczywała władza równa monarszej i że dopóki najdrobniejsze tchnienie życia wypełniać będzie jego ciało, dopóty pozostanie sobą, nawet w tej norze. Zawsze będzie wielkim mistrzem Zakonu Rycerzy Świątyni. Osadzono go w podziemiach wysokiej wieży twierdzy Temple, głównej siedziby zakonu, przez nadmiar okrucieństwa, aby bardziej z niego szydzić. – I to ja sam kazałem odnowić tę wieżę! – zamruczał gniewnie wielki mistrz i uderzył pięścią w mur. Zawył z bólu. Zapomniał, że jego ręce zostały zmasakrowane na torturach. Czy został choć kawałek ciała, który nie byłby otwartą raną czy siedliskiem bólu? Krew z trudem krążyła w jego żyłach. Wstrząsały nim okropne skurcze, od czasu kiedy poddano go torturze hiszpańskich butów... Gdy jego nogi zostały uwięzione pomiędzy dębowymi płytami, które kaci zaciskali, uderzając w kliny młotem, usłyszał natarczywy, zimy głos Wilhelma de Nogareta, strażnika królewskich pieczęci, który namawiał go do wyznania win. Jakich win?... Popadł w omdlenie. Brud, wilgoć, brak pożywienia odcisnęły swoje piętno na jego zmaltretowanych, poszarpanych członkach. Jednakże ze wszystkich tortur, którym został poddany, najstraszniejsze było „rozciąganie”. Ciężar stu osiemdziesięciu funtów został przyczepiony do jego prawej stopy, następnie podciągnięto go w górę aż do sufitu za pomocą krążka linowego. I ciągle słyszał złowrogi głos Wilhelma de Nogareta: „Wyznajcie wasze winy, panie...”. A kiedy uparcie przeczył wszystkiemu, ciągnięto mocniej, szybciej, od samej podłogi aż do sklepienia. Czując, jak jego członki oddzielają się od ciała, jak stawy pękają, a brzuch i pierś eksplodują, zaczynał krzyczeć, że wszystko wyzna, każdą zbrodnię weźmie na siebie, wszystkie zbrodnie świata. Tak, templariusze oddawali się sodomii! Tak, splunięcie na krzyż było konieczne, aby wstąpić do
zakonu! Tak, zanosili modły do bożka o kociej głowie! Tak, praktykowali magię, rzucali uroki i wielbili Szatana! Tak, podżegali do spisku przeciw papieżowi i królowi!... I wszystko, czego chcecie! „Jak to możliwe, że wciąż żyję”, zastanawiał się Jakub de Molay. Bez wątpienia kaci umiejętnie dozowali tortury, zawsze przerywając, zanim mogliby zamęczyć go na śmierć. Poza tym doświadczony, zaprawiony w wojnach rycerz miał w sobie głębokie pokłady oporu, o które sam się nie podejrzewał. Uklęknął z oczami wpatrzonymi w świetlisty promień słońca wpadający przez okno. – Panie mój, Boże, dlaczego dałeś mniej siły mej duszy niż mojemu ciału? Czy byłem godzien stać na czele zakonu? Nie zatrzymałeś mnie, kiedy popadałem w tchórzostwo, oszczędź mi, proszę, szaleństwa, o Boże. Już dłużej nie dam rady, nie dam rady. Zakuty w kajdany przed siedmiu laty, wychodził tylko, aby stawić się na przesłuchania przed trybunałem śledczym. Znosił groźby doradców króla. Opierał się presji teologów. W takich warunkach Jakub de Molay słusznie obawiał się obłędu. Często tracił poczucie czasu. Dla rozrywki próbował oswoić parę szczurów, które co noc przychodziły jeść okruszki chleba. Gniewał się i płakał. Żarliwa modlitwa zmieniała się w żądzę zemsty. Otępienie przechodziło we wściekłość. – Niech zdechną, niech zdechną – powtarzał w kółko. Kto miał zdychać? Klemens, Wilhelm, Filip... Papież, strażnik pieczęci, król. Umrą, de Molay nie wiedział kiedy, ale był pewien, że będą konać w okrutnych mękach, aby odkupić swoje winy. I wciąż od nowa przeżuwał te trzy wstrętne mu imiona. Ciągle na klęczkach, z głową zwróconą ku oknu, wielki mistrz szeptał: – Dzięki ci, Panie mój, Boże, że zostawiłeś mi uczucie nienawiści. To jedyna siła, która trzyma mnie przy życiu. Podniósł się z trudem, podszedł do przymocowanej do muru kamiennej ławki, która służyła mu jednocześnie za siedzisko i posłanie. Kto mógłby sobie wyobrazić, że znajdzie się w takim położeniu? Myśli jego wciąż biegły do czasów dzieciństwa, młodości, do dni sprzed pięćdziesięciu lat, kiedy przemierzał doliny rodzinnej Jury, krocząc ku wielkiej przygodzie. Jak wszyscy młodzieńcy ze szlachetnych rodów marzył, aby przywdziać długą białą opończę z czerwonym krzyżem – czcigodny strój templariuszy. Sama nazwa zakonu niosła z sobą smak Orientu i miecza, statków z żaglami pełnymi wiatru
przecinających wiecznie błękitne morza, galopu konia po piaskach pustyni, skarbów Arabii, jeńców schwytanych dla okupu, złupionych i zdobytych miast, zamków z potężnymi fortyfikacjami. Wieść niosła, że templariusze posiadają sekretne porty, z których wyruszają ku nieznanym ziemiom5. Jakub de Molay zrealizował swoje marzenie: pływał statkami, walczył na wojnach i mieszkał w ogromnych fortecach, z dumą przemierzał ulice pachnące orientalną przyprawą i kadzidłem, ubrany we wspaniały płaszcz, którego brzegi sięgały złotych ostróg. W hierarchii zakonu dotarł na sam szczyt, o czym nawet nie śmiał marzyć, kiedy do niego wstępował. Po kolei piastował wszystkie godności, aby wreszcie, z wyboru współbraci, objąć funkcję najwyższą – wielkiego mistrza Francji i Zamorza6. Pod swoją komendą miał piętnaście tysięcy zbrojnych zakonników. I to wszystko zakończyło się w tej norze, w ubóstwie i zgniliźnie. Niewielu jest takich, którym los ofiarował nadzwyczajne bogactwa, aby następnie strącić ich w otchłań poniżenia. Jakub de Molay za pomocą ogniwa ze skuwającego go łańcucha kreślił w saletrze pokrywającej mury koślawe litery tworzące napis „Jeruzalem”, kiedy usłyszał szczęk broni i ciężkie kroki na wąskich schodach prowadzących do jego celi. Niepokój ogarnął jego serce, tym razem jednak nie bez przyczyny. Drzwi zaskrzypiały i otworzyły się, ukazując jego oczom czterech łuczników w skórzanych tunikach, z włóczniami w dłoni, którzy stali za plecami dozorcy więziennego. Ich twarze otaczał biały obłok oddechu. – Przyszliśmy po was, Dostojny Panie – oznajmił jeden z nich. De Molay podniósł się bez słowa. Dozorca zbliżył się do niego i za pomocą młota i rylca wybił nit łączący łańcuch z żelaznymi obręczami opasującymi kostki więźnia. Wielki mistrz zawiązał na wychudłych ramionach płaszcz swojej chwały, który teraz bardziej przypominał szary łachman. Czerwony krzyż cały był w strzępach. W tym wycieńczonym starcu, który chwiejnym krokiem, unosząc obciążone żelastwem stopy, z trudem pokonywał schody prowadzące w górę wieży, pozostał jeszcze cień dowódcy armii, wydającego z cypryjskiej siedziby rozkazy całemu wschodniemu chrześcijaństwu. „Panie mój, Boże, daj mi siłę... – szeptał w myślach. – Daj mi choć odrobinę siły”. I aby odnaleźć w sobie tę siłę, powtarzał imiona swoich wrogów: Klemens, Wilhelm, Filip... Mgła zasnuła dziedziniec twierdzy Temple. Jak kapturem zakryła wieżyczki muru
obronnego, układała się między blankami, otaczając mleczną watą iglicę kościoła zakonu. Około setki żołnierzy z bronią wspartą przy stopie otaczało duży otwarty kwadratowy wóz. Zza murów dochodził gwar paryskich ulic, nad który czasem wybijało się rozdzierająco smutne rżenie konia. Na środku dziedzińca Dostojny Pan Alain de Pareilles, kapitan królewskich łuczników, człowiek, który był obecny przy wszystkich egzekucjach, który eskortował skazanych do sądów i miejsc kaźni, przechadzał się wolnym krokiem, a na jego nieprzeniknionej twarzy malowało się uczucie wielkiego znudzenia. Jego ‐ włosy w kolorze miedzi opadały krótkimi kosmykami na kwadratowe czoło. Ubrany był w kolczugę, jego miecz zwisał przypasany u boku, w dłoniach trzymał hełm. Odwrócił się, gdy usłyszał, że nadchodzi wielki mistrz, który pobladł na widok tego, co zobaczył, choć wydawało się, że nie można już być bledszym. Zazwyczaj dojazd na przesłuchania nie wymagał aż takich przygotowań, nie było ani wozu, ani tych wszystkich zbrojnych ludzi. Po prostu najczęściej po zmierzchu kilku królewskich żandarmów przychodziło zabrać więźniów, aby przeprawić ich barką na drugi brzeg Sekwany. – Zatem wyrok już zapadł? – zapytał de Molay dowódcę łuczników. – Tak, panie – odrzekł de Pareilles. – Czy wiecie może, mój synu – spytał wielki mistrz po chwili wahania – jaka jest jego treść? – Nie wiem, panie. Mam rozkaz zaprowadzić was do Notre Dame, abyście go wysłuchali. Zapadła cisza, potem Jakub de Molay powiedział jeszcze: – Który dzień dziś mamy? – Poniedziałek po świętym Grzegorzu. Był zatem 18 marca 1314 roku7. „Czy prowadzą mnie na śmierć?”, zapytał sam siebie de Molay. Brama wieży otwarła się ponownie i w otoczeniu straży zostali wyprowadzeni trzej inni dostojnicy: wielki wizytator, prowincjał Normandii i komandor Akwitanii. Oni także, w podartych płaszczach, na które opadały ich białe włosy i krzaczaste brody, stanęli nieruchomo, mrugając powiekami, podobni do wielkich nocnych ptaków, którym światło osłabia wzrok. Jako pierwszy w stronę wielkiego mistrza, niepomny na krępujące go kajdany,
ruszył prowincjał Normandii Gotfryd de Charnay. Dwaj długoletni przyjaciele uścisnęli się serdecznie. Jakub de Molay nadzorował rozwój kariery młodszego o dziesięć lat Gotfryda. Widział w nim swojego następcę. Czoło Gotfryda de Charnay było przecięte w poprzek wielką blizną, jego nos był przekrzywiony – pamiątka z dawnej bitwy, kiedy cios miecza rozerwał mu hełm na pół. Ów szorstki mąż, którego rysy twarzy zostały ukształtowane przez wojny, oparł głowę na ramieniu wielkiego mistrza, aby ukryć płynące łzy. – Odwagi, bracie, odwagi – powiedział de Molay, ściskając go za ramię. – Odwagi, bracia – powtórzył, zwracając się z szacunkiem do dwóch pozostałych dostojników Zbliżył się do nich dozorca więzienny. – Macie prawo, panowie, do zdjęcia kajdan – powiedział. Wielki mistrz rozłożył ręce w geście pełnym goryczy i znużenia. – Nie mam już denara – rzekł krótko. Przy każdym bowiem wyjściu templariusze za przywilej zdjęcia kajdan musieli płacić denara, z otrzymywanego codziennie jednego sou8, którym opłacali nędzną więzienną strawę, słomę służącą za posłanie i pranie koszuli. Kolejne okrucieństwo – jakże typowe dla sposobu działania Nogareta!... Byli oskarżeni, ale nie skazani, toteż przysługiwało im prawo do dodatku pieniężnego na koszty utrzymania, jednak jego wysokość została ustalona tak, aby przymierali głodem cztery dni w tygodniu, spali na gołych kamieniach i gnili w brudzie. Gotfryd de Charnay wyciągnął ze skórzanej sakwy przywieszonej u pasa dwa ostatnie denary i rzucił je na ziemię, jeden za zdjęcie jego kajdan, drugi za te opasujące wielkiego mistrza. – Mój bracie! – krzyknął Jakub de Molay w odruchu odmowy. – Na cóż może mi się to teraz przydać... – zaprotestował de Charnay. – Zgódźcie się, bracie. Nawet na to nie zasłużyłem. – Jeśli zdejmują nam kajdany, być może to dobry znak – powiedział wielki wizytator. – Być może papież udzielił nam łaski. Zęby, które mu pozostały, połamane i o nierównej wysokości, zmieniały jego słowa w syczenie. Jego spuchnięte dłonie drżały. Wielki mistrz wzruszył ramionami i wskazał na stu łuczników stojących w jednej linii. – Przygotujmy się na śmierć, bracia – powiedział.