Filbana

  • Dokumenty2 833
  • Odsłony785 970
  • Obserwuję576
  • Rozmiar dokumentów5.6 GB
  • Ilość pobrań528 905

Krolowie przekleci tom. 2 - Druon Maurice

Dodano: 5 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 5 lata temu
Rozmiar :2.6 MB
Rozszerzenie:pdf

Moje dokumenty

Filbana
EBooki
Książki
-M-

Krolowie przekleci tom. 2 - Druon Maurice.pdf

Filbana EBooki Książki -M- Maurice Druon
Użytkownik Filbana wgrał ten materiał 5 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 487 stron)

Przedmowa Przez lata wielu recenzentów opisywało moją sagę fantasy Pieśń lodu i ognia jako zaprawioną szczyptą czarów i dosmaczoną smokami powieść historyczną o historii, która się nie zdarzyła. Uważam to za komplement. Zawsze uznawałem powieść historyczną i fantastykę za twory bliźniacze, dwa gatunki literackie rozdzielone przy porodzie. I chociaż niewątpliwie czerpałem inspirację z Tolkiena, Vance’a i Howarda, tudzież innych dawniejszych twórców fantastyki, na Grę o tron i kolejne tomy cyklu wpływ miały także dzieła wielkich autorów powieści historycznych, takich jak Thomas B. Costain, Mika Waltari, Howard Pyle i... Maurice Druon, niesamowity pisarz francuski, który dał nam Królów przeklętych, siedem doskonałych powieści będących zapisem upadku dynastii Kapetyngów i początków wojny stuletniej. [...] W Królach przeklętych jest wszystko. Królowie z żelaza, zamordowane królowe, bitwy i zdrady, kłamstwa i żądze, oszustwa, rywalizacja rodów, klątwa templariuszy, podmieniane niemowlęta, wilczyce, grzech i miecze, wielka dynastia skazana na upadek... A to wszystko (no, prawie wszystko) zaczerpnięte żywcem z kart historii. I wierzcie mi: rody Starków i Lannisterów nie mogą się nawet równać z Kapetyngami i Plantagenetami. Bez względu na to, czy jesteś historycznym geekiem, czy miłośnikiem fantastyki, od książek Druona nie będziesz się mógł oderwać. To jest prawdziwa Gra o tron. Jeśli lubisz Pieśń lodu i ognia, pokochasz Królów przeklętych. George R.R. Martin (tłum. Małgorzata Pasicka-Siekanka)

PRAWO MĘŻCZYZN „Trzeba więc, by miał [Książę] umysł zdolny do zwrotu, stosownie do tego, jak wiatry i zmienne koleje losu nakazują, i [...] nie powinien porzucać dobrego, gdy można, lecz umieć czynić zło, gdy trzeba”. Niccolò Machiavelli, Książę

Więcej Darmowych Ebooków na: www.FrikShare.pl Prolog Przez ponad trzy wieki, od czasu koronacji Hugona Kapeta aż do śmierci Filipa Pięknego, na tronie Francji zasiadało jedynie jedenastu władców. Każdy z nich na łożu śmierci przekazywał władzę swojemu synowi. Błogosławiona dynastia Kapetyngów, której z wyroków opatrzności przynajmniej do tej pory pisane były trwałość i stabilność! Poza dwoma wyjątkami każdy król Francji z tego rodu zasiadał na tronie nie krócej niż piętnaście lat. Ta niezwyczajna ciągłość rządów nawet pomimo nieudolności niektórych monarchów znacznie przyczyniła się do wzmocnienia jedności narodu. W miejsce więzi feudalnej, więzi stricte personalnej pomiędzy wasalem a suzerenem, pomiędzy słabszym a silniejszym, stopniowo kształtowało się nowe porozumienie łączące ludzi w większą społeczność, która zjednoczona pod jednym berłem przechodziła zmienne koleje losu. I nawet jeśli koncepcja narodu nie była wtedy jeszcze oczywista, to król uosabiał jej zasadę i formę, jako źródło niewzruszonego autorytetu władzy. Ten, kto mówił „król”, myślał „Francja”. Filip Piękny, wzorując się na ideałach i metodach swoich znamienitych poprzedników: Ludwika VI i Filipa Augusta, przez prawie trzydzieści lat z oddaniem dbał o umacnianie tej jedności. Niestety jej podwaliny wciąż były kruche. Teraz, ledwie skończyła się żałoba po Królu z Żelaza, już kolejne ciało, jego syna Ludwika X, złożono w grobie. Jeden zgon po drugim. W tych wydarzeniach lud francuski jasno odczytywał nieuchronność przeznaczenia. Dwunasty król Francji panował dokładnie osiemnaście miesięcy, sześć dni i dziesięć godzin. Ten czas wystarczył, aby ów mierny władca zniszczył większość dokonań swojego ojca. Do czynów Ludwika X, które podczas jego panowania zapisały się w pamięci ludzkiej, należą przede wszystkim: zabójstwo pierwszej małżonki, Małgorzaty Burgundzkiej, wydanie wyroku śmierci na głównego doradcę Filipa Pięknego, Enguerranda de Marigny’ego, który skonał na szubienicy, oraz dosłowne pogrążenie wojsk francuskich w błotach Flandrii. W dodatku w tym czasie głód zdziesiątkował ludność, a dwie prowincje rozpoczęły rewoltę z inspiracji możnowładców. Szlachta zdobyła przewagę nad władzą królewską. Reakcja feudałów zataczała coraz szersze kręgi, a skarbiec zionął pustką.

Kiedy Ludwik X Kłótliwy przejął władzę po ojcu, Tron Piotrowy był pusty. Kiedy umierał, nowy papież wciąż nie został wybrany. Teraz również tron Francji był pusty. Albowiem jedyne dziecko Ludwika z pierwszego małżeństwa, pięcioletnią Joannę z Nawarry, posądzono o nieprawe pochodzenie. Owoc jego drugiego związku wciąż pozostawał w sferze pobożnych życzeń, królowa Klemencja była bowiem brzemienna, lecz poród miał nastąpić dopiero za pięć miesięcy. Wreszcie wszyscy otwarcie rozprawiali na temat przyczyny śmierci króla, twierdząc, że został otruty. Jakie zatem w takich okolicznościach okażą się rządy trzynastego władcy Francji? Regenta wciąż nie wyznaczono. W Paryżu hrabia Walezjusz dążył do objęcia tej funkcji. W Dijon książę Burgundii, brat zamordowanej królowej, stojący na czele potężnej ligi możnowładców, jawnie występował jako obrońca praw do tronu swojej siostrzenicy, Joanny z Nawarry. W Lyonie hrabia Poitiers, najstarszy brat Kłótnika, wplątany w intrygi kardynałów, na próżno próbował wymusić na nich wybór papieża. We Flandrii czekano tylko na pretekst, aby chwycić za broń, a w Artois wojna domowa trwała w najlepsze. Czyż nie dość się działo, aby ludność wspominała klątwę rzuconą przez wielkiego mistrza templariuszy ze szczytu płonącego stosu? W czasach rozkwitu wiary w przesądy i zabobony poddani Francji w pierwszym tygodniu lipca 1316 roku zaczęli się zastanawiać, czy przypadkiem dynastia Kapetyngów nie jest naprawdę przeklęta.

FILIP I ZAMKNIĘTE BRAMY Biała królowa Pogrążone w żałobie królowe nosiły białe szaty. Biała podwika ze szlachetnej tkaniny otaczała szyję królowej, zakrywając szczelnie podbródek aż do wysokości ust, tak że widać było jedynie fragment oblicza. Biały welon zasłaniał czoło aż do linii brwi. Długa biała suknia spływała do samej ziemi, a jej rękawy ściśle otaczały nadgarstki. W wieku dwudziestu trzech lat Klemencja Węgierska, wdowa po Ludwiku X, przywdziała ten niemalże zakonny strój, który najprawdopodobniej będzie nosić aż do śmierci. Nikt zatem nie mógł cieszyć oczu widokiem jej przepięknych złocistych pukli czy subtelnego zarysu policzków. Wdowi strój przyćmił pełen spokoju wdzięk emanujący z lica królowej, źródło jej piękna. Klemencja bardziej przypominała teraz rzeźbę z grobowca niż żywą istotę. Mimo to pod fałdami jej sukni pulsowało nowe życie. Obsesyjna myśl, że Ludwik nigdy nie zobaczy dziecka, którego się spodziewała, dręczyła duszę królowej. „Gdyby tylko Ludwik mógł dożyć narodzin naszego dziecka! Pięć miesięcy, jedynie pięć miesięcy dłużej! Jak by się radował, szczególnie jeśli to będzie chłopiec... Czemu nie dane mi było wcześniej cieszyć się błogosławieństwem macierzyństwa!” Zrezygnowana zwróciła twarz w stronę hrabiego Walezjusza, który przemierzał komnatę ciężkim krokiem spasionego koguta. – Ale dlaczego, mój stryju, dlaczego ktoś miałby go tak perfidnie otruć? – pytała. – Czy nie starał się czynić jedynie dobra? Dlaczego dopatrujecie się ludzkiej złośliwości w wydarzeniach, które dzieją się z woli Boga? – Jesteście jedyną osobą, która przypisuje Bogu czyn wyglądający raczej na dzieło szatana – odpowiedział Karol Walezjusz. Kapelusz z pokaźną kitą opadającą na ramię hrabiego rzucał cień na ostro zarysowany nos i szerokie zaczerwienione policzki. Karol Walezjusz ubrany był

w ten sam strój z czarnego aksamitu, ozdobiony futrem z gronostajów i srebrnymi klamrami, opinający się na jego wydatnym brzuchu, co osiemnaście miesięcy wcześniej podczas uroczystego pogrzebu jego brata Filipa Pięknego. Dostojny Pan Walezjusz właśnie przybył z Saint-Denis, gdzie brał udział w złożeniu ciała Ludwika do grobu. Przebieg pogrzebu królewskiego tym razem już podczas przygotowań wywołał pewne zastrzeżenia formalne, gdyż po raz pierwszy od czasów ustanowienia rytuału dostojnicy dworscy po okrzyku: „Umarł król!”, nie mogli dodać: „Niech żyje król!”, gdyż nie było nowego władcy, do którego można by skierować te słowa. – No cóż! W takim razie przełamiecie swoją laskę przede mną – zdecydował Walezjusz, odpowiadając Mateuszowi de Trye’owi. – Jestem najstarszy z rodziny i tym samym najbardziej tego godny. Jednak jego przyrodni brat hrabia Évreux sprzeciwił się tym osobliwym roszczeniom. – Jeśli uważacie, że należy stosować zasadę starszeństwa, to najodpowiedniejszą osobą nie będziecie wy, Karolu, ale nasz stryj Robert de Clermont, syn Ludwika Świętego. Czyżbyście zapomnieli, że on wciąż żyje? – Doskonale wiecie, że ów biedny starzec zupełnie postradał rozum i nie należy obarczać jego szalonej głowy nadmierną odpowiedzialnością – odparł Walezjusz, wzruszając ramionami. Następny problem pojawił się podczas posiłku, który zgodnie z obyczajem spożywano w opactwie, albowiem wielki szambelan musiał przełamać swoje insygnia przed pustym krzesłem. Klemencja podjęła lament: – Czy Ludwik nie rozdawał jałmużny biednym? Czy nie udzielał prawa łaski więźniom, kiedy tylko to było możliwe? Zaiste serce jego było miłosierne i pełne pokory. Odpokutował swoje dawne grzechy... Z pewnością nie był to najlepszy moment, aby podawać w wątpliwość cnoty, którymi królowa pragnęła ozdobić świeże wspomnienie zmarłego małżonka. Karol Walezjusz nie mógł się wszelako powstrzymać od ironicznej uwagi: – Wiem dobrze, moja bratanico, że wasza pobożność wpłynęła na zachowanie Ludwika, tak że był niezwykle wielkoduszny... wobec was. Jednak nie rządzi się, odmawiając zdrowaśki i hojnie obdarowując tych, których się miłuje. Żal za grzechy nie wystarczy, aby wyplenić nienawiść, która wyrosła w ludzkich sercach. „Proszę, jak szybko odmawia Ludwikowi sprawiedliwości ten, który wcześniej mu schlebiał – pomyślała Klemencja. – Jeśli chodzi o mnie, to niebawem zaczną mi

wypominać podarki, które od niego dostałam. Znów stałam się dla nich obca...” Słaba i zmęczona po bezsennych nocach i wypełnionych łzami dniach królowa nie miała już sił na dyskusję, toteż dodała tylko: – Nie mogę uwierzyć, że ktoś mógł tak bardzo nienawidzić Ludwika, żeby pragnąć jego śmierci. – Cóż mogę rzec, bratanico? Jeśli nie wierzycie, trudno, lecz to nie zmienia faktu, że został otruty! – uniósł się Walezjusz. – Dowodem na użycie trucizny jest pies, który zdechł, po tym jak polizał całun, w który balsamiści zawinęli ciało króla. Klemencja zacisnęła dłonie na oparciu krzesła, aby nie upaść, tak silnie bowiem wstrząsnęła nią wizja powstała pod wpływem słów hrabiego. Jej ściągnięta bólem twarz pobladła tak, że jej biel zrównała się z bielą podwiki i welonu otaczających jej lico. Królowa zamknęła oczy. Ciało jej męża, z wyciętymi wnętrznościami, w rękach balsamistów, i ten pies pętający się pod nogami i liżący plamy krwi... Czy naprawdę chodzi o Ludwika, jej małżonka, z którym przez dziesięć miesięcy dzieliła łoże? Dostojny Pan Walezjusz niewzruszenie rozwijał przed nią swoje makabryczne przemyślenia. Czy ten człowiek kiedyś zamilknie? Równie próżny, władczy i niespokojny, bez względu na to, czy ubrany w błękit, szkarłat czy czerń. Odkąd przybyła do Francji, stale ją upominał, zalewał potokiem słów, zmuszał do działania wbrew własnej woli w każdym najważniejszym i tragicznym momencie jej życia. Od dnia jej ślubu... Powróciło wspomnienie ceremonii zaślubin w Saint-Lyé. Klemencja przypomniała sobie drogę z Troyes, wiejski kościół, komnatę w niewielkim zamku w pośpiechu przystrojoną na jej noc poślubną... „Czy dostatecznie doceniłam swoje szczęście?... Nie, nie będę płakać w jego obecności”, powiedziała sobie w duchu. – Wciąż nie wiemy, kim jest sprawca tego przerażającego czynu – ciągnął Walezjusz – ale na pewno go znajdziemy, moja bratanico, przysięgam wam to uroczyście... Oczywiście pod warunkiem że otrzymam odpowiednie uprawnienia. My, królowie... Walezjusz przy każdej sposobności przypominał, że na jego głowie spoczywały dwie korony, i choć był władcą jedynie tytularnym, to i tak uważał się za równego panującym monarchom. – ... mamy licznych wrogów, którzy nienawidzą nie tyle nas samych, ile raczej decyzji, które podejmujemy. Wielu raduje się z powodu waszego wdowieństwa. Po pierwsze, templariusze... zniszczenie ich zakonu było ogromnym błędem, co ciągle powtarzałem! Zawiązali tajny spisek i zaprzysięgli zgubę naszemu rodowi. Mój brat nie żyje, a teraz zmarł jego najstarszy syn! Po drugie, włoscy kardynałowie.

Pamiętacie przecież, że kardynał Gaëtani próbował rzucić urok na Ludwika i waszego szwagra Filipa, aby wyprawić ich na tamten świat. Jego intencje były oczywiste, toteż możliwe, że Gaëtani zaatakował jeszcze raz, stosując inne metody. Czy to was dziwi? Kiedy zrzuca się papieża z Tronu Piotrowego, jak to uczynił mój brat, niewątpliwie ma się potem nieprzejednanych wrogów. W każdym razie Ludwik nie żyje... Nasi kuzyni z Burgundii także nie są wolni od podejrzeń. Nigdy nie pogodzili się z uwięzieniem Małgorzaty, a jeszcze trudniej przyszło im uznać to, że zajęliście jej miejsce. I tylko rozpuszczali nikczemne plotki... Klemencja spojrzała Karolowi prosto w oczy. Walezjusz zmieszał się i spłonął rumieńcem. Zrozumiał, że Klemencja wiedziała. Jednak królowa nic nie powiedziała. Starała się omijać ten temat, gdyż mimowolnie czuła się współwinna tej zbrodni. Przecież wychwalany przez nią pod niebiosa małżonek dopuścił się, przy pomocy Walezjusza i Roberta d’Artois, zabójstwa. Kazał udusić swoją pierwszą żonę, aby poślubić ją, bratanicę króla Neapolu. – Jest jeszcze hrabina Mahaut, wasza sąsiadka, a to jest kobieta, która nie cofnie się przed najniegodziwszym czynem – szybko dodał Walezjusz. „Czym w takim razie różni się od was? – pomyślała Klemencja, ale nie odważyła się powiedzieć tego głośno. – Wydaje mi się, że na francuskim dworze zbrodnia przychodzi ludziom niezwykle łatwo”. – Przecież nie dalej jak miesiąc temu Ludwik odebrał jej hrabstwo Artois, aby ją zmusić do uległości. Przez chwilę Klemencja myślała, że może to Walezjusz był trucicielem, a teraz mnoży ewentualnych sprawców, aby odsunąć podejrzenia od siebie. Ta myśl, która zresztą nie miała podstaw w rzeczywistości, zmroziła ją. Nie, nie wolno jej nikogo podejrzewać. Wolałaby, żeby Ludwik zmarł śmiercią naturalną... Mimo to jej spojrzenie bezwiednie skierowało się przez otwarte okno na południe, ponad lasy otaczające Vincennes, w stronę zamku Conflans, siedziby hrabiny Mahaut. Na kilka dni przed śmiercią Ludwika Mahaut w towarzystwie swojej córki Joanny de Poitiers złożyła wizytę Klemencji. Bardzo przyjemną wizytę. Podziwiały tapiserie w sypialni... „Nie ma nic podlejszego niż szukanie zbrodniarza wśród bliskich – pomyślała Klemencja – wypatrywanie zdrady w każdym obliczu...” – Dlatego, moja droga bratanico – podjął Walezjusz – musicie powrócić do Paryża. To nie podlega dyskusji. Wiecie dobrze, jak bardzo was miłuję. Wasz ojciec był moim szwagrem. Posłuchajcie mojej rady tak, jakbyście słuchali własnego ojca,

gdyby Bogu spodobało się zachować go przy życiu. Dłoń, która zgładziła Ludwika, może uderzyć w was i w owoc waszego łona. Nie potrafiłbym zostawić was tu samej pośród lasów, narażonej na niebezpieczeństwo, dlatego nie zaznam spokoju, zanim nie zamieszkacie blisko mnie. Już od godziny Walezjusz próbował namówić Klemencję na powrót do Pałacu na wyspie Cité, gdyż sam planował się tam przenieść. Była to część dobrze przemyślanego planu, który miał mu zapewnić stanowisko regenta. Ten, kto wydawał rozkazy w Pałacu, rządził królestwem. Jeśliby jednak sam wprowadził się do siedziby królewskiej, jego przeciwnicy z pewnością oskarżyliby go o zamach stanu lub uzurpację władzy. Gdyby zaś wkroczył do Pałacu w ślad za swoją bratanicą Klemencją, której był opiekunem i najbliższym krewnym, nikt nie mógłby się temu sprzeciwić. Nie byłoby ku temu żadnych podstaw prawnych i Rada Parów stanęłaby przed faktem dokonanym. Łono królowej było obecnie najskuteczniejszym środkiem do zdobycia władzy, a jej opiekunowi należny był niewątpliwie posłuch i szacunek. Klemencja podniosła oczy, szukając wsparcia u drugiego mężczyzny, który z rękami skrzyżowanymi na potężnym mieczu zamarł wyprostowany tuż obok niej i w milczeniu przysłuchiwał się rozmowie. Był krągły, a jego włosy przyprószyła siwizna. – Bouville, co powinnam uczynić? – wyszeptała. Były wielki szambelan Filipa Pięknego został mianowany opiekunem łona królowej tuż po śmierci Kłótnika i podchodził do swojej nowej misji z wielką, wręcz dramatyczną powagą. Ów dzielny rycerz i wzorowy dworzanin znalazł dwudziestu czterech szlachetnie urodzonych strażników, których wybrał z należytą rozwagą i podzielił na sześcioosobowe grupy, aby dniem i nocą stali na straży przy wejściu do komnat królowej. Sam także występował w pełnym rynsztunku i pocił się obficie w lipcowym upale w swojej kolczudze. Mury, podwórza i okolice Vincennes zostały gęsto obsadzone oddziałami łuczników. Nikt, nawet najmłodszy kuchcik, nie poruszał się bez obstawy strażnika. Również damy dworu dokładnie przeszukiwano przed wejściem do apartamentów królewskich. Nigdy wcześniej życia żadnego człowieka nie otaczano taką ścisłą ochroną, jaką zapewniono teraz istocie rosnącej pod sercem królowej Francji. Bouville wypełniał swoje obowiązki na zmianę z wiekowym panem de Joinville’em. Dziedziczny seneszal Szampanii, towarzysz Ludwika Świętego, miał teraz dziewięćdziesiąt dwa lata i był zasłużenie nestorem francuskich szlachciców

wysokiego rodu. Na wpół ślepy, marzył przede wszystkim o podróży do swojego zamku w Wassy nad Marną, gdzie co roku spędzał w zbytku letnie miesiące dzięki hojności kolejnych trzech królów Francji. W istocie przesypiał większość dnia i wszystkie obowiązki spadały na barki de Bouville’a. De Bouville zrozumiał, że Klemencja nie chce wyjeżdżać z Vincennes. – Dostojny Panie – rzekł do Walezjusza – w tym pałacu, szczelniej otoczonym murem obronnym niż Pałac na Cité, do którego każdy może swobodnie wejść, jestem w stanie zapewnić królowej lepszą ochronę. Jeśli was niepokoi bliskość hrabiny Mahaut, spieszę powiadomić, że dostaję szczegółowe raporty z wydarzeń w okolicy i że w tej chwili Dostojna Pani Mahaut szykuje wozy do podróży do Paryża. De Bouville nie po raz pierwszy, od kiedy został mianowany opiekunem królowej, rozdrażnił Walezjusza. Władza związana z jego nową funkcją oraz upór, aby stać z mieczem u boku Klemencji, doprowadzały hrabiego Karola do szewskiej pasji. – Panie Hugonie – odparł z wyższością w głosie – waszym zadaniem jest sprawowanie opieki nad łonem królowej, a nie decydowanie o wyborze siedziby królewskiej ani obrona królestwa w pojedynkę. De Bouville, zupełnie niewzruszony pouczeniem, zripostował: – Czy powinienem wam również przypomnieć, Dostojny Panie, że królowa nie może się publicznie pokazywać przez pierwszych czterdzieści dni żałoby? – Dziękuję wam, Bouville, lecz znam panujące zwyczaje równie dobrze jak wy. Któż powiedział, że królowa wystąpi publicznie? Podróż można odbyć w zamkniętym powozie... W końcu, moja bratanico – wykrzyknął Walezjusz – wydawać by się mogło, że chcę was wysłać gdzieś hen daleko, za morza, za góry, jakby Vincennes leżało tysiąc mil od Paryża! – Zrozumcie mnie, mój stryju – cicho powiedziała Klemencja – posiadłość w Vincennes jest ostatnim podarkiem, jaki otrzymałam od Ludwika. Podarował mi pałac kilka godzin przed śmiercią... Kiedy tu jestem, wciąż czuję jego obecność. Zrozumcie... To tutaj zaznaliśmy... Niestety Dostojny Pan Walezjusz był głuchy i ślepy na porywy serca i cierpienia duszy. – Wasz małżonek, za którego duszę się modlimy, moja droga bratanico, należy już do przeszłości. Wy zaś nosicie w sobie przyszłość królestwa. Narażając własne życie, wystawiacie na niebezpieczeństwo życie waszego dziecka. Ludwik, który patrzy na nas z nieba, nie wybaczyłby wam, gdyby coś się stało.

Trafił w czuły punkt i Klemencja bez słowa wolno osunęła się na krzesło. De Bouville oznajmił, że żadnej decyzji nie wolno podjąć bez konsultacji z panem de Joinville’em, i nakazał go natychmiast poszukać. Trwało to jakiś czas, aż wreszcie otwarto drzwi i ostatni towarzysz Ludwika Świętego, ubrany w długą jedwabną szatę, jaką noszono w czasach wypraw krzyżowych, powłócząc nogami, z drżącymi dłońmi o pokrytej plamami skórze przywodzącej na myśl korę drzew, spoglądając załzawionym i zamglonym spojrzeniem, wszedł, wsparty na ramieniu równie sędziwego giermka. Kiedy usadzono go z wszelkimi należnymi honorami, Walezjusz przedstawił mu swoje plany dotyczące miejsca przebywania królowej. Starzec słuchał, ze smutkiem kiwając głową, wszelako bardzo rad, że jego zdanie się jeszcze liczy. Kiedy Walezjusz zakończył przemowę, seneszal popadł w zadumę, której nikt nie śmiał zakłócić. Cierpliwie czekano na wyrok, który miał paść z jego ust. Nagle de Joinville zapytał: – Ale powiedzcie mi, gdzie jest król? Na twarzy Walezjusza odmalowało się rozczarowanie. Tyle wysiłku i wszystko na marne, a czas naglił! Czy seneszal w ogóle pojmował, co do niego mówiono? – Dostojny Panie, król nie żyje, jego ciało zostało wczoraj złożone do grobu. Jak pamiętacie, zostaliście mianowani opiekunem... Seneszal zmarszczył czoło i z widocznym trudem próbował sobie przypomnieć. Coraz częściej zapominał o niedawnych wydarzeniach. Zdarzało się to już od dawna, jednakże tego nie zauważał i kiedy w wieku osiemdziesięciu lat dyktował swoje wspomnienia, niemal słowo w słowo powtórzył pod koniec drugiej części to, co opowiedział w pierwszej. – Ach!... Nasz młody król Ludwik – powiedział wreszcie. – Nie żyje... To jemu ofiarowałem swoją księgę1 *. Czy wiecie, że to już czwarty król, który umiera za mojego życia? Powiedział to takim tonem, jakby chodziło o niebywały wyczyn. – Skoro król nie żyje, to królowa zostaje regentką – dodał. Dostojny Pan Walezjusz aż poczerwieniał. Był pewien, że wedle własnego uznania z łatwością pokieruje wolą obu opiekunów z uwagi na demencję pierwszego i uległość drugiego, jednak srogo się przeliczył. Wydawało się, że wiekowy starzec i sumienny służbista jednoczą się przeciw niemu. – Królowa nie jest regentką, Dostojny Panie seneszalu, jest brzemienna! – krzyknął. – Spójrzcie na nią, jej stan przeszkadzałby w pełnieniu obowiązków wobec

korony! – Wiecie przecież dobrze, że prawie nic nie widzę – odrzekł starzec. Opierając czoło na dłoni, Klemencja myślała tylko: „Niech już skończą. Niech zostawią mnie w spokoju”. De Joinville zaczął się rozwodzić na temat okoliczności, w których królowa Blanka Kastylijska po śmierci Ludwika VIII rozpoczęła regencję ku wielkiemu zadowoleniu wszystkich. – Mówią, że Jaśnie Pani Blanka nie była aż tak niewinna, jak to malują. Wydaje się, że hrabia Thibaut, którego towarzyszem był mój ojciec, często odwiedzał jej łoże... Nie należało mu przerywać. Mimo że seneszal zapominał, co wydarzyło się wczoraj, zachował wyjątkowo dobrą pamięć dotyczącą plotek z czasów swojej młodości. Teraz, kiedy znalazł słuchaczy, w pełni to wykorzystywał. Jego drżące ze starości dłonie kurczowo zaciskały się na fałdach jedwabnej sukni spływającej za kolana. – Także kiedy nasz świątobliwy król wyruszył na wyprawę krzyżową, w której mu towarzyszyłem... – Królowa mieszkała wtedy w Paryżu, nieprawdaż? – przerwał mu Walezjusz. – Oczywiście... oczywiście... – przytaknął seneszal. Wtedy wreszcie Klemencja ustąpiła. – Niechaj będzie, mój stryju – powiedziała. – Zgadzam się z waszą wolą i powrócę na Cité. – Ach! Wreszcie jakaś mądra decyzja, którą pan de Joinville z pewnością poprze. – Oczywiście... oczywiście... – Osobiście zatroszczę się o wszystko. Na czele waszego orszaku staną mój syn Filip i nasz kuzyn Robert d’Artois... – Dziękuję pięknie, stryju, dziękuję – rzekła Klemencja. – Jednakże teraz łaskawie pozwólcie mi odmówić modlitwy. Godzinę później na rozkaz hrabiego Walezjusza na zamku w Vincennes rozpoczęto pospieszne przygotowania. Wyprowadzono wozy podróżne z wozowni i nad zadami dorodnych koni rasy perszerońskiej rozległ się świst batów. Słudzy biegali tam i z powrotem. Łucznicy odłożyli broń, aby pomóc stajennym. Od śmierci króla każdy starał się mówić cicho, a teraz znowu wszyscy mogli krzyczeć do woli. Wewnątrz pałacu tapicerze zwijali ozdobne gobeliny, składali meble, przesuwali

szafy, kredensy i kufry. Dworzanie i damy dworu królowej także pakowali osobiste rzeczy. W drogę miało jednocześnie wyruszyć dwadzieścia wozów, ale bez wątpienia będą one musiały obrócić dwa razy. Klemencja Węgierska w powłóczystej białej sukni snuła się po komnatach w towarzystwie de Bouville’a. Pył, kurz, zapach potu i krzątanina były wszechobecne. Wydawało się, że szykując przeprowadzkę, słudzy plądrują zamek. Skarbnik ze spisem w ręku nadzorował pakowanie zastawy i cennych przedmiotów rozłożonych na kamiennej posadzce: mis, dzbanów i dwunastu kielichów z pozłacanego srebra, które Ludwik kazał wykonać dla Klemencji, oraz ogromnego relikwiarza z drzazgami Krzyża Świętego. Święte naczynie było tak ciężkie, że człowiek, który je przenosił, uginał się pod jego ciężarem, jakby sam wspinał się na Kalwarię. W komnacie królowej bieliźniana Eudelina, pierwsza kochanka Kłótnika, nadzorowała pakowanie ubrań. – Po co... po co pakujecie te wszystkie suknie, kiedy już nigdy więcej ich nie włożę!? – zapytała głośno Klemencja. Także szkatuły pełne klejnotów, wkładane do obitych żelazem kufrów, wszystkie te naszyjniki, brosze, pierścienie, szlachetne kamienie, którymi obsypywał ją Ludwik podczas ich krótkiego małżeństwa, wydały się królowej zupełnie niepotrzebne. Nawet trzy diademy wysadzane szmaragdami, rubinami i perłami były dla wdowy zbyt wytworne i ozdobne. Prosta złota obręcz spleciona z drobnych kwiatów lilii, włożona na welon, była jedyną ozdobą, która jej teraz przystoi. „Zostałam teraz białą królową jak moja babka Maria Węgierska, powinnam zatem brać z niej przykład. Ale moja babka przeżyła sześćdziesiąt lat i urodziła trzynaścioro dzieci... Mój małżonek nawet nie ujrzy swojego...” – Najjaśniejsza Pani – zapytała ją Eudelina – czy życzycie sobie, abym pojechała z wami do Paryża? Nikt mi nie powiedział, co mam robić... Klemencja spojrzała na jasnowłosą niewiastę, która porzuciwszy początkową zazdrość, była dla niej podporą podczas ostatnich miesięcy, a szczególnie w chwili śmierci Ludwika. „Miał z nią dziecko, które oddalił z dworu i kazał zamknąć w klasztorze...” Poczuła się jak spadkobierczyni wszystkich grzechów swojego męża, nawet tych, które popełnił przed ich ślubem. Teraz poświęci całe swoje życie, aby łzami, modlitwą i jałmużną uprosić u Boga łaskę dla grzesznej duszy Ludwika. – Nie – wyszeptała. – Nie, Eudelino, nie pojedziesz ze mną. Ktoś, kto go miłował, musi pozostać na miejscu.

Następnie oddaliła nawet de Bouville’a i udała się samotnie do jedynego cichego pomieszczenia, które wszyscy mijali z szacunkiem, do komnaty, w której Ludwik wydał ostatnie tchnienie. W pokoju zaciągnięto zasłony i panował tam półmrok. Klemencja podeszła do łoża, uklękła i ucałowała brokatową narzutę. Nagle usłyszała cichy szelest tkaniny. Strach, który ją ogarnął, dowodził, że chęć życia wciąż się w niej tliła. Zamarła na chwilę, wstrzymując oddech, ale wciąż dochodził ją ledwie słyszalny szelest. Ostrożnie obejrzała się za siebie. Na krześle z wysokim oparciem drzemał seneszal de Joinville, czekając na wyjazd do Paryża. Kardynał, który nie wierzył w piekło Czerwcowe nocne niebo powoli płowiało. Na wschodzie, tuż nad linią horyzontu, pojawiła się lekka szara smuga – zapowiedź jutrzenki, która wkrótce rozjaśni Lyon. To był czas, gdy z pobliskich wiosek ruszały w stronę miasta wozy załadowane owocami i warzywami, milkły puszczyki, lecz jeszcze nie było słychać szczebiotu wróbli. O tej porze za wąskimi okiennicami wystawnych apartamentów opactwa w Ainay kardynał Jakub Duèze rozmyślał o śmierci. Kardynał nigdy nie lubił długo spać, a jego potrzeba snu malała z każdym kolejnym rokiem. Trzy godziny zupełnie mu wystarczały. Tuż po północy budził się i zasiadał z piórem w dłoni. Był człowiekiem o wybitnym umyśle i niezwykłej erudycji. Zajmował się wszystkimi dziedzinami wiedzy. Jako autor traktatów teologicznych, prawnych, medycznych i alchemicznych cieszył się wielkim poważaniem wśród uczonych swoich czasów. Wytwarzanie złota zawładnęło wtedy wyobraźnią nie tylko biednych, ale i możnych, a przygotowując konieczne do eksperymentu eliksiry, częstokroć powoływano się na teorie Duèze’a poświęcone przemianie metali. W swoim dziele Eliksir filozofów kardynał spisał następujące, zmuszające do refleksji tezy: „Składniki konieczne do wytworzenia eliksiru są trojakiej natury, jest siedem metali, siedem esencji i jeszcze inne rzeczy... Siedem metali to złoto, srebro, miedź, cyna, ołów, żelazo i rtęć. Siedem esencji to żywe srebro, siarka, salmiak, aurypigment, biel cynkowa, magnezja i markasyt. Inne rzeczy to merkuriusz, ludzka krew, koński mocz i krew, ludzki mocz...” W jego dziele można było znaleźć także proste przepisy, na przykład na

„oczyszczenie moczu dziecka”: „Wlej mocz do dzbana. Odstaw na trzy –cztery dni, potem delikatnie zamieszaj. Odstaw jeszcze na trochę, dopóki nieczystości nie opadną na dno. Wtedy gotuj, aż odparuje do jednej trzeciej objętości. Wreszcie przesącz ciecz przez kawałek filcu i trzymaj w szczelnie zamkniętym naczyniu, aby odciąć dopływ powietrza”. W wieku siedemdziesięciu dwóch lat kardynał wciąż próbował rozwiązywać problemy natury świeckiej albo duchowej, na których temat jeszcze nie wyraził opinii, i cyzelował swoje teksty, podczas gdy inni spali. Sam zużywał tyle świec, co całe zgromadzenie zakonne. W nocy odpisywał także na listy, prowadził bowiem bogatą korespondencję z duchownymi, opatami, prawnikami, uczonymi, kanclerzami i panującymi książętami z całej Europy. Na jego sekretarza i kopistów co rano czekał stos pracy na cały dzień. Często studiował horoskopy swoich konkurentów do godności papieża, porównywał wykresy ich nieba ze swoim, analizował układy planet, aby odczytać, czy zostanie wybrany na głowę Kościoła. Według jego wyliczeń największe szanse na wybór miał od początku sierpnia do początku września bieżącego roku. Jednakże był już 10 czerwca i nic nie zapowiadało takiego rozwoju wypadków... W końcu nadchodził najtrudniejszy moment tuż przed świtem. Kardynał miał silne przeczucie, że właśnie o tej porze pewnego dnia opuści świat doczesny, dlatego zawsze odczuwał wtedy wielki niepokój i pewną słabość i ciała, i umysłu. Zmęczenie tylko pogłębiało ten stan. Duèze analizował swoje życiowe dokonania. Jego wspomnienia układały się w spójny obraz wypełniania niezwykłego przeznaczenia. Wywodził się z mieszczańskiej rodziny z Cahors. Przyjął święcenia kapłańskie i gdy w wieku czterdziestu czterech lat został proboszczem, wydawało się, że osiągnął wszystko, o czym rozsądny człowiek na jego miejscu mógł marzyć. Wszelako fortuna miała dopiero zacząć mu sprzyjać. Nadarzyła mu się okazja wyjazdu do Neapolu w towarzystwie jednego z wujów, który zajmował się handlem. Podróż, wyjazd z ojczyzny i odkrycie Italii zasadniczo zmieniły jego życie. Kilka dni po przyjeździe do Neapolu poznał guwernera królewskich dzieci i został jego uczniem. Z prawdziwą pasją zaczął studiować nauki teoretyczne. Najbardziej uzdolnieni młodzieńcy mogli mu tylko pozazdrościć wyjątkowej łatwości w pojmowaniu i gromadzeniu wiedzy. Nie baczył ani na głód i pragnienie, ani na konieczność snu. Wkrótce został doktorem prawa kanonicznego, następnie cywilnego, a jego sława zaczęła rozchodzić się po świecie. Neapolitański dwór

zasięgał rady u dawnego kleryka z Cahors. Głód wiedzy poprzedził pragnienie władzy. Duèze został doradcą Karola II Kulawego – dziada królowej Klemencji – potem sekretarzem tajnych narad i zarządcą licznych dóbr kościelnych. Dziesięć lat po przyjeździe na półwysep został mianowany biskupem Fréjus, a chwilę później zaczął pełnić funkcję kanclerza Królestwa Neapolu. Był pierwszym ministrem państwa, które składało się z południowej Italii i hrabstwa Prowansji. Oczywiście tak niesłychany awans w plątaninie dworskich intryg nie mógł wynikać tylko z jego wybitnych umiejętności prawnika i teologa. Pewne wydarzenie, o którym wie niewielu, należy ono bowiem jednocześnie do tajemnic kościelnych i państwowych, przekonuje jednak, że Duèze był człowiekiem niezwykle przebiegłym i umiał, kiedy należało, zachować zimną krew. Kilka miesięcy po śmierci Karola II został wysłany z misją na dwór papieski. W tym czasie biskupstwo w Awinionie, czyli najważniejszy urząd w całym chrześcijańskim świecie, tam bowiem miał siedzibę papież, pozostawało nieobsadzone. Jako kanclerz Duèze dysponował pieczęciami królewskimi, więc po prostu napisał list, w którym nowy król Neapolu Robert wyrażał życzenie, aby biskupem Awinionu został Jakub Duèze. Było to w roku 1310. W tym czasie Klemens V usilnie zabiegał o poparcie na dworze w Neapolu, ponieważ stosunki z Francją uległy pogorszeniu, dlatego przychylił się do królewskiej rekomendacji. Oszustwo wyszło na jaw, kiedy niedługo potem Klemens przyjmował na swoim dworze Roberta. Zaskoczony był zarówno papież, jak i król. Pierwszy z powodu braku gorących podziękowań, których oczekiwał za oddanie tak wielkiej przysługi, drugi, bo bez konsultacji pozbawiono go kanclerza. Zamiast jednak rozdmuchać sprawę w nikomu niepotrzebny skandal, obaj przez grzeczność zaakceptowali nominację. Przecież każdy z nich coś na tym zyskał. Teraz Duèze był kardynałem, a jego dzieła analizowano na wszystkich uniwersytetach. Wszelako nawet najbardziej wyjątkowy los objawia się jako logiczny ciąg przyczyn i skutków jedynie tym, którzy patrzą z boku. Chwile minione niezależnie od tego, czy były bogate w doświadczenie, czy próżne, czy pełne wigoru, czy wypełnione spokojem, to zawsze dla człowieka chwile bezpowrotnie stracone. Prochy przeszłości jednaką mają wartość w każdej dłoni. Czy to wszystko ma sens? Namiętności, ambicje i pasje nieuchronnie rozpłyną się w zaświatach, tym niepojętym bycie, którego nie mogą ogarnąć najtęższe ludzkie umysły ani opisać najpoważniejsze z nauk. Jaki sens ma pragnienie zostania

papieżem? Czy nie mądrzej byłoby oderwać się od świata i zamknąć w ciszy klasztornej celi? Porzucić zarówno pychę wiedzy, jak i pragnienie władzy w zamian za pokorę i prostotę wiary... i przygotować się na koniec... Jednak jako że umysł kardynała lubował się w abstrakcyjnych spekulacjach, to i lęk przed śmiercią już po chwili przeobrażał się w problem teologiczny. „Doktorzy Kościoła zapewniają nas – myślał tego ranka – że dusze sprawiedliwych po śmierci od razu mogą się radować zbawczą obecnością Boga, co jest nagrodą za ich pobożny żywot. Być może, być może... Wszelako Pismo mówi także, że kiedy nastanie koniec świata i ciała zmartwychwstaną, aby połączyć się z duszami, wszyscy stawimy się na Sąd Ostateczny. Jest to jawna sprzeczność. W jaki sposób wszechwładny, wszechwiedzący i doskonały Bóg może dwukrotnie rozpatrywać tę samą sprawę w niebiańskim trybunale, czy możliwe jest, aby dopuszczał odwołanie od swoich własnych wyroków? Bóg się nigdy nie myli, a dwukrotny sąd tego samego przypadku zakłada rewizję, czyli błąd, a to przecież bluźnierstwo, wręcz herezja... Czy zresztą nie jest konieczne, aby dusza dopiero wtedy dostąpiła błogosławionej obecności Pana, kiedy sama będzie bytem doskonałym, pełnym, czyli na nowo złączonym z ciałem? Zatem... zatem doktorzy się mylą. Rzeczywiste zbawienie i obcowanie w Panu nie nastanie wcześniej niż pod koniec dziejów, a oblicze Pana będziemy mogli kontemplować dopiero w dniu Sądu. Gdzie w takim razie przebywają dusze zmarłych do tej pory? Czy nie będziemy czekać sub altare Dei, przed Bożym ołtarzem, o którym pisze Święty Jan w Apokalipsie?” Niezwyczajny o tej porze stukot końskich kopyt, uderzających w drobny, gładki bruk, charakterystyczny dla najlepszych lyońskich ulic, rozniósł się echem wzdłuż murów opactwa. Kardynał na chwilę nadstawił ucha, ale szybko powrócił do swoich rozważań, które wynikały wprost z jego wykształcenia, był przecież doktorem prawa. Ich rezultat niebawem zaskoczy nawet jego samego. „Jeśli raj jest pusty, to znacznie zmienia szczególną sytuację tych, których zwiemy świętymi bądź błogosławionymi... Poza tym to, co jest prawdziwe dla dusz sprawiedliwych, odnosi się także do grzeszników. Bóg nie mógłby ukarać nikczemników, nim nie wynagrodziłby ludzi prawych. Robotnik otrzymuje zapłatę pod koniec dnia, więc dopiero w dniu Sądu Ostatecznego ziarno zostanie oddzielone od plew. Żadna dusza nie zamieszkuje zatem piekieł, bo nikt nie został jeszcze potępiony. Można by rzec, że piekło nie istnieje...” Była to wielce kojąca konkluzja dla kogoś lękającego się śmierci, odsuwała

bowiem czas Sądu, lecz nie odbierała nadziei na życie wieczne, poza tym zgadzała się wyśmienicie z popularnym przekonaniem większości ludzi, którzy widzieli śmierć jako upadek w wieczne milczenie, ciemność, nieokreślony stan świadomości... oczekiwanie sub altare Dei... Oczywiście, jeśliby zatwierdzono podobną doktrynę, nie obyłoby się bez gwałtownych protestów zarówno ze strony doktorów Kościoła, jak i prostego ludu. Nie był to zresztą odpowiedni moment, aby głosić, że raj jest pusty, a piekło nie istnieje, dla kogoś, kto ubiegał się o Tron Piotrowy2. „Należy poczekać do zakończenia konklawe”, pomyślał kardynał. Pukanie do drzwi przerwało jego rozważania. Brat furtian oznajmił przyjazd jeźdźca z Paryża. – Od kogo przybywa? – zapytał kardynał. Duèze miał osobliwy głos o stłumionym brzmieniu, cichy, wątły, jakby zupełnie pozbawiony rytmu. – Od hrabiego Bouville – odparł furtian. – Musiał pędzić na złamanie karku, albowiem bardzo jest zmęczony. Zdążył pogrążyć się w półśnie, z czołem opartym o furtę, w czasie gdy przekręcałem klucz w zamku. – Przyprowadźcie go do mnie. Kardynał, którego jeszcze parę minut temu zajmowały rozważania nad kruchością wszelkich ambicji doczesnego życia, natychmiast pomyślał: „Czy przybywa w sprawie elekcji? Czy dwór francuski otwarcie drwi z mojej kandydatury? A może zaproponują mi jakiś układ?”. Ożywił się, czekał z ciekawością i nadzieją, przemierzając komnatę wzdłuż i wszerz szybkim krokiem. Duèze był człowiekiem drobnym, wzrostem nie przewyższał piętnastolatka, a jego szczupła twarz o gęstych białych brwiach przypominała pyszczek myszy. Przez okno widać było, jak jutrzenka oblewa różem niebo, i choć jeszcze nie nadszedł czas na zgaszenie świec, to na zewnątrz świt już przeganiał cienie. Trudna godzina niepokoju minęła. Wszedł posłaniec. Kardynał rzucił nań okiem i od razu poznał, że nie jest to zawodowy jeździec. Przede wszystkim powinien od razu paść na kolana i wyciągnąć przed siebie rękę ze skrzyneczką zawierającą list, zamiast stać, przechylając głowę na boki, i jąkając się, powtarzać: „Wasza Eminencjo...”. Poza tym francuski dwór zazwyczaj wysyłał z korespondencją solidnie zbudowanych dworzan, silnych

i doświadczonych w walce, takich jak Robin-Qui-Se-Maria, zwłaszcza na trasie Paryż –Awinion. Ten zaś młodzieniec o ostrym nosie z trudem panował nad opadającymi powiekami i aż zataczał się ze zmęczenia. „Co to za nieudolna maskarada, od razu rzuca się w oczy – pomyślał Duèze. – Zresztą już gdzieś widziałem tę twarz...” Krótką, drobną dłonią wyciągnął list ze skrzynki i niebawem poczuł wielkie rozczarowanie. Wcale nie chodziło o elekcję, była to prośba o otoczenie opieką posłańca. Mimo to Duèze odczytał ją jako pomyślny znak, gdyż to do niego się zwracano, gdy Paryż potrzebował przysługi ze strony władz kościelnych. – Nazywacie się Guccio Baglioni? – zapytał, kiedy skończył czytać list. Młodzieniec aż podskoczył. – Tak, Wasza Eminencjo. – Hrabia Bouville poleca was mojej osobie, abym otoczył was opieką i ukrył przed ścigającymi was nieprzyjaciółmi. – Jeśli zgodzicie się okazać mi tę łaskę, Wasza Eminencjo. – Wydaje się, że wplątaliście się w jakąś nieprzyjemną sprawę, która zmusiła was do ucieczki w tym przebraniu – ciągnął kardynał szybkim, acz monotonnym głosem. – Opowiedzcie, co się wydarzyło. De Bouville pisze, że byliście członkiem jego świty, z którą przywiózł królową Klemencję do Francji. Rzeczywiście, teraz sobie przypominam. Widziałem was wtedy... Jesteście siostrzeńcem bankiera Tolomeiego, generalnego przywódcy paryskich Lombardów. Dobrze, a teraz opowiedzcie, cóż wam się przydarzyło. Usiadł i machinalnie obracał masywny kręcony pulpit obciążony księgami, które służyły mu podczas jego studiów. Był teraz rozluźniony, spokojny, dla czystej rozrywki umysłu gotów do wysłuchania opowieści o błahych problemach bliźnich. Guccio Baglioni przejechał sto dwadzieścia mil w ciągu czterech dni. Nie czuł już nóg, jego głowa była jakby otoczona gęstą mgłą i oddałby wszystko, aby się położyć, nawet na ziemi, i usnąć... usnąć... Jednak przywołał się do porządku, zmusił, aby przezwyciężyć jeszcze na chwilę zmęczenie w imię własnego bezpieczeństwa, miłości i przyszłości. – Otóż, Wasza Eminencjo, poślubiłem szlachciankę – odpowiedział. Wydawało mu się, że te słowa padły z ust innej osoby, on przecież chciał rozpocząć swoją opowieść zupełnie inaczej. Chciał rzec kardynałowi, że los zakpił z niego okrutnie, że był najbardziej nieszczęsnym z nieszczęsnych, najbardziej zranionym człowiekiem na całym świecie, że grożono mu śmiercią, że musiał

pozostawić, być może na zawsze, kobietę, bez której nie potrafił i nie chciał żyć, a która teraz na pewno zostanie uwięziona, że wydarzenia ostatniego tygodnia spadły na nich tak gwałtownie, tak nagle, że czas zdawał się płynąć zgoła innym rytmem, i że on sam, Guccio, czuł się niby ziarnko piasku targane wichurą... A teraz cały dramat, gdy miał o nim mówić, zawęził się do tych kilku słów: „Wasza Eminencjo, poślubiłem szlachciankę”. – Ach, tak... – zaczął kardynał. – Jak się nazywa ta dziewczyna? – Maria de Cressay. – Cressay... Nie znam. – Musiałem ją poślubić w sekrecie, Wasza Eminencjo, gdyż rodzina była przeciwna. – Dlatego że jesteś Lombardem? Oczywiście. Ludzie tu, we Francji, wciąż są nieco zacofani. W Italii zresztą też... Zatem chciałbyś otrzymać unieważnienie? Ba... Skoro małżeństwo zostało zawarte w sekrecie... – Ależ skądże, Wasza Eminencjo, miłuję ją i ona mnie – przerwał mu Guccio. – Ale rodzina odkryła jej błogosławiony stan i jej bracia ruszyli w pogoń za mną, aby mnie zabić. – Mogą tak uczynić, mają do tego prawo, zgodnie z uświęconym zwyczajem. Wasze zachowanie sprawiło, że widzą w was uwodziciela... Kto wam udzielił ślubu? – Brat Vicenzo, augustianin. – Fra Vicenzo... Nie znam. – Najgorsze jest jednak to, Wasza Eminencjo, że ów mnich nie żyje. I nawet nie mogę udowodnić, że zostaliśmy prawomocnie zaślubieni... Ale nie myślcie, Eminencjo, że jestem tchórzem. Chciałem walczyć. Tyle że mój wuj zwrócił się do pana de Bouville’a... – ... który mądrze wam doradził czmychnąć w samą porę. – Ale Maria zostanie zamknięta w klasztorze! Czy sądzicie, Eminencjo, że moglibyście ją stamtąd wydostać? Czy myślicie, że jeszcze ją zobaczę? – Ach, po kolei, mój synu – powiedział kardynał, wciąż obracając pulpit. – Klasztor? Gdzieżby indziej mogło być jej lepiej w tej chwili?... Miejcie nadzieję na nieskończoność boskiego miłosierdzia, którego każdy z nas tak potrzebuje... Guccio znużony spuścił głowę. Jego czarne włosy pokrywał kurz. – Czy wasz wuj jest w dobrych stosunkach handlowych z Bardimi? – ciągnął kardynał.

– Oczywiście, Eminencjo, oczywiście... Kompania Bardich to wasi bankierzy, jak sądzę. – Tak, to moi bankierzy. Jednakże ostatnio wydaje mi się, że są mniej... mniej skuteczni, niż to bywało wcześniej. Ich kompania jest ogromna! Ich kantory są niemalże wszędzie. A i tak w każdej, nawet najdrobniejszej sprawie muszą zasięgać rady we Florencji. Działają wolniej niż sąd kościelny... Czy wasz wuj ma wielu duchownych pośród swojej klienteli? Umysł Guccia, wciąż pogrążony w gęstej mgle zmęczenia, był zupełnie nieprzygotowany na pytania dotyczące banku. Oczy młodzieńca pałały jak w gorączce. – Nie, mamy klientów wśród możnych panów. Hrabia Walezjusz, hrabia Artois... Mamy zaszczyt z nimi współpracować, Eminencjo... – odparł ze swoją zwykłą galanterią. – Pomówimy o tym później. Teraz udzielą wam schronienia w tym klasztorze. Będziecie się podawać za mojego sługę. Być może należałoby was przebrać w mnisie szaty... Zajmę się tym wraz z moim kapelanem. Możecie teraz zdjąć strój gońca i w spokoju udać się na spoczynek, którego bardzo wam potrzeba. Guccio zasalutował, wyjąkał kilka nieskładnych słów w ramach podziękowań i ruszył w stronę drzwi. Nagle zatrzymał się i rzekł: – Jeszcze nie mogę, Wasza Eminencjo, muszę dostarczyć jeszcze jedną wiadomość. – Komu? – zapytał Duèze, nabierając nagłych podejrzeń. – Hrabiemu Poitiers. – Możecie mi powierzyć ten list, wyślę z nim jednego z braci. – Ale, Wasza Eminencjo, pan de Bouville nakazał mi... – Wiecie może, czy ta wiadomość dotyczy konklawe? – Nie, w żadnej mierze, Wasza Eminencjo, dotyczy śmierci króla. Kardynał aż podskoczył na krześle. – Król Ludwik nie żyje? Ależ trzeba było mówić od razu! – Jeszcze nic tu nie wiadomo? Myślałem, że ktoś już was zawiadomił, Eminencjo. Naprawdę jednak wcale tak nie myślał. Wszystkie nieszczęścia i zmęczenie sprawiły, że zapomniał o tej najważniejszej wiadomości. Od wyjazdu z Paryża pędził na złamanie karku, zmieniał wierzchowce w wyznaczonych klasztorach, jadł w pośpiechu, prawie z nikim nie rozmawiał i w ten sposób bezwiednie wyprzedził

wszystkich oficjalnych kurierów. – Co było przyczyną śmierci? – Tego właśnie dotyczy wiadomość od hrabiego Bouville dla hrabiego Poitiers. – Został zamordowany? – zapytał Duèze. – Król, według hrabiego Bouville, został otruty. Kardynał zamyślił się na chwilę. – Oto wydarzenie, które może zmienić bieg spraw – wyszeptał. – Czy wyznaczono już regenta? – Nie wiem, Eminencjo. Kiedy wyjeżdżałem, wiele się mówiło o hrabim Walezjuszu... – Dobrze, mój synu, teraz odpocznij. – Ale, Wasza Eminencjo... a hrabia Poitiers? Na wąskich ustach duchownego pojawił się lekki uśmiech, który można było wziąć za wyraz troski. – Nie byłoby to rozważne, abyście udali się teraz do miasta, zbyt jesteście wyczerpani – rzekł. – Powierzcie mi ten list, zapewniam was, że osobiście go dostarczę, aby nikt wam nie czynił zarzutów. Chwilę później kardynał w towarzystwie sługi i sekretarza opuścił opactwo Ainay leżące między Rodanem i Saoną i ruszył w stronę ciemnych uliczek, często zatarasowanych stosami nieczystości. Smukły i zwinny, poruszał się szybko, tanecznie, prawie biegł mimo swych siedemdziesięciu dwóch lat. Fałdy jego purpurowej sutanny trzepotały pomiędzy ścianami domów. Dzwony dwudziestu kościołów i czterdziestu dwóch klasztorów Lyonu zaczęły wzywać na poranną mszę. Wszędzie było blisko w tym mieście o stłoczonych domostwach, w których żyło dwadzieścia tysięcy ludzi. Połowa z nich zajmowała się handlem i religią, a reszta religią i handlem. Kardynał szybko dotarł do mieszkania konsula Varaya, gdzie zatrzymał się hrabia Poitiers. Bramy Lyonu Hrabia Poitiers właśnie kończył poranną toaletę, kiedy jego szambelan zaanonsował kardynała. Młody książę o świeżej cerze dwudziestopięciolatka był wysoki, szczupły, miał

orli nos i włosy opadające na czoło krótkimi puklami, wdzięcznie zwijającymi się w loki na pociągłych policzkach. Ubrany w ciemną domową suknię z kamchy3, podszedł, aby przywitać kardynała Duèze’a, i ucałował jego pierścień z należnym szacunkiem. Doprawdy trudno było o wyraźniejsze przeciwieństwo, w dodatku dość komiczne, niż wygląd tych dwóch mężczyzn: jeden przypominał starą łasicę, która wylazła ze swojej nory, a drugi czaplę przemierzającą mokradła wielkimi krokami. – Mimo wczesnej pory, Dostojny Panie – powiedział kardynał – nie chciałem zwlekać i pospieszyłem, aby złożyć wam kondolencje w związku z żałobą. – Żałobą? – zapytał hrabia Poitiers, czując lekkie ukłucie w sercu. Pomyślał o swojej żonie Joannie, którą zostawił w Paryżu w ósmym miesiącu ciąży. – Widzę zatem, że dobrze uczyniłem, przychodząc was powiadomić – podjął Duèze. – Król, wasz brat, zmarł pięć dni temu. Hrabia Poitiers nawet nie drgnął, jedynie jego pierś mocniej uniosła się na skutek głębszego oddechu. Rysy jego twarzy pozostały niewzruszone, na licu nie pojawiło się ani zdziwienie, ani wzruszenie, ani nawet ciekawość, aby poznać dalsze szczegóły. – Wdzięczny jestem wam za pośpiech, Eminencjo – odparł. – Jak to się jednak stało, że ta wiadomość najpierw do was dotarła... a nie do mnie? – Przekazał mi ją hrabia Bouville, którego goniec przybył w wielkim pośpiechu, abym mógł wam oddać ten list w sekrecie. Hrabia Poitiers złamał pieczęć i przybliżył pismo do oczu, aby je przeczytać – był krótkowidzem. Jego twarz wciąż nie zdradzała żadnych uczuć. Kiedy skończył czytać, po prostu złożył list i schował go w fałdach sukni. Potem pogrążył się w milczeniu. Kardynał także nic nie mówił, aby uszanować ból, którego jednak książę za wiele nie okazywał. – Niech Bóg oszczędzi mu mąk piekielnych – powiedział wreszcie hrabia Poitiers, tak jakby ze względu na obecność duchownego wypadało poruszyć religijny temat. – Och... piekło... – wyszeptał Duèze. – Tak, módlmy się! Wspomnijmy także nieszczęsną królową Klemencję. Widziałem, jak dorastała, kiedy piastowałem urząd na dworze króla Neapolu. Taka delikatna, taka cudowna księżniczka... – Tak, niezmiernie współczuję mojej bratowej – odparł Poitiers.