Filbana

  • Dokumenty2 833
  • Odsłony782 290
  • Obserwuję571
  • Rozmiar dokumentów5.6 GB
  • Ilość pobrań527 012

Magda Skubisz - LO Story 3 - Chałturnik

Dodano: 5 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 5 lata temu
Rozmiar :1.6 MB
Rozszerzenie:pdf

Moje dokumenty

Filbana
EBooki
Książki
-M-

Magda Skubisz - LO Story 3 - Chałturnik.pdf

Filbana EBooki Książki -M- Magda Skubisz
Użytkownik Filbana wgrał ten materiał 5 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 244 stron)

Redakcja Anna Seweryn-Sakiewicz Projekt okładki Dariusz Kocurek Redakcja techniczna, skład i łamanie Damian Walasek Korekta Urszula Bańcerek Wydanie I, Chorzów 2016 Wszelkie wydarzenia opisane w książce są fikcyjne, z wyjątkiem wydarzeń z tzw. chałtur – w stu procentach autentycznych. Wydawca: Wydawnictwa Videograf SA 41-500 Chorzów, Aleja Harcerska 3c tel. 32-348-31-33, 32-348-31-35 fax 32-348-31-25 office@videograf.pl www.videograf.pl Dystrybucja: DICTUM Sp. z o.o. 01-942 Warszawa, ul. Kabaretowa 21 tel. 22-663-98-13, fax 22-663-98-12 dystrybucja@dictum.pl www.dictum.pl © Wydawnictwa Videograf SA, Chorzów 2015 tekst © Magdalena Skubisz ISBN 978-83-7835-491-8

Wszystkim wspaniałym facetom chalturnikom, za wspólnie spędzone noce.

Czwartek, godz. 4.00 Buraka obudziło pianie koguta. Nienawidził ptaszyska. Kogucik był szary, kościsty, chromał na lewą łapę, a piał tak ochryple, jakby od wyklucia raczył się denaturatem. Na widok wchodzącego do kurnika Buraka zawsze reagował z tą samą wyuzdaną perfidią: podbiegał, srał precyzyjnie na lewy gumowiec, po czym, oddaliwszy się w bezpieczne miejsce, z satysfakcją łypał na właściciela, czyszczącego podeszwy. Ostatnio wynalazł nowy sposób znęcania się: punktualnie o czwartej rano właził przez otwarte okno do pokoju, wczepiał pazury w świeżo pomalowany parapet i robił ochrypłe, fałszywe: „kukuryku”, od którego pękało szkliwo na zębach. Teraz też podejrzany szelest zwiastował dalszy ciąg pobudki; Zenon, klnąc, otworzył oczy. Kogucik dostojnym krokiem wszedł na rozłożoną na parapecie białą chałturniczą koszulę, wytarł o nią oklejony jakimś świństwem dziób i zapiał tak, że aż zadzwoniło w uszach. Burak, niewiele myśląc, sięgnął po stojący nieopodal staroświecki budzik. Rzucił. Rozległ się skrzek, brzęk i paskudztwo, trzepocząc łysawymi skrzydłami, wypadło przez okno na podwórze. Na twarz Buraka wypłynął zasłużony uśmiech zadowolenia. Wcisnął policzek w ciepłą, pękatą od gęsich piór poduszkę i poczuł, jak jego świadomość powoli rozmywa się we wszechogarniającej potrzebie snu. Ziewnął rozdzierająco. Która była na tym cholernym budziku? Czwarta...? O szóstej miał zadzwonić, jeśli rąbnął o ziemię i się wyłączył, to on, Zenon Kobiałka, zaliczy kolejne spóźnienie w szkole... Psia kurew! Wstał, prawie płacząc, i wyjrzał przez uchylone parterowe okno. Szary świt nadciągał nad malowniczą wieś Niziny,

głaskał świeżo zielone drzewka, oberwane przez wichurę da- chówki, podchodził do strychu, gdzie schły liście tytoniu, i do piwnicy, gdzie śmierdziała berbelucha, rzucając przy okazji nieco światła na zagracone podwórko i roztrzaskany zegar wystający z kałuży. Kogut — nieuszkodzony w żadnym calu — właśnie połykał śrubkę. — Sio!!! — wrzasnął Zenon, machając rękami. — Wypluj to, gównojadzie! Kogut przekrzywił łeb i łyknął dwie następne. Burak wskoczył na parapet; kogut błyskawicznie zeżarł trzy następne śrubki, spaskudził się na pękniętą tarczę i nie- spiesznie, z godnością inwalidy pokuśtykał do kurnika. Zenon już miał rzucić się w pogoń, ale przystopowała go świadomość, że jest bez gaci, a stara Gnysowa z naprzeciwka akurat filuje przez okno. Gęba by jej się nie zamykała przez tydzień. Zeskoczył do pokoju, włożył bokserki i sięgnął po złożoną starannie koszulkę. Przycisnął ją do nosa. Trochę śmierdziała, ale nie prał, żeby nie zeszło logo Adidasa. Ziewając całą szczęką, naciągnął na siebie T-shirt. Pękł na prawym bicepsie. — Kurwa! — powiedział dobitnie, podsumowując cało- kształt dzisiejszego poranka. Właśnie obmacywał palcem dziurę, gdy rozległo się pukanie do drzwi. — Zeniuś, nie śpisz? Zenon dziko popatrzył przekrwionymi oczami. O niczym tak nie marzył, jak o solidnym, ośmiogodzinnym śnie. — Krzyczałeś, myślałam, może się co stało... Tak późno teraz wracasz. — On był w burdelu, on był w burdelu! — zaśpiewał zza ściany czyjś radosny głosik i w drzwiach mignęła brudna, mlaszcząca gęba najmłodszego Kobiałki, wcinającego cze- koladowy baton. Burak popatrzył surowo. — Won, bo cię utopię w gnojówce! — ostrzegł i mlaszcząca gęba posłusznie zniknęła z pola widzenia.

Przeniósł wzrok na matkę. W podomce i nocnej koszuli przypominała zgarbioną, przedwcześnie pomarszczoną dziewczynkę. Nieudana operacja serca. Cóż, zdarza się. Zwłaszcza nierentownym pacjentom. — Nie krzycz tak na brata, Zeniuś. On cię kocha. — Ja go też kocham, mamo. Nawet mu baton kupiłem. Pogładziła jego ramię. Szorstkie palce z nieomylną intuicją zatrzymały się na rozdarciu. — Ściągnij, to zaceruję... Zjadłbyś coś, synku? Burak popatrzył mściwie na kurnik. — Rosół. — Na śniadanie? — Żartuję. Niech mama nie zawraca sobie głowy jedze- niem. Najem się na dancingu. Ściągnął koszulkę. Z przyjemnością zerknął w lustro — rozrzucanie gnoju i inna, równie twórcza, praca w gospodar- stwie spowodowały, że dorobił się przyzwoitego kaloryferka; przynajmniej nie musiał bulić za siłownię. — A dobrze tam karmią? — Usiadła, sięgnęła do kieszeni podomki; w błyskawicznym tempie nawlekła igłę i zaczęła cerować tkaninę. — Uczysz się, pracujesz... Należy ci się, żebyś dobrze zjadł. — Takiego rosołku jak mama nikt nie zrobi. Dają tam jakieś siuśki ze sklepowym makaronem, twardym, koło maminego to nawet nie stał... Ale jest zjadliwe, więc mama nie sterczy bez sensu przy garach, tylko odpocznie, położy się, poczyta... Tak jak lekarz mówił. — Oj, Zeniuś, Zeniuś, umrę, to się wyleżę za wszystkie czasy. — Nie gadaj głupot, mama! Masz brać leki i odpoczywać. Aaa... i dawaj recepty. Schyliła głowę pod pretekstem odplątywania nitki. — No, mama, recepty, mówię. — Kupiłam już. — Kiedy? Za co?! — zdenerwował się Burak. — Za sześćset złotych renty? — Zeniuś, o której wychodzisz?

— O tej, co zawsze, niech mama nie zmienia tematu i da recepty po dobroci, bo sam znajdę! — Mówię przecież, wykupiłam. — Wręczyła mu zacerowaną koszulkę. Pożałował, że nie ubiera się lepiej; było mu szkoda każdego jej ściegu na tym chińskim łachmanie. — No to kupię bez recepty — oświadczył perfidnie. — Co to ma być? Plavix i dilatrend? Do tego jeszcze preductal i... Tak jak przypuszczał, zerwała się z krzesła. — Niech cię Bóg broni, Zeniuś, bo ci tyłek przetrzepię! — W jej głosie zabrzmiało święte oburzenie. — Nie będziesz dawał mi na lekarstwa! Młody jesteś! Zostaw sobie na kino albo na co inne... Rozśmieszyła go perspektywa trzepania tyłka, ale udał śmiertelną powagę. — Mama daje recepty albo jutro idę do przychodni i proszę lekarza, żeby wypisał nowe. A jak nie wypisze, to kupię bez recepty na bazarze i zapłacę trzy razy drożej, i mi na bilety do busa nie wystarczy, i nie będę dojeżdżał do szkoły. I będę głupi. Tego mama chce...? Odczekał chwilę. Złamała się. Z westchnieniem sięgnęła do kieszeni podomki i wydobyła plik zmiętych karteluszków. — Zeniuś, masz wydatki... — spróbowała jeszcze raz, ale uciął pretensje machnięciem ręki. — Żeby mi to było ostatni raz, mama. — Pogroził jej palcem. Wciągnął koszulkę przez głowę. Usłyszał tekstylny trzask i logo Adidasa tym razem pękło symetrycznie na pół. Czwartek, godz. 7.10 Tłok w busie kursującym na trasie Niziny—Przemyśl był stałą atrakcją podróżnych, dzisiaj jednak nastąpiło tak zwane przegięcie. Liczba pasażerów trzykrotnie przekraczała liczbę miejsc siedzących, a wydychany gniewnie zza niedo- mytych zębów dwutlenek węgla wraz z wpadającymi przez

okno spalinami tworzył we wnętrzu pojazdu gorący, pieką- cy w gardle smrodek. Zenon — uczepiony kurczowo firanki — wisiał na oparciu siedzenia. Do pleców kleił mu się spocony facet z teczką, do brzucha usmarkane dziecko z pączkiem, a do łokcia sąsiadka Gnysowa wraz z kaczkami w tekturowym pudle. Na siedzeniu drzemał nobliwy dziadziuś z laską, która — w zależności od kąta nachylenia jazdy — dźgała Buraka to w lewe, to w prawe oko. Kierowca zahamował. Zenon uskoczył przed laską, nagłym ruchem ciała powodując katastrofę: facet upuścił teczkę, Gnysowa pudło, a dziecko pączek, na który natychmiast rzuciły się głodne kaczki. — I coś narobił, smarku?! — rozległ się znajomy jazgot. — Matce powim, jak si zachowujysz! — Nic nie narobiłem, pani Gnysowa! To kierowca! — Nie zwalaj na kierowcę, smarkaczu! — obudził się dzia- dziuś, wymachując laską, w wyniku czego stojące w pobliżu dziecko doznało lekkich obrażeń głowy. — Tylko się łokciami umiecie rozpychać! Dzisiejsza młodzież! — A jak, panie! A jakie to wyszczekane, panie! Ta jak taki po nocach si włóczy, to myśli, że mu wszystko wolno! Burak zdławił w ustach przekleństwo. Świat jest pełen wścibskich suk. — A dzisiaj to na golasa w nocy latał! — A, fe! — kłapnął protezą dziadziuś. — Za kogutym, panie! Za swoim kogutym to lata, a moje kaczki chciał tutej rozdeptać, takie to ziółko, panie! Niedługo sąsiadów zacznie z siekierą ganiać, jak mu co do głowy strzeli! Zenon oczyma wyobraźni ujrzał Gnysową z siekierą w głowie i wcale nie był to dla niego przykry widok. — Ta co si tak wybałuszasz, dupcynglu ty obrzygany? Źle mówię?! Spuścił wzrok. Zrobił to w najlepszym momencie, bo z pudła właśnie wychylił się wielki kaczy dziób i powoli, ze smakiem, kłapnął Gnysową w łydkę. Sąsiadka podskoczyła z kwikiem, zaś

Zenon przeżył pierwszy w życiu niesamodzielny orgazm. Kierowca ruszył, zahamował, znowu ruszył i utknął w kilkukilometrowym korku, właściwym porannym godzinom szczytu. Kaczki dziobały po nogach, Gnysowa z dziadziusiem mokrym szeptem obgadywali sąsiadów, dziecko opłakiwało pączka, zdyszany facet w poszukiwaniu teczki wciąż się wiercił i kręcił, napierając od tyłu z uporem analnego gwałciciela. Bus szarpnął; Zenon wdepnął w kaczki. — A naser ci mater! — usłyszał i za chwilę poczuł rąbnięcie w plecy ciężką jak kłonica ręką. — Bodajbyś si wścik, szubrawcu! Szajgic jedyn obesrany! Mruknął coś w odpowiedzi i naraz znieruchomiał; ujrzał widok, który przygwoździł go do szyby. Luśka! Nie zwracając uwagi na dobiegające z fotela gniewne parsknięcia, przełożył dziadziową laskę na bok, tak żeby nie zasłaniała widoku, i przytknął twarz do szyby. Była tam. Delikatna, zamyślona, ciągnąca za sobą rozwiązaną sznurówkę. Sama. Przemknęło mu przez myśl, że jeśli poczeka dłużej, to jej nie dogoni. Przystanek znajdował się dopiero jakieś kilkadziesiąt metrów dalej i przez ten czas do Luśki mogła dokooptować Ryba albo — co gorsza — Master. Bus ruszył ostro do przodu; Zenon również. Teraz naprawdę rozpychał się łokciami. Rozległy się protesty, przekleństwa, okrzyki: „Dzie leziesz, baranie!?” i inne, które ignorował. — Niech się pan zatrzyma! — krzyknął ponad głowami pasażerów. — Muszę wysiąść! — Tu nie ma przystanku! — warknął kierowca. — Będę rzygał! — oświadczył Zenon desperacko i mocno przytrzymał się ściany, bo tak jak przypuszczał, nastąpiło błyskawiczne hamowanie. Pasażerowie zareagowali przezornie, czyli rozstąpili się, robiąc przejście do drzwi. Burak wyskoczył na chodnik. Roz- trącając przechodniów, biegiem ruszył w stronę szkoły. Gdy jednak po trzech minutach zasapany dotarł do bramy budynku, po Luśce nie było już śladu.

Czwartek, godz. 20.02 Temat, dwukropek, Władysław Stanisław Reymont w cudzysłowiu „Chłopi”. — Co piszesz, jełopie? — Master trącił zaspanego Buraka w ramię. — Nie pisz „w cudzysłowiu chłopi”, tylko wyraz „chłopi” daj w cudzysłowiu. Wiesz, co to cudzysłów? Burak kiwnął głową, marząc, żeby nikt nie zadawał mu głupich pytań. — A wiesz, co to są „Chłopi”? — Wiem. Ja. — Nie. „Chłopi” to lektura. Ty jesteś, Zeniu, wieśniakiem. — A ty wieśniakiem z miasta. — Przynajmniej nie jedzie ode mnie jajami na twardo. Burak popatrzył nieprzychylnie. — Od ciebie w ogóle nie jedzie jajami, emocioto. Te jaj- cognioty ci wytarły... — No, no — obruszył się Master, dyskretnie wyciągając lateksowe spodnie z rowka. — Przynajmniej jakoś wyglądam i rwę laski. Nie muszę na ręcznym jeździć... Takbajdełej, pa- znokcie byś przynajmniej wyczyścił. Nie brzydzisz się, taką niedomytą ręką...? Zenon uważnie przyjrzał się swoim dużym, brudnawym dłoniom z nagniotkami od częstego ściskania siekiery i za- stanowił się, czy przywalić Masterowi teraz, czy za chwilę. — Nie unoś się, ja się o ciebie troszczę... Ostatnio nerwowy jakiś jesteś, niewyspany. Nawet Klusiak mówi, że się zaniedbałeś. — Nie mówiłam tak! — dobiegł oburzony szept. — A wory pod oczami masz takie, że będziesz niedługo stanik na gębie nosił... — Alicja Pawlacz, Zenon Kobiałka, Łukasz Masterski, przypominam, że trwa lekcja! Cała trójka raptownie przygięła karki nad zeszytami. Zosia Narkoza — polonistka o nadnaturalnych zdolnościach

zanudzania otoczenia—zamrugała bagnistymi oczkami. Poprawiła segregator z Misiem Yogi, otworzony na starannie przepisanym ze strony www.bryk.pl streszczeniu, co świadczyło o twórczym podejściu polonistki do przedmiotu wykładowego oraz dowodziło tezy, że ludzie starannie prze- pisujący różne rzeczy przeważnie są dziwni. Zosia odpięła z różowych zaczepów laminowaną, różową karteczkę i odchrząknąwszy, odczytała: — Tańce są wyrazem dużej radości chłopów, przecinek, jak również wyrazem satysfakcji powstałej w wyniku oglądania ustępu. Ryba i Ala skrzyżowały zdumiony wzrok; reszta klasy, ziewając, skrobała długopisami w zeszytach. Polonistka, pre- zentując symetryczny przedziałek między ulizanymi włoskami, odwróciła z namaszczeniem karteczkę. — Jących przed siłą społecznych oczekiwań, przecinek, Boryny i Jagny... Alicja Pawlacz, Katarzyna Materlak, wola- łabym, abyście zamiast wytrzeszczać oczy, wróciły do pisania notatki. — Odchrząknęła. — Dyktuję notatkę, żeby ułatwić naukę tym, którzy chcą się solidnie przygotować do następ- nej lekcji. Ci, którzy nie chcą, mogą zaraz napisać specjalny test powtórzeniowy. Chcecie pisać test? Przez klasę przebiegł szmerek niepokoju. — Taki test do zaznaczania ptaszkiem? — przerwał ciszę Oremus, grzecznie podnosząc rękę. — Dokładnie taki. — A mogę długopisem? Rozległ się gremialny ryk śmiechu i brawa dla Oremusa. — Grzegorz Oremus, dostajesz uwagę! — Ziemista cera Zosi rozkwitła rumieńcem. — A teraz wyjdź! — Nareszcie — mruknął pod nosem Oremus i, przybijając pożegnalne „piątki”, ulotnił się z klasy. Zosia wpisała coś do dziennika i sapiąc gniewnie, sięgnęła ponownie po różową karteczkę. — Uwaga, piszemy. Nikt nie przerywa i nikt nie zachowuje się brzydko. Ustępujących przed siłą społecznych oczekiwań, Boryny i Jagny.

— Pardąsik. — Szczęknęły drzwi i pojawiła się w nich głowa Oremusa. — Zapomniałem fajek... Zosia rąbnęła segregatorem o biurko. — Grzegorz Oremus, albo usiądziesz w ławce, albo zaraz pójdziesz stąd prosto do dyrektora Haskala! — Do Grubego? — Oremus zmarszczył pryszczate czoło. — Jak do Grubego, to nie będę go wkurzał. Zostaję — oświad- czył wspaniałomyślnie. Zosia odczekała z kwaśną miną, aż niesforny uczeń zajmie miejsce i sięgnęła z powrotem po karteczkę. — Boryny i Jagny... — Kropka? — zaryzykował ktoś. — Jak powiem kropka, to znaczy, że będzie kropka, na razie jeszcze nie będzie. Proszę, piszmy: Boryny i Jagny, prze- cinek, scementowanych... Konrad Jakubowski, dlaczego nie uważasz? Powtórz, co powiedziałam. Nachmurzony Jakubowski podniósł się z krzesła. — Ffemenfofanych... —wyartykułował, opluwając ławkę. — Dlaczego jesz w trakcie lekcji? Jemy na przerwie, na lek- cji słuchamy lekcji. Mam wpisać uwagę? — Proszę pani^ proszę pani! — Pluto podskoczył na krześle. — On nie je, tylko wczoraj złamał zęba na bankiecie. — Co to jest bankieta? — zaciekawiła się półgłosem przewodnicząca Mao, czyli przewodnicząca klasy, Małgosia Krasulak — kujon i zmierzchofanka, co stawiało ją w wystarczająco niekorzystnym świetle, by wymieniać jej następne wady. — Taka kanapka — zareagował z refleksem Master, czym naraził się na zgorszone spojrzenie polonistki. — No i złamał jedynkę i teraz pluje jak lama — kontynu- ował przejęty Pluto. — Powinien ze szmatą chodzić... Kon- dziu, a powiedz „szmata”! — Ffielfalaj. — Konrad Jakubowski, dostajesz uwagę za nieobyczajne słownictwo. — Ale... — Proszę nie przerywać, prosiłam. Klasa pisze, scemen-

towanych... — Kropka? — ...sakramentem! — zakończyła Zosia histerycznie, wpi- sując Jakubowskiemu uwagę do dziennika. — Klasa huma- nistyczna! Wstyd! Z przerażeniem stwierdzam, że nie jeste- ście w stanie napisać prostego zdania! — Złożonego — dobiegł Buraka mściwy szept Ryby. — Złożonego zdania, niedouczona cipciuryndo. Polonistka klasy humanistycznej, wstyd! — Ryba, nie rób wiochy — upomniał Master. — O, sorki, Zeniu... — Nie zamierzam — wycedziła Ryba, wydymając usta. — Nie zamierzam komentować jej notatek ani w ogóle zni- żać się do jej poziomu, bo będę garbata. Pomijam fakt, że cała branżowa wiedza Narkozy mieści się na kilkudziesięciu kartkach segregatora, pomijam fakt, że jest to segregator z Misiem Yogi, i nawet to, że napisała kiedyś donos na Haskala, a on jej pozwala tu pracować... — Tata-srata — przerwał Master. — Myślisz, że nikt nie wie, dlaczego nagle przestałaś się kłócić na polskim, za to ryjesz jak wiertarka udarowa? — Wyszczerzył zęby obramowane ortodontycznym aparatem. — Bo on ci zabro- nił. Wielki wicedyrektor! Gdzie twój honor? Gdzie twoja godność? I najważniejsze: gdzie twoje nałogi?! Kobieto! On cię zupełnie sterroryzował albo uzależnił od seksu, przyznaj się. — Przyznaję się. Uzależnił mnie od seksu, ale co z tego, są gorsze uzależnienia... — Akurat — ziewnął Burak. — On jest za stary na seks. I za gruby. Jemu nic nie stanie, najwyżej serce... Jak jeszcze będzie żarł tyle viagry... — On nie żre viagry! — Nie ściemniaj, kobieto... — obruszył się Master. — Wczoraj go specjalnie częstowałem cukierkami, wybierał same niebieskie. — Aaa! — zajęczała Kasia, ale nikt nie zwrócił na nią uwagi. — Ale on nie jest już wcale gruby, schudł ze dwadzieścia

kilo—wtrąciła pospiesznie Ala. — Pewnie nie mógł się zmie- ścić w garnitur. Schudł przez awans. — Dzie tam przez awans! Klusiak! — żachnął się Master, oganiając się rękoma przed Rybą, która nie wiadomo dlacze- go usiłowała zabić go atlasem. — Od bzykania! Wybzykał wszystkie kalorie. Wypocił, wysapał, wystękał, tak: y, y, y! — Master entuzjastycznie zademonstrował stękanie. — I to na naszej Rybce... Jezu, że też tego nikt nie nakręcił, ale był- by pornol dla zboków! — Masterski, Kobiałka, Pawlacz i Materlak, upominam ponownie! Co to za odgłosy?! — On ma astmę! — krzyknął Pluto. — Jestem oburzona — poinformowała Zosia z godnością. — Pracując na uczelni, ze studentami, przyzwyczaiłam się do ciszy i skupienia. Proszę się skoncentrować na przebiegu lekcji języka polskiego, albowiem w przeciwnym bądź razie wyciągnę konsekwencje! Ryba, klnąc cichutko, schowała atlas, Luśka zaczęła notować w psychopatycznym tempie, a Master udał, że w podręczniku spodobały mu się binokle Reymonta. Burak przymknął powieki. Poczuł, jak kolejna w tym tygodniu zarwana noc domaga się ofiary. Posłusznie ułożył głowę na ławce. Zosia szemrała coś o jakichś lipcach czy sierpniach, świet- lówka na suficie buczała monotonnie. Zenonowi zrobiło się błogo, ciepło, słodko, oczy zaszły mu mgłą i donośnie bek- nąwszy drugim śniadaniem — zasnął. Przyśniła mu się stodoła, a w niej Luśka odziana w kolczyki i wieniec z polnych bratków, przykuta kajdankami do przedniej nogi Walerego. Byk wierzgał, szurając Luśką po zasłanym sianem klepisku, Luśka piszczała, Burak rzucił się jej na ratunek, gdy nagle Walery, rycząc i chrząkając, przygniótł mu kopytem prawą stopę. Zenon z krzykiem otworzył oczy. Master chrząkając, miażdżył mu glanem prawą tenisówkę, metr ponad ławką wgapiały się w niego okrągłe ślepka Zofii Prześniak. — Kobiałka, wymień obrzędy weselne na weselu Boryny.

— Eee... — Oczepiny — syknęła Ryba. — Mów! — Wstań! — syknęła Luśka. Zenon zgramolił się z krzesła. — Więc... oczepiny... — Nie zaczyna się zdania od „więc”. — Tego... więc pan młody siada na krześle i rzuca krawa- tem, a wszyscy łapią, a potem na odwrót, panna młoda rzuca welonem, orkiestra gra „Biały latawiec”... — Zenon Kobiałka, o czym ty mówisz? Rozległy się dwa albo trzy chichoty, reszta klasy gapiła się na niego z otwartymi buźkami karmionych rybek. Oremus, Pluto i Jakubowski pokazali wyciągnięte w górę kciuki; na ich zmiętych, wyblakłych od kaca twarzach rozlały się szelmowskie uśmiechy. — Zenon Kobiałka, co się z tobą dzieje, Boże drogi?! — W głosie Zosi zabrzmiał katechetyczny ton. — Od dwóch miesięcy nieprzerwanie śpisz na języku polskim! Co to ma znaczyć? Co ty robisz nocami? Przyznaj się! — W knajpie robi — odezwał się Oremus, patrząc uczciwie na Zosię. — Pani nie ma do chłopaka pretensji, on tam chodzi, bo mu jeść dają. W domu się nie przelewa... — Wyrzucają go z chałupy, bo świniom ciągle ziemniaki wyjada! — doniósł Pluto, bujając się na krześle. — Nie przesadzaj — sprzeciwił się Master. — Nie ciągle, tylko w zimie... Auuu! Burak rozprostował świeżo użytą pięść i zamierzył się jeszcze raz na Mastera, który przezornie schował głowę pod ławkę. — Kobiałka, spokój! — Tupnęła suchotniczą nóżką Zosia. — Co ty wyrabiasz?! Gdzie się nauczyłeś tak brzydko bić!? — Na wsi! — zemścił się Master, wystawiając głowę. — W kisielu! — dorzucił Pluto. — Nie filozuj, Piotr — usadził go basem Oremus. — Wszystko mieszasz. Zenon nie bije się w kisielu, tylko w klatce. Sam mu stówkę rzuciłem. — Grzegorz Oremus, Piotr Pluto, proszę się uspokoić! Milczcie, bo sami nie macie czystego sumienia! — rąbnęła

niespodziewanie Narkoza. — Już dawno chciałam z wami poruszyć ten temat. Kobiałka, powiedz prawdę: czy to praw- da, że bijesz się za pieniądze? Klasa nadstawiła uszu. Słychać było tylko zbuntowany oddech Buraka i brzęczenie muchy lecącej w stronę skarpet Jakubowskiego. — Nie. — To w takim razie co od miesiąca ty i twoi koledzy robicie w hotelu Ambasador? Rozległ się huk: Pluto spadł z krzesła. Burak błyskawicznie omiótł wzrokiem drugą be w poszu- kiwaniu mendy, która doniosła, ale nie dostrzegł nikogo po- dejrzanego. — Gram... — Słucham? Kątem oka wyłowił błagalne spojrzenie Oremusa. — Gram... Gram... grama... żerię. — Chyba garmażerię. — Właśnie, garmażerię, to takie trudne słowo — wydukał Zenon z wysiłkiem właściwym debilowi. — Czasem do- rabiam w weekendy, jak się nie muszę uczyć... Zmywam, sprzątam, śmieci wynoszę po gościach... — A twoi koledzy? Jakubowski dostał czkawki. — Jacy koledzy? — spróbował Zenon, ale jeszcze bardziej rozjuszył Narkozę. — Nie udawaj, Kobiałka! Ambasador to lokal dla doro- słych. Czy twoi rodzice wiedzą, gdzie spędzasz noce? — No... tak. Oczka Zosi wystąpiły z orbit; Burak pomyślał, że zaraz wypadną na podłogę i zrobią „plask!”.[L.J] — Kobiałka, to jest oburzające! Żeby młodzież przesiady- wała w zamtuzie! — wysapała polonistka. — Już dawno za- uważyłam, że rodzice nie poświęcają wam zbyt dużo uwagi. I proszę! Mamy pierwsze tego owoce. Wulgarne zachowanie... Zmiażdżyła wzrokiem Oremusa. — ...wybite zęby... — Spojrzała na Jakubowskiego. — ...do tego otępienie, senność,

kłopoty z nauką! — Zamrugała w stronę Pluty. — Zdajecie so- bie sprawę z konsekwencji?! Z wyniszczającego wpływu takiego miejsca na wasze młode organizmy? Wypaczeni, nieszczęśliwi chłopcy! Jutro chcę widzieć rodziców w szkole! Celem i nnówienia ważnych kwestii wychowawczych! Zrozumiano?! — Ale... ale po co?! — wybąkał Burak. — Przecież jesteśmy dorośli. Zosia popatrzyła na niego tak, jak patrzą ci, którzy wiedzą, na tych, którzy nie wiedzą, i uczniem targnęło złe przeczucie. — Mijasz się z prawdą, Zenonie. Osiemnaście lat skończysz w listopadzie. Do tego czasu ty i twoi koledzy powinniście omijać szerokim łukiem takie miejsca jakten hotel. Nie pozwolę na szarganie dobrego imienia placówki, jako wasz polonista i pedagog! — Patetycznym gestem wskazała na se- gregator z Misiem Yogi. — Kto to widział, żeby licealiści, zamiast poświęcać czas na naukę, włóczyli się po agencjach towarzyskich!? Na hasło „agencja towarzyska” druga be zareagowała okrzykiem zgrozy i zachwytu. Burak, zbombardowany spoj- rzeniami, usiadł. Zosia również usiadła, z godnością inkwi- zytora posyłającego na stos bezbożną ofiarę. — Wracamy do lekcji. — Klasnęła w kościste rączki. — Kto w końcu opowie mi o obrzędach weselnych na weselu Boryny...? Mao uniosła dwa palce. — Słucham, Małgosiu? — Pani profesor, to znaczy, że tam jest burdel? — zadała wzruszająco głupie pytanie. — Oni pracują w burdelu...?! Czwartek, godz. 11.10 Pracujecie w burdelu?! — zapiszczał z przejęcia i mu- tacji Master, przygwożdżając Buraka do ściany damskiego kibla, spełniającego na przerwach funkcję koedukacyjnej

palarni. — Że oni, to wierzę, ale ty, Zeniu, ty?! O, kurwa, w bur- delu, w burdelu! W prawdziwym burdelu! Nie ściemniasz?! Burak smętnie popatrzył przez okno wucetu; pod niebem pachniał bez, terkotał helikopter, a w helikopterze siedział wolny człowiek, który nie musiał chodzić do durnej szkoły. W kiblu śmierdziało kupą, warczał wentylator, a w wen- tylatorze z narażeniem życia dłubał pożyczonym od woźnego śrubokrętem Oremus, chcąc wydostać stamtąd swoją kartę Visa, która nieszczęśliwie wpadła do środka podczas rozdrab- niania trawki do jointów. — Nie w burdelu, tylko w hotelu — wyjaśnił Zenon nie- chętnie. — W hotelowej restauracji. Nawet nie wiem, czy tam jest burdel... — Jeft — obwieścił ponuro Jakubowski, wsypując maryśkę do bibułki i ośliniając jej brzegi — pfeffane. — Jest przesrane — przetłumaczył Pluto. — Fajne laski się tam kręcą. Muszę sprawdzić swój pornografik. Jak będę miał wolne, to zaszaleję i potem wam opowiem, hłe, hłe... — Najpierw spytaj o ceny — poradził Oremus. — Żebyś nie musiał brać kredytu. — Skąd Narkoza wiedziała? — wkurzał się Burak. — Pewnie jej stary ma tam zniżkę dla stałych klientów — prychnął Oremus. — Co masz takie zdziwko? Jak ją widzę, to mały sam mi się w trąbkę zwija. — Ale skąd wie?! — przerwał Zenon, tłukąc pięścią w brudną umywalkę. — Który z was się wysypał?! Przecież nie wiedział nikt! Nikt! — No właśnie — obraził się Master. — Na przykład ja nie wiedziałem. — I tak miało zostać! — No wiesz!? — pisnął Master, trzepocząc rzęsami. — Po tylu latach udanego związku taki numer wycinasz...? Cho- dzisz do burdelu! Nie wystarczam ci? Burak popatrzył litościwie na kumpla, spuścił klapę od sedesu i usiadł na niej, strasznie zły. Co głupią pindę obchodziło, gdzie zarabia pieniądze? Czy to jego wina, że oprócz restauracji jest tam agencja towarzyska?

Czy przez to krócej trwały dancingi albo musiał mniej się namęczyć przy klawiszu? Matka tego nie wytrzyma. Powiedział, że pracuje w hotelu i nieźle zarabia. Jeśli Zosia wyskoczy z tą agencją, matka zabroni mu wychodzić nocami i wtedy dopływ gotówki się skończy. I gdzie on wtedy znajdzie pracę...? — A to wszystko przez ciebie, bo ciągle śpisz! — wytknął Oremus, celując w Buraka śrubokrętem. — A kiedy mam spać?! — Zenon wojowniczo poderwał się z kibla. — Kończymy o drugiej, kiedy mam spać, do cholery?! — Mówiłem, śpij u mnie, po co wracasz na to swoje za- piździe?! — Wracam to wracam, moja sprawa! — Nie unoś się, Zeniu, bo ci delta na czółku pierdolnie — odezwał się Master, świdrując przyjaciela przekrwionymi od konturówki oczami. — Czym wy się podniecacie? Zosią...? Zosia nam może skoczyć. Ryba pójdzie do Haskala i wszyst- ko załatwi, w końcu u niego mieszka. — Myślisz, że Michelin jej posłucha? — zastanowił się Oremus. Kopniakiem zwalił wentylator ze ściany. Urządzenie pobuczało chwilę, jak zły trzmiel, po czym, pozbawione prądu, zamilkło na wyłożonej popękanymi kafelkami posadzce. — Co ma nie posłuchać? Jak ją bzyka, to posłucha. — Bzykanie to jedno, słuchanie co innego. — Taaa... — westchnął Pluto, pomagając Oremusowi skopać wentylator tak, żeby pękł w odpowiednim miejscu. — Musi coś Ryba zrobić, bo jak Narkoza rozpaple, to będzie sajgon. W każdym razie ja długo nie pośpiewam... — Starzy nie wiedzą, że chałturzysz? — Oremus ukląkł, wydłubał śrubokrętem kartę i szurnięciem nogi posłał urzą- dzenie w kąt. — Nie przyłapali cię jeszcze? Pluto westchnął. Przypalił joint i wgapił się melancholijnie w cieknącą spłuczkę. — Porębało cię chyba, Grzesiu. Jakby się ojciec dowiedział o Ambasadorze, to byś mnie potem na OIOM-ie odwiedzał. — Zaciągnął się i podał joint Oremusowi. — Mówię, że idę

na karaoke. A ty? — Że poskakać do klubu. Jeszcze daje mi stówkę na drinki, żebym się szybciej wyniósł z chaty. — Oremus zarechotał poprzez dym. — A ty, Burak? — Goja? — Co mówisz starej, jak wracasz nad ranem do domu? Zenon wzruszył ramionami. — To, co zawsze. Że zaraz wydoję krowy. Czwartek, godz. 13.50 Szczęknęły drzwi i do klasy weszła śliczniutka, drobniuttka blondyneczka o wyglądzie zbiegłej z gimbusa małolaty. Przez drugą be przebiegł zaciekawiony szmerek. Blondyneczka zatrzymała się przed biurkiem — miała ładne duże oczy, a w nich strach przed nieznanym. — Dzień dddobry — zaczęła, gładząc wyświechtany gra- natowy sweterek. — Nazywam się Bożena Gras, jestem sta- żystką i będę... — Jak? — Oremus zmarszczył pryszczate czoło. Wymienił znaczące spojrzenie z Jakubowskim, po czym obaj wbili w nowo przybyłą fachowy wzrok wyrywaczy. — Bożena Gras — powtórzyła blondyneczka, drżącą ręką odgarniając za ucho płowy kosmyk z ciemnym odrostem. — Gras? Jak trawa? — Tak. Jak trawa po angielsku. Rozległy się dobroduszne śmieszki. — Ufy fani anfielfkiego? — zaciekawił się Jakubowski, szeroko się uśmiechając. — Nie, matematyki... — Kondziu, ile razy ci mówiłem, że jak masz trudne słowo, to pisz! —wtrącił Pluto. — Znowu zmoczyłeś mi szerta! — Dlaczego dokuczacie koledze? — skarciła nieśmiało blondyneczka. — Jemu na pewno jest przykro, że nie może wyraźnie mówić. — Zawiesiła empatyczne spojrzenie na

szczerbatym. — Prawda? Jakubowski wstał, powiedział: „Yyy”, nakapał śliną na ławkę i usiadł. Oremus wgapił się w blondyneczkę z niekłamanym za- chwytem. Uwielbiał ten typ: zaangażowana, przejęta, pełna ideałów i zapału do pracy z młodzieżą. Z zatroskaniem malującym się na dziecinnej buzi przypominała mu telewizyjne sierotki zachęcające do wpłacania funduszy na ciepłe obiady, bezdomne psy lub chore niemowlęta — brakowało tylko wady zgryzu, warkoczyków i numeru konta na dole ekranu. — Proszę pani, a Jakubowski dokleja zęba poxipolem — zakablował Pluto, z energią zabierając się do zagadywania nowej nauczycielki. — Niech mu pani coś powie, przecież on raka dostanie. — Raka, od razu raka — odezwał się zrzędliwie Master. — Na razie po tym kleju ma cholerny ślinotok i po wszyst- kich pluje. Pieprzony artysta! — Zostanie artystą z rakiem — wtrącił Oremus. — Od razu się wylansuje. — Nie fam faka! — Bo nie wytrzymam! — Pluto podskoczył na krześle. — Prosiłem raz, prosiłem dwa, wpizdukrotnie cię prosiłem, Kondziu, nie mów w moją stronę! Skraplasz mi się na twa- rzy! — I na potwierdzenie swoich słów Pluto zdzielił kolegę w krtań linijką. Jakubowski charknął, jęknął i w rewanżu kopnął kumpla w łękotkę, aż zatrzeszczała. Po chwili w ostatnich ławkach rozgorzała wściekła walka przy akompaniamencie sapnięć, stęknięć, bluzgów i unoszącej się wokół mgiełki kancerogennej śliny. Pani Gras, wydając z siebie przerażone piski, krzyczała coś w rodzaju: „Uspokójcie się!”, jednak jej słaby emisyjnie głos za każdym razem tonął w bitewnym wrzasku. Dopiero okropny ryk Oremusa: „Spokój, gnoje!” — zapewnił względną ciszę, będącą warunkiem efektywnego prowadzenia zajęć lekcyjnych. — No—ucieszyła się siedząca obok przewodniczącej Mao

Ola Mścidełko. — Teraz może im pani wstawić uwagi: Kon- rad Jakubowski i Piotr Pluto, numery w dzienniku czterna- ście i dwadzieścia dwa. — Weź się zawrzyj. — Pluto pomasował rzepkę. — Bo wrzucę twoje namiary na portal dla mniejszości seksualnych. I to tych mniej popularnych. — Mój drogi... — Pani Gras wzięła głęboki wdech. — Twoje zachowanie naprawdę pozostawia wiele do życzenia! Nie wolno obrażać kolegów ani koleżanek tylko dlatego, że mają odmienne zdanie. Nie będzie żadnych uwag, ale teraz już usiądźcie i zajmijmy się lekcją. Otwórzcie zeszyty. Rozległ się głośny szelest: Ryba otworzyła książkę, Luśka licznik kalorii, Jakubowski frapujący artykuł w kolorowej ga- zecie („Kret podkopuje zaufanie widzów”); przewodnicząca Mao zajęła się depilacją brwi, zaś Ola Mścidełko gruntownie sprawdziła cyrklem głębokość wągrów na nosie. Wszyscy rozgadali się pełnym głosem, poza Burakiem, który zasnął z policzkiem przyklejonym do masła na kanapce. — Ale foka — mruknął Oremus do Pluty, kładąc laptop na kolanach. — Co ona tu robi? Musiała ostro podpaść Gru- bemu, że ją do nas wysłał. — No, niezła, niezła, nie to co poprzednia... — ocenił wokalista. — Blondi, optymalny wzrost — pod ramię. Lubię takie, bo się można dowartościować. I resorów nie rozwala. Każdy kurdupel czuje się przy niej jak maczo. — Trochę niedoinwestowana odzieżowo, nie? Patrz na ten sweter. Takiego tobym nawet psu do kojca nie dał... Ale pę- ciny ma niezłe. Pluto popatrzył z przyganą. — Weź nie rób maniany, Grzegorz. Trzecia stażystka od lutego, zaczną coś podejrzewać. Poprzedniej zrobiłeś gołe zdjęcia w Fotoszopie i puściłeś na stronę szkoły. Do tej pory widzę, jak bidula stoi w aptece po prozac. Trochę wyczucia, człowieku... — Fotoszop to był błąd — przyznał łaskawie Oremus, gru- chocząc trzonowcami tic-taca. — Za brzydka była. Ta lepsza. Mówię ci, mam rentgen w oczach.

— Masz zaćmę od laptopa, jest za chuda i ma małe cycki. — Cycki ma w porządku — zaprotestował Oremus. — Piersiorzędna laska. — Wpatrzył się uważnie w panią Gras, która niczego nieświadoma, białą rączką kartkowała oprawiony w serduszka podręcznik. — I patrz, jakie ma duże oczy. Duże i łagodne. Jak owca po relanium... Pluto zakaszlał, pokrywając chichot. — Jak ci się podoba, to po co chcesz ją spławić ze szkoły? — Dla jej dobra — wyjaśnił merytorycznie uczeń, zerkając to na panią Gras, to na laptop, na którym leciał potwornie nudny czeski pornos. — Ładna laska powinna pracować w telewizji albo na wybiegu, a nie iść do takiej gównianej robo- ty. Gówno zarobi, a za dziesięć lat będzie wredną, jazgoczącą pindą... Chcesz jej zmarnować życie? Oremus zamyślił się i ściszył głośnik laptopa, z którego dobiegło entuzjastyczne: „Pozor, pozor, budu triskat!” — Najchętniej tobym ją poderwał i poobwoził po klubach... A ty nam zrobisz zdjęcia i wtedy puścimy na stronę szkoły. Pluto popukał się w czoło. — Pojebało cię? Starą łupę będziesz woził po klubach? I co tam będziecie robić? — Tańczyć. — Taaa, jasne. Chyba do Krzysztofa Krawczyka. — Kochani, koniec rozmów — ponownie rozległ się uprzejmy głosik. — Otwórzcie zeszyty i zanotujcie temat lekcji: wzajemne położenie prostych i płaszczyzn w przestrzeni. Zeszyt otworzyła jedynie Mao i to wyłącznie dlatego, że wpadła jej do niego pęseta. — Kochani, prosiłam — powtórzyła pani Gras z lekką de- speracją. — Zanotujcie temat: Wzajemne położenie prostych i płaszczyzn w przestrzeni! — Płaszczyzny? Płaszczyzny do pani nie pasują. — Oremus przystąpił do ataku, wlepiając bezczelne spojrzenie w biust nauczycielki. — Pani powinna raczej uczyć wuefu. Pani Gras zamrugała. — Nie rozumiem. Dlaczego akurat wuefu?

— Mogłaby pani nosić legginsy albo szorty. I obcisłe sta- niczki. — Iff na bafen. — I brać z nami prysznic po zajęciach. Klasa się ucieszyła. Nauczycielka poruszyła ustami, z których jednak nie wydobył się żaden dźwięk. — Cicho, żłoby, pani chce coś powiedzieć — włączył się do zabawy Master. — Ppposłuchajcie — zająknęła się; pod rękawami grana- towego pensjonarskiego sweterka pojawiły się mokre plamy. — Uczę pierwszy raz w szkole, więc mam nadzieję, że będzie mi się z wami przyjemnie pracowało, a nie odwrotnie. — Przyjemności to nasza specjalność — obiecał Oremus i posłał jej powietrznego całusa. Kątem oka dostrzegł zniesmaczone spojrzenie Luśki. — Możemy nawet kupić pani prezent — powiedział głośno, a doskonale słyszalnym szeptem, dorzucił: — Antyper- spirant. Klasa zachichotała. Pani Gras udała, że nie słyszy, ale podejrzanie szybko odwróciła się do tablicy. Sięgnęła po kredę, zgubiła ją, podniosła; przy podnoszeniu przejechała kredą po sweterku i jednocześnie uderzyła biodrem o kwietnik. — Ouuu... -— odezwał się Pluto z seksownym pomrukiem. — To musiało boleć... — Może pomasować? — zaoferował się Oremus i wstał. Nauczycielka wydała z siebie dziwny dźwięk. Zrobiła krok do tyłu, nadziewając się plecami na kanciasty obrazek w an- tyramie. Obrazek huknął o podłogę, prysnęło szkło. Druga be zarżała wesoło, niektórzy zdążyli nawet zrobić komórkami zdjęcia. — Musi pani uważać na sterczące przedmioty. Szczególnie z tyłu — pouczył poważnie Oremus. — Nie znęcaj się, głąbie — syknęła Ryba znad książki, co jednak na Grzegorzu nie zrobiło najmniejszego wrażenia.