Filbana

  • Dokumenty2 833
  • Odsłony752 317
  • Obserwuję555
  • Rozmiar dokumentów5.6 GB
  • Ilość pobrań513 367

Magda Skubisz - LO Story 4 - Master

Dodano: 5 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 5 lata temu
Rozmiar :1.2 MB
Rozszerzenie:pdf

Moje dokumenty

Filbana
EBooki
Książki
-M-

Magda Skubisz - LO Story 4 - Master.pdf

Filbana EBooki Książki -M- Magda Skubisz
Użytkownik Filbana wgrał ten materiał 5 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 76 osób, 79 z nich pobrało dokument.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 243 stron)

Redakcja Grzegorz Bociek Projekt okładki Pracownia WV Fotografie na okładce © Kacper Leśniewski Na fotografiach Kamil Dobrowolski, Jacek Laska, Kamila Mokrzycka, Maciej Owczarek, Małgorzata Pruchnik-Cholka, Magda Skubisz, Tomasz Skubisz Redakcja techniczna, skład i łamanie Damian Walasek Korekta Urszula Bańcerek Wydanie I, Chorzów 2018 Wydawca: Wydawnictwa Videograf SA 41-500 Chorzów, Aleja Harcerska 3c tel. 600 472519 ISBN 978-83-7835-695-0

Wszystko, co robimy, robimy po to, żeby rodzice byli z nas dumni Ryba (pierwowzór)

Od Autorki Niedawno obejrzałam reportaż poruszający temat prostytucji i handlu ludźmi w jednym z luksusowych podkarpackich hoteli. Program mną wstrząsnął. Tak się składa, że znam to miejsce, występowałam tam wielokrotnie jako dodatek do kotleta, homara, stand-upu, tańca na rurze i na parkiecie. Wokalistka do wynajęcia. W kapiących od złota wnętrzach, w brokatach, boa i meloniku śpiewałam dla mafiozów, polityków i skorumpowanych policjantów, którzy – wedle zawartych w reportażu informacji – za łapówki ukrywali prawdziwy charakter tego miejsca. Migawki wspomnień: piękna dziewczyna drżąca na dźwięk kroków jednego ze stałych klientów, jej rozszerzone strachem źrenice. Innej – jeszcze piękniejszej – zdarzało się publicznie płakać przy niektórych piosenkach… Przypadek? Zmęczenie? Zły dzień…? Pamiętam atmosferę prywatnych koncertów: wynajęty hotel (a raz nawet cały renesansowy zamek), ochrona, catering, panie z agencji towarzyskiej obsługujące kilku rozrywkowych panów. I ja, z kolegami z zespołu, jako umilacze konsumpcji. Osobna sala dla klientów, osobna dla nas, dwie, trzy piosenki i przerwa, w trakcie której, bombardowani bezpruderyjnymi widokami, woleliśmy nie wychodzić poza przeznaczone dla nas pomieszczenie. Dlaczego o tym piszę? Bo nieświadomie ocierałam się o ludzki dramat! Te dziewczyny, absolwentki szkół baletowych, częstokroć świetne tancerki, były zmuszane do prostytucji. Przewożone nielegalnie przez granicę, czasem ukryte w bagażnikach, odurzone alkoholem i narkotykami, na miejscu dowiadywały się, na czym ma naprawdę polegać ich praca. Że występy w carskiej rewii (którą kusili pośrednicy) są tylko przykrywką dla innej, bardziej dochodowej działalności. Miejsce, którego znakiem rozpoznawczym była właśnie carska rewia, naprawdę istnieje. Posłużyło mi jako tło do Chałturnika, a obecnie stanowi obiekt zainteresowania policji. Przystąpiłam do

pracy nad fikcją, lecz okazało się, że – bazując wyłącznie na przypuszczeniach i wybujałej fantazji – niewiele minęłam się z prawdą. Nie wiem, czy to powód do chluby, ale takie są fakty. Chałturnika poświęciłam wszystkim ciężko pracującym muzykom. Mastera dedykuję tym wszystkim, którzy pracowali obok mnie, a ja – przez swoją głupotę, ślepotę i zachłyśnięcie się szpanerskim otoczeniem – nie dostrzegłam ich nieszczęścia… Przepraszam. Link do programu „Superwizjer”, wspomnianego na wstępie: https://www.tvn24.pl/superwizjer-w-tvn24,149,m/korzysci- dla-oficera-policji-wojna-streczycieli-na- podkarpaciu,776841.html

Poniedziałek, godz. 17.30 W dniu, gdy zobaczył Billa Kaulitza, postanowił zostać gwiazdą. Natychmiast pofarbował włosy na czarno. Następnie, zerkając na fanpage z tatuażami Billa, obnażył pierś i radośnie przystąpił do brudzenia jej permanentnym markerem: serce, palma, lody w wafelku, duch w prześcieradle, kopulujące syreny, niemieckie sentencje z błędami i metafizyczny trójkąt – resztę pominął, gdyż skończyło mu się miejsce. „Wyglądasz jak drzwi do sracza” – oświadczył Burak na widok trójkąta. Urażony Łukasz Masterski zbeształ kumpla, nie żałując słów powszechnie uznanych za obraźliwe, i żądny pochwał, wkroczył do salonu rodziców. Wyszło średnio. Ojciec wpadł w szał, a matka połknęła relanium. Chcąc nie chcąc, Master zdrapał marker pumeksem i pognał do pobliskiego salonu o zachęcającej nazwie „Dziary na bicepsy, klaty i fujary”, skąd przyszedł z profesjonalnie wydziaranym trójkątem, zniżką na kolejne tatuaże oraz maścią łagodzącą otarcia po pumeksie. Pozostały drobiazgi: skórzany płaszcz, spodnie-jajcognioty, makijaż i kolczyk w dolnej wardze (zdjął go, kiedy trzeci raz z rzędu zahaczył sztyftem o puszkę i rozlał piwo). Wystylizowany od stóp do głów, wypił, zapalił, spojrzał w lustro i zakochał się w swoim odbiciu. Oto on, na scenie w bojowym rozkroku. Nogi tkwią w kopczyku damskiej bielizny, skronie zalewa pot z udręczonego sławą czoła. Wzruszony gwiazdor łka do mikrofonu i dedykuje swoim fankom song o miłości. Taki zaczynający się od słów: „To koniec” albo mocniej: „To już naprawdę koniec”, obowiązkowo z rozdzierającą flaki, rozwlekłą na kilkadziesiąt sekund wokalizą typu „łoułoułoułoł”, podczas której część dziewczyn się potnie, część zemdleje, a część wyjdzie do toalety i użyje wibracyjnej szczoteczki do zębów niezgodnie z przeznaczeniem. Lata mijały, a gwiazdorskie ambicje Mastera tkwiły na etapie stylizacji. Aż do maja tego roku, kiedy po Billu Kaulitzu zostały

mu wyłącznie tatuaże, a w życiu osiemnastolatka pojawiła się Nadia. To imię było jak muzyka (trochę jak muzyka ludowa, ale może odpowiedzialny był za to akcent Nadii), więc Master od razu, naturalnie, jakby nic innego w życiu nie robił, ułożył piosenkę. Brzmiała mu w głowie, kiedy się pierwszy raz całowali i parę godzin później, gdy Luśka, wrzeszcząc niepotrzebnie (przecież to tylko seks!), przyłapała ich razem w łóżku. Potem dużo się działo, na horyzoncie pojawił się ukraiński „właściciel” Nadii – Wania, i po wielu, wielu niemiłych perypetiach, włączając w to zerwanie z Luśką i bójkę z Burakiem, Master nareszcie zaczął spełniać się twórczo. „Nadia imię twe, dobrze to wiem. Zagrajmy w grę, miłosną grę, bejbe” – wył, idąc rozświetloną słońcem ulicą, omijając ludzi bez słuchawek na uszach. „Włosy jak len, usta jak sen, potrzebna jak tlen, jak refren ten” – i tu dopadły go wątpliwości, czy ten refren jest naprawdę komuś potrzebny, ale szybko je rozwiał, bo jak potwierdzała najnowsza historia polskiej muzyki rozrywkowej, tekst nie musiał być logiczny byleby chwytał za serce. Denerwował się. Telefonował kilka razy, ale nie odbierała. Spieszył się, żeby ją jeszcze dzisiaj zobaczyć, przynajmniej dotknąć – za rękę albo może i gdzie indziej. Najgorzej, kiedy wyobrażał sobie Nadię przy pracy. Aż go skręcało. Oczyma wyobraźni widział, jak obsługuje obleśnego, owłosionego niczym orangutan typa pod pięćdziesiątkę z wielkim brzuchem i siwą szczeciną sterczącą spomiędzy sflaczałych półdupków. I jak on, Master, wpada do środka ze spluwą, mężnie przystawia ją do tłustego, pokrytego łupieżem, karku. „Spierdalaj”, mówi nisko i dobitnie, starając się nie seplenić w ortodontycznym aparacie. Nadia mdleje, orangutan w poddańczym geście unosi owłosione łapska, po czym pędem wybiega na korytarz, żałośnie majtając małym fiutkiem. – Dzie?! – usłyszał nagle i w ostatniej chwili zarył glanami w piach tuż nad odkrytą studzienką kanalizacyjną. – Ta ślepy jestś?! – Robotnik wystawał z rowu. Miał odblaskową kamizelkę i zaczepnie wysuniętą dolną szczękę, w której tkwiły dwa zęby.

Łukasz Masterski spadł z wyżyn swej wyobraźni na ziemię (ziemię przemyską, o czym bezsprzecznie świadczył ten unikalny akcent) i skupił na rowokopie nieprzytomne spojrzenie stalowych oczu. – Przepraszam – bąknął. – Zamyśliłem się. – Zakuchany, kurła! Master zastanowił się, czy to naprawdę aż tak po nim widać, po czym obszedł studzienkę szerokim, pełnym godności łukiem i z bezpiecznego dystansu pokazał rowokopowi trzeci palec. Potem przezornie uciekł.

Poniedziałek, godz. 18.30 Dziesięcioletni Wojciech Kobiałka kiwał się na brudnych stopach. Zenek mówił, żeby nie wchodzić. Serce i dusza Wojciecha mówiły coś przeciwnego. W środku na pewno jest rower. Albo rolki. Albo dmuchana zjeżdżalnia. Albo zestaw „Mały chemik”, za pomocą którego można wypalać dziury w ławce i chlapać dziewczynom kwasem na różowe sweterki. Albo smartfon. Albo króliki… Każda opcja prezentu na urodziny była kusząca oraz nieodparcie wiązała się ze złamaniem obietnicy złożonej starszemu bratu. Wojtek przyłożył ucho do drzwi. Dobiegł go delikatny szelest i chłopcem zatelepał dreszcz żarłocznej ciekawości. Robił podchody do tej stodoły już trzeci dzień, ale Zenek był twardy jak chińskie żelki – nie pozwalał. Zawsze nosił przy sobie klucz (dopiero dzisiaj zapomniał), a bratu zakazał wstępu do środka tak zachwycająco brzydkimi słowami, że Wojtek do tej pory powtarzał je sobie przed snem, żeby broń Boże, nie zapomnieć. Przestąpił z jednej zziębniętej nogi na drugą. Znów usłyszał szelest. Prawie je widział, stłoczone w klatce, szare, łaciate i puchate, patrzył w ich wytrzeszczone oczka, miział po brzuszkach, tulił, ściskał, głaskał… Postanowił, że jak dorośnie, założy wypożyczalnię królików do głaskania; pofarbuje je sprayem na różne kolory, zaprosi całą klasę i będzie pobierał dziesięć złotych za godzinę, a od dziewczyn podwójnie. Wsunął klucz do kłódki. Przekręcił. Ostrożnie zaglądnął do środka. Ciemno. W nos połaskotał go zapach siana i czegoś brzydszego, jakby kupy. Wszedł w mrok. Mężczyzna przywiązany do beczki, wcale nie wyglądał jak królik. W ogóle nie wyglądał, bo na twarzy miał papierową torbę

– to ona tak szeleściła. Chłopiec zatrzymał się w pół kroku, mocno rozczarowany. Facet z torbą na głowie zajęczał i szarpnął się śmiesznie w obie strony, ale nawet największe wygłupy nie były w stanie zrekompensować Wojciechowi braku prezentu. – Dzień dobry. Nie widział pan królików? – spytał nieśmiało. Człowiek przy beczce przestał się szarpać. Znieruchomiał. Wojciech zbeształ się w myślach za głupotę, podszedł i ściągnął siedzącemu torbę z czoła; z torbą na oczach ten pan przecież nic nie widział. Teraz nieznajomy nie wyglądał wcale lepiej – miał długie, skołtunione włosy, dziwne oczy (zdawało się, że te oczy są żółte, ale przecież ludzie nie mają żółtych oczu), a na czole i policzkach pełno zadrapań i siniaków. W buzi trzymał oślinioną szmatkę, która chyba przeszkadzała mu w mówieniu. Chłopiec powoli obszedł beczkę dookoła. Rozejrzał się, ze złą miną kopnął w siano. – Pan jest kolegą tatusia? Mężczyzna skinął głową. Wojtek zauważył na szmatce krwawe, oślinione zacieki i zrobiło mu się niedobrze. – Chlał pan razem z tatusiem? Znowu skinienie. – I tatuś pana związał? Mężczyzna gorliwie przytaknął. – Niech się pan nie gniewa na tatusia, on tak czasem robi. Pewnie zapomniał. Mnie też raz tatuś związał i chciał bić pasem, ale mama go walnęła… Wie pan, że moja mama jest w szpitalu? Na operacji. Zenek do niej pojechał i jeszcze nie wrócił. Może przywiezie mi króliki na urodziny? Wie pan, że mam dzisiaj urodziny? Nieznajomy potwierdził. Wojciech pomyślał, że ten pan dużo wie i szkoda, że ma tę szmatkę w buzi, bo mogliby sobie normalnie pogadać. Wyciągnął rękę, i starając się nie dotykać nasiąkniętego krwią miejsca, wyszarpnął gałgan z ust nieznajomego. Zęby kłapnęły o siebie – podobnie kłapały Azorowi, gdy ktoś mu wydzierał z

pyska gałąź. – Dziękuję – chrypnął mężczyzna i poruszył zesztywniałymi szczękami. – Jak masz na imię? – Wojtek. – Mógłbyś mnie rozwiązać, Wojtek? Dziesięciolatek zmarszczył czoło. – Nie wiem – odparł zgodnie z prawdą. – A jak się tato wkurzy? – Nie wkurzy się. Miałem z nim jechać po króliki. Chłopcu z zachwytu zabrakło tchu. – Po twoje króliki – powtórzył mężczyzna schrypniętym głosem. – Pewnie nie możesz się doczekać. – Czaaad… – wyjąkał chłopiec i naraz radość stłumiły wątpliwości. – Ale jak pan pojedzie, ma pan samochód? Bo Zenek jeszcze nie wrócił i nie ma samochodu. Nie wiem, czy pan wie, ale Zenek jeździ teraz taką ekstrabryką, że normalnie czad… Mówi wszystkim, że pożyczył od kolegi, ale ja mu nie wierzę. W oczach nieznajomego błysnęły wesołe iskierki, najprawdziwsze, żółte iskierki, jak u kota. – Dlaczego nie wierzysz? – Bo dałby mi przynajmniej potrzymać kierownicę, a on nic! Tylko mówi, że jeżdżę jak noga, a sam wczoraj zahaczył o drzwi do szopy i złamał lusterko! Mężczyzna westchnął. – Ten kolega Zenka będzie zły, jak się dowie – powiedział. – A jak! – potwierdził Wojtek. – Na jego miejscu, to bym go chyba zabił! Nieznajomy zaśmiał się i poruszył znacząco skrępowanymi rękami. – Dobra myśl. Rozwiążesz mnie, Wojtek? Chłopiec zawahał się. Trochę dziwne, że tata związał tego pana w stodole i zapomniał, ale tata po pijaku potrafił zrobić dużo dziwnych rzeczy. Poza tym ten pan był jakiś… to znaczy był bardzo miły i na pewno było mu niewygodnie, ale Wojtek truchlał na myśl, że przy rozcinaniu więzów będzie musiał go dotknąć. – Nie wiem, gdzie jest sekator – skłamał, zezując w stronę

skrzynki z narzędziami, z której wystawały wielkie kleszcze. – Niech pan chwilę poczeka. Poszukam taty.

Poniedziałek, godz. 17.45 Ryba z trzaskiem zamknęła trzymaną w ręku powieść. – Co za szajs! Zepsuł mi całe zakończenie! – Znowu czytasz te pensjonarskie książeczki? – dobiegł z łazienki głos Haskala. Ryba rzuciła w kąt Doktorem Wilczurem i z gniewnym sapnięciem podniosła się z łóżka. – Dlaczego on o nią nie walczył? – spytała z pretensją, stając w drzwiach. Haskal zdrapywał żyletką kłaczki, naruszające estetykę precyzyjnie wymodelowanej brody. – Kto o kogo? – No Wilczur o Łucję! – Czyj wilczur? – Nie pies, kurde! Ten Wilczur z książki! Ona go kochała, biegła dla niego przez bagna po szczepionkę, a on ją wystawił temu żałosnemu doktorkowi, podsunął mu ją, nie walczył, odpychał ją pod pozorem różnicy wieku i w ogóle… – Oparła się o futrynę, w swoim mniemaniu, seksownie. – Bez sensu! I te teksty o kobietach! Że nie można się wiązać, jak jest młodsza o więcej niż dziesięć lat. Haskal zaciął się w policzek. – Jasna cholera! – syknął, wkładając zakrwawioną żyletkę pod strumień wody. – No, pięknie mnie załatwiłaś! Musisz mnie zasypywać recenzjami Dołęgi-Mostowicza, kiedy się golę?! – Niedołęgi – burknęła Kasia i podreptała do przedpokoju, skąd dobiegał zniecierpliwiony dźwięk dzwonka. – Cześć! – przywitał się Grodecki. Niewątpliwie miał za sobą pracowity dzień, o czym świadczył lekarski fartuch upstrzony ciemnymi zaciekami niczym plansza z testem Rorschacha. Patomorfolog, na co dzień przystojny brunet o oliwkowej karnacji, dziś, z powodu przemęczenia emanował dyskretnym urokiem uchodźcy-terrorysty – miał wygłodniałe

spojrzenie, zarośniętą szczękę i niósł pod pachą podejrzany pakunek z równie podejrzaną zawartością. – Masz może Kropelkę? – spytał przepraszająco, wskazując na zawiniątko, z którego wystawała stara bagietka. – Złamała się. Katarzyna przyjrzała się uważniej bagietce i nagle odskoczyła metr do tyłu. – Co to jest?! Kość?! – No pewnie. – Doktor się rozpromienił. – Mam jeszcze jedną, jakbyś chciała. Najlepszy stoper pod drzwi. Kasia już otwierała usta do długiej tyrady na temat zasad higieniczno-sanitarnych, których należałoby przestrzegać przed obiadem, kiedy w przedpokoju zjawił się Haskal. Gospodarz burknął „cześć” i minął doktora z podwójnie zaciętą twarzą. Zawiniątko powędrowało pod szafę, a Grodecki do łazienki. Pięć minut później we troje weszli do salonu. Słońce delikatnie ogrzewało zastawiony do kolacji stół. Jedzenie przygotowywał dziś Haskal, więc menu było obfite i charakteryzowało się godną gospodarza wyuzdaną oryginalnością: pachnący szczynami mus bakłażanowy, bazarowe korniszonki w słoiku, zielony groszek, czekoladowe trufle i jaja na twardo. Obok słoika puszka brzoskwiń w syropie, przy niej zaś ozdobny talerz z dorodną, wyziębioną kaczką, pogrzebaną pod wiórami tartej marchewki. Nieopodal miska ze śmietaną i dwie patelnie – jedna, przypalona, z plackami ziemniaczanymi dla Haskala; druga, lodowata, z wołowymi krokietami dla Grodeckiego. Panowie zasiedli przy stole, a Kasia – zgodnie z najlepszymi tradycjami patriarchatu – udała się do kuchni. Przez uchylone okno napływały odgłosy czerwcowego wieczoru. Wył beczkowóz, biły dzwony, ktoś reklamował przez szczekaczkę atrakcje przemyskich świąt („Dzień fajki świętego Wincentego! Bądźcie z nami!”), a nietrzeźwy sąsiad, pan Zdzisław dzielnie mobilizował podlewających klomby pracowników miejskich wodociągów: „Robić, nie fiutem gruchy obijać!” – rozdarł fioletową gębę, aż zadrżały szyby. Kasia – zmotywowana życzliwą radą – raźno przystąpiła do

pracy. Z parującego na podgrzewaczu imbryka nalała do porcelanowej filiżanki kawę dla Haskala (arabica bio „Niebo Marrakeszu”, ręcznie mielona wraz z cejlońskim cynamonem i ekocukrem z kwiatu palmy kokosowej) oraz mniej wyrafinowaną kawę dla Grodzia (trzy jednorazówki rozpuszczalnej neski zalane zimną wodą z kranu i zamieszane palcem). Sama zadowoliła się miętową herbatą. Załadowała napoje na tacę i weszła do salonu. – Jutro mam babę z kuratorium – biadolił Haskal, poprawiając poły karmazynowego szlafroka niczym postawny model reklamujący konfekcję sypialnianą. – Usłyszę pewnie to samo, co ostatnio. Cięcia, cięcia… O, dziękuję – mruknął, odbierając kawę. – …redukcja etatów, redukcja godzin, wydłużenie czasu pracy, jakby się nie mogli zająć czymś innym, na przykład podnoszeniem kwalifikacji nauczycieli, jakimiś warsztatami albo co… – Zawiesił głos w oczekiwaniu na współczucie. – Marudzisz – podsumował doktor, przejmując kubek w kościotrupy. – Słuchaj! Ja wczoraj na przykład dostałem gościa z sepsą… – Tylko bez szczegółów – zastrzegł Olo, muskając kawę pełnymi wargami.– Nie przy jedzeniu. Raz w życiu bądź dżentelmenem i porusz dla odmiany jakiś temat niezwiązany z twoją odrażającą robotą. Doktor namyślał się chwilę. – Ładna porcelana – pochwalił i dźwięcznie stuknął paznokciem w filiżankę Haskala. – Kostna. – Piękna, prawda? – ucieszył się gospodarz. – Limitowana angielska seria z repliką rosa muscosa Redouté’a. Kupiłem za bezcen. – Wiesz, jak się robi kostną porcelanę? Do kaolinu i skalenia dodają spopielone, bydlęce kości. Pijesz tę kawkę z małego krematorium. Ryba zachichotała. Haskal najpierw usiłował się zaśmiać, wreszcie z niewyraźną miną odstawił filiżankę i przysunął do siebie puszkę brzoskwiń. Kasia przyjrzała się krytycznie swojej sympatii. Aleksander

Haskal, lat czterdzieści trzy, żonaty, porzucony, o nieuregulowanym statusie uczuciowym. Wicedyrektor liceum słynącego z dużych ambicji i miernych wyników w ogólnopolskich rankingach. Historyk, biblista, etyk, filozof i myśliciel o aparycji seksownego mędrca. Na nieszczęście również jej nauczyciel. Od chwili awansu społecznego, irytujące wcielenie snobizmu i niespiesznej egzystencji. W rozchełstanym szlafroku, z designerską brodą i wygiętym małym palcem, moczył kacze udo w brzoskwiniowym syropie. Pod stołem skrzypiały polerowaną skórą męskie kapcie w rozmiarze 44 z wyhaftowanym monogramem. „Narcyzy sobie wyhaftuj” – pomyślała brzydko, bo ostatnio stopa życiowa Haskala coś za mocno nadeptywała jej na odcisk. – Chyba wiem, co zrobić z Wanią – wyznał nieoczekiwanie doktor, siorbiąc z kubka. – Pyszna kawa, Rybko. Najchętniej bym go zabił i sprzedał na narządy, a resztki rozpuścił w kwasie fluorooctowym. – Nieźle. – Kasia przyszpiliła widelcem wystający z musu bakłażan. – W czym go rozpuścisz, bo nie dosłyszałam? – Kwas fluorooctowy. Substancja aktywna w płynach do czyszczenia nagrobków, teraz na topie w serialach kryminalnych – wyjaśnił, pakując zimny krokiet do ust. – Żre wszystko, jak leci. Polejemy drania i po problemie. – Co ty powiesz? – zainteresował się kulturalnie Haskal. – Takiego wielkiego chłopa? Po prostu polać i zniknie? – Najpierw pociąć na kawałki, szybciej się rozpuści… Co tak patrzycie, chcecie, żeby w nieskończoność siedział u Zenka w stodole? Ryba przybliżyła do ust bakłażanek o fallicznym kształcie, wyobrażając sobie, że to jedyny ocalały fragment rozpuszczonego Wani, i odłożyła widelec. – Grodziu, czy ty się urwałeś z konferencji w Wahnsee? – spytał troskliwie Haskal. – Najwyraźniej zapomniałeś, że to człowiek. W dodatku żywy. – Cały problem w tym, że żywy. Tylko żywy sprawia kłopoty. – Doktor wchłonął kolejny krokiet. – Zenek musi chodzić do szkoły,

uczyć się, normalnie funkcjonować, a na razie jest ochroniarzem na pełny etat. – Zosia o niego pytała – wtrąciła Kasia, odwijając z papierka czekoladową truflę. – Chyba jej napomknę, że mógłby zdawać poprawkę we wrześniu… – Pozwolisz, Katarzyno, że napomykaniem nauczycielom o ich obowiązkach służbowych zajmą się osoby do tego uprawnione – pouczył Haskal z miną świadczącą o urażonej godności. – I zjedz coś normalnego, a nie opychaj się słodkim, jak nastolatka z depresją… – Zabrał truflę i podsunął jej pod nos jajo na twardo. – Sprawdziłem Wanię w internecie – kontynuował, ignorując wściekłe prychnięcia Katarzyny. – Niestety, nie figuruje w rejestrze osób poszukiwanych. Będziemy musieli zadzwonić na policję. – Chyba oszalałeś! – zapiał doktor, plując. – I co?! Przyjadą, odwiążą Wanię od beczki… Pomijam fakt, że zrobi się sensacja na całe Niziny, a Zenek odtąd zyska opinię tajemniczego młodzieńca… Jak ty to sobie wyobrażasz? Wania powita gliniarzy ze łzami w oczach, powie, że nazywa się Adam Minc. Chyba taki dokument Zenek znalazł w jego terenówce? Co więcej, powie, że legalnie pracuje w hotelu Ambasador! – I legalnie handluje prochami!– zdenerwował się Haskal. – Myślisz, że nie znają jego przeszłości? Doktor chciał się zaśmiać, ale zapchany krokietem, wydał z siebie tylko sarkastyczny kaszelek. – Gdyby znali, znalazłbyś go w rejestrze. Pamiętaj, że nie tylko on ma ciekawą przeszłość. Ty też. Może opowiesz policji, jak na studiach poznałeś naszego Iwana Ihorowycza, który znakomitej jakości amfetaminą poprawiał ci jakość życia? Jak ćpałeś z rozpaczy po pewnej interesującej… – Zapędził się, ale jedno spojrzenie Haskala wystarczyło, by zmienił wątek. – W dodatku jesteś nauczycielem Zenona Kobiałki. Przypominam ci, że to właściciel posesji, na której przetrzymywana jest ofiara. Alicja Pawlacz to także twoja uczennica, a zarazem dziewczyna Kobiałki, o którą był cholernie zazdrosny, kiedy z własnej, nieprzymuszonej woli pojechała z Wanią do Ambasadora.

Przyjaciółka Pawlacz i Kobiałki to Katarzyna Materlak, córka handlarzy prochami, przepraszam cię Rybko, ale tak gliny mają w papierach… A facet, u którego obecnie mieszka Katarzyna, to Aleksander Haskal, były klient Wani, świeżo awansowany wicedyrektor, szanowany nauczyciel, lustrator z IPN i lokalny celebryta – ach, te smaczki dla mediów… Dlatego poszkodowany padł ofiarą potrójnej… nie, poczwórnej zemsty, związano go, pobito i skradziono mu samochód, auto jest w szopie obok, zapraszam, panie władzo, można sprawdzić… W Rybie się zagotowało. Zerwała się z krzesła. – Przestań! – tupnęła rozzłoszczona. – Nie wierzę, że policja jest taka głupia! A Luśka? To, że prawie ją zgwałcił?! To wszystko nic?! Popatrzył na nią z grzecznym rozbawieniem. – Nie tup, bo wytrzesz Olowi drogi dywan. Pamiętaj, to ja z was jako jedyny współpracuję z policją, więc znam ich myślenie. Poza tym, jaki gwałt…? Nie ma żadnego gwałtu, nie ma śladów pobicia. Ala nie zrobiła obdukcji, poszła na dyskotekę z Wanią, pokłócili się, więc po wyjściu z Ambasadora zafundowała sobie nocną wycieczkę do lasu. Była pijana, więc się zgubiła, normalna rzecz. Zapadła cisza, podczas której Kasia i Haskal do reszty stracili apetyt. Doktor przeciwnie – pożarł kaczkę, wyczyścił z krokietów patelnię i niemal natychmiast przerzucił się na placki ziemniaczane. Wrzucał je do miski ze śmietaną, podtapiał widelcem, po czym taśmowo pakował do ust. – Więc, co w końcu? – Ryba przerwała milczenie. – Pozwolimy, żeby ten drań został bezkarny? Doktor polał kolejny placek śmietaną, zasyczał „sss”, pokroił ciasto na kawałeczki, połknął i wskazał na pusty talerz. – Polać kwasem i po problemie, tak? – wybuchnął Haskal. – To wszystko, co masz do zaproponowania?! Grodecki z westchnięciem zanurzył palce w słoiku, gdzie na podobieństwo pokrytego rzęsą stawu, pływał dostojnie koper. Pogmerał, wyłowił korniszonka. – Jeszcze raz ci to wyjaśnię – zaczął znużonym głosem. – Jeżeli

zawiadomimy gliny, policja zarzuci Zenkowi psychiczne i fizyczne znęcanie się nad poszkodowanym, a potem wysłucha szczegółowych zeznań. Wania załatwi wszystkich, którzy zaleźli mu za skórę. Możemy temu zapobiec, obcinając mu na przykład język. – Przekroił korniszonka nożem. – No, ale może spisać zeznania, więc trzeba mu będzie odciąć prawą rękę. – Przekroił jeszcze na pół. – A potem lewą, jak się nauczy pisać lewą… – Wystarczy – zastopował go Haskal, bo Grodecki już unosił nóż w celach demonstracyjnych. – Kończmy te idiotyzmy! – Idiotyzmy? – zjeżył się doktor. – To ty chcesz nas wykończyć idiotycznym telefonem na policję! Siebie, mnie, ją! – Wskazał nożem na Rybę. – Gdzie ona pójdzie, jak cię zamkną? Pomyślałeś? – Do ciebie, dopóki ciebie nie zamkną! – Ja się nie dam zamknąć, a już na pewno nie z powodu twoich kretyńskich, etycznych pobudek! – Zamknijcie się obydwaj! – Ryba rąbnęła pięściami w stół. – Przestańcie się kłócić! Nawet na nią nie spojrzeli. – Gdyby nie moje etyczne pobudki, już bym dzwonił na policję z informacją, że siedzę przy jednym stole z mordercą! – Gdyby nie twoje etyczne pobudki, Wania siedziałby od tygodnia w kryminale! – ryknął Grodecki, wymachując nożem. – Ale musiałeś wszystko spieprzyć, bo ci się przyśniło, że zamierzam z niej zrobić preparat anatomiczny! Tak mi ufasz, drogi przyjacielu! – Przyjacielu? Powinieneś chyba powiedzieć kaso zapomogowo-pożyczkowa… – warknął Haskal i urwał, ale wystarczyło. Doktor zacisnął zęby, wstał. – Chyba już się najadłem – oświadczył, ocierając usta. – Do tematu wrócimy później, jak będziesz w stanie zmienić tok myślenia. Dziękuję za kolację i za kawę. Pa, Rybko. I wyszedł z salonu. Kasia, jeszcze ogłuszona, zerwała się od stołu. – Hej, Grodziu, to był żart, wracaj tu! Wyczekująco spojrzała na Haskala. Grzebał w patelni, miętosił

w skupieniu ostatni, ocalały placek. – Powiedz coś! – syknęła. – Hej, wracaj! To nie miało tak zabrzmieć… – krzyknęła, biegnąc do przedpokoju, ale przerwał jej trzask zamykanych drzwi.

Poniedziałek, godz. 19.00 Pizdiec, wszystko go bolało. Wieśniak krępował mu ręce z tyłu, a potem, sznurem przeciągniętym kilkakrotnie wokół pasa, przywiązywał do dużej beczki z ropą do ciągnika. Iwan Ihorowycz siedział tak trzy dni, unieruchomiony, zakneblowany, brudny. Wychodził na zewnątrz tylko wcześnie rano i wieczorem, w ciemnościach. Pod bronią, na sznurku, jak pies. I tak wolał ten upokarzający spacer od załatwiania się w kącie stodoły, gdzie z każdym dniem coraz bardziej brzydził go odór własnych ekskrementów. Cuchnęły tak pewnie od tej kaszy; Boże, bladź, jak można jeść kaszę trzy razy dziennie?! Przypomniał mu się pobyt w zatłoczonym sierocińcu, gdzie go bili i karmili pierdoloną, jęczmienną kaszą – tym lepkim substytutem nędzy. Ziewnął. Było mu za jasno; słońce i rześkie powietrze oszołamiały jak narkotyk. Cofnął się do cienistego wnętrza stodoły. Dotknął żeber. Gdy brał oddech, miejsca, przez które przebiegał sznur, piekły jak przypalane ogniem. Poszukał wzrokiem dzieciaka. – Kiedy wróci twój brat? Mały kucnął w kałuży błota i gapił się na niego z rozdziawioną gębą. – Aż zrobią mamie operację. Powiedział, że zostanie z nią na jakieś szczepienie. Mieli jej wszczepiać jakieś boj…, paj… pojebusy…? – Bajpasy. – Chyba. – Dzieciak wsadził łapę do błota i wyciągnął z niego koszmarnie brudną żabę. Teraz gapił się na nią. – Kiedy jedziemy po króliki? – A tata kiedy wróci? – Nie wiem. Nie znalazłem go. Zenek w niedzielę dał mu trzysta złotych i powiedział, żeby sy, i żeby go na oczy nie widział. Tak

brzydko powiedział, wie pan, tak na sy. Iwan Ihorowycz uśmiechnął się pod nosem. Wieśniak wyczyścił teren. W Ambasadorze za trzysta złotych można by kupić ze dwa, trzy dobre drinki, ale stary pijaczyna pewnie czuł, jakby wygrał w totka. Mógł nie wracać do domu przez tydzień. – Chce pan jedną? Młody Kobiałka miał już w ręku dwie żaby i głaskał je po ubłoconych grzbietach. – Nie, dziękuję, wolę dziewczyny. Dzieciak najpierw popatrzył bez zrozumienia, po czym roześmiał się głośno, całą gębą. Brakowało mu licznych zębów, a te, które miał, zdecydowanie wymagały szczoteczki. – Jedziemy wreszcie po te króliki? Obiecał pan, że jak pana rozwiążę, to zaraz bierzemy taksówkę i jedziemy, tak pan mówił, a teraz nie jedziemy. – Cierpliwości, Wojtek. Gorączkowo myślał, co zrobić z gówniarzem. Mógłby go stuknąć pierwszym lepszym kamieniem w skroń, udusić albo utopić w tej kałuży, jednak z biegiem lat, proste rozwiązania straciły dla Iwana Ihorowycza cały urok. Chyba się starzał. – Chodźmy do lasu – zaproponował. – Pokażę ci coś.

Poniedziałek, godz. 19.05 Cichy, rześki zmierzch dopiero się skradał. Biała bryła Ambasadora lśniła szpalerem czyściutkich okien i wypucowanymi karoseriami zaparkowanych aut. Master wysłał SMS-a do domu, że jest na imprezie i wszedł do pustawej recepcji. Wbiegł na prowadzące do hotelu schody. Przeskakując po trzy stopnie naraz, zdyszany jak sprinter, zahamował przed pokojem 202. Przygładził włosy, przetestował świeżość oddechu, chuchając w garść. Zapukał. Rozległy się lekkie, uzbrojone w obcasy, kroki; szczęknęła klamka. Zobaczył czarne koronkowe body i nogi tkwiące w sięgających do pół uda białych kozakach, a nad kozakami – kobietę, której dedykował swoje najgorętsze sny. – Znowu przylazłeś – odezwała się bez krzty romantyzmu. – Co tu robisz, Maciek? – Łukasz. Przewróciła umalowanymi oczami. – Co tu robisz, pytam? – Tęskniłem… – wyznał, rumieniąc się. – Nie możesz ciągle tu przyłazić – zrugała go, przeczesując tipsami rozjaśnione, prawie siwe włosy. – Ochrona cię zauważy i będę mieć nieprzyjemności. Poza tym dostałeś już za darmo dwa razy, na trzeci mnie nie stać. Nie jestem Matką Teresą. – Widzę. Masz fajniejszy habit. Niewielkie srebrne kółeczko drgnęło na skrzydełku jej nosa; stłumiła uśmiech. – Za chwilę mam gościa – odezwała się odrobinę cieplej. – Streszczaj się. – Ułożyłem piosenkę. Dla ciebie. – Odchrząknął i zafałszował. – Nadia imię twe, dobrze to wiem… – O, Boże… Dobra, właź do środka, bo za chwilę rozśmieszysz

wszystkich ochroniarzy przy monitoringu. Pchnęła go w stronę wejścia, ale poczekał aż wejdzie pierwsza. Musiał sprawdzić, czy body z tyłu też ma koronkę (miało). Zamknęła dokładnie drzwi. Zza ściany dochodził rytmiczny stukot, poprzedzony żałosnym damskim skomleniem. Brzmiało, jakby ktoś katował psa. – Larysa. – Zauważyła jego pytające spojrzenie. – Przejęta, bo klient dobrze płaci. Odwróciła się. Teraz patrzył na koronkę wypchaną jej półnagim biustem. – Słuchaj, Łukasz – westchnęła. – Cieszę się, że cię widzę, ale nie możesz tu za często przychodzić. – Ale ja tęsknię – jęknął. Podeszła bliżej i zatkała mu usta wymanikiurowaną dłonią. W kozakach była o głowę wyższa. – Ciii, głuptaku, tu wszędzie są kamery. Nie możesz. Wiesz, że mnie pilnują. I wiesz kto. – Nie wiem – skłamał i szybko pocałował ją w usta. – Mogę ci wreszcie zaśpiewać piosenkę? Potrząsnęła głową z uśmiechem. – Nie mam czasu, wariacie, mówiłam ci już… Znowu chciał ją pocałować, ale schyliła się i trafił w szyję, która pachniała gruszkami i miętą. Zastanawiał się, jak to możliwe, że dziewczyna trudniąca się płatnym okazywaniem uczucia pachnie tak niewinnie. – Nie, przestań. – Ze śmiechem zdjęła jego rękę z pośladka. – Mówiłam ci, zaraz ktoś przyjdzie… – Możesz do niego zadzwonić, żeby nie przychodził – powiedział błagalnie. – Mogę bardzo ładnie poprosić. – Spojrzała na niego łaskawiej. – Jesteś za młody i za fajny, żeby chodzić do dziewczyn takich jak ja. Nikt ci tego nie mówił? Koronka zaszeleściła na jej biuście, kiedy wyciągnęła komórkę z miseczki stanika. Wybrała numer. – Cześć, kotku – zamruczała (Master pożałował, że nie dzwoni do niego; nagrałby to sobie natychmiast i używał jako budzika). –