Filbana

  • Dokumenty2 833
  • Odsłony776 380
  • Obserwuję567
  • Rozmiar dokumentów5.6 GB
  • Ilość pobrań524 243

Nic sie nie konczy - Joanna Kruszewska

Dodano: 5 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 5 lata temu
Rozmiar :1.5 MB
Rozszerzenie:pdf

Moje dokumenty

Filbana
EBooki
Książki
-J-

Nic sie nie konczy - Joanna Kruszewska.pdf

Filbana EBooki Książki -J- Joanna Kruszewska
Użytkownik Filbana wgrał ten materiał 5 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 152 stron)

Copyright © Joanna Kruszewska Copyright © Wydawnictwo Replika, 2018 Wszelkie prawa zastrzeżone Redakcja Monika Orłowska Projekt okładki Mikołaj Piotrowicz Skład i łamanie Maciej Martin Wydanie elektroniczne 2018 Konwersja publikacji do wersji elektronicznej Dariusz Nowacki ISBN: 978-83-7674-784-2

Wydawnictwo Replika ul. Wierzbowa 8, 62-070 Zakrzewo tel./faks 61 868 25 37 replika@replika.eu www.replika.eu

Marta kichnęła potężnie któryś już raz z rzędu. – Na zdrowie! – dobiegło ją z dołu serdeczne życzenie mamy. Zwykłe „na zdrowie”, choćby nie wiadomo jak szczere, zdawało się nie wystarczać. Od początku zmagań z zagraconym strychem i gromadzonymi przez lata skarbami wszystkich członków rodziny Marty nie opuszczało niejasne przeczucie, że nie o zapomniane pamiątki rodzinne się wzbogaci, nie nadgryzione zębem czasu unikaty przekazywane z pokolenia na pokolenie, ale o zwykłą astmę. Względnie rozedmę i na dodatek jakąś przewlekłą chorobę oczu. Będzie spędzać następne lata życia na jeżdżeniu po sanatoriach, wydawać kosmiczne kwoty na inhalacje, a wszystko po to tylko, żeby sprawdzić, czy na strychu nie ma niczego, co szkoda byłoby wyrzucić. Drobinki kurzu przesuwały się leniwie w promieniach słońca, a z każdym podniesionym bibelotem czy książką wydawało się ich wciąż przybywać. Marta chwilami miała wrażenie, że te malutkie cząstki oblepiają ją z każdej strony, spowalniając stopniowo ruchy. Wciskały się w nos, pchały do oczu i skutecznie zniechęcały do głębszych westchnień czy oddechów. Najchętniej podstawiłaby pod okna duży samochód ciężarowy, poprosiła kilku rosłych mężczyzn, żeby zakasali rękawy i bez zbędnych ceregieli wrzucili na pakę wszystko, co od lat było składowane pod dachem rodzinnego domu, po czym wywieźli na wysypisko. Bez segregacji. Bo i po co? Skoro to, co zawalało strych, w stu procentach wykonane zostało przeważnie z naturalnych składników. Kilkadziesiąt lat wcześniej, należy dodać. Dobrze, szkło można oddzielić… tysiące skorup zupełnie niepotrzebnych i zalegających tę ogromną powierzchnię od niepamiętnych czasów i zostawionych na „później”. Jakie później? Dlaczego ludzie upierali się na to „później”, skoro przeważnie oznaczało „nigdy”. Jaki to problem z użyciem właściwego słowa i spojrzeniem prawdzie w oczy? Jutro, jak znajdę wolną chwilę, na urlopie… też przeważnie znaczyły „nigdy”.

Marta przesunęła palcem gustowny niebieski wazonik. Czasy świetności miał już dawno za sobą i chociaż teraz, z potłuczonym bokiem, wyglądał jak relikt przeszłości, trzeba mu było oddać sprawiedliwość i stwierdzić, że niegdyś musiał być dosyć interesującą ozdobą. Jak większość rzeczy tutaj. Czy lądowały tu tylko dlatego, że użytkownikom było po prostu żal je wyrzucić? Czy może z lenistwa… Marta westchnęła. Niezależnie od motywów kierujących postępowaniem mieszkańców domu, czy to lenistwa, czy sentymentu, ona musiała przestać się wreszcie przyglądać każdej rzeczy i analizować, do kogo należała. Czy do babci, czy dziadka, a może ojca… czy ciotki. Bo jeżeli dalej będzie się tak roztkliwiać nad zawartością wszystkich pudeł i skrzyń, to nie wyjdzie stąd przez następne dwa miesiące. A wtedy to już astma murowana. – Marta, dziecko, zrób sobie przerwę i chodź wreszcie coś zjeść – dobiegł ją z dołu głos mamy. Zerknęła na zegarek… trzeba będzie jeszcze tu wrócić, ale… żołądek domagał się swego, otrzepała więc kolana i ruszyła na dół. – Dużo ci jeszcze zostało? – Mama postawiła na stole talerz z obłędnie pachnącym barszczem. – Zostaw, już tak się nie szoruj, bo wystygnie. – Pajęczyny mam wszędzie… – stęknęła Marta, ale zakręciła wodę. – Wszystko mi jeszcze zostało. No, prawie wszystko. – Marta… – Mama usiadła naprzeciwko i skrzywiła się lekko. – Może nie trzeba tak dokładnie każdej rzeczy oglądać, co? – Nie trzeba – burknęła. – Teraz to nie trzeba! Od początku mówiłam, żeby całość po prostu wyrzucić, ale uparłaś się, a może przejrzeć, bo znajdzie się coś potrzebnego. A ja, jak już przeglądam, to dokładnie… – Tak, a do każdej rzeczy pewnie dorabiasz historię. Dajmy sobie z tym spokój. – Zaczęłam, to skończę. – Skończy to ci się urlop. – To też, ale najpierw się uporam ze strychem. – A potem my się przeprowadzimy… – Mama zapatrzyła się w okno. W doskonale znany od lat widok, który o każdej porze roku potrafił ją ukoić. Co teraz będzie niosło ukojenie? Obce cztery kąty, do których nie wiadomo kiedy człowiek się przyzwyczai? Blokowisko, z milimetrami zaledwie zieleni? Tutaj sad ciągle szumiał tę samą melodię, czasami, zagniewany, silniejszymi podmuchami wiatru, innym razem leniwy od słonecznego upału, niezmiennie jednak niosący spokój. Tam cegła przy cegle ułożona była równo, a wiatr…? Wiatr jedynie gwizdał w niewielkich przestrzeniach, oburzony, że nie ma się gdzie rozpędzić. A jego gwizd wwiercał się człowiekowi w uszy nieprzyjemnym, nerwowym dźwiękiem. Marta przyjrzała się mamie. Przypomniała sobie burzliwą dyskusję, która miała miejsce po zawale ojca. Rodzina zebrała się przy kuchennym stole i próbowała znaleźć sensowne rozwiązanie. A nie było to sprawą łatwą, bo chodziło przecież o rodziców, którzy w obecnej sytuacji nie mogli już mieszkać tak daleko od miasta. Nie wchodziło w grę jeżdżenie samochodem, bo ojciec sam teraz wymagał opieki i wyjazdów na wizyty lekarskie zdecydowanie mu przybędzie. Do tej pory zajmował się wszystkim, do momentu kiedy organizm wyraził szczere oburzenie i bunt przeciwko brakowi szacunku. Bo jak inaczej można nazwać ciągłą gonitwę od rana do wieczora? Jakie znaleźć określenie dla lekceważenia nawoływań lekarzy, notorycznego zaniedbywania regularnego przyjmowania leków? Brak szacunku wobec własnego organizmu. Nic dodać, nic ująć. Ojciec żył sobie z dnia na dzień, wmawiając wszystkim, że otoczenie

działa na niego o wiele lepiej niż wszyscy lekarze razem wzięci, o pigułkach, które przepisywali, nie wspominając ani słowem. Sad. Sad był tym, co motywowało go codziennie do wstawania. Przekazany z ojca na syna, najpierw wydawał się przekleństwem, bo młody Zbyszek wcale nie miał ochoty zajmować się drzewami i siedzieć na wsi, później zaś z roku na rok ten kawałek ziemi przywiązywał go do siebie coraz mocniej. Drzewa zaciskały naokoło niego swoje gałęzie tak długo i konsekwentnie, że w pewnym momencie stwierdził, że tu jest jego miejsce. Tu przywiózł młodą żonę, tu urodziła się czwórka jego dzieci. A wśród całej czwórki nie znalazł się nikt, kto by podzielał jego pasję. Czy myślenie o tym każdego dnia i wypatrywanie dzieci w bramie wjazdowej nie przyczyniło się do bezustannego ucisku na serce? Marta nie wiedziała, ale zawsze czuła się jakoś mało komfortowo, gdy ojciec po kolei każdego z nich pytał, czy nie zmienili zdania, a gdy kręcili przecząco głowami, wzdychał i rzucał w przestrzeń: – To kto się tym zajmie…? Znalazł się… człowiek z pieniędzmi przez duże „P”. Wspólnik w korporacji, która zatrudniała całe mrowie ludzi. I bardzo dobrze, że się znalazł, chociaż plany zagospodarowania terenu, którymi podzielił się podczas jednej z wizyt, bardzo niebezpiecznie podniosły ciśnienie Zbigniewa Bialickiego. Sad miał zostać wykarczowany co do jednej, najmniejszej jabłonki, a na terenach należących od dziesięcioleci do rodziny stanąć niewielki zakład produkcyjny. Tutaj już Zbyszek nie zdzierżył i, wymawiając się złym samopoczuciem, powoli wyszedł z pokoju, gdzie przyjmowano gościa. Nie interesowało go zupełnie, jaka ma tu powstać fabryka. Co będzie produkować, jakie przyniesie zyski. Ten przedsiębiorczy mężczyzna wcale nie musiał go przekonywać o idealnej lokalizacji ani zaletach terenu, bo Zbyszek w pełni był wszystkiego świadom. Nie chciał natomiast dzielić z gościem wizji, w których jego drzewa miały zostać wyrwane jedno po drugim. Ziemia wyrównana, zabetonowana… Grobowiec. W ten sposób powstanie tu grobowiec, w którego ścianach zamurowane zostaną wieloletnie starania pokoleń. Nie, nawet nie. Bo ten bezosobowy gmach nie będzie w sobie zawierał najdrobniejszej cząstki tego, co istniało tu wcześniej. Dom też nie przypadł do gustu nowemu nabywcy, trzeba było się więc liczyć z tym, że niewielka weranda otulona rosnącym tu od lat dzikim winem również wkrótce przestanie istnieć. To podwórko, na którym jego dzieci stawiały pierwsze kroki, miejsce, gdzie stały jeszcze resztki małej piaskownicy pamiętającej czasy masowego produkowania babek przez niestrudzonych kilkulatków, krzaki malin rosnące tuż przy ogrodzeniu… wszystko zniknie. Zbyszek siedział w swoim ulubionym fotelu i przysłuchiwał się rozmowie dobiegającej z kuchni. Jak one rzeczowo podchodziły do tematu. To sprzedać, to wyrzucić, tamto oddać. Tak, jakby chodziło tylko i wyłącznie o rzeczy. Bez znaczenia, bez przeszłości. Przejechał dłonią po wytartym obiciu poręczy i zmarszczył brwi. W całym bilansie to on, głowa rodziny, wychodził na sentymentalnego głupca. Żadna z mieszkających tu kobiet, ani Krysia, ani mama, ani tym bardziej Julia czy biegająca z góry na dół w tempie nieosiągalnym już dla niego Marta, nie roztrząsały podjętej decyzji. Wyjątkowo zgodnie zakasały rękawy i zaczęły pakować dobytek pokoleń w pudła, wyrzucać zbędne drobiazgi, segregować nieużywane od lat ubrania i oddawać je potrzebującym. Hm, Zbyszek jakoś nie był w stanie podzielać zaangażowania żony, gdy co jakiś czas przybiegała do niego z zapomnianym i od dawna na nikogo niepasującym elementem garderoby, rzucała zdawkowe „Jak się czujesz?” i rozprawiała ze zdziwieniem, że ciągle to jeszcze przechowują.

Po co? Wzruszał tylko ramionami i, przyglądając się zakurzonej marynarce, albo sukience z hojnie wyciętym dekoltem, przypominał okazję. Okazję akurat na to konkretne ubranie, pamiętał Krysię roześmianą, niespełna trzydziestoletnią, z rozwianymi włosami i pełnymi piersiami, które z wycięcia jasnej sukienki aż się prosiły o dotyk. Choćby przelotny, muśnięcie zaledwie… Ona zdawała się tego już teraz nie widzieć, nie pamiętać, zwijała każdy paproch przeszłości bez należnego szacunku, pakowała w foliową torebkę i poświęcała ułamek sekundy na decyzję, czy wyrzucić, czy komuś oddać. Zerknął na dłoń, później na drugą… Czym miały się teraz zająć? Rodzina nie dawała się przekonać, chociaż próbował różnymi argumentami, że zacznie się oszczędzać, że od teraz bardziej będzie uważał na zdrowie. Zdawali się być głusi i zawzięcie kręcili głowami, zaciskając usta. Nie będzie już pracy, przynajmniej nie przy sadzie. Może o tym zapomnieć. Lekarz, nagabywany przez członków rodziny, stwierdził, że do zawału mogło się przyczynić ciśnienie, poziom cholesterolu, który nie był kontrolowany przez pacjenta już od dłuższego czasu. Winowajcą mógł być też wysiłek fizyczny albo kilka innych rzeczy, którym Zbyszek nie poświęcił zbyt wiele uwagi. Jedno było ważne. Czas, w jakim nastąpiła interwencja. To przede wszystkim. W innym razie, gdyby, powiedzmy, karetka została wezwana później albo Krysia postanowiła zawieźć męża do lekarza rodzinnego, oglądałby już swoich bliskich z zupełnie innej perspektywy. Albo może w ogóle by ich nie oglądał? Zbyszek spojrzał przez okno na kołysane łagodnym wiatrem gałęzie drzew – szumiały cicho liśćmi, starając się za wszelką cenę przynieść ukojenie. Ale spokój postanowił nie nadchodzić, a w głowie właściciela sadu kłębiły się same przygnębiające myśli. A gdyby Julia nie przyjechała? Jak przez mgłę pamiętał krzyki starszej córki, wpadła na SOR z wrzaskiem i żądaniem wyjaśnień, dlaczego umierający pacjent siedzi w kolejce i czeka razem ze wszystkimi. Na protesty podnoszące się tu i ówdzie huknęła, że nie daruje. Coś tam było o telewizji, o tym, że już wystarczająco dużo błędów lekarskich kosztowało życie pacjentów, że tym razem tak nie będzie. Nie pamiętał dokładnie, co krzyczała, skutek jednak jakiś to odniosło, bo wyłuskano go błyskawicznie spomiędzy reszty pacjentów i zawieziono na dokładną diagnostykę. Właśnie. Gdyby nie było Julii… – Co robisz? – Krysia zajrzała do pokoju, uchylając drzwi. – Gdybam sobie. – Wolałabym, żebyś tego nie robił. – Na czole żony pojawiła się głębsza zmarszczka. – A co mam robić? – Zbyszek… – Otworzyła szerzej drzwi, po czym usiadła naprzeciwko niego. – Nie powinieneś… – Czego nie powinienem? – wszedł jej natychmiast w słowo, przyglądając się badawczo, jak ucieka wzrokiem. – Czego, według ciebie, nie mogę? Wszystko się skończyło, rozumiesz? Mogło się skończyć inaczej, to prawda, ale sam nie wiem, czy jest się z czego cieszyć. – Jest. – Doprawdy? To może mi podasz, albo pomożesz znaleźć, chociażby najmniejszy powód, będę wdzięczny. Bo sam jakoś nie potrafię. – Rozłożył ręce. – Zanosi się na to, że do końca życia będę patrzył już na wszystko przez pryzmat swojego serca. Rozumiesz? – Niekoniecznie – westchnęła cicho. – Tak? – Tak, wystarczy tylko odpowiednio przyłożyć się do diety, wystarczy zapomnieć o papierosach, po prostu chcieć. – Krystyna powtórzyła to zdanie już po raz kolejny, tracąc

powoli wiarę, że on wreszcie usłyszy. – A po co ja mam chcieć? Nie będę już miał tej ziemi, tego sadu, tego domu, w którym wszyscy dorastali… – To jest dla ciebie najważniejsze? – nie wytrzymała wreszcie. – No wiesz… – Co wiem? Co wiem? Żyjemy, dostaliśmy ostrzeżenie, ale mamy się dobrze, w tym domu wszyscy dorastali, ale tu już nikogo nie ma, Zbyszek. – Wstała i podeszła do okna, oparła się dłońmi o parapet, po czym dodała cicho: – Tu już nikt nie chce być. Zostaliśmy sami. Ty, ja i mama. Reszta ma swoje życie i zamiast biadolić nad tym kawałkiem ziemi i paroma cegłami, mógłbyś wreszcie otworzyć oczy i zauważyć tych ludzi, którzy są gotowi przychylić ci nieba. Którzy są na każde twoje zawołanie, rzucają wszystko, żeby tylko udogodnić ci życie. – Kawałek ziemi, może dla ciebie jest to tylko kawałek ziemi… – Dla każdego – przerwała mu, odwracając się gwałtownie od okna. – Niczego nie zmienisz. Nie zmienisz swoim nastawieniem, gdybaniem i rozpamiętywaniem tego, co było. Mnie też nie jest łatwo, mamie, podejrzewam, też nie, ale nie ma innego wyjścia, rozumiesz? Nie ma. Musisz zacząć się oszczędzać, koniec z harówką. Pamiętasz? Metoda małych, ale skutecznych kroków. – Usiadła znowu naprzeciwko i wzięła w swoje dłonie jego dłoń. – Musisz na to patrzeć nie jak na koniec życia, ale jak na początek. Zupełnie inny. Taki, w którym znajdziemy nareszcie czas dla naszych dzieci i wnuków, taki, w którym będziemy mogli odpocząć. Proszę cię, spróbuj tak o tym pomyśleć, bo to naprawdę ma sens. Zbyszek zacisnął zęby i westchnął ciężko. Łatwo powiedzieć, początek… a jaki może być u licha początek w wieku ponad sześćdziesięciu lat? * Zegarek wskazywał osiemnastą, a to znaczyło, że Krzysztof lada moment wróci do domu, zwyczajowo zajrzy do kuchni, pociągnie nosem parę razy i będzie chciał zgadywać, czym też dzisiaj w kwestii kulinarnej Marta go zaskoczy. Lubił kolacje lekkie, najlepiej z dużą ilością warzyw. W kwestii posiłków nie mógł się raczej solidaryzować z męską częścią rodziny, preferującą boczek smażony, białą kiełbasę i potężne golonki. Obaj bracia Marty zazwyczaj spoglądali z politowaniem na przyszłego szwagra, ubolewając nad jego zamiłowaniem do różowego wina i potraw, które zdawały się w ich oczach ujmować mu męskości. Niejednokrotnie Tomasz lub Bartek sugerowali Marcie, żeby podstawiła Krzysztofa starszej siostrze, że o wiele bardziej pasowałby do niej. Co to znaczy „podstawiła”, jak w ogóle można tak mówić, obruszała się wtedy, możliwe, że różnili się z Krzyśkiem w wielu upodobaniach, ale równie dużo ich łączyło. A może właśnie dopełniali te swoje różnice w najlepszy z możliwych sposób? Wyłuszczała więc braciom swoje racje, wychylając kieliszek za kieliszkiem i rekompensując im brak szwagrowskiego towarzystwa tak, że byli całkiem zadowoleni. Co innego Julia. Julia siadywała zazwyczaj wzorowo wyprostowana, od czasu do czasu skubnęła jakiejś sałatki, najczęściej jednak można było ją widzieć podczas rodzinnych spotkań z nieodłączną szklanką wody. Mogła być z plasterkiem cytryny. Lub listkiem mięty. Od biedy. Prezentowała wszem i wobec nienaganną sylwetkę, dając wyraźnie do zrozumienia, że takiej perfekcyjnej formy nie sposób uzyskać przez pożeranie tłustych kiełbas i zapijanie ich piwem. Możliwe, Marta nie miała co do tego wątpliwości, nie miała również wątpliwości co do

tego, że życie narzuca jej zbyt wiele ograniczeń, żeby miała sobie fundować własne. Zbyt wiele ograniczeń i racjonowania przyjemności, żeby miała do tego cokolwiek dokładać. Jeśli naszła ją niepohamowana ochota na pizzę, po prostu ją zamawiała. Czekolada? Niestety, w życiu kobiety bywały takie chwile, kiedy czekolada była wręcz niezbędna. Marta przy spełnianiu zachcianek liczyła się jedynie z zasobnością portfela, nie potrafiła, tak jak siostra, przeliczać przyjemności, choćby krótkotrwałej, na kalorie i potencjalne dodatkowe fałdki na brzuchu czy biodrach. Poza tym… odstawiła karton ze znalezionymi na strychu skarbami i stanęła tyłem do lustra, przyglądając się sobie przez ramię, jak na razie nie było tak źle. Tył prezentował się całkiem przyzwoicie i chociaż daleko mu było do dyktowanych przez niektóre modelki kanonów piękna, swobodnie mógł uchodzić za ponętny. Pokiwała litościwie głową do własnych myśli i uśmiechając się pod nosem, ruszyła do kuchni. Kolacja sama się nie przygotuje, gdzieś jeszcze walał się w lodówce ugotowany dzień wcześniej brązowy makaron, są suszone pomidory, jakieś warzywa się dorzuci na patelnię i posiłek będzie jak się patrzy. Marta otworzyła w kuchni okno i włączyła radio, o wiele lepiej pracowało się przy muzyce. Z szafki wyciągnęła patelnię, obrała ząbki czosnku i wycisnęła je na gorący olej, po chwili dodała pokrojoną marchewkę, cukinię i posypała wszystko solidnie przyprawami. Uśmiechnęła się na odgłos przekręcanego w zamku klucza, Krzysztof musiał czuć obłędny zapach już na klatce, kto wie… może dzisiaj czeka ich całkiem przyjemny wieczór spędzony tylko we dwoje, przy lampce wina, rozmowie o tym, co się wydarzyło albo co jeszcze się może wydarzyć… Rozmyślania Marty przerwał nieoczekiwanie huk, a po chwili niewybredne przekleństwa, wytarła szybko dłonie o ścierkę i wyjrzała na korytarz… Krzysztof leżał rozciągnięty jak długi na podłodze, a pod nosem ciągle mamrotał same niecenzuralne słowa. – Krzyś… co się stało? – Co się stało? Pytasz, co się stało? – Podciągnął się z wyraźnym trudem na łokciach, po czym kopnął winowajcę. – Zostawiłaś to cholerne pudło pod nogami, naprzeciwko wejścia, to się stało. – Przepraszam. – Marta wzruszyła ramionami – Cały jesteś? – Cały. Zabierz to stąd, te pozostałe też miałaś wynieść do piwnicy. – Krzysztof usiadł na podłodze i krzywiąc się nieznacznie, rozmasowywał sobie łokieć. – W piwnicy nie będę miała jak tego przeglądać. – Przecież u rodziców już przeglądałaś, zabiję się, jak tak dalej pójdzie. Jeszcze jedna skrzynka w naszym wąskim przedpokoju, jeszcze jeden karton, a pogubię zęby albo w najlepszym wypadku będziesz mnie odwiedzała na urazówce – mruknął. Marta ukucnęła obok i pocałowała go delikatnie w czoło. – A na głowę nie upadłeś? – Nie. Cmoknęła go w nos. – A na nos? – Też nie. Pocałowała go przeciągle w usta, na co Krzysztof przyciągnął ją mocno do siebie. – Mogę ci powiedzieć, na co jeszcze nie upadłem, wszędzie pocałujesz? – Kto wie, kto wie… ale kolacja… – Kolacja może poczekać – mruknął jej jeszcze w ucho i zaczął całować tak, jak tylko on potrafił. Do jedzenia zabrali się jakiś czas później, sadowiąc się w dużym pokoju przed telewizorem. – Powiesz mi wreszcie, ile jeszcze rzeczy tutaj przytaszczysz?

– Nie wiem – odpowiedziała szczerze, wzruszając ramionami. – Nie mam pojęcia. Szkoda wyrzucać niektóre książki, chcesz zobaczyć, co dzisiaj znalazłam? – Później… – nie zdążył jednak zaprotestować bo Marta wpychała już nieszczęsny karton na sam środek pokoju, po czym wyjmowała jeden tom po drugim. – Popatrz – wyciągnęła w jego kierunku tekturową okładkę – pierwsze wydanie Profesora Wilczura, rozumiesz? Tysiąc dziewięćset trzydziesty dziewiąty rok! – Yhm. – Krzysztof spojrzał na książkę, jednak mimo usilnych starań nie zdołał z siebie wykrzesać oczekiwanego entuzjazmu. – Yhm? YHM? – Marta przekartkowała szybko i przeczytała: – „Temi pocałunkami chciała…”. – Rozumiem, oryginał z trzydziestego dziewiątego, język też – pociągnął nosem – ale mocno pachnie. – Co pachnie? – Marta w pierwszej chwili nie zrozumiała. – No tak, wiesz… pleśnią. – Matko jedyna – sapnęła – ja pokazuję ci unikat, wart na pewno niezłą kwotę, a ty mi wyjeżdżasz o pleśni. – No bo pachnie, niech ci będzie, nazwijmy rzeczy po imieniu, śmierdzi, a ja tu jem całkiem dobrą kolację i trochę mi ten zapach nie pasuje. Ale – dodał pojednawczo, widząc, że Marta już się szykuje do długiego wykładu najpewniej o dziełach literackich – masz rację, niebywałe znalezisko, a coś jeszcze udało ci się wyszperać? – Całe mnóstwo różnych rzeczy – burknęła nieprzejednana jego nagłym zainteresowaniem – ale wszystkie mogą ranić twoje powonienie, więc niczego więcej ci nie będę pokazywać. – Gdzie idziesz? No, Marta… – Idę dzwonić do chłopaków, znalazłam komiksy, Kajki, Kokosze i inne Thorgale, zdaje się do nich należały… – Thorgal?? – Krzyśkowi zabłysły oczy. – Thorgal, a jakże, ale muszę cię rozczarować… – Marta zawiesiła na chwilę głos, po czym dodała, wychodząc: – On też śmierdzi. Miał trochę racji. Miał pewnie dużo racji, bo w tej chwili nie robiła nic innego, tylko przenosiła zawartość strychu do ich niewielkiego mieszkania w bloku. Robiła dokładnie to samo, co wszyscy członkowie rodziny, żałowała tych staroci i szukała jak najlepszego dla nich końca. Niektóre rzeczy miały już wartość kolekcjonerską, trzeba by było tylko znaleźć nabywców, zorientować się nieco w kwotach, jakie można by uzyskać ot, chociażby za te pierwsze wydania najpoczytniejszych z polskich powieści. Znalazła się i Trędowata, i Noce i dnie, i kilka późniejszych książek dla młodzieży z dedykacjami za doskonałe wyniki w nauce. Swoją drogą, przemknęło przez myśl Marcie, ktoś w naszej w rodzinie najwyraźniej pałał gorącym uczuciem do literatury. Wybrała numer Tomka, i czekając na połączenie, zastanawiała się chwilę, kto. Dziadek? Któryś z wujków? Czy może książki były kupione dużo później przez jakiegoś rodzinnego kolekcjonera? Tylko dlaczego kolekcjoner ich ze sobą nie zabrał i postanowił zostawić na głowie potomków, w tym konkretnym przypadku akurat jej, szukanie aukcji bibliofilskich? A właśnie… może nie sprzedawać tego wszystkiego, tylko nabyć gdzieś biblioteczkę, najlepiej z mebli gdańskich, do tego sekretarzyk, i literatura miałaby należytą oprawę. Westchnęła, uśmiechając się półgębkiem, tak, oczywiście, z pensji nauczycielki świetlicy na pewno będzie mogła sobie na to wszystko pozwolić… – Tomasz, cześć. – Co tam, mów szybko, bo zaraz wychodzimy.

– O, rodzinny wypad? – zainteresowała się Marta. – Częściowo, z dziećmi zostaje koleżanka Natalii, a my uciekamy do kina, więc się streszczaj, bo jak będzie poślizg, to mnie żona zje żywcem, wiesz, ile czasu już mi suszy głowę o to, że nigdzie razem nie chodzimy? Nie wiesz – odpowiedział Tomasz sam sobie i zniżył głos do szeptu. – Powiedziała, że dostaje już kociokwiku i musi się ewakuować z domu choćby na dwie godziny. – Nie dziwię jej się. – Marta uśmiechnęła się na wspomnienie dwójki rozbrykanych bratanków. – Dobrze, nie będę przedłużać, znalazłam twoje komiksy na strychu, twoje albo Bartka. – A ty dalej się w tym grzebiesz? Dałabyś sobie spokój… Już idę, kochanie, już kończę, z Martą rozmawiam, tak, wychodzimy – krzyknął Tomasz prosto w słuchawkę. – No i co z tymi komiksami? – Dzwonię, żeby zapytać, czy nie chcesz, książki jeszcze znalazłam, jakieś inne szpargały, masz chłopaków, więc myślałam… – Daj sobie spokój, powtarzam, nie grzeb tam, tylko wyrzucaj jak leci, mnie to do niczego niepotrzebne, a gdybym zaczął targać starocie do domu, Natka by mnie od razu wymeldowała. Wiesz, jaka jest. Dzieci, alergia, kurz, te sprawy. – Czyli niepotrzebne? – Nie, na razie, uciekam. – No cześć. Krótka wymiana zdań z drugim bratem również nie przyniosła zamierzonych efektów, wyglądało na to, że Marta ze swoim znaleziskiem będzie pozostawiona sama sobie. Można było mieć cichą nadzieję na pomoc ze strony starszej siostry, kto jednak Julię znał, kto chociaż raz był w jej wymuskanym mieszkaniu, widział panującą wszędzie biel i brak jakichkolwiek przedmiotów zagracających to surowe wnętrze, zbyt wiele sobie nie obiecywał. Westchnęła cicho. Po raz kolejny pojawiła się nęcąca myśl, żeby to wszystko zostawić. Nikomu nie zależało, dlaczego więc ona ma wybiegać przed szereg i odwalać czarną robotę? Babrać się w kurzu i przeglądać zapomniane starocie? Może dlatego, że patrząc na siedzącego cicho ojca, czuła, że jest mu to winna… W jakimś sensie każde z czwórki rodzeństwa powinno czuć się odpowiedzialne za ten przykry splot wydarzeń. Z drugiej strony, czy aby na pewno? Tomasz któregoś razu te jej wyrażone na głos wątpliwości zbył krótkim prychnięciem. – Nikt nie jest winien. Nie dopatruj się, Marta. – Ale gdyby którekolwiek z nas chciało tam zostać, zastąpić ojca, nic takiego by się nie wydarzyło. Możliwe, że nie przeszedłby zawału… – Głupoty gadasz. – Natalia poparła męża. – Tego nikt nie wie, bo na ile zdążyłam poznać swojego teścia, to wiem, że wcale by nie odpuścił. Nie siedziałby z założonymi rękoma na werandzie, czytając spokojnie gazetę czy książkę, jak któreś z nas uwijałoby się przy owocach. Mało tego, chodziłby za tobą krok w krok i nie tylko sprawdzał, ale na sto procent robił po swojemu. – Właśnie, nie znasz taty? – Tomek uniósł brwi. – Mogłabyś studiować sadownictwo, mogłabyś jeździć na targi, wystawy, grzebać w necie, a on i tak wiedziałby swoje i nie pozwoliłby na najmniejszą inicjatywę. Nie byłoby mowy o najdrobniejszych innowacjach, wszystko musiałoby być tak, jak on uważa za stosowne. Tak, jak przekazał mu dziadek. Nie przyszło ci do głowy, Marta, że żadne z nas nie chciało się na to pisać dokładnie dlatego, że znamy własnego ojca? – Przyszło – mruknęła wtedy, patrząc na Krzysztofa i prosząc go tym wzrokiem o wsparcie, on jednak tylko wzruszył ramionami i rozłożył ręce, dając jej wyraźnie do

zrozumienia, że całkowicie zgadza się z przedmówcami. – No to o co chodzi? Nie ma o czym mówić, każde z nas poszło w swoją stronę, każde ułożyło sobie życie po swojemu, myślisz, że nie mamy do tego prawa? – Mamy… – Oczywiście, że mamy. – Tomasz wychylił się z fotela i spojrzał na siostrę. – Mamy, każde z nas robi to, co kocha, w czym jesteśmy dobrzy, lubimy nasze życie takie, jakim jest. Czy jest coś, co nam każe rzucić wszystko w diabły, zakasać rękawy i wrócić na wieś? Powinniśmy to zrobić? Wydaje mi się, że nie. – Opadł z powrotem na oparcie fotela, uważając dyskusję za zamkniętą. – Możliwe, że masz rację – zaczęła Marta. – Możliwe? Oczywiście, że mam rację, Bartka zapytasz, powie ci to samo, Julia też. – OK, ale przecież rodzicami trzeba się będzie zająć, zwłaszcza teraz… – I właśnie dlatego, matołku, przenosimy rodziców do miasta, żeby mieć ich bliżej, w każdej chwili któreś z nas będzie mogło do nich wpaść i pomóc, podwieźć gdzieś, zrobić zakupy. – Sam jesteś matołek – obruszyła się. – Nie wymyślaj, Marta, to jest najlepsze z możliwych rozwiązanie. Skrzywiła się teraz na wspomnienie tamtej rozmowy. Wszyscy zgodnie twierdzili, że najlepsze. Więc dlaczego, do jasnej, niespodziewanej cholery, coś ją uwierało w sumienie? I dlaczego to coś nie chciało się dać zidentyfikować? Próbowała odpowiadać samej sobie na pytanie, co jest nie tak, jak być powinno, znaleźć wyjaśnienie, w czym ewentualnie mogłaby tkwić jej wina. Leżąc w łóżku, analizowała przesuwające się przed oczami twarze i próbowała dociec, czy rzeczywiście to poczucie psychicznego dyskomfortu jest związane z kimś konkretnie, czy może z tym miejscem, do którego żywiła dużo sentymentu. Odpowiedź złośliwie nie nadchodziła, a Marta stwierdziła, że to sprzątanie strychu będzie jej symbolicznym rozliczeniem się z przeszłością. Teraz więc po raz kolejny utwierdziła się w przekonaniu, że musi skończyć to, co zaczęła. Nie ma wyjścia. Najwyżej to małe mieszkanie, które dzieliła z Krzyśkiem, zawali po sufit kartonami. Trudno. Poza tym Marta doskonale zdawała sobie sprawę, dlaczego mama tak ochoczo przystała na jej lekkomyślnie rzuconą propozycję posegregowania rzeczy na strychu. Ba, można powiedzieć, że z radości aż zaświeciły jej się oczy. Z jednej przyczyny – Marta jako najmłodsza z rodzeństwa słynęła z niestałości i zmienności upodobań, a co za tym idzie – niewiele rzeczy potrafiła doprowadzić należycie do końca. Nudziło jej się, nieoczekiwanie zmieniał się punkt widzenia… Naprawdę niewiele trzeba było, aby zeszła z wytyczonej przez siebie ścieżki i ruszyła w zupełnie innym kierunku, biorąc się do czegoś nowego. Skrajnie odmiennego. Dlatego też między innymi najmłodsza z Bialickich miała wyraźny problem z utrzymaniem się przez dłuższy czas na jednej posadzie. Takie ni mniej, ni więcej zdanie mieli o niej najbliżsi. Mama najwyraźniej sądziła, że konsekwentne grzebanie się w przeszłości i przyglądanie swoim korzeniom z bliska może cokolwiek zmienić. Marta znowu westchnęła, przewracając się na drugi bok. Najwyraźniej nie tylko sobie trzeba coś wreszcie udowodnić, ale pozostałym członkom rodziny również. Zresztą… o co tyle krzyku… Trzeba tylko posprzątać. *

– Mamo, wypadałoby, żebyś pojechała. – Krystyna przekładała ziemniaka z jednej dłoni do drugiej. – Wypada to założyć długą spódnicę, jak się człowiek wybiera do kościoła – odparła Halina, przyglądając się synowej zmrużonymi oczami. – Wrzuć już to nieszczęsne warzywo do wody, bo sczernieje. Ziemniak dołączył do reszty, jego miejsce zaś zajął kolejny obierany już energicznie i z determinacją. Krysia zmarszczyła brwi, tak jakby dobierając w myślach słowa, jakimi ma trafić do teściowej. Jedno było pewne – mama musiała jechać do sanatorium i choćby się waliło i paliło, zaplanowany od dawna wyjazd musiał dojść do skutku. Za dużo tu będzie zamieszania w najbliższych tygodniach, za dużo bałaganu, żeby starsza kobieta miała w tym uczestniczyć. To po pierwsze, po drugie ona sama będzie miała pełne ręce roboty z opieką nad Zbyszkiem, więc siłą rzeczy trudno, żeby zajmowała się jeszcze teściową. Trzeba co prawda oddać sprawiedliwość i przed samym sobą przyznać, że Halina sprawiała chwilami wrażenie ducha, cichego i absolutnie nieabsorbującego otoczenia swoją obecnością. Większość czasu spędzała u siebie w pokoju, zagłębiając się w książeczkach do nabożeństwa, modlitwach, które znała doskonale na pamięć. Głaskała pożółkłe strony usiane drobnym drukiem, niedającym się już przeczytać zmęczonym życiem oczom i szeptała słowa litanii. Innym razem, przechodząc obok, można było zobaczyć, jak przesuwa między palcami malutkie paciorki różańca. Pomagała synowej w przygotowywaniu posiłków, dbała o swoje rzeczy, ale wszystkie czynności wykonywała z charakterystycznym dla niej spokojem i w ciszy. Krystyna westchnęła, teraz niestety ciszy tu nie będzie, nie będzie też spokoju. Wytarła dłonie i odwiesiwszy kolorową ścierkę na wieszak, usiadła naprzeciwko teściowej. – Mamo – zaczęła cicho – tak będzie lepiej. – Dlaczego tak mówisz? – Bo… wydaje mi się, że lepiej będzie oszczędzić ci tego zawirowania, wyciągania mebli, przeglądania wszystkiego i pakowania do pudeł. – No ale przecież ja muszę spakować przynajmniej swoje rzeczy, pomóc ci jakoś, Krysiu. – Jasne oczy spojrzały na synową. – Pomogą mi dzieci. – Ja też mam jeszcze siły, wiesz przecież. – Wiem, mamo, tylko… – palec przesunął solniczkę najpierw w jedną, później w drugą stronę – jakoś sobie tego nie mogę poukładać. – Czego, dziecko? – Wszystkiego. Wiesz, co tu się będzie działo? Mamo, ja zdaję sobie sprawę, czym jest dla ciebie ten dom – Krystyna zatoczyła łuk ręką – czym jest ta ziemia, każde wynoszone pudło czy skrzynka będzie dla ciebie torturą. – Drzazgą wbijaną pod paznokcie… – Co? – Krysia aż się wyprostowała. – Drzazgą… – Słyszałam, ale skąd ci się wzięło to porównanie? – UPA stosowało takie metody, wiesz? – Halina przekrzywiła głowę, przenosząc wzrok za okno. – Nie wiedziałam. – Czasami wydaje mi się, że o wiele lepiej pamiętam to, co działo się kilkadziesiąt lat

temu, niż to, co wydarzyło się wczoraj. Trochę to denerwujące. Ale – wzruszyła ramionami – widocznie taka to cecha starości. Nieważne. Ja, Krysiu, nie wiem, czy dam radę gdziekolwiek jechać, chcę się jeszcze trochę tym wszystkim nacieszyć, posiedzieć w sadzie, popatrzeć, co tam Martusia znosi ze strychu, powspominać, nie zabieraj mi tego. – Mamo, niczego nie chcę ci zabierać, usiłuję po prostu znaleźć lepsze rozwiązanie. Cała ta sytuacja mocno nas wszystkich pokiereszuje, a ja się po prostu staram, żeby podcięła w jak najmniejszym stopniu. – Krystyna schowała twarz w dłoniach. Za moment poczuła na głowie lekki dotyk. – Wiem, dziecko, wiem. Trzymasz się najlepiej z nas wszystkich, pomyślę, dobrze? Daj mi chwilę. Przytuliła jeszcze delikatnie synową, po czym wyszła na dwór. Po niebie sunęły ciemne chmury, wiatr chwilowo ucichł i wszystko wokół zdawało się czekać z niepokojem na burzę. Jedź, jakie to proste, jeszcze chwila została, zaledwie chwila, żeby porządnie się napatrzeć na drzewa, na dom. Powdychać trochę znajomego powietrza, pożegnać się ze wszystkim tak jak należy. Jeśli zdecyduje się na wyjazd, już tu nie wróci, prosto znad morza pojadą do nowego mieszkania. Halina obawiała się, że zbyt długo w nim nie pomieszka. Pięknie usytuowane, w pobliżu parku, niedaleko kościół. Krysia pokazywała jej to wszystko nie dalej jak kilka dni temu. A może minął już miesiąc, od kiedy oglądali swoje nowe miejsce zamieszkania? Halina nie pamiętała. Pamiętała za to doskonale krzyki dochodzące z okien tuż nad ich lokum, przekleństwa, jakich nie słyszała chyba nigdy w życiu. Ktoś trzaskał drzwiami, kobieta wyzywała mężczyznę od najgorszych szumowin, on zaś nie pozostawał jej dłużny. Znaczy, teraz, zamiast słuchać świergotu skowronka, będą uczestniczyli w życiu sąsiadów. Wieczorne cykanie świerszczy i rechot żab zostaną zastąpione wywrzaskiwaną agresją. Ale żeby tak zupełnie się nie przejmować, co ludzie powiedzą? Do jakiego stanu musi zostać doprowadzony człowiek, żeby tak strasznie krzyczeć, nie zwracając uwagi na otwarte okna i przypadkową publiczność na zewnątrz? Halina wolała nie wiedzieć. Nie żeby w całym swoim życiu nigdy nie skalała ust przekleństwem, oczywista sprawa, że się zdarzało, jej świętej pamięci mąż do aniołów za życia nie należał, więc potrafił wyprowadzić z równowagi. Nikt jednak nie był świadkiem ich kłótni. Swoje brudy pierzemy w domu, nikogo nie będziemy zmuszać do słuchania tego, co dotyczy tylko nas. Pogładziła korę jednej z najstarszych jabłoni. Ludwik nie był przekonany do zakładania sadu. Prychał i narzekał, że z jabłek nie wyżyją, co innego krowy, co innego warzywa, ale jabłka? Ludzie potrafią przeżyć bez jabłek. Mięso zaś jeść muszą. Ona cicho wtedy podpowiedziała, że jedno drugiemu nie przeszkadza, parę drzewek mogą posadzić. Posadzili więc, z roku na rok drzew przybywało, zwierząt zaś było coraz to mniej. Teraz wszystko zostanie zrównane z ziemią. Halina przyłożyła dłoń do czoła i spojrzała w niebo. Za sekundę spadnie deszcz, zmyje gromadzony od kilku dni kurz, trochę podleje drzewa i rośliny w ogródku, dzisiaj nie trzeba będzie stać ze szlauchem. Na pewno, oby tylko nie było gradu, bo wybije drobne roślinki i nie będzie czego mrozić na zimę. Tam też będzie podwórko, tak, Krysia pokazała jej ławkę przed klatką. Duża, drewniana, obok malutkiej rabaty z kwiatami, kilka nagietków wystawiało pomarańczowo-żółte głowy spomiędzy źdźbeł równo przyciętej trawy, a wyglądały tak, jakby komuś wypadło przez przypadek parę nasion. Ani pasowały do otoczenia, ani posiane były należycie, ot, byle jak. – Popatrz, mamo, będziesz mogła sobie posiedzieć na słońcu, pooddychać świeżym powietrzem.

Nic wtedy nie odpowiedziała, jak na dłoni widać było starania Krystyny, więc darowała sobie komentarz, ale nie mogła nie zauważyć walających się papierków po lodach i plastikowych butelek. A przecież tuż obok stał kosz. Dlaczego komuś nie chciało się podejść kroku, żeby wyrzucić pozostałości po posiłku? Schyliła się wtedy i zanim ktokolwiek zdążył zareagować, podniosła papierki i wrzuciła tam, gdzie było ich miejsce. – Dzieci często się tu bawią – mruknął pośrednik pokazujący im mieszkanie. Halina otrzepała dłonie o spódnicę i, nie odrzekłszy ani słowa, ruszyła oglądać swój pokój. Co tu komentować? Co z tego, że dzieci się bawią? To znaczy, że mogą rozrzucać wszystko gdzie popadnie? Nie do pojęcia. Patrząc na to wszystko, przyglądając się jasnym, gładkim ścianom nowego mieszkania, zazdrościła Ludwikowi. Zawinął się w najbardziej odpowiednim momencie, a ją zostawił na pastwę tych czterech ścian, tego blokowiska. On odchodził kołysany doskonale znanym szumem drzew, jej przyjdzie leżeć tutaj, patrzeć w sufit i słuchać wrzasków zupełnie obcych ludzi, terkotu wszechobecnych samochodów. Czy to cokolwiek zmieni, jeśli zostanie tutaj jeszcze ten tydzień? Może Krysia ma rację, pojechać i nie patrzeć na to wszystko. Wrócić w obce miejsce i udawać, że wszystko będzie dobrze. Uśmiechać się dla Zbyszka, bo to jemu na razie jest najciężej. Ofuknęła się za wcześniejsze rozważania, zamiast współczuć i pomagać synowi, ona roztkliwiała się nad sobą. Przecież niewiele brakowało… Halina przeżegnała się na samą myśl… a mogła pochować własnego syna. On jest teraz najważniejszy, a w tym chodzeniu i rozpamiętywaniu przeszłości nie będzie dla niego niczego, co mogłoby przynieść otuchę. Otrzepała dłonie z resztek kory i spojrzała na dom. Chyba rzeczywiście trzeba się spakować i pojechać nad morze. Niewykluczone, że nie przeżyje tej podróży albo powrotu, tak byłoby najlepiej. Grzech tak myśleć, pewnie, ale ona już miała wystarczająco dużo życia za sobą, wystarczająco dużo wschodów i zachodów słońca, wiosen i zim. Stała sobie teraz osiemdziesięcioletnia tuż przed drzwiami schyłku. Kiedy się otworzą? Litościwie mogłyby jeszcze w tym roku, a choćby i zaraz. Nic nie jest w stanie jej już zachwycić. Chyba wszystko widziała. Nic zaskoczyć, bo życie potrafiło zaskakiwać niejednokrotnie. Niczego więcej nie może zrobić, niczego nowego, niczego odkrywczego, bo już jest na to po prostu za stara. Staje się z dnia na dzień coraz większym obciążeniem dla wszystkich. A nie ma się co oszukiwać, będzie jeszcze gorzej. Po co to wszystko? Po co tak to wymyśliłeś, Panie? Czy jest coś jeszcze dla mnie do zrobienia na tym świecie, coś dla mnie przygotowałeś? Westchnęła ciężko i ruszyła z powrotem do domu. Pomoże tylko Krysi przy obiedzie, posiedzi ze Zbyszkiem, a później… później zacznie się pakować. Nie trzeba być ciężarem dla bliskich, tym bardziej że na horyzoncie dość wyraźnie już majaczy o wiele większy ciężar. Będzie komu go udźwignąć…? Dziwne to życie. A najdziwniejsze, że w którymś momencie traci zupełnie sens. * Na jeden dzień przerwy zasłużyła na pewno. Chwila oddechu czystym powietrzem

i zajęcie się choćby krótkim spacerem, kupieniem paru sezonowych warzyw i zrobieniem posiłku, o jakim Krzysztof marzy, siedząc przez cały dzień w klimatyzowanym biurowcu. Tylko jeden dzień. Przecież nie rezygnuje. Jutro z samego rana zjawi się u rodziców i, grzecznie zakasując rękawy, zakopie się w stertach zatęchłych kartonów. Jutro. Marta spojrzała kontrolnie w niebo, po czym ruszyła w stronę warzywniaka. Po wczorajszej burzy na chodnikach walały się tu i ówdzie połamane gałęzie i liście. Niektóre kratki od studzienek sterczały pod nietypowym kątem, strasząc jadących zbyt szybko kierowców. Pogoda lubiła być ostatnimi czasy dość kategoryczna. Ochłodzenie pojawiało się zupełnie znienacka w postaci granatowych, wręcz czarnych chmur, ciągnących za sobą gradobicia lub ulewne deszcze. Te z kolei bezlitośnie pokazywały człowiekowi, czym grozi zalewanie każdego zielonego kawałka przestrzeni betonem. Ulice w ułamku sekund zamieniały się w rwące potoki, z których wystawały rozpaczliwie dachy samochodów. Krzysztof już w zeszłym roku zrezygnował z trzymania auta w garażu, stwierdzając, że szkoda czasu i pieniędzy na bezowocne użeranie się z ubezpieczycielem. Wygrzebała z torby okulary przeciwsłoneczne i założyła je na nos, dzisiaj znowu pewnie będzie lało, już teraz ciężko było oddychać. Może i dobrze, że rodzice się przeniosą do miasta? Skończy się to wieczne zaklinanie pogody. Majowe mrozy mogą wyniszczyć zawiązki i ze zbiorów nici, grad i burze gotowe połamać drzewa… Można było wymieniać bez końca, ojciec często powtarzał, że zjawiska pogodowe zaczynają być coraz mniej przewidywalne i coraz bardziej katastrofalne w skutkach. Teraz spadnie mu to z głowy. Wystarczy zamknąć okno czy podkręcić termostat i można ze spokojnym sumieniem wracać do jakichkolwiek zajęć. Do jakich zajęć właściwie ojciec mógłby wrócić, tego Marta nie wiedziała, ale miała szczerą nadzieję, że znajdzie sobie coś do roboty. Nawet w mieście. Z zamyślenia wyrwało ją głośne wołanie, rozejrzała się mało przytomnie i o ile w pierwszej chwili postanowiła nie reagować na wieloznaczne „Ej”, to po kilkakrotnym powtórzeniu nie zdzierżyła i obejrzała się przez ramię. – Ej. – Uśmiechnęła się na widok drobnej postaci, czerwonej z wysiłku. – Miesiąc wakacji, a ty już zapomniałaś, jak mam na imię? – Ledwie cię dogoniłam. – Sylwia cmoknęła Martę w policzek, sapiąc głośno. – Nie zapomniałam, tylko na więcej niż jedną sylabę brakowało mi tchu. Możesz na chwilę usiąść? – Papierosy cię dobiją – uśmiechnęła się Marta, wskazując stojącą nieopodal ławkę. – Nie dobiją. Pozwalają mi przetrwać w tej dżungli zwanej szkołą. Nie masz pojęcia, jak działa nikotyna. – Zainwestuj w melisę, będzie taniej. – A tam taniej. – Sylwia machnęła ręką, siadając z impetem. – Zresztą może i taniej, tylko czy przyjemniej? – Kwestia przyzwyczajenia. – Ty nie bądź taka mądra, na czas odwyku będziecie mnie musieli znosić, a powiem ci szczerze, że to nie lada wyzwanie, próbowałam. Rodzina nie zdzierżyła. – Jak to? – Normalnie. – Sylwia wzruszyła ramionami, po czym zaczęła grzebać w torebce. – Błagali, żebym wróciła do nałogu. – Na pewno na kolanach – mruknęła Marta z przekąsem. – Prawie. Nie śmiej się. W domu wszystko fruwało, a zarówno dzieci, jak i mąż zaczynali chodzić na palcach, żeby broń Boże mnie nie zirytować. Uch! – Sylwia wzdrygnęła się, wysupłując z paczki papierosa. – Nigdy więcej! Nie będzie ci przeszkadzać?

– Nie. Jak wakacje? – Niby dobrze, ale chyba mam już dość. Dzieciaki chodzą jak nakręcone, wstają z łóżek o nieprzyzwoitych porach. Tak jakby na złość, rozumiesz, wolne, nie ma przedszkola, nie ma szkoły. Jak dla mnie nie ma tym samym potrzeby zrywania się bladym świtem. A skąd. Komu to przeszkadza – wzruszyła ramionami – a gdyby za każde „mamo” wrzucały mi choćby dziesięć groszy do portfela, byłabym milionerką. Nie patrz tak, kocham swoje dzieci nad życie, ale bardziej je kocham, jak przez krótki czas się nie widzimy. Mniejsza z tym. Jak z pracą? – Sylwia nagle spoważniała. – To znaczy? – No, rozglądałaś się już za czymś? – O czym ty mówisz? – Marta zmarszczyła brwi. – No jak o czym… to ty… to ona ci… – Nie baw się w odmianę zaimków, tylko mów, o co chodzi. Marta poczuła, jak po karku przechodzi jej nieprzyjemny dreszcz, spojrzenia rzucane na uroczystości zakończenia roku przez kilku nauczycieli, przypadkiem usłyszane słowa… Parę rzeczy można było ułożyć w sensowną całość. Bezwiednie zacisnęła pięści. Przecież widziała arkusz na następny rok, dyrekcja nie zająknęła się ani słowem na temat zmian, coś tam bąknęła tylko o dodatkowych zatrudnieniach, ale po chwili dodała, że to nic pewnego. Marta rozmasowała zesztywniały kark. Gdyby wtedy się chwilę dłużej zastanowiła, bez problemu doszłaby, podobnie jak koledzy, do właściwego wniosku. Nie zmienia się nic, nie zwalnia się żaden etat, więc nowe zatrudnienia muszą iść czyimś kosztem. Czyim? Marta spojrzała na zmieszaną Sylwię. – Od kiedy wiesz? – Przepraszam, Marta… – Nie przepraszaj, bo nie masz za co. Ty mnie nie zwolniłaś. Od kiedy? – Po ostatniej radzie przyszła ta nowa dziewczyna, z papierami, z uśmiechami i ogromnym zapałem do pracy. – Na moje miejsce? Do świetlicy? – upewniała się Marta. Emocje nie pozwalały jej siedzieć, więc zaczęła chodzić naokoło koleżanki. – Tak. – Ty powiedz mi… – zaczęła, zatrzymując się nagle ze złością – powiedz mi, czy ja się nie wywiązywałam ze swoich obowiązków? – To nie o to chodzi. – A o co? Pomoce, proszę bardzo, dekoracje, nie ma sprawy, organizacja zajęć na świetlicy, oczywiście – wyliczała, prostując po kolei palce. – Do cholery, przecież wszyscy wiedzą, że dzieci po lekcjach nie nadają się kompletnie do żadnych zajęć, ale jakoś dawałam radę, mało tego, były zachwycone. Powiedz mi, co takiego ma ta dziewczyna, czego mnie brakuje. Powiedz, to się dokształcę, chyba że chodzi o wiek, to już nie do przeskoczenia. – Nie o wiek. – Sylwia pokręciła głową. – Nie dawkuj emocji, tylko gadaj, co jest grane. – OK, Marta. Nie masz szans, bo są podobne. – W jakim sensie? – W sensie pokrewieństwa. – Sylwia znowu zapaliła papierosa, wydmuchnęła dym i dodała: – To jej córka. Z Marty zeszło powietrze, usiadła obok koleżanki i zacisnęła usta. W takim przypadku rzeczywiście nie ma szans. Gdyby jeszcze miała stałą umowę, można by było walczyć. Ale jej umowa wygasała z końcem sierpnia, więc zatrudnienie nowej nauczycielki od września wcale nie

będzie czymś niewłaściwym. Dyrekcja w tym przypadku nie musi się tłumaczyć ze zmian kadrowych, ot, mogła być po prostu niezadowolona z pracy Marty, mogła… Wszystko mogła. Mogła mieć takie, a nie inne widzimisię. No i miała. – Tylko dlaczego nie zająknęła się słowem? Sylwia wzruszyła ramionami, dla niej nie było w tym nic dziwnego. Stanowisko dawało mnóstwo przywilejów, a kto znał odpowiednio długo panią dyrektor, doskonale wiedział, że korzystała z nich w pełni. Przy okazji mając zwykłego, szarego pracownika za totalne nic. – Myślisz, że jest sens z nią rozmawiać? – I co jej powiesz? – Sylwia wstała, wrzuciła zgaszony niedopałek do kosza. Usiadła z powrotem obok Marty, i pocierając nos, zastanawiała się głośno: – Masz dwa wyjścia, albo ją ochrzanić od góry do dołu… – Tak, na pewno przyniesie to efekt. – Efekt to nie wiem – Sylwia ponownie wzruszyła ramionami – ale na pewno ci ulży. – Już szykuję wiązankę – mruknęła Marta, przegarniając stopami trawę – albo? – Albo poprosisz ją o pomoc. Niejednego już w trakcie swojej kadencji wywaliła na pysk, ale wiem, że kilku osobom załatwiła posadę gdzie indziej. Takim, które przykładały się do pracy, dawały z siebie nieco więcej niż obowiązkową frekwencję. Dyrektorskie znajomości, rozumiesz. W swoim gronie te kobiety potrafią naprawdę dużo. – I co, mam iść, płaszczyć się przed nią? Przecież ja tak naprawdę jeszcze o niczym oficjalnie nie wiem. Gdyby chciała mi w jakikolwiek sposób pomóc, dałaby znać, zanim zaczęły się wakacje. – Próbować możesz. Ba, zawsze można. Posiedziały jeszcze chwilę, jednak obu przeszedł nastrój na luźną pogawędkę. Marta odzywała się monosylabami, próbując jednocześnie oswoić się z myślą, że znowu jest bezrobotna, Sylwia zaś kręciła się bez przerwy, jakby poczucie winy, że zepsuła koleżance wypoczynek, uwierało ją w newralgiczną część ciała. Pożegnały się więc obowiązkowym cmoknięciem w policzek i zapewnieniem, że muszą się spotkać na kawie. Obie doskonale wiedziały, że to tylko puste słowa, ani jednej, ani drugiej nie przyjdzie nawet do głowy, żeby zadzwonić i się umówić. Chyba że wpadną na siebie przypadkiem, tak jak dzisiaj. Marta westchnęła, wybierając najbardziej okazałe pomidory malinowe. Pozorne kontakty, miłe, pełne uprzejmości, ale takie płytkie, że nie miało się ochoty ich utrzymywać. Nikomu się dzisiaj nie chciało wnikać w istotę drugiego człowieka, relacje ślizgały się po gładkiej powierzchni pozorów i uśmiechów na pokaz. Komentowania aktualnych zawirowań na arenie politycznej… chociaż z tym ostatnio też trzeba było ostrożnie, bo emocje, nie wiedzieć dlaczego, uniemożliwiały kulturalną rozmowę… pozostawała więc pogoda, przepisy, z niektórymi można było zamienić słowo na temat kina czy książek. O rodzinie mówiło się w kontekście wykonywanych czynności… muszę kupić dzieciom buty, zeszyty, książki. Zrobić obiad, najbardziej lubią to czy tamto. O rozmówcy nie wiedziało się praktycznie nic. A ty co lubisz robić? Co cię denerwuje, co śmieszy, co doprowadza do płaczu? Sylwia poprzestała dzisiaj na rzuceniu informacji i udzieleniu paru rad, zmyła się nieprawdopodobnie szybko, gdy tylko zachowanie Marty zaczęło wskazywać na chęć zwierzenia się i konieczność zwykłego, ludzkiego wysłuchania. To zdawało się przekraczać możliwości Sylwii. Człowiek ma zbyt wiele własnych problemów, żeby obarczać się dodatkowo i zupełnie niepotrzebnie czyimiś. Zresztą takie wylewanie żalu w niczym by nie pomogło. Cukinia nie powinna być zbyt duża, bo jeśli Marta właduje jeszcze arbuza do torby, złapie pudełko malin, to może się nie dowlec do domu. Uśmiechnęła się do sprzedawczyni, zapakowała

zakupy do płóciennych toreb i ruszyła z powrotem. A kto wie? Kto wie, czyby nie pomogło? Ona teraz, taszcząc to wszystko i wlepiając wzrok w płyty chodnika, będzie się zastanawiała, dlaczego tak wyszło, rozczulała się nad sobą… zamiast konstruktywnie pomyśleć, co dalej. Był jeden numer telefonu, pod który zawsze mogła zadzwonić. Chyba o każdej porze dnia i nocy, zawsze po krótkim i treściwym „no co tam?” mogła wywlec swoje żale i wątpliwości. Wiedziała, że zostanie wysłuchana i zrozumiana. Dlatego, odłożywszy zakupy na kuchenny stół, nalała sobie wody, a później ze szklanką w jednej, z telefonem zaś w drugiej dłoni ulokowała się na balkonie i wybrała numer Julii. Szybko zrelacjonowała dzisiejsze spotkanie z koleżanką i rewelacje, które ta jej w krótkich i treściwych słowach przekazała. – Córka, mówisz – sapnęła Julia – to nie masz szans. Wiesz co? Może ja do ciebie wpadnę, mam teraz lukę w pacjentach… – słychać było szelest przewracanych kartek – to nie za bardzo rozmowa na telefon. Przyjechać? – Pytasz się. – Za parę minut jestem. Mogli sobie wszyscy mówić, co chcieli. Marta odłożyła telefon i przeciągnęła się na leżaku, Julia była osobą, na której można było polegać bez dwóch zdań. I chociaż w pewnym momencie robiły wszystko, żeby zaleźć sobie za skórę, kłócąc się zawzięcie o każdy drobiazg, teraz Marta nie wyobrażała sobie życia bez starszej siostry. Czas, kiedy naśmiewała się z Julii i jej hopla na punkcie zdrowego żywienia, minął bezpowrotnie, gdy zdała sobie sprawę, że najzwyczajniej w świecie jej zazdrości, że wcale nie musi być taka sama, ba, nawet lepiej, że jest zupełnie inna. Marta uśmiechnęła się pod nosem. Starsza siostra była jak ten robaczek Brzechwy, czy raczej rodzice robaczka, co zjadali wciąż jabłka. Nikt nie wiedział, skąd właściwie jej się to wzięło. Zamiłowanie do zdrowej żywności. Ale odkąd Marta pamiętała, na Julii talerzu zawsze znajdowały się warzywa i owoce w różnych postaciach, a do jabłek przekonywała całą rodzinę, wychwalając ich dobrodziejstwa od rana do wieczora. Mawiała, że to grzech mieć takie bogactwo witamin za oknem i z tego nie korzystać. Jeśli czytała książkę, w drugiej dłoni miała zawsze jabłko. Jeśli już zdecydowała się na pieczenie ciasta, obowiązkowo musiało być z jabłkami. Ojciec na te kulinarne wybryki przymykał oczy i patrzył przez palce na owocowe potrawy serwowane przez córkę, nie wytrzymał jednak, gdy podała białą kiełbasę duszoną ni mniej, ni więcej, tylko w jabłkach właśnie. Stwierdził, że jeżeli chce gotować, niech gotuje, ale tylko dla siebie, bo on nie ma zamiaru dłużej tolerować owocowej kuchni. Biała kiełbasa z jabłkiem. Na litość… Julia wtedy skrzyżowała ręce na piersi i zaserwowała mu nieprawdopodobnie długi wykład o tym, że jesteśmy tym, co jemy. O tym, że cholesterol zatyka nam naczynia krwionośne, cały przewód pokarmowy zaczyna źle funkcjonować… Długo mówiła, wytykając rodzinie, że na własne życzenie się truje. Bartek popukał się wtedy w czoło i stwierdził, że powinni ją oddać do leczenia. Mama zafrasowała się nieco i zaczęła po cichu analizować, w jakim stopniu przykłada rękę do podtruwania bliskich sporządzanymi przez siebie potrawami. Ojciec zaś zakończył monolog Julii kategorycznym stwierdzeniem, że jej poglądy nie wróżą zbyt dobrze na przyszłość, możliwe, że w niektórych sprawach ma trochę racji, ale zdecydowanie popada w skrajność, a to nigdy nikomu nie przyniosło żadnych korzyści. Bąknął jeszcze pod nosem, że raczej nie doczeka się zięcia, bo żaden facet nie lubi jeść na obiad kilku listków zieleniny. I tu miał rację. Marta zaczęła obierać cukinię, przed przyjazdem siostry zdąży jeszcze przygotować leczo. Miał rację, bo Julia mimo nieskazitelnego wyglądu, wysportowanej sylwetki i ogromnego serca, w wieku czterdziestu lat ciągle była samotna. Żaden z jej mężczyzn nie pozostał na dłużej, zresztą nie było ich aż tak wielu. Marta niejednokrotnie się zastanawiała, czy

to zbyt wysokie wymagania siostry stały na przeszkodzie jakiemukolwiek poważnemu związkowi, czy rzeczywiście jej chorobliwe zamiłowanie do zdrowego stylu życia. Fit Jula. Tak mawiali bracia, tłumacząc jej, że powinna trochę wyluzować, nieco się zmienić. Julia jednak wzruszała ramionami i odpowiadała nieodmiennie, że widocznie ma sobie przez życie przejść sama. Wskakiwała na rower i trzy razy w tygodniu katowała swoje nieskazitelne ciało, a później wieczorem siadała przy oknie i popijając wodę, wzdychała w niebo. Los spłatał nam trochę figla, pomyślała Marta. Wrzuciła do cukinii pokrojoną paprykę i sparzyła pomidory. To mnie dostał się mężczyzna, który upodobaniami jak ulał pasował do Julii. Może ona swojego fit faceta też się jeszcze doczeka? Wytarła dłonie i otworzyła drzwi. – Ładnie pachnie. – Julia pociągnęła nosem. – Załapiesz się. – Nie jestem głodna, poza tym za godzinę mam pacjenta. Zrobisz mi kawy? – Bez mleka. – A jak! – Julia puściła do siostry oko i nalała sobie wody. Usiadła na barowym stołku i przyjrzała się uważnie Marcie. – Wiesz co… tak sobie pomyślałam, może to się nawet dobrze złożyło? – Co? Dwa kubki stanęły na blacie, a Marta pstryknęła guzikiem ekspresu. Maszyna zaczęła buczeć. – To całe twoje zwolnienie. – Dziękuję ci bardzo. – Poczekaj. Na razie nie dziękuj, tylko posłuchaj. Jakiś czas temu wspominałam, że chciałabym otworzyć swoją poradnię, jakieś centrum dietetyczne czy coś w tym stylu. – Pamiętam. – Marta postawiła kubek przed siostrą i usiadła naprzeciwko. – Nie wiem jednak, jak to się ma do mnie i tego, że od września znowu zostaję na lodzie. Szlag. – No właśnie się ma. Rodzice sprzedają ziemię, zgadza się? – Tak jakby. – Wszystko już właściwie sfinalizowane, zostały marne dwa tygodnie na przeprowadzkę. Mieszkanie kupili, mama emeryturę dostaje, ojciec za dwa lata będzie miał swoją. – Do czego ty, Julka, zmierzasz? – Marta spojrzała na siostrę przenikliwie. Łyknęła kawy i skrzywiła się lekko, oczywiście do jednego kubka nie powinna sypać cukru, ale żeby sobie żałować? Podsunęła cukiernicę i odmierzyła dwie czubate łyżeczki, zamieszała i, nie zwracając uwagi na pełne dezaprobaty spojrzenie, kiwnęła ręką, by zachęcić Julię do odpowiedzi. – Zmierzam do tego, że zostanie dużo pieniędzy. – Julia, litości… – O co chodzi? – No wiesz, rodzice bardzo przeżywają tę przeprowadzkę, a ty o kasie… poza tym z czegoś muszą żyć. – Wierz mi, pieniędzy ze sprzedaży tych hektarów w genialnej lokalizacji jest naprawdę dużo, oprócz tego są jeszcze działki budowlane, również wystawione na sprzedaż. A mama wspominała o tym, żebyśmy już myśleli nad sensownym spożytkowaniem rodzinnej schedy. – Tak się wyraziła? – Dokładnie. Powiedziała, że skoro nikt nie będzie kontynuował rodzinnej tradycji, to wypadałoby chociaż pieniądze ulokować w jakiś dochodowy interes. Skoro żadne z nas nie czuje się dobrze w sadzie i w przemyśle owocowym, to każdy powinien zainwestować w coś, co lubi. Ja już pomyślałam.

– Nie rozumiem. – Marta zmarszczyła czoło. Podniosła się i zamieszała w garnku. – To znaczy, że mam otwierać prywatną szkołę? No, aż tyle pieniędzy chyba nie zostało. – Żadną tam szkołę. – Julia machnęła ręką. – Nie masz już dosyć tych dzieciaków? Wyobraź sobie pracę cichą i spokojną, gabinety pełne kulturalnych ludzi, którzy zmagają się z problemem… – Nadwagi. – Marta wróciła na swoje miejsce i skrzywiła się lekko. – Przecież ja nie mam żadnego wykształcenia kierunkowego, nie mam zielonego pojęcia o tych wszystkich zaleceniach… – Nie musisz mieć. Będziesz po prostu moim wspólnikiem, rozumiesz? – Julia uśmiechnęła się, szeroko rozkładając ręce. Ba, jakie to proste. – Ale ja lubię dzieci. – To sobie urodzisz. Krzysztof lada chwila wystartuje z pierścionkiem. Zrozum – Julia sięgnęła do dłoni siostry i ścisnęła je mocno – pojawia się niepowtarzalna okazja stworzenia czegoś własnego. Nosiłam się z tym zamiarem już od dawna, zbierałam grosz do grosza, a teraz nagle mamy nieoczekiwany zastrzyk gotówki. – No, jakby nie nasz ten zastrzyk – zaoponowała Marta. – A czyj? Kto się będzie rodzicami opiekował? Przecież to na jedno wychodzi, jeśli sobie zapewnimy wygodne życie, to im też. Martuś, zobacz, jak będzie cudnie. Martuś jednak nie widziała żadnego cudu w planach siostry. Mało tego, odczuwała niesmak na myśl o tym, że ma sięgać po pieniądze, które doprowadziły ojca do zawału. To trochę tak, jakby własnoręcznie się do niego przyczyniła. A poza tym… dietetyk? Ona, która na widok orzeszków w czekoladzie dostawała ślinotoku i nijak nie wyobrażała sobie zastąpienia ich suszonymi owocami? Wyłączając kuchenkę, stwierdziła, że najpierw musi się oswoić z myślą o tym, że trzeba się pożegnać ze szkołą. Dopiero jak to do niej w pełni dotrze, zacznie się zastanawiać, co dalej. Ale że dietetyk… * Plecy paliły ją żywym ogniem. Nie pomagało masowanie co chwila bolącego miejsca, a usiąść na razie nie bardzo miała jak. Wzrok Krysi przesunął się niechętnie po rzędach pustych słoików. Sama jest sobie winna. Wystarczyło machnąć ręką na ogórki, niechby zebrała, oddała dzieciom i nie byłoby problemu. Ale nie, ona oczywiście nie mogła dopuścić do tego, żeby rodzina pozostała na zimę bez kiszonych ogórków. Doskonale wiedziała, że żadnej z synowych nie będzie się chciało bawić w przetwory. To już było inne pokolenie. Pokolenie, które ogródkowe plony traktowało jak coś zupełnie zbytecznego. Jeśli zaistniała potrzeba użycia do czegoś kiszonego ogórka czy marynowanej papryki, należało po prostu pójść do sklepu i kupić. Julia i Marta wychodziły z podobnego założenia, szczególnie Julia, która wydawała ciężkie pieniądze na certyfikowane przetwory bio. A przecież to i tak nie to samo. Krysia wstawiła miskę z ogórkami do zlewu i podsunęła sobie wysoki stołek. Chociaż na chwilę usiądzie. Niedługo wieczór, a tyle jeszcze do zrobienia. Pranie trzeba zdjąć i rozwiesić następne, jutro się zajmie prasowaniem. Dzisiaj już nie da rady, rzut oka na opuchnięte kostki wystarczył jako ostateczny argument. Powinna już teraz położyć się na chwilę, stopy podnieść

wyżej i poleżeć. Dziesięć minut by wystarczyło, Krystyna jednak miała niejasne przeczucie, że nie ma ani jednej minuty do swojej dyspozycji. Organizm zmuszała do pracy i po cichu modliła się, żeby nie odmówił jej posłuszeństwa w tych ostatnich dniach przed przeprowadzką. Zbyszek przebywał nadal w swoim świecie smutku i żalu, na niego nie mogła liczyć. I chociaż dzisiaj parę razy spojrzał na nią uważniej, coś wspomniał o tym, żeby zaczęła się oszczędzać, Krystyna miała wrażenie, że powiedział to zupełnie automatycznie, ot po prostu za często przemykała przed ekranem telewizora, co chwila przesłaniając mu obraz. Zakręciła wodę i zdjęła z wieszaka ścierkę. Przez chwilę masowała obie przemarznięte dłonie, patrząc z rezygnacją na ogórki. Teściowa oczywiście oferowała swoją pomoc, ale Krysia zdecydowanie oddelegowała ją do pakowania rzeczy na wyjazd. Z tego ostatniego prania jeszcze trzeba będzie dołożyć ze dwa ręczniki, koszulę nocną… może dać dwie? W końcu to trzy tygodnie, przecież mama nie będzie sobie w sanatorium wstawiała prania. Poduszka jeszcze się wietrzy na balkonie, a to swego rodzaju niezbędnik, bo na każdej innej starszej pani drętwiał kark. Krystyna wzruszyła ramionami i z powrotem odkręciła lodowatą wodę. Ot, poduszka jak poduszka, ona osobiście nie widziała w małym jaśku niczego nadzwyczajnego. Możliwe, że chodziło o nic innego jak o przyzwyczajenie, albo po prostu widzimisię. Kto ich nie miał… Jeszcze trzeba załatwić samochód. Bartek z Tomkiem zadeklarowali oczywiście swoją pomoc przy przeprowadzce, ale żaden nie dysponował transportem, którym można byłoby przewieźć meble. Hm… Zsunęła się ze stołka i postawiła miskę na blacie, obok słoików. A może nie zostawiać tego wszystkiego na jeden dzień? Może zabierać częściowo? Będzie sprawniej i wygodniej. A przede wszystkim nie umęczą się tak bardzo. Marta jutro przyjedzie, dodatkowa para rąk była w tej chwili na wagę złota. Marta… Krysia zmarszczyła czoło. Docisnęła ogórki i zaczęła przecierać brzegi słoików. Nie może tak być, żeby człowiek w jej wieku bez przerwy tracił pracę. Przecież każdemu jest potrzebna stabilizacja, a Krzysztof mógłby się wreszcie zdecydować i oświadczyć. Część problemów przynajmniej mieliby z głowy. Ale nie, na co on czekał, Krystyna nie wiedziała. Najłatwiej było mieszkać razem, żyć na kocią łapę już trzeci rok i ani myśleć o ślubie. Gdyby to Julia była na miejscu Marty, na pewno zmusiłaby już kandydata do ożenku, wystarczyło raz na jakiś czas o tym wspomnieć, mimochodem, zupełnie przy okazji. Dać mężczyźnie do myślenia, a najlepiej sprawić, żeby zaczął uważać, że to faktycznie dobry pomysł. Julia potrafiła… chociaż… gdyby potrafiła, może nie musiałaby mieszkać sama? Krystyna westchnęła ciężko. O dzieciach myśli się przez całe życie. Najpierw są malutkie i tak bardzo potrzebują rodziców, później zaś z roku na rok robią się coraz starsze i pozostaje zamartwianie się, czy podejmowane przez potomstwo decyzje są słuszne. Czy wyjdą im na dobre… I tak do końca życia. Otrząsnęła się z przemyśleń. Sól, teraz sól i za chwilę będzie po robocie. Nadstawiła ucha w kierunku łazienki, pralka jeszcze odwirowuje, więc nie ma pośpiechu. Z sieni dały się słyszeć radosne piski. Tomek miał przyjechać, ale… – Babcia!!!! – Dwóch chłopców dopadło ją z takim impetem, że mało się nie przewróciła. – Kochani. – Cmoknęła jednego i drugiego w czubek głowy. Spojrzała na syna. Tomek stał w drzwiach, krzywiąc się lekko, po czym rozłożył ręce zdając się mówić: „Wiem, że nie pomogą”. – Natalia miała jakieś spotkanie w pracy, więc… – podszedł do chłopaków i przegarnął im czupryny – przyjechaliśmy razem. – I bardzo dobrze. Zrobić wam coś do jedzenia? – Rozejrzała się po zagraconej kuchni. – Daj spokój, nie jesteśmy… – zaczął Tomek. – Tak, kanapkę z masłem. I z pomidorem – zabrzmiało jednocześnie. Krystyna się uśmiechnęła. Czyli rodzina zje kolację, twarożek jeszcze można zrobić,

ugotować jajka, dobrze, że pomidory świeże. – Pomóc ci? – Tomek wyjął z chlebaka pieczywo i zaczął pałaszować bułkę. – Pomóc, tylko wiesz co? Nie mam pojęcia w czym. – W czym chcesz. Dzisiaj już jestem wolny. Chłopcy, zostawcie tego pilota. – Bajka niedługo. – Dzisiaj możecie się obyć bez bajki, poza tym w kuchni nie ma oglądania. – To po co stoi telewizor? – zapytał rezolutnie Filip. – Telewizor stoi tu w charakterze mebla. – Co? – Nie mówi się, synu, „co”, tylko słucham. – Słucham? – Słuchaj, o to chodzi. Jak będziesz słuchał, to będziesz wiedział, że tata ma rację, a teraz proszę się zdecydować, jakie będziecie jeść kanapki, z pomidorem? – I z masłem. Tym, co babcia ma. Bo u nas to takie niedobre. Z nasionek – poinformował babcię Dominik. – Bo babcia ma prawdziwe masło, nie rozumiesz. – Filip jako starszy zawsze starał się, żeby jego zdanie było ostateczne. – A nasze to jakie? Fałszywe? – Można tak powiedzieć. – Tomek wzniósł oczy do nieba i oddelegował synów: – Idźcie, przywitajcie się z dziadkiem i babcią Halinką, zawołam was na kolację. – Fałszywe masło. – Krystyna uśmiechnęła się szeroko. – Dlaczego, synu, dajesz dzieciom fałszywe masło? – Bo Natka uważa, że jest zdrowsze, nie wiem, możliwe, że zbyt długo przebywała w towarzystwie Julii, albo może to po prostu zaczyna być modne? To całe gadanie o zdrowym żywieniu… – Wzruszył ramionami i wyciągnął palec w kierunku przetworów. – Może ja już te słoiki zapakuję do samochodu, dobrze? I tak mam przecież zawieźć trochę kartonów do nowego mieszkania, więc zabiorę i to. – Nie… muszą postać. – A trzeba się było za nie brać? – Nie pytaj głupio, tylko krój pomidora. A później nie trzeba będzie latać po dwa ogórki do sklepu. – Oj „mamo”… – Nie ma mamo. Mam rację i koniec. Zimą będziesz je pożerał jak zawsze, aż ci się uszy będą trzęsły. – Westchnęła. – Czy Natalia tego nie widzi? – Widzi – Tomek podszedł do matki i uścisnął ją delikatnie za ramiona – ale widocznie nie kocha mnie tak jak ty. W odpowiedzi dostał ścierką po plecach. Tymczasem chłopcy zaciągnęli dziadka do pokoju na bajkę. – Zobaczysz, to o takich pingwinach – zaczął Filip. – Co mieszkali na Madagaskarze – uzupełnił Dominik. – W Nowym Jorku… – Mieszkały – poprawił automatycznie dziadek. Nie interesowały go ani pingwiny, ani tym bardziej, gdzie się toczy akcja bajki, natomiast uznał za stosowne sprostować błędną wypowiedź wnuków. – Mieszkały – zgodnie potwierdzili chłopcy – i oni mają taką bazę i robią dużo fajnych rzeczy, wiesz? – Dziadku… a my już niedługo będziemy blisko ciebie mieszkać, cieszysz się?