Filbana

  • Dokumenty2 833
  • Odsłony785 785
  • Obserwuję576
  • Rozmiar dokumentów5.6 GB
  • Ilość pobrań528 849

Wszystko sie zaczyna - Joanna Kruszewska

Dodano: 5 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 5 lata temu
Rozmiar :1.6 MB
Rozszerzenie:pdf

Moje dokumenty

Filbana
EBooki
Książki
-J-

Wszystko sie zaczyna - Joanna Kruszewska.pdf

Filbana EBooki Książki -J- Joanna Kruszewska
Użytkownik Filbana wgrał ten materiał 5 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 145 stron)

Copyright © Joanna Kruszewska Copyright © Wydawnictwo Replika, 2019 Wszelkie prawa zastrzeżone Redakcja Monika Orłowska Projekt okładki Mikołaj Piotrowicz Skład i łamanie Maciej Martin Konwersja publikacji do wersji elektronicznej Dariusz Nowacki Wydanie elektroniczne 2019 eISBN 978-83-66217-05-8

Wydawnictwo Replika ul. Szarotkowa 134, 60–175 Poznań tel./faks 61 868 25 37 replika@replika.eu www.replika.eu

Trzydzieści osiem i trzy kreski. Marta z westchnieniem odłożyła termometr na szafkę i sięgnęła po tabletkę. Kolejny dzień pod znakiem ibuprofenu. Zajrzała do kubka, poranna herbata zdążyła już wystygnąć i na ściankach naczynia pojawił się mało apetyczny, czarny osad. Trudno, nie będzie teraz wyłazić spod kołdry i stojąc na zimnej podłodze, czekać, aż się woda zagotuje. Spadnie gorączka, to uzupełni się zapasy świeżej herbaty, soku z malin i innych dobrodziejstw. Krzywiąc nos, połknęła tabletkę i zakopała się z powrotem w pościeli. Niektórzy twierdzą, że los lubi robić na złość. Że za każdą przyjemność trzeba zapłacić z nawiązką i czasami lepiej dwa razy się zastanowić, czy rzeczywiście chwila radości jest warta haraczu. Nigdy i niczego nie dostanie się w prezencie, zupełnie za darmo. Każda drobnostka wiąże się ze zobowiązaniem, a przysługę trzeba okupić natychmiast rewanżem, nikomu też nie należy zalegać z wdzięcznością. Marta słyszała o tym przy każdej nadarzającej się okazji, brała wciśniętą w dłoń bombonierkę i stawała przed okienkiem do rejestracji, by położyć przed pielęgniarką „podziękowanie” za błyskawiczną wizytę. Albo kupowała drogą kawę, umieszczała ją w gustownej torebce i wręczała sąsiadce, okazując swoją wdzięczność za załatwioną w urzędzie sprawę. Podobno miało to oczyścić sumienie i zagwarantować, że pchnięta raz maszyna dobrodziejstw na rzecz bliźnich nigdy się nie zatrzyma. Tak twierdziła mama. Za wszystko masz podziękować, pamiętaj. Bez przekonania, ale dziękowała. Gdy natomiast sytuacje się odwracały i to ona przyczyniła się do czyjegoś sukcesu, nie potrafiła powstrzymać się od skrzywienia i głośnego protestu na widok choćby najmniejszego dowodu wdzięczności. Otrzymane czekoladki natychmiast przekazywała bratankom, kawę wciskała siostrze, a jeśli w torebce znajdowała się jakaś biżuteria, Marta bez chwili zastanowienia obdarowywała nią mamę. Nie można dzisiaj zrobić czegoś tak zupełnie bezinteresownie? Chociażby dla własnego lepszego samopoczucia i świadomości, że oto człowiek uczynił coś dobrego? Zdaje się, że nie. A w związku z tym Marta miała ogromny kłopot. Nie wyobrażała sobie bowiem, jak ma się odwdzięczyć tym wszystkim, właściwie zupełnie obcym, ludziom za opiekę. Już trzeci dzień leżała przykryta po uszy kołdrą, zbijając gorączkę i potulnie łykając przepisany przez lekarza antybiotyk, z nadzieją, że wreszcie zadziała. Trzeci dzień również patrzyła bezradnie na przewijający się przez mieszkanie korowód ofiarodawców, którzy z troską zapełniali jej lodówkę, grzali posiłki, podstawiali pod nos kubki ze świeżą herbatą i poprawiali poduszki. Z samego rana zaglądał Jan, stróż zajmujący drugą część domu. Stawał zazwyczaj przy samym progu i pytał cicho, czy Marta niczego nie potrzebuje, bo on akurat jedzie do miasta, zdąży też jeszcze dołożyć do pieca, tak żeby lokatorka absolutnie nie marzła. Wskutek zaś jego działań temperatura w pomieszczeniach zajmowanych przez Martę przekraczała grubo dwadzieścia pięć stopni. Nie wiadomo było, co wywołuje rumieniec na twarzy chorej i bijące na nią siódme poty – gorączka czy raczej zbyt mocne ogrzewanie. Marta jednak nie miała sumienia niczego korygować, od czasu do czasu wyłaziła spod grubej kołdry, opatulała się szczelnie szlafrokiem, zakładała na stopy ciepłe kapcie i uchylała okno, próbując złapać chociaż odrobinę świeżego powietrza. Podczas jednego z takich „wietrzeń” przydybała ją Wiesia. – Na litość boską, dziecko! – zakrzyknęła od razu gromko i rzuciła się do okna, po drodze

wpychając Martę z powrotem do łóżka. – Czyś ty rozum postradała? Docisnąwszy z impetem niewielki lufcik, stanęła przed winowajczynią w rozkroku, kładąc dłonie na biodrach. – To według ciebie mądre? Spocona, rozgrzana, prosto z pościeli, z gorączką – zaczęła wyliczać – staje na mrozie i co? Zapalenia płuc chce się nabawić? Kto wie, tak oddychasz, że może już coś tam się dzieje. – Ale ja tylko chciałam trochę przewietrzyć – burknęła Marta potulnie spod kołdry. – Przewietrzyć to mogę ja, tylko wtedy, gdy ciebie tu nie będzie, później chwilę odczekamy, aż się temperatura unormuje, i dopiero możesz wracać do łóżka. – Wiesia pokręciła głową z politowaniem. – Bój się Boga, Martusiu, nie po to bierzesz lekarstwa, żeby się wietrzyć, nie wytrzymam… Stanęła prawie goła naprzeciwko okna otwartego na oścież. Żebyś tego więcej nie robiła, bo żadne rosołki ani antybiotyki ci nie pomogą. Pamiętaj. No właśnie, tuż po siódmej, kolejna do odwiedzin u chorej, meldowała się właśnie Wiesia, niestrudzenie targając ze sobą słoiki z rosołem, pulpetami, gołąbkami… tym, co akurat poprzedniego dnia ugotowała i co podobno po prostu zostało z obiadu. Ciche i niemrawe protesty chorej zbywała niecierpliwym machnięciem ręki i zerkając kontrolnie na zegarek, szacowała, ile czasu może jeszcze poświęcić Marcie. Tak, aby zdążyć przed uczniami, być na swoim niebywale ważnym posterunku o należytej porze. Wiesia była sercem małej szkoły, teoretycznie woźną, w praktyce zaś osobą, która wiedziała o swojej małej społeczności o wiele więcej niż sam dyrektor. Do niej dzieci biegły z największymi problemami, u niej nauczycielki rozwiewały wątpliwości co do spraw zarówno zawodowych, jak i prywatnych. Wiesia bowiem potrafiła z perspektywy osoby postronnej i doskonale znającej życie każdemu właściwie doradzić. Umiała też słuchać i dla zbłąkanych zawsze miała czas. To dzięki niej Marta tutaj trafiła, starsza pani, widząc dziewczynę stojącą niepewnie przed furtką szkoły, bezceremonialnie zaciągnęła ją przed oblicze dyrektora. Wytyczając tym samym, zupełnie nieświadomie, dalszą ścieżkę życia Marty. Taką, której w ogóle nikt nie brał pod uwagę. Nikomu nie przyszłoby do głowy, że zostawi zupełnie świeżego narzeczonego, rodzinę, odrzuci intratną propozycję pracy i wyjedzie na drugi koniec Polski do małej mieściny, żeby objąć średnio opłacalną posadę nauczycielki w niewielkiej szkole. Bez perspektyw. Bez możliwości awansu. Bez sensu absolutnie. Marta podniosła się z łóżka i sięgnęła po szlafrok. Naciągnęła skarpety i zawijając się szczelnie, ruszyła do kuchni. Nikt tego nie podejrzewał, a stało się tak właśnie. Wstawiła wodę, nalała płynu do mycia naczyń na zmywak i wyszorowała kubek. Chwilami podejrzewała samą siebie o utratę przynajmniej cząstki rozumu, częściej jednak zdarzały się momenty, gdy oddychała pełną piersią, z ledwie skrywaną ulgą. Jakby do tej pory poruszała się skrępowana niewidzialnym gorsetem. Gorsetem utkanym misternie z żalów, pretensji, wymagań… którym najczęściej nie dawała rady sprostać. Teraz uciskające przez lata sznurki powoli się rozluźniały. Pociągnęła nosem i wrzuciła do kubka woreczek herbaty, z lodówki wyjęła korzeń imbiru i cytrynę, po chwili, gdy wszystko wylądowało w naczyniu, zalała je wrzątkiem, przykryła małym talerzykiem i wróciła do łóżka. Niczego jej tu nie brakowało, wręcz przeciwnie, w tej swojej pustelni miała wszystko, czego dusza zapragnie. Przede wszystkim zaś święty spokój. Od czasu do czasu trzeba było tylko zajrzeć do babci, która wbrew oczekiwaniom pozostałej części rodziny radziła sobie w nowym miejscu nadspodziewanie dobrze. Marta opatuliła się kołdrą i uśmiechnęła lekko. Gdyby nie babcia, jej też pewnie by tu nie

było. Dziwnie się to wszystko plecie, tak jakby los ułożone miał już wszystko zawczasu, a później realizował to tylko jednym pstryknięciem palca. Tak jakby ludzkie dni ustawił sobie niczym kostki domina, później zaś wystarczył delikatny gest, czasami czyjaś ulotna myśl, żeby wprawić je w ruch. Nieistotny wyjazd babci do sanatorium stanowił początek. Ten niepozorny krok zapoczątkował całą lawinę zdarzeń, których nikt nie brał w ogóle pod uwagę w najśmielej snutych scenariuszach. Marta zdjęła talerzyk z kubka, herbata zdążyła się już zaparzyć, a imbir oddać to, co trzeba, z posiadanych właściwości herbacie. Łyknęła i skrzywiła się lekko. Dobrze byłoby dosłodzić to chociażby odrobiną miodu, nie uśmiechało jej się jednak przemierzanie znowu dystansu do kuchni, nie uśmiechało jej się na razie nigdzie, absolutnie donikąd wyłazić. Jeszcze nie, może za jakiś czas. Westchnęła i z rezygnacją odstawiła kubek. Może to nie wyjazd babci był pierwszą kostką, tylko sprzedaż rodzinnego sadu? Kto wie… Tu od początku wszyscy wiedzieli, że konsekwencje będą brzemienne w różne, mniej lub bardziej przyjemne skutki. Możliwe, że to sad… Marta rozkaszlała się mocno, po czym opadła na poduszki i przymknęła oczy. Możliwe, że sad. Dom zajmowany przez rodzinę od pokoleń. Pozbycie się kilkudziesięcioletniej tradycji otworzyło drzwi do wszystkich szaf, powypuszczało z nich szkielety zalegające tam od niepamiętnych czasów. Stworzyło wszystkim członkom rodziny okazję do zmian. Zmian życia, charakteru. Marta przekręciła się na bok i uśmiechnęła gorzko. Nagle okazało się, że uwielbiana przez nią i podziwiana od lat starsza siostra lubuje się w czymś, co przez Martę było traktowane wyjątkowo lekko. Był, to był, nie było go, to pewnie kiedyś będzie, pieniądz nie stanowił nigdy w jej życiu wyznacznika dnia, nadrzędnej wartości. Wydawało jej się do niedawna, że reszta licznego rodzeństwa również w podobny sposób postrzega gotówkę. A tu niespodzianka. Po sprzedaży rodzinnego majątku, do której wszyscy ochoczo namawiali schorowanego ojca, okazało się, że jedyny cel, jaki im przyświecał, to podreperowanie budżetu i realizacja własnych planów zawodowych. Niby niczego dziwnego w tym być nie powinno, bo przecież dziedziczyli majątek, ale nikt nie chciał czekać. Natychmiast zamierzali rozdysponować pozostałą po zakupie mieszkania dla rodziców część niczym kawałeczki tortu. Cóż, nie wzięli pod uwagę babci. Babcia, która nie oglądając się na nikogo, nie licząc się chyba po raz pierwszy w życiu z niczyją opinią, zabrała swoją część… na którą przecież wszyscy bez wyjątku mieli chrapkę, i kupiła sobie połowę domu nad morzem. Zgodnie z marzeniami, zgodnie z własną wolą. Aby żyć tak, jak zawsze chciała, przynajmniej przez ten krótki czas, który jej do przeżycia jeszcze został. Marta za każdym razem wzdrygała się z obrzydzeniem na samo wspomnienie narady rodzinnej, podczas której każdy oburzał się i kwestionował stan umysłu ukochanej i cichej zazwyczaj babci. Ona jedna stawiła im czoła, zmarszczyła brwi i zdecydowanie opowiedziała się po stronie starszej pani. I wtedy kochająca rodzina się skończyła. Tak po prostu. Padło mnóstwo oskarżeń, paskudnych słów, których Marta nie chciała pamiętać. Najbliżsi. Jedynym, który później nieco się otrząsnął i zmienił zdanie, był tata. Reszta w dalszym ciągu tkwiła w swoim oburzeniu i świadomości, że oto sprzed nosa umknęła im całkiem niezła okazja szybkiego ustawienia się przynajmniej na jakiś czas. Marta przestała rozumieć swoje rodzeństwo, a im więcej czasu miała tutaj na myślenie, tym częściej dochodziła do wniosku, że chyba nigdy ich tak naprawdę nie rozumiała. Stworzyła

sobie idealny obraz każdego z nich, polubiła go i uwierzyła, że tacy są faktycznie. Tym bardziej bolesne było uświadomienie sobie tego, że rzeczywistość ma się zupełnie nijak do jej wyobrażeń. Podniosła się i znowu sięgnęła po kubek. Trudno, będzie bez miodu… Napad kaszlu uniemożliwił jej jednak chwilowo przekonanie się, czy napój jest tak samo mało strawny jak jeszcze przed chwilą. Cicho stuknęły drzwi wejściowe. – Nie pytam, czy śpisz, bo twój kaszel słychać nawet podczas przerwy w szkole. – Najpierw do pokoju zajrzała głowa, a później długa reszta dyrektorskiego ciała. – Przesadzasz. Cześć. – Marta podciągnęła kołdrę pod szyję. O ile do wizyt Jana czy Wiesi nie miała absolutnie żadnych zastrzeżeń, o tyle w obecności Mateusza, dyrektora, bądź co bądź, czuła się lekko niezręcznie. – Nie przesadzam. – Przysunął sobie krzesło, usiadł i pochylił się w stronę Marty, lustrując ją uważnie. – Kaszlesz paskudnie, kiedy wizyta? – Za dwa dni. – Antybiotyk powinien już zacząć działać. – Od kiedy to jesteś ekspertem w dziedzinie medycyny? – Ekspertem może nie jestem, ale znam podstawowe zasady, to trzecia doba już, zgadza się? – Yhm – przytaknęła. – A gorączkę cały czas masz? – Ale jakby mniejszą. – Dobrze. – Zerknął na zegarek. – Jutro podjedziemy. – Mateusz, dam radę… – Marta, przecież wiem, że dasz radę. – Przegarnął przydługie włosy. – Wiem, ale po pierwsze, gdybym cię nie zawiózł, do końca życia nie miałbym spokoju, Wiesia wieszałaby na mnie psy dzień w dzień, po drugie, moje sumienie by mi nie darowało, że własnego pracownika zostawiłem na pastwę losu. Więc nie protestuj. Wpadłem tylko na chwilę, bo zaraz mam konferencję. Trzeba ci czegoś? Kupić, coś szybko zrobić? – Nic. Wszystko mam. – Na pewno? Herbatę zdążę ci zaparzyć, świeżą, bo ta już pewnie zdębiała, a może podgrzać zupę? – dobiegło ją z kuchni do wtóru stukających energicznie szafek. – Herbata będzie OK, ale miód przynieś, bo potem się tego nie da pić. Jeśli mogę prosić. Odpowiedział jej głośny śmiech. – Możesz, możesz. Po chwili Mateusz postawił na stoliku obok łóżka kubek z herbatą. – Masz tu jak w piekarniku – stęknął, przesuwając książkę na bezpieczną odległość od naczynia, i ściągnął sweter. – Zdążę jeszcze wprowadzić trochę ładu w kuchni, a ty może namyślisz się w tym czasie co do zupy. – Daj spokój – jęknęła słabo Marta. Samo to, że obcy mężczyzna krzątał jej się po domu, pomijając fakt, że przecież pracodawca, już uwierało ją dość mocno. Zupełnie zaś nie mieściło jej się w głowie, aby ten mężczyzna szorował pozostawione przez nią naczynia i zbierał po kątach zasmarkane chusteczki. Podniosła się lekko i wysunęła stopy spod kołdry. – Gdzie? – zapytał krótko, kładąc sweter na poręczy krzesła. – Pomogę ci. – Żarty sobie, Marta, robisz. – Nie, ja nie robię sobie żartów – zaprotestowała wreszcie. – Jakoś mi to strasznie nie pasuje, że będziesz mi się, za przeproszeniem, szwendał po kuchni.

– Nie widzę w tym niczego złego. – Wzruszył ramionami. – Złego może i nie, ale niestosownego na pewno. – Marta… – westchnął i kategorycznie wskazał łóżko. – Wracaj pod kołdrę. Chory pracownik do niczego mi nie jest potrzebny, tym bardziej pracownik z przewlekłym zapaleniem płuc i cholera wie jakimi powikłaniami po chorobie. Więc daj sobie spokój z bezsensownymi skrupułami i po prostu pozwól sobie pomóc. To normalne. – No nie wiem – mruknęła. – Ale ja wiem. Wracaj do łóżka. Mam czas, więc ci pomogę. Ach… zapomniałbym. – Sięgnął do rzuconej na podłogę torby i wyciągnął z niej plik kolorowych kartek, związanych wściekle różową wstążką. – Twoja klasa bardzo mnie prosiła, żeby ci przekazać. Wybierali się w odwiedziny, ale przekonałem ich, że to jeszcze niekoniecznie dobry pomysł. – Co to? – Książka. – Uśmiechnął się szeroko. – Ma ci pomóc w cudownym ozdrowieniu i szybkim powrocie do szkoły. Podobno mają już serdecznie dość Reginy, która na każdej lekcji uparła się robić im powtórki z katechizmu. No tak, jej klasa została teraz oddana pod opiekę katechetki. Przez tych kilka miesięcy pracy Marta zdążyła poznać nauczycieli na tyle, by wyrobić sobie o nich lepsze lub nieco gorsze zdanie. Szczupła i zaciskająca wiecznie wąskie usta Regina wytwarzała naokoło siebie mroźną aurę nieprzystępności. Rzadko kiedy widziano ją uśmiechniętą. Wiesia, zagadnięta raz i drugi o powody, dla których katechetka wyraźnie izolowała się od reszty ciała pedagogicznego, odparła wymijająco: – Ty mnie, Martusiu, nie pytaj, bo nie orientuję się zbyt dokładnie. – Wzruszyła ramionami. – Każdy ma jakiś swój krzyż do niesienia, myślę, że Regina też. Może nawet nieco większy niż my… Ale czy trzeba się ze swoim nieszczęściem obnosić? Tego też ci nie powiem, wiem tylko, że każdego życie dźgnęło w bok, jednych mocniej, innych troszkę lżej. Ale nie ma wyjątku. Dobrze jest, jak człowiek między kolcami widzi płatki, jaśniejsze punkty swojego dnia powszedniego. Bo nawet jak tych płatków malutko, to już jest gdzie choć na chwilę stopę zmęczoną postawić i cieszyć się, że chociaż taki drobiazg był nam dany. – A jej nie był dany? – zainteresowała się Marta. – Każdemu jest, mówię ci, ja tam w sprawiedliwość wierzę, wierzę też w ludzką ślepotę i chęć bycia nieszczęśliwym. Coś mi się zdaje, że nasza Reginka należy właśnie do takich osób. Nie zdziwiłabym się – Wiesia nachyliła się ku Marcie i zniżyła głos do szeptu – gdyby się nawet umartwiała do tego swego nieszczęścia. – Znaczy co? Pości…? No w sumie, taka chuda jest… – Gdzie tam pości. – Wiesia machnęła ręką. – Ludzie umartwiają się na inne jeszcze sposoby, ale… to takie moje tam niezbyt mądre przemyślenia, więc plotek rozsiewać nie będziemy. Marta oparła się wygodniej. Nie wiedziała, co mogła mieć na myśli Wiesia, biorąc jednak pod uwagę przedmiot, którego nauczała Regina, oraz jej niewątpliwe przywiązanie do Słowa Bożego, trudno było uwierzyć, że korzystała ze średniowiecznych metod, dość szybko uznanych przecież przez Kościół za pogańskie. Mniejsza jednak o Reginę. Marta otworzyła barwną książkę i już po chwili wycierała łzy wzruszenia, zaczytana w bogato ilustrowanej historii o księżniczce Chorybździe, która bez przerwy chorowała i nie mogła z tych chorób wyjść. Podobno jedynym, który mógł ją uratować przed nawracającymi infekcjami, był Książę. Autor nie sprecyzował, jaki to konkretnie książę miał być, natomiast ostateczne antidotum to tradycyjnie pocałunek prawdziwej miłości. Księżniczka w swoim

krótkim życiu nacałowała się tylu „księciów”, że jej reputacja powinna być już w stanie iście opłakanym, wreszcie jednak przybył ten właściwy… – Martuś! – Od lektury oderwał ją znajomy głos. Podniosła głowę. – Krzysztof, co… skąd…? – No przecież chorujesz. – Rzucił kurtkę i w jednej chwili znalazł się obok niej. – Czekaj, mam paskudnie zimne ręce, coś się z ogrzewaniem porobiło. Do połowy trasy nie miałem najmniejszych problemów, a później tylko… – Spojrzenie Krzyśka zatrzymało się na poręczy krzesła, gdzie rzucony niedbale wisiał ni mniej, ni więcej, tylko gustowny, niebieski, męski sweter. Po chwili zaś z kuchni wyłonił się jego właściciel ubrany w jasny T-shirt. Marta sama przed sobą musiała przyznać, że Mateusz wygląda jak mieszkaniec tego domu – wycierał dłonie w pasiastą ścierkę i zmierzał prosto w stronę Krzysztofa, uśmiechając się uprzejmie. Wyciągnął rękę w kierunku przybyłego. – Cześć. Mateusz. – To właśnie mój narzeczony – mruknęła Marta, gubiąc się kompletnie w zasadach savoir-vivre’u, głoszących, kogo i komu powinna przedstawiać. – Krzysztof. – Narzeczony wyprostował się nieznacznie. – Marta, ja się zbieram. – Mateusz sięgnął po sweter, a wręczając wilgotną ścierkę Krzyśkowi, zwrócił się do niego: – Zupa w lodówce, pewnie jesteś głodny. Zagrzejesz, to sobie razem zjecie, bo Marta – kiwnął głową w stronę łóżka – jedzie od rana na samych herbatach. A bierze antybiotyk, więc powinna co nieco w siebie jednak wcisnąć, może tobie uda się przemówić jej do rozumu. Aha, na jutro planowaliśmy wizytę lekarską, bo przepisane leki chyba niekoniecznie działają jak trzeba. Jakby co, jestem do dyspozycji. Lecę. Wiesia po południu ma przynieść jakieś kotlety czy inne zrazy, więc obiad będziecie mieli. Na razie. – Spojrzał na Martę i rzucił jeszcze: – Nie wyłaź spod kołdry. Pamiętaj, że chory… – ...pracownik do niczego ci nie jest potrzebny. Jasne. – Uśmiechnęła się słabo. – Dzięki, Mateusz. – Nie ma sprawy. – Podał dłoń osłupiałemu Krzyśkowi. – Trzymajcie się. * Cisza, jaka zapadła po wyjściu Mateusza, zdawała się wręcz uwierać. Marta zakręciła się niepewnie i wsunęła głębiej pod kołdrę. Przyglądała się Krzysztofowi, który przez chwilę przerzucał spojrzenie z drzwi na trzymaną w dłoni ścierkę i z powrotem. Wreszcie wydusił z siebie: – Marta… o co chodzi? – O nic. – No jak o nic, może mi wyjaśnisz… to całe zajście. – Wyciągnął w jej kierunku pasiasty, lekko wilgotny dowód wspomnianego zajścia. – Mateusz mi pomaga, jak oni wszyscy zresztą. Zobaczysz, za chwilę zamelduje się Wiesia z torbą zapasów, które będę musiała natychmiast zjeść. Nie wyobrażasz sobie, jaką opieką jestem tu otoczona. – Widzę właśnie. – Zmarszczył brwi. – Lecę na złamanie karku i przepisów, ale najpierw oszukuję wszystkich w banku, że jestem obłożnie chory, jeżeli wyślą za mną kontrolę, to wcale się nie zdziwię, bo nikt nie dawał wiary moim argumentom. – Potarł czoło. – Pędzę

w przekonaniu, że leżysz tu sama, bez lekarstw, bez ciepłych posiłków, z gorączką… i… no i nie ma komu się tobą zająć, tymczasem… co zastaję? – Odetchnął głębiej. – Na wpół gołego gościa, który ze ścierą robi porządki w kuchni. – Nie na wpół gołego, nie przesadzaj. – Daje mi ten gość zupełnie bezczelnie tę mokrą ścierę – Krzysztof zdawał się nie słyszeć jej cichego sprostowania – czuje się wyraźnie prawie gospodarzem, proponuje mi zupę. Marta, on mi zaproponował zupę, rozumiesz? – Rozumiem. I co z tego? – Wzruszyła ramionami. – Jak to co z tego? – Spojrzał na nią ze złością. – Naprawdę nie widzisz w tym niczego dziwnego? – Nie. – Ludzie, trzymajcie mnie. – Wstał i zaczął energicznie przechadzać się po pokoju. – A ja widzę. Spróbuj więc z łaski swojej spojrzeć na to wszystko z mojej perspektywy. To twój dyrektor i kto jeszcze? Słucham, mów. Zagrzeję się trochę, możliwe, że zjem ciepły posiłek, który mi został zaproponowany, i zabiorę się stąd w cholerę. Bo już chyba widzę wyraźnie powód twojej przeprowadzki. Jezu, ale ze mnie idiota… – Krzysztof… – Żeby dać się tak wkręcić, dlaczego nie powiedziałaś od razu, o co chodzi? Chciałaś mieć dwóch mężczyzn jednocześnie? Po co? Jednego tutaj, a dla bezpieczeństwa drugiego nieco dalej, jakby ten pierwszy się rozmyślił. – Krzysiek… – zaczęła znowu, nieco głośniej tym razem, ale nie dawał jej dojść do słowa, rozpędził się w swoim żalu i podejrzeniach tak dalece, że nie słyszał zupełnie niczego, co dochodziło z zewnątrz. – Bardzo wygodnie. Tylko pomyśl może też czasami o mnie, co? Przecież ja tam też mógłbym sobie kogoś znaleźć i udawać przed tobą… – Krzysztof! – wrzasnęła w końcu, co przypłaciła ostrym atakiem kaszlu, ale za to doczekała się uwagi narzeczonego. – Dać ci coś do picia? – zapytał niepewnie. – Zamknij się na chwilę po prostu. – Odetchnęła głębiej. – Gadasz bzdury, których już nie daję rady słuchać. Więc się zamknij. – Ja tylko… – Krzysiek! – krzyknęła znowu. – Możliwe, że cała sytuacja w twoich oczach wygląda nieco dziwnie, szczerze? – No myślę – burknął. – W moich też. Jakoś nie mieści mi się w głowie, żeby obcy ludzie skakali nade mną jak nad najbliższą rodziną. Wszyscy bez wyjątku, jego to też dotyczy. – Wzruszyła ramionami. – Przychodzi tutaj, robi mi zakupy, parzy herbatę i cały czas zasłania się dobrem pracownika i zwykłym ludzkim odruchem. Nie wiem, o co chodzi. Zadumała się na chwilę. – Codziennie mam wszystko podane pod nos, mieszkanie wygrzane do granic możliwości, ciepłe posiłki, każdego dnia inne, jak w najlepszej restauracji. Czasami nie brakuje listka sałaty i kilku plasterków ogórka do dekoracji talerza. – Uśmiechnęła się lekko. – Wiesia przychodzi tu dwa albo trzy razy w ciągu dnia. Oferuje trzepanie i zmianę pościeli, podtyka mi swoje świeże wypieki, traktuje mnie jak córkę. – A Mateusz? – zapytał z przekąsem Krzysiek. – Jak cię traktuje Mateusz? – Przestań. Nie wiem, jak mnie traktuje, jak obłożnie chorą, której po prostu pomaga. – Marta, co ty bredzisz? Obcy człowiek nie pakuje się drugiemu człowiekowi do

mieszkania i nie łazi po jego kuchni jak po swojej. – Kiedy to… – Co? Widziałem. – Rąbnął pięścią w udo. – Przestań. To tak jakby też trochę jego kuchnia, kiedyś tu mieszkał, i to przez dłuższy czas. – To nie tłumaczy ogromnego zainteresowania twoją osobą. – Nie jest ogromne. Głupio mi czasami, ale w tym zainteresowaniu nie ma żadnego… – Marta zmarszczyła brwi, szukając odpowiedniego słowa. – Nie wiem… wyrachowania? Nie, źle. Po prostu przychodzi tu jak do… potrzebującego człowieka, nie oczekując w zamian niczego. – Żartujesz, prawda? – prychnął Krzysztof, podnosząc się z krzesła i rozpoczynając na nowo wędrówkę po pokoju. – Dni miłosiernych Samarytan już dawno, zdaje się, minęły. W obecnych czasach jeżeli tylko oferujesz komuś pomoc, natychmiast zastanawiasz się, jak będzie później mógł wykorzystać swój dług wdzięczności. I nie łudź się, Marta, że jest inaczej. Ideały na bok, rzeczywistość niestety nie jest taka idealna, a ty powinnaś już chyba o tym wiedzieć. – Stanął pod oknem i zapatrzył się w budynek szkoły. – A jaki interes ma Wiesia? Oświeć mnie, bo nie mam pojęcia. A dziewczyny ze szkoły, które też przecież gnają do swoich rodzin, ale jednak znajdują czas, żeby tu zajrzeć i zapytać, czy czegoś nie potrzebuję? – Babska solidarność. – Wzruszył ramionami. – Hmmm, pewnie – mruknęła Marta. – Czyli bezinteresowność dotyczy wyłącznie kobiet, interesowność jest zaś domeną mężczyzn. Ciekawe. – Nie upraszczaj, Marta. – Nie upraszczam, tylko wyciągam wnioski z twojej wypowiedzi. Poza tym wiesz co? – Zamilkła na moment, zastanawiając się, czy jest w ogóle sens rozpowszechniać panującą wśród żeńskiej części ciała pedagogicznego opinię. Przyjrzała się nadętemu Krzyśkowi i stwierdziła, że sens jednak jest, bo niczym innym nie będzie go w stanie przekonać. – Mateusza nie interesują kobiety. – Jak to? – Jest gejem. – Naprawdę? Żartujesz? Marta… – Odwrócił się od okna i usiadł na łóżku. – To nie mogłaś tak od razu? – Nie mogłam. Naskoczyłeś na mnie, nie dając mi dojść do głosu. – Przepraszam… – mruknął. – Szaleję tam bez ciebie, ale… Naprawdę? Gdy kolejny mężczyzna objął w posiadanie jej kuchnię, Marta trochę wbrew sobie odpłynęła. Sen zmorzył ją zupełnie nie wiadomo kiedy, może w tym czasie, gdy zastanawiała się nad krążącą po szkole informacją? Kto jej powiedział… Nie pamiętała, w trakcie jakiejś luźnej rozmowy podczas przerwy… a może kiedy indziej. W każdym razie wszystkie nauczycielki zgodnie uważały, że niemożliwa jest obojętność mężczyzny na wdzięki otaczających go ścisłym wianuszkiem kobiet. Nigdy z żadną nie próbował flirtować, żarty nie przekraczały tej cieniutkiej granicy w relacjach damsko-męskich, żadnej z nauczycielek też nie obdarzał specjalnymi względami. Traktował wszystkie jak koleżanki, potrafił zrugać, jeśli był na coś wściekły, przy czym jedno mu trzeba oddać – nigdy nie bywał wściekły bez powodu, potrafił również pochwalić i dać jasno do zrozumienia, że ktoś zrobił coś bez zarzutu. Ale żadnej nie bajerował. Znaczy gej. Doszły, chyba wspólnie, do takiego wniosku, żałując niezmiernie odmiennej orientacji dyrektora, zwłaszcza niezamężna część nauczycielek. Zgodnie stwierdzały, że przystojna część męskiej populacji to albo zakochani mężowie… oczywiście nieliczni, albo

homoseksualiści, których wyjątkowe geny po prostu się marnują. Pozostałą część populacji stanowili mężczyźni łysiejący, lekko grubawi, z absolutnym poczuciem własnej doskonałości. I jak tu żyć? Marta nie wiedziała, słuchała czasami tych utyskiwań nowych koleżanek, stwierdzając z uśmiechem, że w ich narzekaniach tkwi całkiem spore ziarno prawdy. Dobrze, że ona miała swojego Krzysia. Ziewnęła. Dobrze, że Krzyś zrozumiał, o co tutaj chodzi… Ona jednak też bardzo chciałaby się dowiedzieć… Dalsze rozważania rozmyły się pod chmurą nadchodzącego snu. * Wiesia odstawiła wiadro na bok i zerknęła przez okno. Zacmokała z niesmakiem. Po co to odśnieżać, jak ciemna noc już idzie? Poza tym, czy ten bankowy fircyk czasami nie zmoczy sobie zanadto lekkich, skórzanych pantofelków? Wzruszyła ramionami. Nie masz, człowieku, sposobu na głupotę ludzką. Przyjechał taki z miasta, złapał za łopatę i w leciutkiej kurtce zmaga się ze śniegiem, jakby co najmniej od tego jego życie zależało… A może jadą gdzieś? Nie. Niemożliwe, Martusia nie da rady wyjść z łóżka, więc pewnie nigdzie się nie da wyciągnąć, do lekarza dopiero jutro. To po kiego grzyba on odśnieża? Nie podobał się Wiesi ten cały Krzysztof. Zupełnie. Jakiś taki za bardzo elegancki, wypachniony, a jak ją dzisiaj złapał za rękę, a jak chciał całować! Dobrze, że mu się w porę wyrwała. No bo jakże to tak, ona niedawno wykręcała ścierki, a ten do całowania. Niby chodzi naokoło Marty, zagląda jej w oczy, a jakiś taki, jakby go kto złapał za przyrodzenie. Miejsca sobie nie może znaleźć. Kręci się bez przerwy, łazi z kąta w kąt i w ten swój telefon patrzy. Ech. Wiesia westchnęła, przyglądając się przemoczonym butom młodego człowieka, jutro on będzie leżał pod pierzyną i kazał naokoło siebie skakać. A Marta gotowa wstawać i kochanemu usługiwać. Wiadomo, jak to z chorym mężczyzną jest, aby kichnął, już obłożnie chory, już mówić nie da rady, a co dopiero zrobić sobie herbatę. Szkoda gadać. Odwróciła się od okna i krytycznie przyjrzała korytarzowi. Miał lśnić, przygotowany na kilkadziesiąt par zaśnieżonych butów, które znowu jutro zostawią tu pobojowisko. Co zrobić. Taka praca. Nikt nie mówił, że w życiu będzie łatwo, nikt nie obiecywał gruszek na wierzbie. Wzrok Wiesi powędrował znów za okno. A może to i dobrze, że przyjechał? Przecież oni wszyscy tutaj, choćby nie wiadomo jak się starali, to przecież obcy dla Marty. Zupełnie. A dziewczyna musiała chociaż raz na jakiś czas mieć obok siebie kogoś bliskiego. Czy ten cały Krzysztof był bliski, tego Wiesia nie wiedziała, wiedziała natomiast doskonale, że do mieszkania Marty parę razy zajrzała tylko jej babcia, która też niedawno się tu sprowadziła. A gdzie reszta rodziny? Scenariusze, które w głowie Wiesi kiełkowały jeden za drugim, przyprawiłyby Martę albo o wybuch gromkiego śmiechu, albo o płacz. Bo za ucieczką… jak to inaczej nazwać? Za ucieczką na drugi koniec Polski… Za tym musiało stać coś wielkiego. Ktoś musiał dziewczynę bardzo skrzywdzić, a Wiesia obstawiała najbliższą rodzinę. Matkę albo ojca. A może ojczyma? Kto wie, tyle się teraz słyszy o różnych zwyrodnialcach, co to dzieciom spokoju nie dają.

Dlatego też już kilka dni po przyjeździe nowej nauczycielki Wiesia przypuściła szturm na resztę kadry. Niby mimochodem, zupełnie przez przypadek, rzuciła jedno siejące wątpliwość zdanie, słowo dające do myślenia i stawiające nowo przybyłą na pozycji pokrzywdzonej przez los. I chociaż Marta absolutnie takiego wrażenia nie sprawiała, szybko udało się nad nią roztoczyć opiekuńczy parasol, pod który wszyscy pchali się z miłym słowem i uczynkiem. Wiesia podeszła do kolorowych szafek i skrzywiła nos. Ot i wymyślili. Udogodnienia. Kto to widział, żeby dzieciaki pakowały śmierdzące kapcie i buciory do tych blaszanych pudeł? Odór był nie do wytrzymania, a ona dałaby sobie rękę uciąć, że oprócz butów i książek przechowują tam stare kanapki. No, może nie wszyscy, ale sporo by się znalazło. Pociągnęła nosem i wzniosła oczy do nieba. Można wylewać litrami pachnące płyny do podłóg, można szorować te szafki różnymi specyfikami, ale przecież w środku, człowieku, nie umyjesz. Zanotowała sobie w pamięci, żeby jutro z samego rana powiedzieć o tym Krótkiemu, dyrektor co prawda twierdził, że to wspaniałe rozwiązanie, bo każdy z uczniów będzie miał własną szafkę, buty nareszcie nie będą się walać po całej podłodze, przestaną ginąć. Nie będzie tyle piachu i brudu, a tym samym zaoszczędzi to pracy woźnym. Pracy może i zaoszczędziło. Smrodu niekoniecznie. Jutro rano wszystkie szafki mają być otwarte, najlepiej jeśli ona osobiście skontroluje ich zawartość. I niech tylko ktoś spróbuje wyjechać z prawem do prywatności, to przez przypadek Wiesia może nie zdzierżyć, ot po prostu i zwyczajnie nie ręczy za siebie. Przetarła szmatką szafki po wierzchu, obiecując im jutrzejsze starcie, z którego na pewno wyjdzie zwycięsko, już można szykować sześćdziesięciolitrowy worek na śmieci. I to pewnie niejeden. A jak się dyrekcji nie spodoba grzebanie w cudzej prywatności, to już ona znajdzie argumenty „za”. Po pierwsze, niedługo ferie, a przez smród, jak się rozpleni, to po powrocie będzie sobie można na nos klamerki zakładać. Po drugie... Uśmiechnęła się lekko. Starsi już się przyzwyczaili do tej swojej prywatności. Może nawet za bardzo. Marta nie raz i nie dwa wspominała, co z jej okien widać. Nałóg widać. Kiełkujący. A gdzie oni chowali te swoje papierosy? Wiadomo, w swojej prywatności. I to będzie koronny argument. Co jeszcze mogli chować…? A kto to wiedział, młodzież teraz o wiele bardziej wyedukowana, w tym złym znaczeniu oczywiście, niż kiedyś. No nic. Jutro się tym zajmie. Osobiście. Nie pozwoli, żeby w jej szkole miały miejsce jakieś paskudne i ciemne sprawki. Wylała wodę z wiadra, wypłukała je i odstawiła do wysuszenia. Używane szmatki dokładnie przemyła i odwiesiła na grzejnik. Zgasiła światło. Drzwi już Janek posprawdza i okna, czy domknięte. Piecem też nie ma się co przejmować. Dobrze, że Janek jest. Dużo obowiązków jej zabrał. * Otrzepała śnieg z butów jeszcze przed wejściem do domu, w sieni zdjęła czapkę i szalik. Puknęła delikatnie w drzwi znajdujące się po lewej stronie korytarza i nie czekając na zaproszenie, weszła do środka. Wszystko, aby tylko znaleźć się jak najbliżej ciepła. Czegokolwiek, co mogłoby przywrócić czucie w skostniałych palcach stóp i dłoni. Co prawda

nadmorska zima miała o wiele łagodniejszą postać niż ta, do której przywykła Marta. Termometr jeszcze ani razu nie wskazał poniżej minus dziesięciu stopni, ale wiatr wciskał ten mróz z całej siły w najdrobniejsze szczeliny ubrania. – Dziecko drogie, co ty najlepszego wyprawiasz! – Babcia na jej widok aż załamała ręce, pokręciła głową i natychmiast ruszyła do czajnika. Wolną dłonią wskazała Marcie miejsce na fotelu tuż obok okna. – Oszalałaś. Ledwie z choroby wyszła, a już zaczyna spacerować po takim mrozie. – Teraz podobno najlepiej. – Marta zaszczękała zębami. – Co ty wygadujesz!? To może jeszcze szalik zrzucaj, zamiast ciepłych zimowych butów zakładaj klapki albo sandały. Też wymyśliła. Organizm po chorobie powinien powoli dochodzić do siebie. Przecież wolne masz, mogłaś posiedzieć w domu. – Babciu, ja już mam serdecznie dość siedzenia w domu. – Marta odetchnęła głębiej i zarzuciła sobie na nogi ciepły pled. – Posiedzę chwilę i w czymś ci pomogę, dobrze? – A w czym ty mi chcesz pomagać? Daj spokój. – Halina machnęła ręką lekceważąco i zaczęła się krzątać przy kuchence. Marta siedziała więc posłusznie i patrzyła na kubki zapełniające się powoli różnymi miksturami o znacznej mocy grzewczej. Najpierw jakiś alkohol, później sok z cytryny, goździki, cukier, cynamon… – Babciu, a czy ja wstanę z fotela po wypiciu tej twojej nalewki? – Jak nie wstaniesz, to też nic złego się nie zadzieje. – Halina wzruszyła ramionami. – Taki specyfik podobno ratował marynarzy. Jak ich tylko brała jaka choroba, od razu pili sobie rum… – To rum? Skąd ty masz rum? – zainteresowała się Marta. – A rzeczywiście teraz to najważniejsze, skąd ja mam rum. Ze sklepu mam. Co, mało tu sklepów dookoła? Prohibicji jeszcze nie wprowadzili, to mam. – Halina nagle zastygła nad kubkiem i zmarszczyła brwi. – Ale jakby wprowadzili, to trzeba zrobić zapas. Masz rację. – Ja niczego takiego nie mówiłam. – Ale ja mówiłam. – Kubek stanął obok Marty. – Pij, póki gorące. Widzę i słyszę różne rzeczy, do dobrego nie idzie, nie ma się co oszukiwać. A taki napar, czekaj, jak to się nazywa… – Grog… – Oooo – zmartwiła się babcia wyraźnie. – Piłaś już? – Nie, słyszałam z opowieści. – Hm, no to teraz masz okazję spróbować. Tak sobie myślę, że gdybym cię z tym… grogiem złapała wcześniej, tobyś nie zachorowała. Trzeba będzie nalewek też narobić. – Na wypadek ewentualnej prohibicji? – Nie, po to, żeby zacząć się leczyć dawnymi metodami. – Babcia usiadła naprzeciwko Marty, postawiwszy na stoliku talerz z szarlotką. – Gdyby ludzie wrócili do starych sposobów, nie byłoby problemu. – Znaczy, że co, do pieca na trzy zdrowaśki i wódka z piołunem, może niekoniecznie w tej kolejności. – Marta łyknęła solidnie i lekko się skrzywiła. – Mocne. – Ma być mocne. Ja nie mówię, dziecko, o zacofaniu na wsi i zabobonach, ja mówię o naturalnych metodach leczenia, ot, takich, jakich używali kiedyś ludzie, ale – Halina wzniosła palec – ludzie kształceni. Oglądałam ostatnio program… Tak, babcia oglądała mnóstwo programów, bo nareszcie telewizor miała na wyłączność i mogła wybierać to, co jej się podobało, a nie to, co rodzina uważała, że jej się na pewno spodoba. W rodzinnym domu babcia zajmowała mały pokój, do którego wstawiono niewielki telewizor, pamiętający jeszcze czasy wczesnego PRL-u. Telewizor odbierał trzy kanały, z czego

dwa śnieżyły niemiłosiernie, nie dając się właściwie oglądać. Babcia po obejrzeniu wiadomości przecierała z sykiem oczy i marudziła, że ta nowa technologia jest zupełnie nie dla niej. Tymczasem po przeprowadzce do domu nad morzem przekornie zafundowała sobie czterdziestocalowy telewizor LED. Marcie tłumaczyła, że to jest bardzo oszczędny sprzęt, bardzo tym samym przyjazny środowisku, a ona środowisko lubi i chce je oglądać w swoim nowym, ładnym i płaskim telewizorze. Marta pamiętała moment rozpakowywania nowego nabytku. Gdy już stanął blisko ściany na jednej gładkiej nóżce, babcia chodziła, zaglądała i kiwała głową z niedowierzaniem – jakże to? Jak oni pomieścili tam te wszystkie ustrojstwa, nowa technologia w niczym nie przypominała starego, poczciwego beryla, który zajmował tyle miejsca, co słusznych rozmiarów komódka. A tu proszę, płaskie toto, prawie jak kartka papieru. Gdy już babcia przekonała się, że jednakowoż producent nie zapomniał umieścić właściwych urządzeń, aby telewizor należycie działał, ba, by miał obraz jak prawdziwy, zażyczyła sobie natychmiast całego pakietu telewizji satelitarnej. Wszyscy zgodnie kiwali głowami nad demencją staruszki i bezsensownymi wydatkami, pukali się w czoło i utwierdzali w przekonaniu, że starsza pani zdecydowanie powinna znaleźć się pod czyjąś troskliwą opieką. Marta mruczała na to pod nosem, że raczej chodzi o pieniądze babci, które wszyscy bardzo chętnie wzięliby pod opiekę. Z drugiej zaś strony, chyba jako jedyna doskonale zdawała sobie sprawę, że babcia znajdzie sobie nareszcie całkiem miłego towarzysza w trakcie bezsennych nocy. I miała rację. Halina włączała telewizor z samego rana, żeby obejrzeć wszystkie wydania wiadomości, ot tak, dla porównania, żeby samej móc wyciągnąć wnioski. Wynalazki, Alaska, wielkie bitwy na przełomie dziejów, cudzołożnice w starożytnym Rzymie, tajemnice, jakie skrywała chińska terakotowa armia… Oglądała i najczęściej natychmiast po obejrzeniu programu łapała za telefon, żeby poinformować wnuczkę o wszystkich niesamowitościach tego świata. Przez pierwsze dwa tygodnie Marta wielokrotnie zastanawiała się, czy oto czasami nie wepchnęła własnej babci w szpony nałogu. Po kilku tygodniach fascynacja zaczęła słabnąć, zamieniając się w niesmak. Okazało się, że większość tych programów jest bez przerwy powtarzana, nie nadają właściwie niczego nowego, a ileż razy człowiek może oglądać rekonstrukcję tragicznych zdarzeń, jakie miały miejsce podczas dziewiczego rejsu najbardziej luksusowego statku? Ma się ich na pamięć nauczyć? Bez przesady, Halina już po jednokrotnym obejrzeniu potrafiła bez problemu wyrecytować szereg dat i miejsc, które Marcie umykały. Dlatego też jej zachwyt dla telewizji nieco osłabł. – Nie słuchasz mnie. – Słucham – skłamała Marta, dopijając swój napój. Starała się nie patrzeć babci w oczy, bo one prześwietlały zeznania człowieka na wskroś. – Wiem, że nie słuchasz, to powiem ci, że przygotowałam już taką miksturę i dostaniesz ją ode mnie w prezencie. – Jaką miksturę? – Mówiłam, że nie słuchasz. – Babcia pogroziła jej palcem. – Czosnek dostaniesz. – Nie będę jadła czosnku, z dziećmi pracuję, nie będę ich katować. – Wypijesz na wieczór i rano już nie będzie nic czuć. – Babciu, litości, po pierwsze, jak ja mam pić czosnek, po drugie, dopiero rano zaczyna przeokrutnie śmierdzieć. – Przeciśnięty przez praskę. – Halina westchnęła i zaczęła wyliczać. – Powtórzę, do tego szklanka miodu i szklanka soku z cytryny. Wszystko się pięknie wymieszało, postało trzy dni w lodówce i teraz… – Będzie śmierdzieć. – Do kubka wody wlejesz sobie łyżkę tego lekarstwa, na wieczór wypijesz i od razu

odporność ci wzrośnie. Tylko nie próbuj bez wody – dodała Halina po chwili wahania. – Bo? – Bo wraca. Taki mocny, skubany. – Jak to wraca? – Marta odrzuciła koc, bo zrobiło jej się zdecydowanie za gorąco. – Rzygasz, no. Jak może inaczej wracać? – zapytała babcia zdumiona, że musi wyjaśniać zupełną oczywistość. Po wypiciu sporego kubka grogu Marta stwierdziła, że na powrót do siebie musi jeszcze trochę poczekać. Po pierwsze nie pamiętała, kiedy ostatnio było jej tak gorąco… chyba latem, po drugie przyjemnie kręciło się jej w głowie i nie miała najmniejszej ochoty pakować się w kurtkę i wychodzić na mroźne powietrze. Zakasała rękawy i cicho podśpiewując pod nosem, wzięła się do sprzątania łazienki. Oczywiście należało najpierw stoczyć tradycyjną batalię z babcią, która to stawała w rozkroku i oznajmiała, że nie jest jeszcze na tyle stara, żeby ktoś musiał jej usługiwać. Że co jak co, ale złapać za szmatkę to ona jeszcze potrafi, a w rękach ma o wiele więcej siły niż Marta. Po cichu należało przyznać jej rację, głośno zaś zapewnić o zwykłej chęci wypełnienia czymś czasu. A najlepiej nie dyskutować zbyt długo, tylko po prostu złapać za niezbędne akcesoria i ruszyć do pracy. Babcia najwyraźniej ostatnio oddawała się wyjątkowo energicznie twórczym zmaganiom, bo zarówno na umywalce, jak i na glazurze można było znaleźć różnokolorowe smugi. Drewniane anioły pod palcami Haliny zyskiwały życie. Kto by pomyślał, że w wieku ponad osiemdziesięciu lat starsza pani znajdzie sobie zajęcie, które pochłonie ją bez reszty, będzie sprawiało mnóstwo radości i stanowiło cudowne wypełnienie zbyt dużej ilości wolnego czasu? Marta, odkąd pamiętała, zawsze widziała babcię z różańcem lub książką. Do pewnego momentu była więc przekonana, że babcia niczego innego do rąk nie bierze, tylko żywoty świętych. Jakie było jej zdziwienie, gdy któregoś razu zajrzała na tytułową stronę czytanej akurat przez babcię książki. Kościół wzywał wręcz do bojkotu zarówno powieści, jak i jej ekranizacji, stawiając im zarzuty o niezgodność zarówno historyczną, jak i teologiczną. A tu proszę... – No i co tak patrzysz jak sroka w gnat – zapytała wtedy babcia, wyjmując Marcie książkę z dłoni. – Bo… no… nie przypuszczałam… – A dlaczego? – To raczej stoi w sprzeczności z tym, co uważasz… – Marta machnęła ręką. – Martusiu, dziecko ty moje kochane. Człowiek musi trzymać się kilku rzeczy naraz, to znaczy… żebyś mnie źle nie zrozumiała, nie może zamykać się na coś, co zostało przez kogoś tam zanegowane. Nie można polegać na czyjejś opinii, trzeba zawsze wyrabiać sobie własną. To tak, wiesz – Halina rozsiadła się wygodnie w fotelu, wnuczce wskazała miejsce naprzeciwko, po czym książkę schowała poza zasięg wzroku pozostałych wścibskich domowników – jakby ktoś decydował za ciebie, co właściwie lubisz, prawda? – Babciu, ja rozumiem… – Wiem, dziecko, że rozumiesz – przerwała zniecierpliwiona Halina. – Ja ci tłumaczę swój punkt widzenia, ubzduraliście sobie wszyscy, że jak stara, to już musi zakładać beret na głowę i podążać bezmyślnie za tłumem, pogrążona w modlitwie za odkupienie win własnych albo cudzych, aby tylko zastukać… co by tu nie mówić, już całkiem niedługo, do bram Piotrowych. A to tak nie jest. – Wzdychając, przejechała szczupłym palcem po poręczy fotela. – Lubię wiedzieć dużo, lubię poznać kilka punktów widzenia, zanim sobie wyrobię własny. Czy to tak trudno zrozumieć? Od tamtej chwili Marta zmieniła nieco postrzeganie seniorki rodu, zaczęła spędzać z nią

o wiele więcej czasu, przyznając w duchu słuszność utartemu od wieków banałowi, że nikogo nie wolno oceniać po pozorach. Nawet własnej rodziny. Przejechała z zadowoleniem ostatni kafelek i przyjrzała się błyszczącej czystością łazience. Przepłukawszy ścierkę, odwiesiła ją na grzejnik i wytarła dłonie. Wzrok zatrzymał się na odbiciu w lustrze. Matko kochana. Wyglądam strasznie. Przeciągnęła palcami po włosach. Kiedy ostatnio była u fryzjera? Odrosty aż się prosiły o farbę, przydługie końcówki o podcięcie. Dbałość o fryzurę ograniczyła ostatnio do umycia włosów i szybkiego wysuszenia. Ot, czasami zdarzyło jej się zahaczyć o prostownicę, żeby ujarzmić odwijające się w niewłaściwą stronę kosmyki. Najłatwiej zaś było spleść kucyk, nisko na karku, i mieć święty spokój. I Krzysztof ją widział taką… taką… zaniedbaną. No bo jak to inaczej nazwać? Owszem, można to zaniedbanie złożyć na karb choroby, ale… Marta zmarszczyła nos. Przypomniała sobie, jak wyglądała podczas wizyty narzeczonego. Gruba, flanelowa piżama w zielone słonie, wełniane skarpety, a na to szlafrok. Dorzućmy jeszcze przetłuszczone włosy i oto rysuje się przed nami doprawdy widok zapierający dech w piersiach. Niezbyt dobrze… – Martusiu, dziecko, co ty tam do siebie rozmawiasz, chodź. Kanapki zrobiłam, zjemy sobie kolację i… może ty zostaniesz, co? Na noc? Pościelę ci w małym pokoju, po co będziesz się wieczorem tłukła… – Pójdę, babciu, zjem i pójdę. – Marta usiadła przy stole. – Coś nietęgą minę masz. – Bo… chyba trochę się zapuściłam. – A co ty za głupoty opowiadasz, ślicznie wyglądasz, tylko tyle, że blada jesteś, ale nie ma się czemu dziwić, gorączka cię jadła, kaszel. – Nie o to chodzi, włosy, paznokcie… paznokcie też nie pamiętam kiedy malowałam. – Chora byłaś. – Zaniedbałam się, nie wiadomo dlaczego. – Dziecko, nie gadaj głupot. – Talerz z kanapkami podjechał Marcie prawie pod nos. – Śliczna jesteś, młoda, to przede wszystkim, a młodość sama w sobie jest piękna. – Obawiam się, że nie wszystkim to może wystarczać. – O Krzysiu myślisz? – Yhm. – To mądry chłopak jest – Halina westchnęła nagle – tylko… tylko… – Tylko co, babciu? – No tak mi się zdaje – zakręciła się niespokojnie – że wy powinniście razem być. – Takie mamy plany. – Wracać? – Nie, absolutnie. – Marta uśmiechnęła się chytrze. – Tu niedaleko też są całkiem spore miasta, w których zapotrzebowanie na dobrych bankowców jest dość duże. Wydaje mi się, że jeszcze parę razy Krzyś tu przyjedzie i coś się uda zakombinować. – Ty z nim, Martusiu, niczego nie kombinuj. – Halina pokiwała palcem. – To mądry człowiek, powtarzam ci, a z mądrymi ludźmi najlepiej być szczerym. Musisz mówić mu wszystko, co planujesz, nie stawiaj go, broń Boże, przed faktem dokonanym. Na razie musicie razem podejmować decyzje. Później się zobaczy, ale na razie razem. – Już jakby niekoniecznie się udaje. – To znaczy?

– No jak to? Przyjechałam tu raczej wbrew jego woli, no… może jakoś strasznie mnie nie zatrzymywał… – Ufał w to, co robisz. – Niech ufa dalej. – Marta mrugnęła okiem, zabierając ze stołu talerze i kubki po herbacie, tym razem szczęśliwie bez rumu. Posprzątała po kolacji, przetarła blat, schowała deskę do krojenia i cmoknęła babcię w policzek. – Bierz ten czosnek i pamiętaj, co ci mówiłam… – Tak, wiem, z wodą, bo wraca. – Właśnie. – Halina się uśmiechnęła. Docisnęła wnuczce szalik, nasunęła czapkę bardziej na czoło i przytuliła mocno. – Spaceruj dużo, to też poprawia odporność, zwłaszcza że teraz jodu najwięcej w roku. – Znaczy w powietrzu. – Marta schowała słoik z czosnkową miksturą do torby. Oby się tylko dziadostwo nie wylało, bo trzeba będzie kupić nową. – No. I pamiętaj… To mądry człowiek. * Mądry i dobry człowiek tymczasem siedział w fotelu i pstrykał zupełnie bezmyślnie pilotem z kanału na kanał. Obok na ławie stała butelka piwa, opróżniona prawie do połowy. Krzysztof raz na jakiś czas zahaczał o nią wzrokiem, zastanawiając się, gdzie podziało się jego zamiłowanie do nieco szlachetniejszych trunków. Gdy mieszkali razem, on zazwyczaj raczył się do kolacji kieliszkiem wytrawnego wina, a Marta sączyła niespiesznie ni mniej, ni więcej, tylko właśnie piwo. Krzysztof krzywił się z niesmakiem, obiecując sobie w duchu, że będzie musiał popracować nad zmianą upodobań przyszłej żony. W jego marzeniach kolacje lub obiady miały wyglądać dostojnie, elegancko. Obiad podany na dużych talerzach, na stole obowiązkowo butelka wina, kieliszki, może świece. Oni oboje ubrani schludnie, rozmawiają sobie po cichu o sprawach codziennych, prowadząc kulturalną i ożywioną rozmowę. W późniejszym okresie wolne miejsca przy stole miały zająć dzieci, spokojne i ciche… Na pewno nie takie jak siostrzeńcy Marty, którzy najchętniej ganiali po całym domu, rozwalając z wrzaskiem wszystko, co tylko napotkali na swojej drodze. Tajfun po prostu. Siejący zniszczenie i pozostawiający po sobie totalne zgliszcza. W życiu Krzysztofa nie było miejsca na zgliszcza. Przyszłość wyglądała dokładnie tak, jak przeszłość. Jego własna przeszłość. Mimo że w pewnym okresie, ściślej rzecz biorąc w okresie dojrzewania, pokusił się o kontestację, nie trwała ona długo i wspominał ją raczej jako żałosne próby wyrwania się z systemu, w którym w gruncie rzeczy było mu całkiem wygodnie. A przede wszystkim systemu, do którego pasował. Kancelaria Bakunik i Partnerzy miała genialną kondycję, od kiedy Krzysztof pamiętał, ba, miał w tej kancelarii zagwarantowaną posadę już w momencie rzucenia pierwszego spojrzenia na świat. Mętne i widzące jeszcze niewiele, należało jednakowoż do osoby wyjątkowo korzystnie urodzonej, osoby mającej ojca prawnika, matkę lekarkę i… właściwie żadnej konkurencji. Krzysztof pozostał jedynakiem. Przez całe swoje młode życie nie wiedział, co znaczy słowo „brak”. Oni zawsze opływali w dostatki, zmieniał się ustrój, zmieniały trendy, prezydenci, pod dachem zaś dużego domu z ogrodem czas stał w miejscu. Do stołu zawsze podawała Bogusia, którą do pewnego momentu uważał za swoją matkę. Musiała nią być, ponieważ spędzała z nim

większość czasu, jako kilkulatek przebywał zawsze w jej pobliżu, w kuchni, gdy piekła ciasta, w pokojach, gdy sprzątała. Natomiast smukła pani, która pojawiała się w jego sypialni wieczorami i czytała mu cichym i łagodnym głosem jakąś bajkę, a następnie składała mu na czole pachnący pocałunek, nijak nie pasowała do wizerunku mamy. Jak się później ku jego niezmiernemu zdziwieniu okazało, hm, właśnie ona nią była. Krzysztof przechylił butelkę, odstawił już pustą na stolik i beknął głośno. Co to się z nim porobiło? Gdzie ten wyjątkowo ułożony chłopiec, nad którego edukacją i manierami matka niestrudzenie pracowała przez tyle lat? Czyżby wyparował? Czy na chwilę tylko schował się gdzieś w proteście przeciwko nieobecności Marty? Nie lubili jej. Nie polubili od pierwszego razu, ba, co się im właściwie dziwić, kiedy Krzysztof sam jej nie lubił. Głośnej, krzykliwej, ciekawskiej i takiej… pełnej życia. Marta potrafiła stać na deszczu z zamkniętymi oczami i pozwalać kroplom spływać łagodnie po twarzy. Nie patrząc na ubranie, wdeptywała w kałuże, bo akurat z kimś się zagadała. Notorycznie gubiła wszystko, a to rękawiczki, a to parasol, a to wreszcie torebkę ze wszystkimi dokumentami. Pamiętał ten dzień, przybiegła do domu blada jak śmierć, krzycząc, że ją okradli. Po usłyszeniu kilku pytań zaczęła się plątać w zeznaniach i przyznała wreszcie zarumieniona, że zaczytała się po prostu i zostawiła torebkę na przystanku. Krzysztof zaczął już przybierać mentorski ton, kiedy to rozdzwonił się telefon. Jego telefon. Podszedł do okna i uchylił lekko zasłonę. Świat cały w bieli, biały cały świat… ładnie jest. I w bieli też gdzieś są anieli. Zmarszczył brwi, słowa piosenki kołatały mu się w głowie, ale nie był w stanie sobie przypomnieć, gdzie ją słyszał i jak właściwie dokładnie brzmiała. Marta też miała swojego anioła. Na pewno. Ten anioł zadzwonił wtedy na jego komórkę i oznajmił miłym głosem starszej pani, że oto została znaleziona torebka. Pani bardzo przeprasza, ale musiała do tej torebki zajrzeć, żeby sprawdzić, do kogo należy i pod jaki ewentualnie adres mogłaby zgubę dostarczyć. Co ciekawe, pani mieszkała zaledwie dwa bloki od nich. Krzysztof wrócił na fotel, oparł się i zamknął oczy. Nikt nie miał tyle szczęścia. Gdyby to on gdzieś coś zostawił, prędzej jakiś uczynny znalazca zrobiłby pożytek z jego karty, ewentualnej gotówki w portfelu i wszystkich dobrodziejstw, które Krzysztof nosił przy sobie. A torba na laptopa była dość pojemna. Westchnął. Marta miała beztroski stosunek do życia. Tak mu się przynajmniej wydawało. Teraz zastanawiał się niejednokrotnie, czy za decyzją wyjazdu nie stał raczej jej prawdziwy charakter, częściej Krzysztof dochodził do wniosku, że beztroska była raczej pozorowana. A co kryło się pod pozorami…? Niechętnie podniósł się do telefonu, spojrzał na wyświetlacz z nadzieją, że dzwoni Marta. Hm, też na M… – Dobry wieczór, mamo – przywitał się tak, jak lubiła. – Witaj, synu. Mam propozycję i wiem, że jej nie odrzucisz. – Od ciebie? Absolutnie. Usłyszał jej cichy śmiech. – Pochlebco, doskonale wiesz, jak ugłaskać własną matkę. – Doskonale wiem, jaka jest prawda, a że pochlebstw w niej raczej nie ma, więc… – Dobrze, już dobrze. – Najwyraźniej uznała, że wymaganym grzecznościom stało się zadość. – Przyjdź do nas jutro na obiad. Około czternastej, jak zwykle. Bogusia obiecała upiec piernik. Co prawda to nie święta, ale stwierdziła, że za piernikiem przepadasz, więc mimo moich protestów twoje ulubione ciasto będzie. – No i widzisz, wcale nie musisz mnie namawiać. – Roześmiał się głośno. – Dobrze się składa, bo Marta przyjeżdża jutro, ma teraz ferie, więc pobędzie kilka dni.

Cisza w słuchawce przez chwilę kazała mu sądzić, że połączenie zostało przerwane, zerknął na wyświetlacz, jednak sekundy rozmowy odliczały się bez żadnych zakłóceń. – Halo? – powiedział niepewnie. – Jestem, jestem. – Dobiegło go westchnienie. – No to przyjdźcie razem. Na ile dni? Na kilka? A to nie za długo? Jeszcze gotowa odzwyczaić się od tego swego morza. – Mamo, po co ten sarkastyczny ton? – Nie ma w tym ani krzty sarkazmu, Krzysztofie, jest jedynie stwierdzenie faktu. – Powiedzmy… – Nie. Nie powiedzmy. Obiecałam sobie, że nie będę się denerwować, obiecałam sobie, że nie poruszę tego tematu, ale wybacz… nie potrafię. – Głos w słuchawce zabrzmiał płaczliwie. Krzysztof zacisnął zęby. Nic się nie zmieniło, a ona doskonale pamięta, jak na niego potrafią działać jej łzy. – Mamo… – zaczął niepewnie. – Nie, synku. – Teraz już wyraźnie łkała. – Siedzisz sam jak palec, nie ma nikogo, do kogo mógłbyś otworzyć usta, nie ma nikogo, kto mógłby ci podać herbatę… – Sam również potrafię ją zaparzyć – zdążył wtrącić, zanim na dobre się rozpędziła. – Wiesz doskonale, że nie o to mi chodzi. – Po łkaniu nie zostało ani śladu, zastąpiła ją wyraźnie wyczuwalna w głosie matki złość. Zawsze to lepsze niż płacz, którego szczerze nie cierpiał, czy może się bał… Ciężko powiedzieć. – Wiem, mamo – powiedział łagodnie. – Już to przerabialiśmy. – Widocznie za mało – burknęła. Dałby sobie rękę uciąć, że siedzi teraz wygodnie w ulubionym fotelu, jedną dłonią trzyma telefon, palce drugiej zaś przesuwają się po wisiorku. – To jest niedorzeczna sytuacja, sytuacja, do której w ogóle nie powinno było dojść. Przecież niedługo ma się odbyć wasz ślub, co będzie później? Też tak będziecie mieszkać? Jedno na jednym, drugie na drugim końcu kraju? Jak ty to sobie, synku, wyobrażasz? – Mamy już plany, nie martw się, będzie dobrze – powiedział wymijająco. – To może byłbyś tak uprzejmy i o tych planach poinformował biedną matkę, która odchodzi od zmysłów, zastanawiając się, jak właściwie będzie wyglądać przyszłość jej syna? – W swoim czasie. – Chciałabym tylko tego czasu dożyć. Już nie wspominam, że we względnym spokoju. – Westchnęła. – Dobrze już, czekamy jutro na was. – Będziemy. Całuję. Pa. Odłożył telefon na stolik, zabrał do kuchni pustą butelkę po piwie i rzucił okiem na zegar. To nic. Coś się wymyśli, cokolwiek, żeby uspokoić matkę. Westchnął. Marta nie będzie zbyt szczęśliwa, gdy się dowie o planowanej wizycie. Trudno. Należy zacieśniać stosunki z przyszłą teściową. A poza tym Krzysztof miał dla swojej narzeczonej niespodziankę. Otworzył szafę i wyjął z niej sukienkę. Przyjrzał się krytycznie po raz setny chyba wcięciu w talii i znowu wzniósł oczy do nieba z niemą prośbą. Oby tylko pasowała. * – Nareszcie! – Marta rzuciła torbę i oplotła ramionami narzeczonego, wypłacając mu solidnego całusa. – No myślę – mruknął. Położył brodę na jej głowie i przytulił mocno. Pociągnął nosem. –

Czy ja dobrze czuję swojski zapach kiełbasy? Babcia cię uraczyła na drogę kanapkami? – Nie. – Marta odsunęła się od niego i zmarszczyła brwi. – Mówiła natomiast, że nie będzie czuć. – Czego czuć? – zainteresował się Krzysztof. Podniósł torbę i odłożył na półkę. – Czosnku. – A ty, bidulo, masz lat naście, za to nie masz bladego pojęcia, że to paskudztwo wydziela zapach jeszcze na długo po spożyciu. Co ci zaaplikowała Halinka? Marta ściągnęła kurtkę, odwiesiła ją na wieszak i w zamyśleniu przycisnęła palcem nos. Pięknie. Nie dość, że zapuściła się strasznie – obiady i ciasta przynoszone przez wszystkich w okresie choroby i rekonwalescencji dały natychmiastowy efekt nieco większej opony w okolicy talii, a włosy przypominały dwukolorową strzechę, to jeszcze śmierdziała czosnkiem. Tak właśnie powinna prezentować się swojemu narzeczonemu po długim okresie rozstania. Co prawda włosów nie skomentował, dodatkowych kilogramów też nie… Jak by nie było, brzuch na razie miała cały czas na wdechu, gorzej będzie, jak się zapomni… Ale czosnek wyczuł. Czosnek, za którego zapachem mało kto przepadał. Marta oto uświadomiła sobie, że babciny cudowny specyfik należy natychmiast odstawić, bo po powrocie do szkoły dzieci gotowe zacząć nazywać swoją ulubioną podobno panią nie inaczej jak kiełbasą właśnie. Przysiadła na sofie. Nie dość, że będzie pachnieć palcówką, to i wyglądać jak kawał solidnego mięcha. Westchnęła. Dobrze nie jest, koronki w wypatrzonej sukni ślubnej mogą najzwyczajniej w świecie nie wytrzymać i w trakcie składania przysięgi małżeńskiej popękać w cholerę. – Nie martw się, nie czuć aż tak bardzo. – Krzysztof przyciągnął ją do siebie i pocałował, zupełnie nieświadomy, że jego kobieta myślami jest już w kluczowym momencie swego życia. Że czosnek dawno wyparował jej z głowy, na to miejsce zaś powrócił dobry, stary problem, do którego Marta już dawno powinna się przyzwyczaić. Problem nadprogramowych kilogramów. Pocałunki narzeczonego i jego pełne zaangażowanie w pozbawienie Marty czym prędzej wszystkich sztuk odzieży odsunęły na chwilę mroczne widmo pękającej sukienki i wystawienie panny młodej na pośmiewisko. Przyszła oblubienica chwilowo skoncentrowała się na długo wyczekiwanym dotyku. Lekkie muśnięcie jej skóry przez palce Krzysztofa powodowało dreszcz, za którym tak bardzo tęskniła. Na który tak bardzo czekała. Nagle przestawał liczyć się wygląd, liczyło się tu i teraz, gdy leżeli splątani i tak bardzo głodni siebie. – Nie wychodzę już dzisiaj z łóżka. – Marta podciągnęła kołdrę pod samą brodę i wtuliła się w poduszki. – Nie wychodzę. Zepsułeś mnie na amen. Krzysztof wsparł się na łokciu, drugą dłonią przeczesywał delikatnie włosy Marty, rozsypywał je po poduszce, zbierał z powrotem. – Chwilę odpoczniesz, a później znowu spróbuję cię popsuć. – Nagle zmarszczył brwi, tak jakby przypominając coś sobie, odchrząknął lekko i spojrzał niepewnie na Martę. – Chyba jednak będziemy musieli wyjść… – Proszę, nie dzisiaj. – Przybrała błagalny ton. – Jutro, pojutrze, Krzyś, ja przecież jeszcze nie wyjeżdżam, zostanę na kilka dni. Dzisiaj poleżmy sobie w łóżku. Marta usiadła, energicznie założyła włosy za ucho i zaczęła go przekonywać: – Popatrz, zamówimy pizzę, wiem, że nie za bardzo lubisz, ale dla ciebie możemy wziąć sałatkę, wpakujemy się z jedzeniem do łóżka, włączymy jakiś film albo operę… cokolwiek tam będziesz chciał. Ja otworzę sobie piwo, ty usiądziesz z kieliszkiem wina… – Nachyliła się i pocałowała go mocno. – Od czasu do czasu będziemy się kochać… – Pomiędzy kartonami po pizzy – mruknął jej w usta.

– Czy to nie romantyczne? – Bardzo. – No więc zaklepane. Dzisiaj zróbmy sobie totalne nicnierobienie. – To dopiero później. – Krzysztof podrapał się w głowę i oznajmił bez zbędnych wstępów: – Jak wrócimy z obiadu u moich rodziców. Oklapła. Zupełnie jakby była wielkim balonem przekłutym błyskawicznie sporej średnicy igłą. Rodzice Krzysztofa. Antypatia pani doktor była całkowicie odwzajemniona. Martę może nie tyle mierziła osoba przyszłej teściowej i bezustanne, wyjątkowo wysublimowane docinki, na które pozwalała sobie z wyraźną przyjemnością. Dużo trudniej było znieść atmosferę wyniosłości, otaczającą gospodarzy pięknej willi na obrzeżach miasta. Ilekroć przyjeżdżali tam z Krzysztofem, Marta zastanawiała się, jak właściwie wyglądało jego dzieciństwo, przyglądała się nieskazitelnym dekoracjom jasnych salonów i nie potrafiła wyobrazić sobie w tym otoczeniu żadnego dziecka. Jakkolwiek grzeczne było. Nie mogła sobie wyobrazić zabawek porozrzucanych między dębowymi meblami, obitymi jasną, drogą materią. Gdy go kiedyś zapytała, odpowiadał, że miał swój pokój, a w nim całą stertę klocków i samochodzików. Wzruszeniem ramion zbył kolejne pytanie o to, czy kiedykolwiek bawił się w którymś z salonów, nie było to dla niego istotne. Cały dom Krzyśka, od piwnic po strych, sprawiał wrażenie lodowatego szczytu elegancji w najdoskonalszej z wyszukanych form. Jego właściciele również. Pan mecenas, szczupły, zadbany, oraz pani doktor, gładka i wiotka w swoich wytwornych kreacjach, sprawiali, że Marta czuła się w ich towarzystwie wyjątkowo niezręcznie. Delikatne uśmiechy i spojrzenia rzucane w jej kierunku zdawały się tylko potwierdzać podejrzenia, że mają przyszłą synową za wielką pomyłkę ich ukochanego Krzysia. Popatrzyła teraz na niego smętnie. – Nie mam się w co ubrać. Wzięłam ze sobą dżinsy, dresy i luźne ciuchy. Nie planowałam żadnego bankietu. – Wzruszyła ramionami. – Oszalałaś. To nie bankiet, tylko obiad. – Krzyś, w twoim domu do niedzielnego obiadu mama zakłada perły Akoya, równowartość moich trzech wypłat – zauważyła przytomnie. – Nie spodziewaj się więc, że stosowne będzie ubranie się w dżinsy i sweter. Nawet Bogusia w niedzielę wyciąga z szafy swoje najlepsze sukienki. – Sukienka! – Krzysztof uderzył się dłonią w czoło, wyskoczył z łóżka, założył bokserki i wybiegł z sypialni. Po chwili wrócił, trzymając w dłoni wieszak i uśmiechając się triumfalnie. – Zapomniałem, mam dla ciebie prezent. Skoro nie chcesz założyć spodni, proszę bardzo, oto wyszukana alternatywa, która wpadła mi reklamą w oko podczas przekopywania Internetu. Wyciągnął w jej kierunku czarną sukienkę stylizowaną na modę z lat sześćdziesiątych, z dopasowaną górą i rękawem trzy czwarte, oraz rozkloszowaną, szeroką spódnicą w kwiaty, większe na dole, zmniejszające się stopniowo ku górze, by przy pasku zupełnie zniknąć. Marta spojrzała na narzeczonego z zachwytem w oczach. – Cudna! – To na co czekasz, biegnij, zakładaj i dzisiaj nie trzeba ci będzie żadnych pereł, będziesz lśnić niczym… – Coco Chanel. – Roześmiała się głośno, w duchu powtarzając zaklęcie: „Obym się zmieściła, obym się tylko zmieściła, dobry Boże, spraw, żebym wlazła w to cudo i się dopięła”. Wbrew protestom Krzyśka zamknęła łazienkę na głucho, nabrała głęboko tchu i odsunąwszy zamek sukienki, zaczęła ją powoli naciągać, biodra przeszły, ręce się mieszczą,

teraz tylko dopiąć. Raz za razem łapała malutki suwak, próbując bezskutecznie przemieścić go w górę. Nic z tego. Zerknęła na drzwi… Wystarczyłoby poprosić o pomoc… ale… Zagryzła wargi. Krzysztof napoci się przy jej zapinaniu, wreszcie stwierdzi, że trzeba będzie zamówić większą. Niedoczekanie. Spojrzała z determinacją na śliczne kwiaty, złapała ręcznik, wytarła spocone dłonie. Tak, ręcznik to niegłupi pomysł, nie musi trzymać tego malutkiego zamka palcami, może przecież ręcznikiem! Wciągnęła brzuch… Pizza, dam ja ci pizzę, głupia kobieto, i jeszcze do tego piwo, niedzielny obiad niech się składa z brokułów na parze, a przed tym obowiązkowo szklanka wody… i powoli przesuwała oporny zamek ku górze. Wreszcie odetchnęła z ulgą. Aczkolwiek niezbyt głęboko. Z lustra patrzyła na nią kobieta do złudzenia przypominająca ceramiczne figurki na pozytywkach, nienaturalnie wyprostowane, odchylone pod dziwnym kątem, ale w swej nienaturalności całkiem ładne. Marta uśmiechnęła się z zadowoleniem. Zawiązała jeszcze pasek i wymaszerowała z łazienki. Krzysztof aż zagwizdał. – Wiedziałem, że będziesz wyglądała w niej ślicznie. – Bardzo dziękuję. – Dygnęła, biorąc w palce skraj spódnicy. – Obróć się. – Zakręcił dłonią. – No pię… Marta…? – Coś nie tak? – Ręcznik to po co? – Jaki ręcznik? – Marta zmarszczyła brwi. – No ten mały, do rąk. – Gdzie? – W sukience, kochanie, w sukience. – Krzysztof podszedł i zaczął majstrować przy suwaku. – Zostaw! – krzyknęła. – No jak zostaw. – Odsunął się nieznacznie. – No jak zostaw, wjechał ci w zapięcie. Co, chcesz iść z ręcznikiem? Litości, daj, tylko odsunę. – Na jakiej wysokości? – A jakie to ma znaczenie, kobieto, ręcznik masz w sukience! – To go wytnij! – Marta nie wyobrażała sobie ponownej walki. – Wystarczy odpiąć, wyciągnąć i zapiąć z powrotem. – Krzysiek zmarszczył brwi. – Nie trzeba niczego ciąć. – Takie proste, odpiąć, wyciągnąć i zapiąć. Nie. – Ruszyła do kuchni, a po chwili wręczyła mu słusznych rozmiarów nożyce. – Wytnij. – Ale… – Nie ma ale, Krzyś. Jeśli chcesz, żebym szła w tej sukience, tnij. W samochodzie zdała sobie sprawę, że chyba o wiele lepszym rozwiązaniem byłoby założenie dżinsów. Trudno, mogłaby zjeść obiad w kuchni, ale przynajmniej dałaby radę cokolwiek zjeść. Przede wszystkim dałaby radę normalnie siedzieć. Odgięła oparcie fotela maksymalnie do tyłu i połowę drogi przebyła w pozycji półleżącej. – Witajcie, kochani. – Bogusia otworzyła im drzwi. – Wchodźcie, wchodźcie, bo zimno. Pani Martusiu, proszę, Krzysiu… – Cmoknęła wychowanka w policzek. – Ślicznie wyglądacie. Od razu zapraszam do jadalni, mama i tata czekają, są też państwo Drawisz z córką. Marta zarejestrowała nieznaczne skrzywienie ust narzeczonego, ale nie miała ani chwili,