1
15 sierpnia - kolejny dzień z bezchmurnym, rozpalonym do białości niebem.
Powietrze, którego nie mącił najlżejszy nawet wietrzyk, było tak nasycone wilgocią, iż
zdawało się, że można w niej pływać.
Prognoza pogody, w wiadomościach nadanych o szóstej, a następnie o jedenastej, nie
była optymistyczna. Wszystko wskazywało na to, że to dopiero początek. Podczas długich,
leniwych dni lata fala upałów nękająca od dwóch tygodni rejon Waszyngtonu stała się
prawdziwym tematem dnia.
Senat przerwał posiedzenia aż do września, tak więc na Kapitolu życie toczyło się
jakby w zwolnionym tempie. Prezydent odpoczywał w Camp David przed męczącą podróżą
do Europy. Polityka jak zwykle nadawała ton życiu miasta, ale tak naprawdę Waszyngton
opanowali turyści i uliczni sprzedawcy.
Tuż przed Smithsonian popisywał się jakiś mim, spoceni ludzie tłumnie zatrzymywali
się bardziej dla złapania oddechu niż dla złożenia hołdu sztuce. Piękne letnie suknie kleiły się
do wilgotnych ciał, a dzieciaki natarczywie domagały się lodów. Młodzi i starzy podążali do
Rock Creek Park, aby skorzystać z cienia i wody, które chroniły przez nieznośnym żarem.
Chłodzące napoje pochłaniane były litrami, a piwo i wino w nie mniejszych ilościach, choć
może nieco bardziej dyskretnie. Butelki znikały natychmiast, kiedy w pobliżu pojawiała się
ochrona parku. Podczas niezliczonych pikników i przyrządzanych na powietrzu posiłków
ludzie ociekali potem, spalali hot dogi i przyglądali się maluchom raczkującym na trawie.
Matki krzykliwie upominały dzieci, aby nie zbliżały się do wody, nie biegały w pobliżu drogi
lub wyrzuciły trzymany w ręku kamień czy kij. Muzyka z przenośnych odbiorników
radiowych była jak zwykle głośna i agresywna, a „gorące nagrania”, jak nazywali je disc
jockeye, podnosiły i tak już wysoką temperaturę.
Studenci w małych grupkach przysiadali na kamieniach tuż nad strumykiem i
zawzięcie dyskutowali na temat losów świata, inni młodzi ludzie wylegując się na trawie
zdawali się bardziej zainteresowani własną opalenizną. Ci natomiast, którzy mieli
wystarczająco dużo czasu i benzyny, uciekali na plażę lub w góry. Kilku znalazło nawet w
sobie tyle energii, aby urządzić zawody w rzucaniu frisbie, i rozebrani do szortów
demonstrowali wspaniale opalone torsy.
Młoda, niezwykle urodziwa dziewczyna siedziała pod drzewem, szkicując coś od
niechcenia. Jeden z graczy, bezskutecznie usiłując zwrócić jej uwagę na swoje bicepsy - efekt
pracy ostatnich sześciu miesięcy - wybrał skuteczniejszą, jak się zdaje, metodę i oto
szybujący w powietrzu dysk wylądował z plaśnięciem na bloku rysunkowym dziewczyny.
Kiedy podniosła głowę zagniewana, tuż nad sobą ujrzała skruszoną twarz winowajcy.
- Przepraszam. Wyleciał mi z rąk - tłumaczył się.
Dziewczyna odgarniając z twarzy kaskadę czarnych włosów podała mu dysk.
- W porządku - powiedziała i nawet nie spojrzawszy na niego, powróciła do
przerwanego zajęcia.
Młodość rzadko się jednak poddaje. Przykucnąwszy więc przy dziewczynie, z
zainteresowaniem przyglądał się jej szkicom. O sztuce miał bardzo blade pojęcie, ale jakie to
w końcu miało znaczenie. Hej, to naprawdę dobre. Gdzie studiujesz?
Przejrzała zamiary natręta i już chciała go spławić, kiedy zauważyła jego uśmiech -
musiała przyznać, że był doprawdy zniewalający.
- W Georgetown.
- Nie żartuj! Ja też. Prawo.
- Rod! Gramy czy nie? - dobiegł głos zniecierpliwionego partnera.
- Często tu przychodzisz? - zapytał Rod, ignorując przyjaciela.
Dziewczyna miała ogromne brązowe oczy. Nigdy jeszcze takich nie widział.
- Od czasu do czasu.
- Może byśmy...
- Rod, chodźże wreszcie.
Rod spojrzał na spoconego, nieco otyłego przyjaciela, po czym znowu w chłodne
brązowe oczy dziewczyny i nie miał już wątpliwości, jakiego dokona wyboru.
- Później, Pete - zawołał i niedbałym ruchem wyrzucił frisbie wysoko w powietrze.
- Koniec gry? - zapytała dziewczyna, przyglądając się lotowi krążka.
Uśmiechnął się od ucha do ucha i dotykając nieśmiało jej włosów powiedział: - To
zależy.
Pete głośno złorzecząc rzucił się w pogoń za dyskiem. Dopiero co zapłacił za niego aż
sześć dolców. Omal nie wpadł na psa i cały czas śledząc lot krążka, w nadziei że nie wyląduje
on w strumieniu, zbiegł po zboczu. Skórzane sandały, które miał na nogach, kosztowały go
znacznie więcej. Tymczasem frisbie najwyraźniej leciał wprost do wody, co widząc Pete
zaczął głośno kląć, nie licząc się już ze słowami. Dysk uderzywszy w drzewo nagle jednak
zmienił kierunek i poszybował w zarośla. Zlany potem Pete, myślami już przy zimnym
mooseheadzie, rzucił się w plątaninę krzewów.
Nagle serce mu zamarło, a krew uderzyła do głowy. Zanim przyszedł do siebie,
gwałtownie zwymiotował zjedzony niedawno lunch składający się z prażynek i dwóch
hotdogów.
Jego frisbie wylądował zaledwie o kilka centymetrów od brzegu strumienia. Nowiutki,
czerwony, lśnił na śnieżnobiałej dłoni, która zdawała się podawać Pete'owi zgubę.
W krzakach leżała Carla Johnson, dwudziestotrzyletnia studentka szkoły
dramatycznej, w wolnych godzinach dorabiająca jako kelnerka. Jakieś dwanaście do piętnastu
godzin wcześniej została uduszona humerałem∗1
.
Detektyw Ben Paris skończywszy raport o zabójstwie niejakiej Johnson, pełen
ponurych myśli usiadł przy biurku. Pisząc na maszynie jedynie dwoma palcami, ale za to z
szybkością karabinu maszynowego, zanotował wszystkie związane ze sprawą fakty. Teraz
ponownie je odtwarzał. To nie był napad o podłożu seksualnym czy rabunkowym. Pod ciałem
ofiary znaleziono torebkę z kwotą dwudziestu trzech dolarów i siedemdziesięciu sześciu
centów oraz plastikową Mastercard, a na palcu zamordowanej wciąż tkwił okazały pierścień z
opalem, wartości co najmniej pięćdziesięciu dolców. Żadnego więc motywu, żadnych
podejrzeń. Absolutnie nic.
Ben i jego partner spędzili całe popołudnie przesłuchując rodzinę ofiary. Wyjątkowo
wredna robota, pomyślał. Konieczna, ale wredna.
Za każdym razem otrzymywali te same odpowiedzi. Carla chciała zostać aktorką.
Studia całkowicie ją pochłaniały, co nie znaczy, że nie spotykała się z chłopcami. Jednak
zawsze były to tylko przelotne znajomości. Miała bardzo wygórowane ambicje, niestety nigdy
ich nie zrealizowała.
Ben ponownie zaczął przeglądać raport i zatrzymał się przy narzędziu zbrodni.
Używany przez księży humerał. Przypięta była do niego kartka. Kiedy detektyw przybył na
miejsce zbrodni, uklęknął, aby ją przeczytać.
„Grzechy są jej odpuszczone.”
- Amen - wyszeptał Ben i głęboko westchnął.
Była spokojna wrześniowa noc. Zegar dawno już wybił pierwszą, kiedy Barbara
Clayton, skracając sobie drogę, szła przez trawnik tuż przy katedrze w Waszyngtonie.
Powietrze było ciepłe, a niebo skrzyło się milionem gwiazd. Kobieta zdawała się jednak
zupełnie tego nie dostrzegać. Idąc mówiła do siebie, wyraźnie zagniewana. Już ona się rano
rozprawi z tym przeklętym mechanikiem o lisiej twarzy. Da mu popalić! Co za drań! Dobrze,
że ma już tylko kawałek do przejścia. Niestety rano będzie musiała jechać do pracy
autobusem! Ten sukinsyn drogo jej za to zapłaci!
1∗
Humerał - w liturgii rzymskiej biała lniana chusta (niekiedy z kapturem), okrywająca szyję i ramiona
księdza, wkładana pod albę.
Spadająca gwiazda przemknęła nagle po niebie, pozostawiając świetlisty ślad. Barbara
nawet tego nie zauważyła, nie zauważył również mężczyzna, który ją obserwował. Wiedział,
że tu przyjdzie. Czyż nie powiedziano mu, aby tu właśnie na nią czekał? Czyż jego głowa
nawet teraz nie pękała od siły Głosu? Został wybrany, obarczono go strasznym ciężarem, ale
chwała stanie się jego udziałem.
- Dominus vobiscum - wyszeptał i mocno ścisnął w dłoniach delikatny materiał
humerału.
Kiedy dokonał dzieła, poczuł gwałtowny przypływ siły. Jego mięśnie drżały z
podniecenia, a krew radośnie pulsowała. Był oczyszczony. A teraz również i ona. Wolno i
bardzo delikatnie powiódł kciukiem po jej czole, ustach i sercu, kreśląc znak krzyża. Szybko
udzielił jej rozgrzeszenia. Głos ostrzegł go, że wielu nie zrozumie szlachetnych pobudek jego
czynu.
Pozostawiając ciało w mroku, ruszył przed siebie; oczy lśniły mu od łez radości i
uniesienia.
- Media nas tym udupią. - Kapitan Harris walnął pięścią w gazetę rozłożoną na stole. -
Całe to sakramenckie miasto ogarnęła panika. Niech no się tylko dowiem, kto sprzedał tę
historię prasie...
Tracił panowanie nad sobą. Nie zdarzało się to często. Wprawdzie siedział za
biurkiem, był jednak gliną i to, jak twierdził, cholernie dobrym gliną. Dobry glina nie traci
panowania nad sobą.
Aby zyskać na czasie, złożył gazetę i obrzucił wzrokiem siedzących w pokoju
kolegów. Też cholernie dobre gliny, przyznał w duchu. Nie tolerowałby innych.
Ben Paris usiadł na rogu biurka, bawiąc się przyciskiem z pleksiglasu. Harris
doskonale wiedział, że kiedy Ben się nad czymś zastanawia, zawsze uważnie przygląda się
swoim dłoniom. Jest młody, pomyślał, ale dziesięć lat w służbie zrobiło swoje. Solidny
gliniarz, choć czasem trochę zbyt wielki indywidualista. Dwie pochwały za odwagę miały
swoją wymowę. Gdy Harris był mniej napięty, bawiło go nawet, że Ben wygląda jak tajniak
w wersji hollywoodzkiego scenarzysty - pociągła twarz, szczupła, ale umięśniona sylwetka,
ciemnowłosy, śniada karnacja. Włosy, gęste i trochę za długie jak na klasyczną fryzurę, na
pewno wyszły spod ręki jednego z najlepszych fryzjerów w Georgetown. Jasnozielone oczy
patrzyły badawczo i przenikliwie.
Tuż obok siedział Ed Jackson, partner Bena. Jego ponad dwumetrowy wzrost i
studziesięciokilogramowa waga budziły powszechny respekt. Broda była gęsta i tak ruda jak
kędzierzawe włosy na głowie, a oczy niebieskie i przyjazne. Z odległości pięćdziesięciu
jardów policyjną spluwą potrafił zrobić dziurę wielkości dwudziestopięciocentówki.
Harris odłożył na bok gazetę, lecz nie usiadł.
- A więc co macie?
Ben bawił się przyciskiem, przerzucając go z ręki do ręki. Po chwili go odłożył.
- Poza budową ciała i kolorem włosów ofiary nie miały ze sobą nic wspólnego.
Żadnych wspólnych znajomych, żadnych wspólnie odwiedzanych miejsc. O Carli Johnson
wiesz już wszystko. Barbara Clayton pracowała w sklepie z konfekcją. Rozwiedziona,
bezdzietna. Rodzina mieszka w Marylandzie. Środowisko robotnicze. Była z kimś związana
jakieś trzy miesiące temu. Sprawy się jednak skomplikowały. On wyjechał do Los Angeles.
Sprawdzamy go, lecz wygląda na to, że jest czysty. - Sięgnął do kieszeni po papierosa,
chwytając wymowne spojrzenie partnera.
- To już szósty - rzucił mimochodem Ed. - Ben próbuje zejść poniżej paczki dziennie -
wyjaśnił i sięgnął po raport.
- Clayton spędziła wieczór w barze na Wisconsin. Coś w rodzaju babskiego wieczoru
z przyjaciółką, która z nią pracuje. Według tej przyjaciółki Clayton wyszła około pierwszej.
Jej samochód znaleziono zepsuty kilka przecznic dalej. Wygląda na to, że miała problemy z
przekładnią. Najwidoczniej postanowiła przejść ten kawałek na piechotę. Jej mieszkanie
znajduje się zaledwie pół mili dalej.
- Jedyne, co łączy ofiary, to płeć, jasna karnacja i blond włosy. Ben wciągnął głęboko
w płuca dym, po czym delikatnie go wypuścił. Zostały zamordowane.
Na jego terenie, pomyślał Harris, i potraktował to jak osobiste wyzwanie.
- Narzędzie zbrodni: używana przez księży szarfa.
- Humerał - poprawił go Ben. - To powinno ułatwić nam zadanie. Ten facet używa
najlepszego, jedwabnego.
- Tu na pewno go nie kupił - wtrącił Ed. - W każdym razie nie w tym roku.
Sprawdziliśmy każdy sklep z dewocjonaliami, każdy kościół. Wpadliśmy na trop trzech
miejsc, gdzie używa się właśnie takich.
- Tekst, który morderca pozostawiał przy zwłokach, pisany jest na papierze dostępnym
w każdym najmniejszym nawet sklepiku - dodał Ben.
- Jednym słowem, nie macie nic.
- Jednym słowem - Ben znowu zaciągnął się dymem - nie mamy nic.
Harris w milczeniu obserwował swoich współpracowników. Mógłby zażądać, aby Ben
zaczął nosić krawat, a Ed przystrzygł brodę. Ale przecież nie o to w końcu chodziło. To byli
jego najlepsi ludzie. Paris, przy dużym uroku osobistym i pozornej niefrasobliwości, miał
instynkt lisa, a umysł przenikliwy i ostry jak brzytwa. Jackson był uosobieniem sumienności i
dokładności, jakie spotkać można jedynie u starej panny. Ta ponura sprawa przypominała
skomplikowaną układankę, a Jackson sprawiał wrażenie, jakby nigdy nie był zmęczony
dopasowywaniem jej elementów.
Harris poczuł dym z papierosa i przypomniał sobie, że zrezygnował z palenia dla
własnego dobra.
- Jeszcze raz porozmawiajcie ze wszystkimi - zwrócił się do policjantów. - Chcę mieć
dokładny raport o tym chłopaku Clayton oraz listę klientów sklepów z dewocjonaliami. -
Znów spojrzał na gazetę. - Chcę mieć tego typa.
- Księdza - mruknął Ben, przebiegając wzrokiem po nagłówkach. Prasa zawsze lubi
jakoś nazywać psychopatów.
- I poświęca im dużo uwagi - dodał Harris. - Zdejmijmy go więc z tych nagłówków i
wsadźmy za kratki.
Doktor Teresa Court, zmęczona nocnym ślęczeniem nad papierami, popijała kawę i
przeglądała prasę. Mijał tydzień od drugiego już morderstwa, a „Ksiądz”, jak go nazywała
prasa, wciąż pozostawał na wolności. Wcale nie uważała, aby czytanie o nim było najlepszym
sposobem, by rozpocząć dzień, ale to względy zawodowe ją do tego skłaniały. Nie mogła się
pogodzić ze śmiercią tych dwóch młodych kobiet, ale musiała analizować fakty i stawiać
diagnozy. Takiej właśnie pracy się poświęciła. Jej życie zawodowe to nieustanny kontakt z
cudzymi problemami, cierpieniem i frustracją. Chciała więc, aby przynajmniej jej prywatny
świat był prosty i uporządkowany. Wzrastała w dobrobycie, wśród rzeczy pięknych i ludzi
wykształconych. Było więc zupełnie naturalne, że na ścianie miała sztych Matisse'a, a na stole
kryształ Baccarata. Właściwie odpowiadały jej raczej czyste linie i pastele, ale od czasu do
czasu chętnie wybierała coś bardziej ekstrawaganckiego, jak na przykład ten abstrakcyjny
obraz olejny nad biurkiem, uderzający dynamizmem i jaskrawymi barwami. Doskonale
godziła ze sobą zarówno potrzebę surowości, jak i łagodności. Być zadowoloną, i to w każdej
sytuacji, to jedno z najważniejszych zadań, które przed sobą stawiała.
Kawa wystygła, więc odsunęła ją na bok. Po chwili to samo zrobiła z leżącymi tuż
przed nią papierami. Szkoda, pomyślała, że tak mało wie o mordercy i jego ofiarach i że nie
zna wszystkich szczegółów tej okropnej sprawy. Zaraz jednak przypomniała sobie stare
powiedzenie, że z życzeniami należy być ostrożnym, ponieważ czasami lubią się spełniać.
Rzuciwszy okiem na zegarek, szybko podniosła się zza biurka. Nie miała już czasu
zastanawiać się nad całą tą historią. Czekali na nią pacjenci.
Miasta we wschodniej części Stanów najpiękniejsze są jesienią. Lato zamienia je w
rozżarzoną do białości pustynię, zima topi w błocie i szarości, za to jesień obdarza
niezwykłym bogactwem kolorów i jakimś dziwnym dostojeństwem.
O drugiej nad ranem w pewien chłodny październikowy dzień Ben Paris nagle obudził
się. Nie potrafił zrozumieć, co przerwało jego tak ciekawie zapowiadający się sen z trzema
blondynkami w roli głównej. Wstał i nago przeszedł do szafy po papierosy. Dwudziesty
drugi, policzył w duchu.
Zapalił czekając, aż znany, gorzki smak wypełni usta, po czym udał się do kuchni
przygotować sobie kawę. Włączył świetlówkę przy kuchence i rozejrzał się uważnie za
karaluchami. Nie zauważył, aby cokolwiek pomknęło w stronę szpar. Zapalił gaz pod
czajnikiem i pomyślał, że ostatnia dezynsekcja okazała się skuteczna. Sięgając po filiżankę,
odsunął na bok pocztę z dwóch dni, która wciąż czekała na otwarcie.
W ostrym świetle kuchennym twarz Bena była zacięta, wręcz złowroga. Smukłość
jego ciała graniczyła z chudością, która robiłaby jeszcze większe wrażenie, gdyby nie
delikatny zarys mięśni. Nagle zaczął myśleć o morderstwie. Sama kawa na pewno by go nie
otrzeźwiła. Ale kiedy umysł już funkcjonował, ciało natychmiast za nim podążało.
Systematyczne treningi zrobiły swoje. Chudy bury kot skoczył na stół: bacznie przyglądał się,
jak Ben pije kawę i pali papierosa. Po czym widząc jego roztargnienie, całą swoją uwagę
skupił na wieczornej misce mleka i rozpoczął ceremonię mycia.
Od tego popołudnia, gdy odnaleziono pierwszą ofiarę, nie poczynili żadnych istotnych
postępów w wykryciu mordercy. Kiedy wydawało się, że natrafili wreszcie na coś, co mogło
być nitką wiodącą do kłębka, trop szybko okazywał się fałszywy.
Ślepy zaułek, pomyślał Ben. Nic, kompletnie nic. W ciągu miesiąca odnotowano
wprawdzie pięć przypadków zgłoszenia się rzekomych morderców, ale wszyscy okazali się
psychopatami, którzy za wszelką cenę chcieli zwrócić na siebie uwagę.
Minęło dwadzieścia sześć dni od drugiego morderstwa, a oni wciąż tkwili w punkcie
zerowym. Ben zdawał sobie sprawę, że w miarę upływu czasu ślady ulegają coraz większemu
zatarciu. Kiedy dla prasy sprawa przestała być tematem dnia, ludzie jakby zaczęli odzyskiwać
spokój. Benowi wcale się to nie podobało. Przypalając kolejnego papierosa, pomyślał, że tak
właśnie wygląda cisza przed burzą. W zamyśleniu wyjrzał przez okno w chłodną, rozjaśnioną
przez księżyc noc.
Doug's znajdował się zaledwie pięć mil od mieszkania Bena. Ten niewielki klub
kończył właśnie swoją działalność. Światła w pomieszczeniach były już wygaszone, muzycy
opuścili lokal, a w powietrzu unosił się zapach rozlanego alkoholu. Francie Bowers wyszła
tylnym wyjściem, narzucając na siebie sweter. Bardzo bolały ją nogi. Chociaż przed wyjściem
zmieniła obuwie na wygodne tenisówki, po sześciu godzinach chodzenia na wysokich
obcasach zupełnie nie czuła palców u stóp. Jednak sute napiwki pozwalały zapomnieć o bólu.
Praca kelnerki roznoszącej drinki wymagała ustawicznego ruchu, lecz jeśli dziewczyna miała
zgrabne nogi, a tak właśnie było w jej przypadku, zawsze otrzymywała hojne napiwki.
Jeszcze kilka nocy takich jak ta, pomyślała Francie, i w końcu może będzie w stanie
zapłacić za małego volkswagena, o którym bezustannie marzyła. Nigdy więcej udręki
związanej z jazdą autobusem. Tak właśnie wyobrażała sobie szczęście. Ostry ból w podbiciu
stopy sprowadził ją na ziemię. Krzywiąc się spojrzała na boczną uliczkę. Gdyby w nią
skręciła, mogłaby zaoszczędzić jakieś ćwierć mili. Ale uliczka była zupełnie ciemna. Kolejne
dwa kroki przy świetle ulicznych lamp i w końcu się poddała. Ciemno czy nie, nie zrobi
nawet kroku więcej niż to konieczne.
Długo czekał. Był jednak pewien: Głos powiedział mu, że spotka jedną z zagubionych
dusz. Szła szybko, tak jakby nie mogła doczekać się zbawienia. Od wielu dni modlił się za
nią, za oczyszczenie jej duszy. Teraz nadszedł właśnie dzień wybaczenia. On spełni jedynie
rolę instrumentu. Poczuł zamęt w głowie i wrzenie powoli ogarnęło jego ciało. Spłynęła na
niego Moc. Stojąc w ukryciu modlił się, aby dziewczyna się zbliżyła.
Działał bardzo sprawnie. Kiedy zarzucił humerał na jej szyję, miała tylko chwilę na
złapanie oddechu - szarfa zacisnęła się, z ust dziewczyny wydobył się słaby krzyk, po czym
dopływ powietrza został odcięty. Śmiertelnie przerażona, upuściła na ziemię płócienną torbę i
obiema rękami usiłowała się bronić.
Czasami, kiedy czuł w sobie wielką Moc, dzieło dokonywało się szybko. Tym razem
jednak nie poszło mu tak łatwo. Jakieś straszliwe zło tkwiące w tej dziewczynie stawiało
zacięty opór. Chwyciła za humerał, usiłowała rozerwać dłonie w rękawiczkach, zaciskające
się na jej szyi. Kiedy zaczęła się szarpać, uniósł ją do góry, lecz wciąż nie dawała za wygraną.
Kopiące bezładnie nogi trafiły w jakąś leżącą na ziemi pustą puszkę, która potoczyła się z
brzękiem. Potworny hałas echem odbił się w jego głowie, sprawiając mu dotkliwy ból.
Po chwili jednak dziewczyna się uspokoiła, a łzy na jego twarzy osuszył jesienny
wiatr. Delikatnie ułożył ją na betonie i wypowiadając starą formułę rozgrzeszenia, przypiął do
jej swetra kartkę. Odchodząc, pobłogosławił leżące nieruchomo ciało.
Teraz już była spokojna. On również.
- Chyba nie chcesz nas pozabijać. - Ton głosu Eda był obojętny, podczas gdy
prowadzony przez Bena mustang wziął zakręt z prędkością ponad pięćdziesięciu mil na
godzinę. - Ona i tak już nie żyje.
Ben zjechał w dół, po czym skręcił w prawo.
- To przecież ty wykończyłeś ostatni samochód. Mój ostatni samochód - dodał z
odrobiną złośliwości. - Miał na liczniku zaledwie siedemdziesiąt pięć tysięcy mil.
- To był szaleńczy pościg - zamruczał Ed. Mustang siadał przy każdym wstrząsie,
przypominając Benowi, że powinien sprawdzić resory. Ale ty jakoś żyjesz.
A siniaki i stłuczenia? - Ben wrzucił trójkę, przejeżdżając szybko na żółtym świetle. -
Było ich całe mnóstwo.
Ed uśmiechnął się na wspomnienie słynnego pościgu.
- No ale ich dostaliśmy!
- Byli nieprzytomni. - Ben z piskiem opon zatrzymał samochód i wrzucił kluczyki do
kieszeni. - A mnie kosztowało to pięć szwów na ręku.
- Złóż skargę - Ed ziewając wygramolił się z samochodu i stanął tuż obok na
chodniku.
Świtało. Przejmujący poranny chłód sprawiał, że każdy oddech natychmiast zamieniał
się w obłoczek pary. Pomimo to na miejscu zdążył się już zgromadzić niezły tłumek żądnych
sensacji ludzi. Otulając się szczelnie płaszczem i marząc o odrobinie gorącej kawy, Ben
przeszedł przez szpaler gapiów w stronę zablokowanej przez policję alei.
- Szczwany lis. - Ben kiwnąwszy głową policyjnemu reporterowi, spojrzał na trzecią
już z kolei ofiarę.
Jej wiek określiłby na jakieś dwadzieścia sześć do dwudziestu ośmiu lat. Miała na
sobie sweter z marnej włóczki i tenisówki o niemal zdartych podeszwach. Nosiła długie,
pozłacane kolczyki. Ben pomyślał, że jej mocny makijaż zupełnie nie pasuje do swetra z
domu towarowego i taniutkich sztruksów.
Zająwszy ręce drugim już dziś papierosem, słuchał raportu umundurowanego
policjanta stojącego obok.
- Znalazł ją włóczęga. Trzymamy go w samochodzie policyjnym, aż dojdzie do siebie.
Wygląda na to, że grzebał w śmieciach i wtedy się na nią natknął. Był tak przerażony, że
kiedy wybiegł z alei, o mało co nie wpadł mi pod koła.
Ben skrzywił się, kiedy ujrzał przypiętą do swetra ofiary kartkę ze starannie
wypisanymi słowami. Ogarnęła go wściekłość, ale po chwili był już jak zwykle opanowany.
Ed schylił się i podniósł płócienną torbę, którą upuściła zamordowana dziewczyna. Z
jej wnętrza wysypała się garść żetonów na autobus. Zapowiadał się długi dzień.
Sześć godzin później wchodzili na teren posterunku. Wydział zabójstw nie sprawiał
zbyt ponurego wrażenia. Daleko mu jednak było do schludności posterunków na peryferiach
miasta. Dwa lata temu pomalowano ściany na, jak to określił Ben, typowy dla czynszówek
beżowy kolor; kafelki na podłodze latem były niezmiennie wilgotne, a zimą przeraźliwie
lodowate. W pokojach natomiast, bez względu na to, jak bardzo się starały służby
porządkowe, unosił się wciąż ten sam nieprzyjemny zapach dymu, fusów od kawy oraz
świeżego potu. Wiosną wydział otrzymał nawet do dyspozycji pewną kwotę na zakup
kwiatów na parapety okienne. I chociaż jak dotąd rośliny jeszcze nie pousychały, nie można
było jednak powiedzieć, aby zbyt bujnie się rozrastały.
Ben skinął głową, przechodząc obok biurka Lou Rodericka zajętego właśnie pisaniem
na maszynie służbowego raportu. Lou był wyjątkowo solidnym policjantem, do swoich
obowiązków podchodził niczym księgowy sporządzający bilans przedsiębiorstwa.
- Harris chce cię widzieć - rzucił Lou nie podnosząc głowy znad maszyny. W jego
głosie zabrzmiało coś w rodzaju współczucia. - Dopiero co wrócił ze spotkania z
burmistrzem. Lowenstein ma pewnie dla ciebie wiadomość.
- Dzięki. Ben zerknął na snickersa leżącego na biurku. - Hej, Lou...
- Nie waż się! - Roderick, nie zwalniając nawet na chwilę, dalej pisał swój raport.
- Ładny przyjaciel - mruknął Ben i wolnym krokiem ruszył w kierunku Lowenstein.
Ta dziewczyna w niczym nie przypomina Rodericka, pomyślał. Widać, że nie jest
entuzjastką pracy biurowej. Patrolowanie ulic z pewnością bardziej jej odpowiada niż pisanie
na maszynie. Ben cenił solidność Lou, ale gdyby potrzebował pomocy, bez wahania wybrałby
Lowenstein, której doskonale skrojone kostiumy i gustowne suknie znakomicie eksponowały
najzgrabniejsze w departamencie nogi.
Zanim usiadł na rogu jej biurka, obrzucił nogi dziewczyny szybkim spojrzeniem. Jaka
szkoda, że jest mężatką, pomyślał. Zerkając od niechcenia w jej papiery, czekał, aż skończy
rozmawiać przez telefon.
- Jak leci, Lowenstein?
- Nawaliła mi w domu kanalizacja, a hydraulik żąda trzech stów; na szczęście mój mąż
się tym zajmie. - Wkręciła papier do maszyny. I w ten sposób będzie to nas kosztowało dwa
razy więcej. A co u ciebie? - Trzepnęła go po ręce sięgającej po pepsi. - Masz coś nowego w
sprawie „Księdza”?
Następne zwłoki. - Jeśli nawet w jego głosie pojawiła się nuta goryczy, trudno było ją
zauważyć. - Czy znasz Doug'sa?
- Nie prowadzę tak światowego życia jak ty, Paris.
Burknął coś gniewnie, po czym podniósł duży pojemnik na ołówki.
- Pracowała tam jako kelnerka. Miała dwadzieścia siedem lat.
- Nie ma sensu, abyś wszystko brał tak do siebie - powiedziała cicho, po czym
spojrzawszy na jego twarz, bez słowa podała mu pepsi. Harris chce widzieć ciebie i Eda.
- Taa, wiem. - Głośno przełknął, czekając, aż cukier i kofeina dotrą do żołądka. - Masz
dla mnie jakieś wiadomości?
A tak. - Na jej twarzy pojawił się wymuszony uśmiech. Przejrzała papiery i wreszcie
znalazła. - Dzwoniła Bunny. - Widząc, że nie reaguje, spojrzała na niego z ukosa i wręczyła
mu kartkę. - Chce wiedzieć, o której po nią przyjedziesz. Wiesz, Paris, ona ma całkiem
sympatyczny głos.
Wsunął kartkę do kieszeni i uśmiechnął się od ucha do ucha. Ona jest w ogóle całkiem
sympatyczna, Lowenstein. Ale rzuciłbym ją w każdej chwili, gdybyś tylko zechciała zdradzić
swego męża.
Kiedy odszedł, zabierając ze sobą pepsi, roześmiała się i powróciła do wypełniania
formularza.
- Co oni robią z moim mieszkaniem! - Ed rzucił słuchawką i wraz z Benem ruszył w
stronę biura Harrisa. - Pięćdziesiąt tysięcy! Chryste!
- Wymieniają rury kanalizacyjne. - Ben wysączył resztę pepsi i rzucił puszkę do kosza.
- Taa. Czy tam, gdzie mieszkasz, jest coś wolnego do wynajęcia?
- U nas nikt się nie wyprowadza, chyba że na tamten świat.
Poprzez szerokie, przeszklone drzwi biura Harrisa ujrzeli szefa stojącego przy biurku i
rozmawiającego przez telefon. Zupełnie dobrze się trzymał, jak na swoje pięćdziesiąt siedem
lat, w tym ostatnie dziesięć spędzone za biurkiem. Miał zbyt dużo silnej woli, aby pozwolić
sobie na tycie. Jego pierwsze małżeństwo umarło śmiercią naturalną z powodu jego pracy,
drugie z powodu picia. W końcu Harris zrezygnował i z alkoholu, i z małżeństwa. Teraz praca
była dla niego wszystkim. Policjanci z jego departamentu nie przepadali za nim, ale
niewątpliwie darzyli go szacunkiem. Harrisowi nawet to odpowiadało.
Podniósłszy wzrok, skinął na Bena i Eda, by weszli.
- Przed piątą chcę mieć raport z laboratorium. Jeśli na jej swetrze znajdą fragmenty
jakichś nitek, chcę wiedzieć, skąd one pochodzą. Róbcie swoje i dajcie mi coś, nad czym sam
będę mógł popracować. - Odłożywszy słuchawkę, podszedł do podgrzewacza i nalał sobie
kawy. Po pięciu latach wciąż miał nadzieję, że kawa okaże się jednak whisky. Co wiecie o
Francie Bowers?
- Prawie rok pracowała jako kelnerka U Doug'sa. Do Waszyngtonu przeniosła się z
Wirginii w listopadzie ubiegłego roku. Mieszkała sama w North West. - Ed otworzył notes. -
Dwukrotnie zamężna. Żaden z tych związków nie trwał jednak dłużej niż rok. Sprawdzamy
jej obydwu eksmężów. Pracowała w nocy, spała w ciągu dnia, tak więc sąsiedzi niewiele o
niej wiedzą. Wyszła z pracy o pierwszej. Wszystko wskazuje na to, że szła aleją w kierunku
przystanku autobusowego. Nie miała samochodu.
- Nikt nic nie słyszał - dodał Ben - ani nie widział.
- Popytajcie jeszcze raz - powiedział Harris. - Musicie kogoś znaleźć. Jest coś nowego
o numerze pierwszym?
Ben bardzo nie lubił, kiedy numerowano ofiary przestępstwa. Wsunął ręce do
kieszeni.
- Chłopak Carli Johnson jest w Los Angeles. Dostał jakąś małą rólkę w mydlanej
operze. Jest czysty. Zdaje się, że dziewczyna pokłóciła się z jakimś innym facetem na dzień
przed zabójstwem. Świadkowie twierdzą, że była niezła awantura.
- Potwierdził to - ciągnął Ed. - Wygląda na to, że spotkali się kilkakrotnie, ale ona nie
chciała dłużej tego ciągnąć.
- Ma alibi?
- Twierdzi, że się upił i poderwał dziewczynę z pierwszego roku studiów.
Wzruszywszy ramionami Ben usiadł na oparciu krzesła.
- Są zaręczeni. Możemy go tu znowu ściągnąć, lecz prawdę mówiąc, nikt z nas nie
wierzy, aby miał z tym coś wspólnego. Nie ma żadnych powiązań ani z Clayton, ani z
Bowers. Chłopak pochodzi z zamożnej rodziny. Studiuje. Ed bardziej wygląda na
psychicznego niż ten studencik.
- Dzięki, partnerze.
- No cóż, sprawdźcie go jeszcze raz. Jak się nazywa?
- Robert Lawrence Dors. Jeździ hondą civic i nosi koszulki polo. Ben wyciągnął
papierosa. - Białe mokasyny bez skarpetek.
- Roderick go sprowadzi.
- Chwileczkę...
- Wyznaczam specjalną ekipę do tej sprawy - powiedział Harris, przerywając Benowi.
Nalał kolejną filiżankę kawy. - Roderick, Lowenstein i Bigsby będą z tobą pracować. Chcę
mieć tego drania, zanim znowu zabije. - Jego głos cały czas był łagodny, wyważony, lecz
jednocześnie kategoryczny. - Czy są jakieś pytania?
Ben podszedł do okna. Traktował tę sprawę jak coś bardzo osobistego.
- Nie, wszyscy chcemy go dostać.
- Włączając nawet samego burmistrza - dodał Harris z odrobiną sarkazmu. - On chce
przekazać prasie coś konkretnego najpóźniej pod koniec tygodnia. Odwołamy się do
psychiatry, niech nakreśli nam sylwetkę mordercy.
- Psychiatry? - Ben rechocząc odwrócił się w stronę Harrisa. - Ależ szefie!
Ponieważ Harris też nie był tym zachwycony, jego głos stał się demonstracyjnie
lodowaty.
- Doktor Court zgodziła się z nami współpracować na prośbę burmistrza. Nie wiemy,
jak morderca wygląda, może więc dobrze byłoby przynajmniej dowiedzieć się czegoś o jego
psychice. Dlatego - dodał, wymownie spojrzawszy na obydwu policjantów - zamierzam
popatrzeć w kryształową kulę. Przekonamy się, czy uda się coś z niej wyczytać.
Bądźcie tu o czwartej.
Ben już zamierzał otworzyć usta, ale w ostatniej chwili powstrzymał się, widząc
ostrzegawcze spojrzenie Eda. Po chwili obydwaj bez słowa wyszli z gabinetu szefa.
Może powinniśmy sprowadzić medium - zamruczał Ben.
- Ciasnomózgowiec.
- Realista.
- Psychika ludzka to fascynująca zagadka.
- Znowu się dokształcałeś.
- Jedynie ten, kto stara się zrozumieć, może pojąć to, co niepojęte dla laika.
Ben westchnął i wysiadając z samochodu rzucił papierosa na ziemię.
- Cholera.
- Cholera - mruknęła Tess, wyjrzawszy przez okno w biurze. W tej chwili nie miała
absolutnie ochoty na dwie rzeczy: na stanie w korkach i na włączenie się w sprawę zabójstw,
które jak zaraza nawiedziły miasto. Musiała jednak zrobić tę pierwszą, ponieważ burmistrz
oraz jej dziadek zmuszali ją do zrobienia tej drugiej.
Bagaż obowiązków, które wzięła na siebie, i tak dostatecznie już ją przytłaczał. Mogła
więc grzecznie odmówić burmistrzowi, wypowiadając przy tym kilka zdawkowych słów
usprawiedliwienia. Jednak z dziadkiem nie poszłoby tak łatwo. Rozmawiając z nim nigdy nie
czuła się doktor Teresą Court. Już po pięciu minutach przestawała być słusznego wzrostu
kobietą posiadającą stopień naukowy. Znowu stawała się chudą dwunastolatką zdominowaną
przez mężczyznę, którego kochała najbardziej na świecie. To dzięki niemu przecież zdobyła
ten dyplom. Dzięki jego zaufaniu, jego poparciu oraz niesamowitej wierze w nią. Jak
mogłaby odmówić, kiedy prosił ją, aby wykorzystała swoje zdolności? Jednakże praca
zajmowała jej już prawie dziesięć godzin dziennie. Może najwyższa pora, aby przestała być
uparta i zatrudniła w końcu kogoś do pomocy.
Tess rozejrzała się po pomalowanym na pastelowo wnętrzu biura ze starannie
dobranymi antykami i obrazami. To wszystko należało do niej, każda najdrobniejsza nawet
rzecz. Spojrzała na wysoką dębową starą szafę na dokumenty, które wypełniały ją po brzegi.
Za rok stuknie jej trzydziestka, miała doświadczenie, własne biurko i własne sprawy. I to jej
odpowiadało.
Wyciągnęła z szafy obszyty norką płaszcz przeciwdeszczowy i szybko go włożyła. A
może, może jednak mogłaby pomóc policji znaleźć tego mężczyznę, który od pewnego czasu
codziennie pojawiał się na pierwszych stronach gazet, i przeszkodzić w ten sposób w
popełnieniu dalszych morderstw. Jednocześnie ten psychopata otrzymałby pomoc, jakiej z
pewnością potrzebował.
Wzięła torebkę oraz aktówkę wypełnioną dokumentami; miała zamiar przejrzeć je
dzisiejszego wieczoru.
- Kate - wchodząc do sekretariatu, Tess postawiła kołnierz płaszcza. - Jadę do biura
kapitana Harrisa. Nie ma mnie dla nikogo, chyba że byłoby to coś naprawdę ważnego.
- Powinna pani wziąć coś na głowę - odpowiedziała sekretarka.
- Mam w samochodzie. Do jutra.
- Proszę jechać ostrożnie.
Myśląc już zupełnie o czymś innym, przeszła przez drzwi, szukając kluczyków do
samochodu. Może w drodze do domu kupi coś chińskiego na wynos i spokojnie zje kolację,
zanim...
- Tess!
Jeszcze jeden krok i byłaby w windzie. Klnąc w duchu, Tess odwróciła się z
wymuszonym uśmiechem.
- Frank. - Przez blisko dziesięć dni udawało się jej go unikać.
- Trudno cię złapać.
Szybko ruszył w jej stronę. Nienaganny. Właśnie to słowo zawsze przychodziło jej do
głowy, ilekroć widziała doktora F.R. Fullera. Prawdziwa nuda. Perłowoszary garnitur Brooks
Brothers, krawat w paski w tym samym odcieniu, koszula od Arrowa w kolorze delikatnego
różu, a włosy obcięte niezmiennie w ten sam sposób.
Bardzo się starała, by uśmiech nie zniknął jej z twarzy. To nie była wina Franka, że
nie mogła go polubić.
- Byłam zajęta.
- Wiesz, co mówi się o każdej pracy, Tess.
Zacisnęła zęby, powstrzymując się od pytania: „Nie wiem, a co się mówi?” Zaśmiałby
się i powiedziałby coś banalnego. - Nacisnęła guzik ze strzałką w dół, modląc się w duchu,
aby winda szybko przyjechała.
- Wcześnie dziś wychodzisz.
- Mam spotkanie poza biurem. - Celowo spojrzała na zegarek. Miała jeszcze czas. -
Jestem już trochę spóźniona - skłamała, nie czując żadnych wyrzutów sumienia.
- Próbowałem się z tobą spotkać. - Pochylił się nad nią, opierając dłoń o ścianę.
Było coś w jego zachowaniu, co budziło w niej odrazę.
- Nie sądzisz, że to dziwne, skoro nasze biura znajdują się tuż obok siebie?
Gdzie do diabła podziała się ta winda?
- Frank, chyba nie muszę ci tłumaczyć, co znaczą obowiązki?
- Oczywiście, że nie - powiedział, uśmiechając się szeroko. Tess zastanawiała się, czy
on zdaje sobie sprawę, że zapach jego wody kolońskiej przyprawia ją o mdłości. - Ale od
czasu do czasu wszystkim potrzeba trochę relaksu, czyż nie, pani doktor?
- Powiedzmy.
- Mam na jutrzejszy wieczór bilety do Centrum Kennedy'ego, na sztukę Noela
Cowarda. Może razem byśmy się zrelaksowali?
Niedawno, kiedy po raz pierwszy przystała na jego propozycję, omal nie zdarł z niej
ubrania, ledwo udało się jej uciec. A co gorsza, zanim doszło do szarpaniny, przez bite trzy
godziny śmiertelnie się z nim nudziła.
- To miło, że pomyślałeś o mnie, Frank. - Znów bez wahania skłamała. - Lecz niestety
jutrzejszy wieczór mam już zajęty.
A może byśmy...
Drzwi windy otworzyły się wreszcie.
- O Boże, ale jestem spóźniona. - Przesyłając mu promienny uśmiech, weszła do
środka. - Nie przepracowuj się aż tak bardzo, Frank.
Wiesz, że to niezdrowo.
Lejący bez przerwy deszcz oraz uliczne korki sprawiły, że dotarcie na posterunek
policji trwało wyjątkowo długo. To dziwne, ale mimo tych wszystkich przeciwności Tess ani
na chwilę nie traciła dobrego humoru. Może dlatego, że tak sprytnie udało się jej uciec przed
Frankiem. Myślała o tym, że gdyby miała wystarczająco dużo odwagi, powiedziałaby mu
wprost, że jest nudny, i uwolniłaby się od niego raz na zawsze.
Włożyła filcowy kapelusz i schowała pod nim włosy. Spojrzała w lusterko i
zmarszczyła nos. Nie ma sensu robić w tej chwili jakichkolwiek poprawek. Deszcz i tak
wszystko zniszczy. Po przybyciu na miejsce znajdzie jakąś damską toaletę, gdzie zrobi sobie
przyzwoity makijaż. Na razie musi wyglądać jak zmokła kura.
Gwałtownym ruchem jedną ręką otwierając drzwi samochodu, a drugą przytrzymując
kapelusz, biegiem ruszyła w stronę budynku.
- Spójrz tylko! - Ben zatrzymał partnera na schodach prowadzących do głównego
biura. Nie zwracając uwagi na deszcz, gapili się, jak Tess przeskakuje przez kałuże.
- Niezłe nogi - skomentował Ed.
- Cholera. Lepsze nawet niż Lowenstein.
- Może powiedział Ed i dodał po chwili: - Niewiele widać w tym deszczu.
Wciąż biegnąc, z głową nisko pochyloną, Tess pokonała schody i zderzyła się z
Benem. Usłyszał, jak zaklęła, zanim chwycił ją za ramiona i odsunął od siebie na tyle, aby
spojrzeć jej w twarz.
Warto było zmoknąć. Miała klasę. Nawet w strugach deszczu nie można było tego nie
dostrzec. Wyraźnie zarysowane kości policzkowe upodabniały jej twarz do twarzy kobiet
wikingów. Usta, miękkie i wilgotne, przyprawiały o zawrót głowy, a skóra zachwycała
bladością zabarwioną lekkim odcieniem różu. Ben już miał się odezwać, ale zmroziły go jej
oczy: duże, chłodne i jakby trochę zakłopotane, a do tego w kolorze fiołków. Zawsze mu się
zdawało, że ten właśnie kolor zarezerwowany jest wyłącznie dla Elizabeth Tylor i... polnych
kwiatów.
~ Przepraszam - powiedziała wreszcie Tess, z trudem łapiąc oddech. - Nie widziałam
pana.
- Nic się nie stało. - Nie mógł oderwać od niej wzroku, lecz w końcu jakoś się
opanował. Miał opinię wielkiego znawcy kobiet. Może nieco przesadzoną, ale coś jednak w
tym było. - Biorąc pod uwagę szybkość, z jaką pani biegła, wcale mnie to nie dziwi. - Co to
za frajda trzymać ją w ramionach i obserwować, jak krople deszczu zatrzymują się na jej
rzęsach. - Mógłbym wpakować panią do ciupy... za atak na funkcjonariusza.
- Pani moknie - mruknął Ed.
Dopiero wtedy Tess uświadomiła sobie, że znalazła się w ramionach mężczyzny,
który patrzył na nią jak na jakieś nieziemskie zjawisko. Rozejrzała się dookoła siebie.
Spostrzegła przemokniętego do suchej nitki olbrzyma ze śmiejącymi się niebieskimi oczami
oraz szopą ociekających wodą rudych włosów. Czy to na pewno posterunek policji,
pomyślała, a może to tylko sen?
Ben jedną ręką otwierał drzwi, a drugą wciąż trzymał na ramieniu dziewczyny.
Wpuścił ją do środka, lecz wcale nie zamierzał się z nią rozstać. Jeszcze nie teraz.
Kiedy już znaleźli się wewnątrz, Tess ponownie spojrzała na Eda, jakby upewniając
się, że naprawdę istnieje, i odwróciła się do Bena. Ten też był prawdziwy. I wciąż trzymał ją
za ramię. Rozbawiona, uniosła brew.
- Komisarzu, ostrzegam pana. Jeśli mnie pan zamknie za napaść, ja oskarżę policję o
brutalność.
Kiedy uśmiechnął się, poczuła coś w rodzaju satysfakcji: jak przypuszczała, nie był
tak groźny.
- A teraz, jeśli mi pan wybaczy...
- Zapomnijmy o pretensjach. - Ben wciąż trzymał rękę na jej ramieniu. - Jeśli
potrzebuje pani potwierdzenia na piśmie...
- Panie sierżancie...
- Detektyw Ben, do usług - poprawił.
- A więc panie detektywie. Mogłabym złapać się na to kiedy indziej, ale teraz bardzo
się spieszę. Jeśli chce mi pan pomóc...
- Jestem urzędnikiem państwowym.
- A więc może puści pan moje ramię i poinformuje mnie, gdzie mogę znaleźć kapitana
Harrisa.
- Kapitana Harrisa? Z wydziału zabójstw?
Zauważyła zdziwienie, niedowierzanie i nagle poczuła, jak uścisk słabnie. Schyliła
głowę i zdjęła kapelusz. Blond włosy opadły na jej ramiona.
- Zgadza się.
Ben zaintrygowany spojrzał na nią i na kaskadę włosów. Coś tu nie grało.
- Doktor Court?
Niełatwo jest połączyć wdzięk z cynizmem i opryskliwością. Ale jakoś nie miała z
tym problemu.
- Znowu pan trafił w dziesiątkę.
- Czyżby pani była tym specjalistą od czubków?
- Czyżby pan był tym gliniarzem? - odpowiedziała mu pytaniem na pytanie.
Ta wymiana uszczypliwości zapewne jeszcze by trwała, gdyby Ed nie wybuchnął
śmiechem.
- Koniec pierwszej rundy! - powiedział. - Biuro Harrisa to miejsce neutralne. - Ujął
ramię Tess i pokazał jej drogę.
2
Tess szła korytarzem, eskortowana z obydwu stron przez policjantów. Od czasu do
czasu dochodziły do niej fragmenty rozmów, otwierały się jakieś drzwi i po chwili ponownie
zamykały. Nagle rozdzwoniły się wszędzie telefony, na które, zdawać by się mogło, nikt nie
reaguje. Deszcz bił głośno o szyby, sprawiając, że nastrój przygnębienia stawał się jeszcze
bardziej dokuczliwy. Jakiś mężczyzna ubrany w koszulę i fartuch roboczy wycierał podłogę.
Cały korytarz przesiąknięty był zapachem lizolu i wilgoci.
Tess nie po raz pierwszy była na policji, ale nigdy jeszcze nie czuła się aż tak
onieśmielona. Ignorując Bena, całą uwagę skupiła na jego partnerze.
- Zawsze pracujecie razem?
Ed się roześmiał. Podobał mu się jej głos, niski i taki chłodny jak sorbet w gorące
niedzielne popołudnie.
- Kapitan lubi, kiedy mam go na oku.
- Nie wątpię.
Ben nagle skręcił w lewo.
- Tędy, pani doktor.
Tess spojrzała na niego z ukosa i po chwili ruszyła za nim. Pachniał delikatnie
deszczem i dobrym mydłem. Wchodząc do dużego pomieszczenia, ujrzała dwóch mężczyzn
ciągnących jakiegoś chłopaka zakutego w kajdanki. W kącie siedziała kobieta; w obydwu
rękach trzymała filiżankę i cichutko płakała. Gdzieś z zewnątrz dobiegały odgłosy kłótni.
- A więc witamy w naszym królestwie - powiedział Ben, kiedy ktoś zaczął przeklinać.
Tess spojrzała na niego badawczo. Ocena nie wypadła pomyślnie. Czy ten błazen
uważa, że ona oczekuje na jakieś specjalne względy? W porównaniu z kliniką, którą
odwiedzała w tygodniu, tu czuła się jak na garden party.
- Dziękuję panu, panie...
- Paris. - Zastanawiał się, dlaczego przyszło mu do głowy, że ona się z niego śmieje. -
Ben Paris, doktor Court. A to jest mój partner, Ed Jackson. - Wyjął papierosa i zapalił,
jednocześnie się jej przyglądając. Zupełnie nie pasowała do tego obskurnego pokoju.
Wyglądała jak róża położona na kupie śmieci. Ale to w końcu jej sprawa. - Będziemy z panią
pracować.
- Bardzo mi miło.
Minęła go z uśmiechem, jakim zwykle obdarzała zbyt natrętnych sprzedawców.
Zanim zdążyła zapukać do drzwi gabinetu Harrisa, Ben już je otworzył.
- Szefie - Ben poczekał, aż Harris odłoży na bok papiery i wstanie.
- To jest właśnie doktor Court.
Harris nie spodziewał się kobiety, ani tym bardziej kogoś tak młodego, ale w końcu
dowodził w pracy zbyt wieloma kobietami i młodymi funkcjonariuszami, aby poczuć coś
więcej niż tylko chwilowe zaskoczenie. Burmistrz ją polecił. Co więcej, nalegał, aby ją
przyjąć. A burmistrz bez względu na to, jak bardzo był nudny, znał się na ludziach i trzeba
przyznać, że rzadko się mylił.
- Doktor Court. - Wyciągnął rękę i ujął jej dłoń, drobną i delikatną, lecz
nadspodziewanie energiczną. - Jestem ogromnie zobowiązany, że pani przyszła.
Ale Tess wcale nie była tego taka pewna. Zbyt często zdarzało się jej to słyszeć.
- Mam nadzieję, że będę mogła pomóc.
- Proszę usiąść.
Zamierzała właśnie zdjąć płaszcz, kiedy poczuła czyjeś ręce na swoich ramionach.
Zerknęła do tyłu. Tuż za nią stał Ben.
- Piękny płaszcz, pani doktor. - Przesunął palcami po podszewce, zabierając od niej
okrycie. - Pięćdziesięciominutowe godziny muszą przynosić niezłe zyski.
- Nic nie sprawia mi większej przyjemności niż zdzieranie ostatniej skóry z moich
pacjentów - odpowiedziała mu tym samym tonem, po czym natychmiast się od niego
odwróciła.
Arogancki dupek, pomyślała ze złością, siadając na wskazanym jej miejscu.
- Myślę, że doktor Court nie odmówi filiżanki kawy - odezwał się Ed i dodał,
znacząco patrząc na partnera: - Wygląda na bardzo przemokniętą.
Wesołe ogniki w oczach Eda sprawiły, że Tess, nie mogąc się powstrzymać,
uśmiechnęła się szeroko.
- Z przyjemnością się napiję. Czarną, jeśli można.
Harris zajrzał do dzbanka stojącego na podgrzewaczu i sięgnął po telefon.
- Roderick, przynieś kawę. Cztery... nie trzy kawy - poprawił się, spojrzawszy na Eda.
- Jeśli jest trochę gorącej wody... - Ed sięgnął do kieszeni i wyciągnął torebkę z
ziołową herbatą.
I filiżankę gorącej wody - dodał Harris, wykrzywiając usta w dziwnym uśmiechu. -
Taa... dla Jacksona. Doktor Court... - Harris nie wiedział, co ją tak rozbawiło, lecz
podejrzewał, że miało to coś wspólnego z tymi dwoma typami. Lepiej jednak, jak przystąpią
do sprawy. - Będziemy wdzięczni za każdą formę pomocy, której nam pani udzieli. Nie
muszę chyba dodawać, że może pani bezwzględnie liczyć na nasze współdziałanie. - Słowom
tym towarzyszyło wymowne spojrzenie na Bena. Czy jest już pani zorientowana, czego w tej
chwili najbardziej potrzebujemy?
Tess przypomniała sobie dwugodzinne spotkanie z burmistrzem oraz sterty
dokumentów, które zabrała do domu z jego biura. Tyle tego było.
- Tak. Należy sporządzić psychologiczny portret mordercy, prawdopodobnie księdza,
potrzebna jest opinia wysokiej klasy eksperta na temat motywów, jakimi się morderca
kierował oraz sposobu, w jaki tych morderstw dokonywał. Chcecie, abym wam powiedziała
jak najwięcej o psychice tego człowieka, jak on rozumuje, co czuje. Na podstawie danych,
które posiadam, oraz tych, których mi dostarczycie, będę wam mogła sporządzić opinię...
opinię, powiadam: jak i dlaczego, oraz opisać jego psychikę. Może dzięki tym informacjom
uda się wam choć trochę do niego przybliżyć i łatwiej wam będzie powstrzymać go od
kolejnego morderstwa.
A więc nie obiecywała cudów. Przynajmniej co do tego miał jasność. Kątem oka
zauważył, że Ben nie spuszcza z niej wzroku, bezmyślnie wodząc palcem po jej
przeciwdeszczowym płaszczu.
- Usiądź, Paris - powiedział łagodnie. - Czy burmistrz przekazał pani jakieś dane? -
zapytał.
- Tak, trochę. Zaczęłam je studiować ubiegłej nocy.
- Będzie pani pewnie chciała przejrzeć również te raporty. - Harris wziął z biurka
teczkę i podał ją Tess.
- Dziękuję. - Wyjęła z torebki szylkretowe okulary i zerknęła na wręczone jej
dokumenty.
Specjalista od czubków, znowu przyszło Benowi na myśl, kiedy zastanawiał się, jaka
ona właściwie jest. Wyglądała tak, jakby się dobrze bawiła podczas jakiejś studenckiej gry
lub też jakby popijała koniak w Mayflower. Nie wiedział, dlaczego obydwa wizerunki
doskonale do niej pasowały, ale tak właśnie było. To wizerunek lekarza - psychiatry do niej
nie pasował. Psychiatrzy byli zazwyczaj wysocy, chudzi i bladzi. Mieli spokojne oczy,
spokojny głos i spokojne dłonie. Pamiętał psychiatrę, do którego przez trzy lata chodził jego
brat po powrocie z Wietnamu. Josh szedł na wojnę jako młody, niedoświadczony idealista.
Wrócił znerwicowany i rozbity wewnętrznie. Psychiatra mu pomógł. Przynajmniej tak
wszyscy utrzymywali, nie wyłączając Josha. Dopóki nie sięgnął po rewolwer i nie przekreślił
w ten sposób wszystkiego. Psychiatra nazwał to opóźnionym syndromem stresu. Aż do tamtej
pory Ben nie zdawał sobie sprawy z tego, że nie cierpi takich określeń.
Roderick wniósł kawę i próbował nie dać poznać po sobie, jak bardzo irytuje go fakt,
że wyznaczono go na gońca.
- Zajmiesz się fanami „The Dors”? - zapytał go Harris.
- Właśnie miałem to zrobić.
- Paris i Jackson zrobią odprawę tobie, Lowenstein i Bigsby'emu rano po odprawie
generalnej. - Skinieniem głowy pozwolił mu odejść, wrzucając jednocześnie do filiżanki trzy
łyżeczki cukru.
Siedzący po przeciwnej stronie pokoju Ed skrzywił się. Tess nie podnosząc wzroku
wzięła filiżankę, mruknąwszy coś pod nosem.
- Czy mam rozumieć, że morderca dysponuje jakąś nadzwyczajną siłą?
Ben wyciągnął papierosa i oglądał go ze wszystkich stron.
- Dlaczego?
Tess zsunęła nieco okulary, podobnie jak czynił to pewien znany jej profesor z
college'u. Pamiętała, jak ogromnie to uczniów deprymowało.
- Oprócz znaków wskazujących na uduszenie, nie było żadnych siniaków, żadnych
śladów przemocy, podartego ubrania czy innych oznak walki.
Ben zaciągnął się papierosem.
- Z tego, co wiem, żadna z ofiar nie wyróżniała się siłą fizyczną. Barbara Clayton przy
stu sześćdziesięciu trzech centymetrach wzrostu i wadze około pięćdziesięciu czterech kilo,
była z nich chyba najsilniejsza.
- Strach i adrenalina czynią cuda - odpowiedziała. - Z raportów wynika, że morderca
atakuje ofiary od tyłu.
- Twierdzimy tak na podstawie umiejscowienia i intensywności zasinień.
- Rozumiem - powiedziała z widocznym ożywieniem Tess i ponownie nasunęła
okulary na nos. Pojedynek z tym gburem nie był łatwy. - A więc żadna z ofiar nie mogła
poranić mu twarzy, w przeciwnym wypadku pod ich paznokciami można by znaleźć
fragmenty skóry. Czy dobrze rozumiem? - Zanim zdołał odpowiedzieć, odwróciła się w
stronę Eda. - A więc jest na tyle przebiegły, że nie zostawia śladów, które mogłyby go
zdradzić. Nie wygląda na to, aby te morderstwa były przypadkowe. Zabójca działa zgodnie z
jakimiś przyjętymi przez siebie regułami gry. A ubranie ofiar - ciągnęła - czy było naruszone,
rozpięte guziki, szwy rozprute czy buty zrzucone?
Ed przecząco pokręcił głową, podziwiając sposób, w jaki zagłębiała się w szczegóły.
- Nie, proszę pani. Wszystkie trzy ubrania były w absolutnym porządku.
- A broń mordercy: humerał?
- Złożony na piersiach ofiary.
- Wariat i do tego pedant - wtrącił Ben.
Tess lekko uniosła brwi.
- Szybko pan stawia diagnozę, detektywie Paris. Lecz zamiast słowa „pedant”
użyłabym raczej określenia „pełen czci”.
Unosząc wymownie palec w górę, Harris powstrzymał Bena od szybkiej riposty.
- Czy mogłaby to pani wyjaśnić, pani doktor?
- Nie mogę dać wam pełnej charakterystyki przed przeprowadzeniem głębszej analizy,
kapitanie, ale myślę, że potrafię przedstawić pewien bardzo ogólny zarys. Zabójca jest
najwyraźniej bardzo religijny i jak sądzę, wychowany w duchu tradycyjnym.
- A więc skłania się pani ku koncepcji, że to ksiądz jest sprawcą?
Znowu zwróciła się w stronę Bena.
- Mężczyzna ten mógł kiedyś pełnić służbę kościelną lub też być zafascynowany bądź
też nawet zastraszony autorytetem Kościoła. Używanie przez niego humerału ma być
symbolem dla niego, dla nas, a nawet dla jego ofiar. Może jest to jakaś forma buntu, ale raczej
bym to wykluczyła. Biorąc pod uwagę fakt, iż wszystkie trzy ofiary należą do tej samej grupy
wiekowej, skłonna bym była przypuszczać, że symbolizują one jakąś ważną kobiecą postać w
jego życiu: matkę, żonę, kochankę, siostrę, kogoś, kto jest mu bliski emocjonalnie. Wydaje mi
się, że ta osoba zawiodła go w jakiś sposób i Kościół ma coś z tym wspólnego.
- Grzech? - Ben wypuścił chmurę dymu.
Może jest gburem, pomyślała, ale nie jest głupi.
- Grzech to pojęcie względne - powiedziała chłodno. - Ale owszem, grzech,
oczywiście z jego punktu widzenia, być może o podłożu seksualnym.
Nie znosił chłodnej, bezosobowej analizy.
- A więc karze ją poprzez inne kobiety?
Usłyszała drwinę w jego głosie. Zamknęła teczkę.
Nie, on je zbawia.
Ben znowu otworzył usta, ale natychmiast je zamknął. To się cholernie trzymało kupy.
- To jeden z aspektów sprawy, który jest dla mnie absolutnie oczywisty - powiedziała
Tess, odwracając się do Harrisa. - To wszystko jest tu napisane. Ten mężczyzna uważa się za
zbawcę. Ponieważ nie używa siły, powiedziałabym, że nie chce karać. Gdyby to była zemsta,
byłby brutalny, okrutny i chciałby, żeby ofiary zdawały sobie sprawę z tego, co je czeka. Lecz
on zabija je tak, jakby chciał, aby nie cierpiały, doprowadza do porządku ich ubrania, układa
humerał na znak czci i pozostawia informację, że są zbawione. - Zdejmując okulary, zakręciła
nimi. - Nie gwałci ich. Najprawdopodobniej jest impotentem, ale co ważniejsze, atak
seksualny byłby dla niego grzechem. Zabijając osiąga chyba jakąś formę satysfakcji
seksualnej, ale raczej tu chodzi o wyzwolenie duchowe.
- Fanatyk religijny - powiedział w zamyśleniu Harris.
- Ale tylko wewnętrznie - odpowiedziała Tess. - Na zewnątrz funkcjonuje
prawdopodobnie normalnie. Morderstwa dokonywane są w odstępach tygodniowych.
Wygląda na to, że jest w stanie jakoś się kontrolować. Potrafi więc normalnie pracować, mieć
jakieś życie towarzyskie, a nawet chodzić do kościoła.
- Kościół - Ben wstał i podszedł do okna.
- I to nawet regularnie, jak sądzę. To jego główny cel. Jeśli ten człowiek nie jest
księdzem, to podczas dokonywania zabójstw stara się wyglądać jak ksiądz. Jest przekonany,
że spełnia obowiązki duszpasterskie.
- Rozgrzeszenie - powiedział cicho Ben. - Ostatnie namaszczenie. Zaintrygowana Tess
zmrużyła oczy.
- Dokładnie tak.
Ed, nie czując się w tej tematyce zbyt pewnie, skierował rozmowę na inne tory.
- A może schizofrenik?
Tess patrząc na okulary, z dezaprobatą pokręciła głową.
- Schizofrenia, depresja maniakalna, rozdarta osobowość. Zbyt łatwo przyczepia się
etykiety i formułuje uogólnienia. - Nie zauważyła, że Ben odwrócił się i patrzy na nią.
Włożyła okulary z powrotem do futerału i wrzuciła go do torebki. - Każde zakłócenie w
psychice to bardzo indywidualna sprawa, każde można zrozumieć i poradzić sobie z nim pod
warunkiem, że się odkryje jego przyczynę.
- Czy mamy więc do czynienia z psychopatą? - zapytał Harris.
Wyraz jej twarzy zmienił się nieco. Zniecierpliwienie, pomyślał Ben, zauważając
delikatną zmarszczkę pomiędzy brwiami oraz ledwie dostrzegalny grymas ust. Po chwili
jednak znów była profesjonalistką.
- Jeśli życzy pan sobie ogólnego określenia, to pojęcie psychopatia jest tu jak
najbardziej na miejscu. Oznacza zaburzenia psychiki.
Ed potarł brodę.
- A więc on jest obłąkany.
- Obłąkanie to termin prawniczy, detektywie - powiedziała dobitnie Tess, podnosząc
jednocześnie teczkę i wstając. - Kiedy już zabójca zostanie zatrzymany i postawiony przed
sądem, wtedy stanie się to przedmiotem rozprawy. Postaram się możliwie najszybciej
sporządzić dla pana, kapitanie, portret psychologiczny zabójcy. Ogromnie by mi pomogło,
gdybym zobaczyła bileciki, które pozostawiono przy ciałach, oraz narzędzia zbrodni.
Harris podniósł się. Był rozczarowany. Spodziewał się czegoś więcej. Pomimo iż znał
wszystkie szczegóły sprawy, wciąż jeszcze nie potrafił ich powiązać w jakąś logiczną całość.
- Detektyw Paris wszystko pani pokaże. Dziękuję, pani doktor.
Ujęła jego dłoń.
- Na razie nie ma mi pan jeszcze za co dziękować. Detektywie Paris?
- Tędy proszę - lekkim skinieniem głowy wskazał jej drogę.
Nie odezwał się ani słowem, prowadząc ją przez labirynt korytarzy do pokoju, gdzie
po wpisaniu się do specjalnego rejestru mogli zapoznać się z całą dokumentacją sprawy. Tess
również milczała, studiując teksty oraz staranne, pedantyczne pismo. Kartki wyglądały prawie
tak jak odbitki fotograficzne. Mężczyzna, który je pisał, pomyślała, nie był ani wściekły, ani
zrozpaczony. Był raczej opanowany. To spokoju szukał i spokój, na swój pokrętny sposób,
chciał ofiarować.
- Biel dla czystości - zamruczała, spojrzawszy na humerał. A może to symbol. Lecz
dla kogo? Odwróciła się od tych strasznych kartek. Przerażały ją bardziej niż narzędzia
zbrodni. - Wygląda na to, że ten człowiek jest przeświadczony, iż ma do spełnienia jakąś
misję.
Ben pomyślał o przygnębieniu, które go ogarniało po każdym kolejnym morderstwie -
ten głos był chłodny i zupełnie beznamiętny.
- Jest pani bardzo pewna siebie, pani doktor.
Tak pan myśli? - Odwracając się, spojrzała na niego badawczo i spytała
nieoczekiwanie: - O której godzinie kończysz pracę, detektywie?
Przechylił głowę, jakby nie wierzył własnym uszom.
- Skończyłem dziesięć minut temu.
- To dobrze. - Sięgnęła po płaszcz. - Możesz mi postawić drinka, a przy okazji
powiesz mi, dlaczego czujesz awersję do mego zawodu bądź też do mnie osobiście. I daję
słowo, nie będzie absolutnie żadnych analiz.
Było w niej coś prowokującego: niezwykłe opanowanie, elegancki wygląd, władczy
głos, a może spojrzenie dużych, łagodnych oczu? Zastanowi się nad tym później.
- Czyżby?
Roześmiała się i wetknęła kapelusz do kieszeni.
- Moglibyśmy zajść za daleko.
- Wezmę mój płaszcz.
Kiedy wrócili do biura, każde z nich zastanawiało się, dlaczego ma spędzić resztę
NORA ROBERTS ŚWIĘTE GRZECHY
1 15 sierpnia - kolejny dzień z bezchmurnym, rozpalonym do białości niebem. Powietrze, którego nie mącił najlżejszy nawet wietrzyk, było tak nasycone wilgocią, iż zdawało się, że można w niej pływać. Prognoza pogody, w wiadomościach nadanych o szóstej, a następnie o jedenastej, nie była optymistyczna. Wszystko wskazywało na to, że to dopiero początek. Podczas długich, leniwych dni lata fala upałów nękająca od dwóch tygodni rejon Waszyngtonu stała się prawdziwym tematem dnia. Senat przerwał posiedzenia aż do września, tak więc na Kapitolu życie toczyło się jakby w zwolnionym tempie. Prezydent odpoczywał w Camp David przed męczącą podróżą do Europy. Polityka jak zwykle nadawała ton życiu miasta, ale tak naprawdę Waszyngton opanowali turyści i uliczni sprzedawcy. Tuż przed Smithsonian popisywał się jakiś mim, spoceni ludzie tłumnie zatrzymywali się bardziej dla złapania oddechu niż dla złożenia hołdu sztuce. Piękne letnie suknie kleiły się do wilgotnych ciał, a dzieciaki natarczywie domagały się lodów. Młodzi i starzy podążali do Rock Creek Park, aby skorzystać z cienia i wody, które chroniły przez nieznośnym żarem. Chłodzące napoje pochłaniane były litrami, a piwo i wino w nie mniejszych ilościach, choć może nieco bardziej dyskretnie. Butelki znikały natychmiast, kiedy w pobliżu pojawiała się ochrona parku. Podczas niezliczonych pikników i przyrządzanych na powietrzu posiłków ludzie ociekali potem, spalali hot dogi i przyglądali się maluchom raczkującym na trawie. Matki krzykliwie upominały dzieci, aby nie zbliżały się do wody, nie biegały w pobliżu drogi lub wyrzuciły trzymany w ręku kamień czy kij. Muzyka z przenośnych odbiorników radiowych była jak zwykle głośna i agresywna, a „gorące nagrania”, jak nazywali je disc jockeye, podnosiły i tak już wysoką temperaturę. Studenci w małych grupkach przysiadali na kamieniach tuż nad strumykiem i zawzięcie dyskutowali na temat losów świata, inni młodzi ludzie wylegując się na trawie zdawali się bardziej zainteresowani własną opalenizną. Ci natomiast, którzy mieli wystarczająco dużo czasu i benzyny, uciekali na plażę lub w góry. Kilku znalazło nawet w sobie tyle energii, aby urządzić zawody w rzucaniu frisbie, i rozebrani do szortów demonstrowali wspaniale opalone torsy. Młoda, niezwykle urodziwa dziewczyna siedziała pod drzewem, szkicując coś od niechcenia. Jeden z graczy, bezskutecznie usiłując zwrócić jej uwagę na swoje bicepsy - efekt pracy ostatnich sześciu miesięcy - wybrał skuteczniejszą, jak się zdaje, metodę i oto
szybujący w powietrzu dysk wylądował z plaśnięciem na bloku rysunkowym dziewczyny. Kiedy podniosła głowę zagniewana, tuż nad sobą ujrzała skruszoną twarz winowajcy. - Przepraszam. Wyleciał mi z rąk - tłumaczył się. Dziewczyna odgarniając z twarzy kaskadę czarnych włosów podała mu dysk. - W porządku - powiedziała i nawet nie spojrzawszy na niego, powróciła do przerwanego zajęcia. Młodość rzadko się jednak poddaje. Przykucnąwszy więc przy dziewczynie, z zainteresowaniem przyglądał się jej szkicom. O sztuce miał bardzo blade pojęcie, ale jakie to w końcu miało znaczenie. Hej, to naprawdę dobre. Gdzie studiujesz? Przejrzała zamiary natręta i już chciała go spławić, kiedy zauważyła jego uśmiech - musiała przyznać, że był doprawdy zniewalający. - W Georgetown. - Nie żartuj! Ja też. Prawo. - Rod! Gramy czy nie? - dobiegł głos zniecierpliwionego partnera. - Często tu przychodzisz? - zapytał Rod, ignorując przyjaciela. Dziewczyna miała ogromne brązowe oczy. Nigdy jeszcze takich nie widział. - Od czasu do czasu. - Może byśmy... - Rod, chodźże wreszcie. Rod spojrzał na spoconego, nieco otyłego przyjaciela, po czym znowu w chłodne brązowe oczy dziewczyny i nie miał już wątpliwości, jakiego dokona wyboru. - Później, Pete - zawołał i niedbałym ruchem wyrzucił frisbie wysoko w powietrze. - Koniec gry? - zapytała dziewczyna, przyglądając się lotowi krążka. Uśmiechnął się od ucha do ucha i dotykając nieśmiało jej włosów powiedział: - To zależy. Pete głośno złorzecząc rzucił się w pogoń za dyskiem. Dopiero co zapłacił za niego aż sześć dolców. Omal nie wpadł na psa i cały czas śledząc lot krążka, w nadziei że nie wyląduje on w strumieniu, zbiegł po zboczu. Skórzane sandały, które miał na nogach, kosztowały go znacznie więcej. Tymczasem frisbie najwyraźniej leciał wprost do wody, co widząc Pete zaczął głośno kląć, nie licząc się już ze słowami. Dysk uderzywszy w drzewo nagle jednak zmienił kierunek i poszybował w zarośla. Zlany potem Pete, myślami już przy zimnym mooseheadzie, rzucił się w plątaninę krzewów. Nagle serce mu zamarło, a krew uderzyła do głowy. Zanim przyszedł do siebie, gwałtownie zwymiotował zjedzony niedawno lunch składający się z prażynek i dwóch
hotdogów. Jego frisbie wylądował zaledwie o kilka centymetrów od brzegu strumienia. Nowiutki, czerwony, lśnił na śnieżnobiałej dłoni, która zdawała się podawać Pete'owi zgubę. W krzakach leżała Carla Johnson, dwudziestotrzyletnia studentka szkoły dramatycznej, w wolnych godzinach dorabiająca jako kelnerka. Jakieś dwanaście do piętnastu godzin wcześniej została uduszona humerałem∗1 . Detektyw Ben Paris skończywszy raport o zabójstwie niejakiej Johnson, pełen ponurych myśli usiadł przy biurku. Pisząc na maszynie jedynie dwoma palcami, ale za to z szybkością karabinu maszynowego, zanotował wszystkie związane ze sprawą fakty. Teraz ponownie je odtwarzał. To nie był napad o podłożu seksualnym czy rabunkowym. Pod ciałem ofiary znaleziono torebkę z kwotą dwudziestu trzech dolarów i siedemdziesięciu sześciu centów oraz plastikową Mastercard, a na palcu zamordowanej wciąż tkwił okazały pierścień z opalem, wartości co najmniej pięćdziesięciu dolców. Żadnego więc motywu, żadnych podejrzeń. Absolutnie nic. Ben i jego partner spędzili całe popołudnie przesłuchując rodzinę ofiary. Wyjątkowo wredna robota, pomyślał. Konieczna, ale wredna. Za każdym razem otrzymywali te same odpowiedzi. Carla chciała zostać aktorką. Studia całkowicie ją pochłaniały, co nie znaczy, że nie spotykała się z chłopcami. Jednak zawsze były to tylko przelotne znajomości. Miała bardzo wygórowane ambicje, niestety nigdy ich nie zrealizowała. Ben ponownie zaczął przeglądać raport i zatrzymał się przy narzędziu zbrodni. Używany przez księży humerał. Przypięta była do niego kartka. Kiedy detektyw przybył na miejsce zbrodni, uklęknął, aby ją przeczytać. „Grzechy są jej odpuszczone.” - Amen - wyszeptał Ben i głęboko westchnął. Była spokojna wrześniowa noc. Zegar dawno już wybił pierwszą, kiedy Barbara Clayton, skracając sobie drogę, szła przez trawnik tuż przy katedrze w Waszyngtonie. Powietrze było ciepłe, a niebo skrzyło się milionem gwiazd. Kobieta zdawała się jednak zupełnie tego nie dostrzegać. Idąc mówiła do siebie, wyraźnie zagniewana. Już ona się rano rozprawi z tym przeklętym mechanikiem o lisiej twarzy. Da mu popalić! Co za drań! Dobrze, że ma już tylko kawałek do przejścia. Niestety rano będzie musiała jechać do pracy autobusem! Ten sukinsyn drogo jej za to zapłaci! 1∗ Humerał - w liturgii rzymskiej biała lniana chusta (niekiedy z kapturem), okrywająca szyję i ramiona księdza, wkładana pod albę.
Spadająca gwiazda przemknęła nagle po niebie, pozostawiając świetlisty ślad. Barbara nawet tego nie zauważyła, nie zauważył również mężczyzna, który ją obserwował. Wiedział, że tu przyjdzie. Czyż nie powiedziano mu, aby tu właśnie na nią czekał? Czyż jego głowa nawet teraz nie pękała od siły Głosu? Został wybrany, obarczono go strasznym ciężarem, ale chwała stanie się jego udziałem. - Dominus vobiscum - wyszeptał i mocno ścisnął w dłoniach delikatny materiał humerału. Kiedy dokonał dzieła, poczuł gwałtowny przypływ siły. Jego mięśnie drżały z podniecenia, a krew radośnie pulsowała. Był oczyszczony. A teraz również i ona. Wolno i bardzo delikatnie powiódł kciukiem po jej czole, ustach i sercu, kreśląc znak krzyża. Szybko udzielił jej rozgrzeszenia. Głos ostrzegł go, że wielu nie zrozumie szlachetnych pobudek jego czynu. Pozostawiając ciało w mroku, ruszył przed siebie; oczy lśniły mu od łez radości i uniesienia. - Media nas tym udupią. - Kapitan Harris walnął pięścią w gazetę rozłożoną na stole. - Całe to sakramenckie miasto ogarnęła panika. Niech no się tylko dowiem, kto sprzedał tę historię prasie... Tracił panowanie nad sobą. Nie zdarzało się to często. Wprawdzie siedział za biurkiem, był jednak gliną i to, jak twierdził, cholernie dobrym gliną. Dobry glina nie traci panowania nad sobą. Aby zyskać na czasie, złożył gazetę i obrzucił wzrokiem siedzących w pokoju kolegów. Też cholernie dobre gliny, przyznał w duchu. Nie tolerowałby innych. Ben Paris usiadł na rogu biurka, bawiąc się przyciskiem z pleksiglasu. Harris doskonale wiedział, że kiedy Ben się nad czymś zastanawia, zawsze uważnie przygląda się swoim dłoniom. Jest młody, pomyślał, ale dziesięć lat w służbie zrobiło swoje. Solidny gliniarz, choć czasem trochę zbyt wielki indywidualista. Dwie pochwały za odwagę miały swoją wymowę. Gdy Harris był mniej napięty, bawiło go nawet, że Ben wygląda jak tajniak w wersji hollywoodzkiego scenarzysty - pociągła twarz, szczupła, ale umięśniona sylwetka, ciemnowłosy, śniada karnacja. Włosy, gęste i trochę za długie jak na klasyczną fryzurę, na pewno wyszły spod ręki jednego z najlepszych fryzjerów w Georgetown. Jasnozielone oczy patrzyły badawczo i przenikliwie. Tuż obok siedział Ed Jackson, partner Bena. Jego ponad dwumetrowy wzrost i studziesięciokilogramowa waga budziły powszechny respekt. Broda była gęsta i tak ruda jak kędzierzawe włosy na głowie, a oczy niebieskie i przyjazne. Z odległości pięćdziesięciu
jardów policyjną spluwą potrafił zrobić dziurę wielkości dwudziestopięciocentówki. Harris odłożył na bok gazetę, lecz nie usiadł. - A więc co macie? Ben bawił się przyciskiem, przerzucając go z ręki do ręki. Po chwili go odłożył. - Poza budową ciała i kolorem włosów ofiary nie miały ze sobą nic wspólnego. Żadnych wspólnych znajomych, żadnych wspólnie odwiedzanych miejsc. O Carli Johnson wiesz już wszystko. Barbara Clayton pracowała w sklepie z konfekcją. Rozwiedziona, bezdzietna. Rodzina mieszka w Marylandzie. Środowisko robotnicze. Była z kimś związana jakieś trzy miesiące temu. Sprawy się jednak skomplikowały. On wyjechał do Los Angeles. Sprawdzamy go, lecz wygląda na to, że jest czysty. - Sięgnął do kieszeni po papierosa, chwytając wymowne spojrzenie partnera. - To już szósty - rzucił mimochodem Ed. - Ben próbuje zejść poniżej paczki dziennie - wyjaśnił i sięgnął po raport. - Clayton spędziła wieczór w barze na Wisconsin. Coś w rodzaju babskiego wieczoru z przyjaciółką, która z nią pracuje. Według tej przyjaciółki Clayton wyszła około pierwszej. Jej samochód znaleziono zepsuty kilka przecznic dalej. Wygląda na to, że miała problemy z przekładnią. Najwidoczniej postanowiła przejść ten kawałek na piechotę. Jej mieszkanie znajduje się zaledwie pół mili dalej. - Jedyne, co łączy ofiary, to płeć, jasna karnacja i blond włosy. Ben wciągnął głęboko w płuca dym, po czym delikatnie go wypuścił. Zostały zamordowane. Na jego terenie, pomyślał Harris, i potraktował to jak osobiste wyzwanie. - Narzędzie zbrodni: używana przez księży szarfa. - Humerał - poprawił go Ben. - To powinno ułatwić nam zadanie. Ten facet używa najlepszego, jedwabnego. - Tu na pewno go nie kupił - wtrącił Ed. - W każdym razie nie w tym roku. Sprawdziliśmy każdy sklep z dewocjonaliami, każdy kościół. Wpadliśmy na trop trzech miejsc, gdzie używa się właśnie takich. - Tekst, który morderca pozostawiał przy zwłokach, pisany jest na papierze dostępnym w każdym najmniejszym nawet sklepiku - dodał Ben. - Jednym słowem, nie macie nic. - Jednym słowem - Ben znowu zaciągnął się dymem - nie mamy nic. Harris w milczeniu obserwował swoich współpracowników. Mógłby zażądać, aby Ben zaczął nosić krawat, a Ed przystrzygł brodę. Ale przecież nie o to w końcu chodziło. To byli jego najlepsi ludzie. Paris, przy dużym uroku osobistym i pozornej niefrasobliwości, miał
instynkt lisa, a umysł przenikliwy i ostry jak brzytwa. Jackson był uosobieniem sumienności i dokładności, jakie spotkać można jedynie u starej panny. Ta ponura sprawa przypominała skomplikowaną układankę, a Jackson sprawiał wrażenie, jakby nigdy nie był zmęczony dopasowywaniem jej elementów. Harris poczuł dym z papierosa i przypomniał sobie, że zrezygnował z palenia dla własnego dobra. - Jeszcze raz porozmawiajcie ze wszystkimi - zwrócił się do policjantów. - Chcę mieć dokładny raport o tym chłopaku Clayton oraz listę klientów sklepów z dewocjonaliami. - Znów spojrzał na gazetę. - Chcę mieć tego typa. - Księdza - mruknął Ben, przebiegając wzrokiem po nagłówkach. Prasa zawsze lubi jakoś nazywać psychopatów. - I poświęca im dużo uwagi - dodał Harris. - Zdejmijmy go więc z tych nagłówków i wsadźmy za kratki. Doktor Teresa Court, zmęczona nocnym ślęczeniem nad papierami, popijała kawę i przeglądała prasę. Mijał tydzień od drugiego już morderstwa, a „Ksiądz”, jak go nazywała prasa, wciąż pozostawał na wolności. Wcale nie uważała, aby czytanie o nim było najlepszym sposobem, by rozpocząć dzień, ale to względy zawodowe ją do tego skłaniały. Nie mogła się pogodzić ze śmiercią tych dwóch młodych kobiet, ale musiała analizować fakty i stawiać diagnozy. Takiej właśnie pracy się poświęciła. Jej życie zawodowe to nieustanny kontakt z cudzymi problemami, cierpieniem i frustracją. Chciała więc, aby przynajmniej jej prywatny świat był prosty i uporządkowany. Wzrastała w dobrobycie, wśród rzeczy pięknych i ludzi wykształconych. Było więc zupełnie naturalne, że na ścianie miała sztych Matisse'a, a na stole kryształ Baccarata. Właściwie odpowiadały jej raczej czyste linie i pastele, ale od czasu do czasu chętnie wybierała coś bardziej ekstrawaganckiego, jak na przykład ten abstrakcyjny obraz olejny nad biurkiem, uderzający dynamizmem i jaskrawymi barwami. Doskonale godziła ze sobą zarówno potrzebę surowości, jak i łagodności. Być zadowoloną, i to w każdej sytuacji, to jedno z najważniejszych zadań, które przed sobą stawiała. Kawa wystygła, więc odsunęła ją na bok. Po chwili to samo zrobiła z leżącymi tuż przed nią papierami. Szkoda, pomyślała, że tak mało wie o mordercy i jego ofiarach i że nie zna wszystkich szczegółów tej okropnej sprawy. Zaraz jednak przypomniała sobie stare powiedzenie, że z życzeniami należy być ostrożnym, ponieważ czasami lubią się spełniać. Rzuciwszy okiem na zegarek, szybko podniosła się zza biurka. Nie miała już czasu zastanawiać się nad całą tą historią. Czekali na nią pacjenci. Miasta we wschodniej części Stanów najpiękniejsze są jesienią. Lato zamienia je w
rozżarzoną do białości pustynię, zima topi w błocie i szarości, za to jesień obdarza niezwykłym bogactwem kolorów i jakimś dziwnym dostojeństwem. O drugiej nad ranem w pewien chłodny październikowy dzień Ben Paris nagle obudził się. Nie potrafił zrozumieć, co przerwało jego tak ciekawie zapowiadający się sen z trzema blondynkami w roli głównej. Wstał i nago przeszedł do szafy po papierosy. Dwudziesty drugi, policzył w duchu. Zapalił czekając, aż znany, gorzki smak wypełni usta, po czym udał się do kuchni przygotować sobie kawę. Włączył świetlówkę przy kuchence i rozejrzał się uważnie za karaluchami. Nie zauważył, aby cokolwiek pomknęło w stronę szpar. Zapalił gaz pod czajnikiem i pomyślał, że ostatnia dezynsekcja okazała się skuteczna. Sięgając po filiżankę, odsunął na bok pocztę z dwóch dni, która wciąż czekała na otwarcie. W ostrym świetle kuchennym twarz Bena była zacięta, wręcz złowroga. Smukłość jego ciała graniczyła z chudością, która robiłaby jeszcze większe wrażenie, gdyby nie delikatny zarys mięśni. Nagle zaczął myśleć o morderstwie. Sama kawa na pewno by go nie otrzeźwiła. Ale kiedy umysł już funkcjonował, ciało natychmiast za nim podążało. Systematyczne treningi zrobiły swoje. Chudy bury kot skoczył na stół: bacznie przyglądał się, jak Ben pije kawę i pali papierosa. Po czym widząc jego roztargnienie, całą swoją uwagę skupił na wieczornej misce mleka i rozpoczął ceremonię mycia. Od tego popołudnia, gdy odnaleziono pierwszą ofiarę, nie poczynili żadnych istotnych postępów w wykryciu mordercy. Kiedy wydawało się, że natrafili wreszcie na coś, co mogło być nitką wiodącą do kłębka, trop szybko okazywał się fałszywy. Ślepy zaułek, pomyślał Ben. Nic, kompletnie nic. W ciągu miesiąca odnotowano wprawdzie pięć przypadków zgłoszenia się rzekomych morderców, ale wszyscy okazali się psychopatami, którzy za wszelką cenę chcieli zwrócić na siebie uwagę. Minęło dwadzieścia sześć dni od drugiego morderstwa, a oni wciąż tkwili w punkcie zerowym. Ben zdawał sobie sprawę, że w miarę upływu czasu ślady ulegają coraz większemu zatarciu. Kiedy dla prasy sprawa przestała być tematem dnia, ludzie jakby zaczęli odzyskiwać spokój. Benowi wcale się to nie podobało. Przypalając kolejnego papierosa, pomyślał, że tak właśnie wygląda cisza przed burzą. W zamyśleniu wyjrzał przez okno w chłodną, rozjaśnioną przez księżyc noc. Doug's znajdował się zaledwie pięć mil od mieszkania Bena. Ten niewielki klub kończył właśnie swoją działalność. Światła w pomieszczeniach były już wygaszone, muzycy opuścili lokal, a w powietrzu unosił się zapach rozlanego alkoholu. Francie Bowers wyszła tylnym wyjściem, narzucając na siebie sweter. Bardzo bolały ją nogi. Chociaż przed wyjściem
zmieniła obuwie na wygodne tenisówki, po sześciu godzinach chodzenia na wysokich obcasach zupełnie nie czuła palców u stóp. Jednak sute napiwki pozwalały zapomnieć o bólu. Praca kelnerki roznoszącej drinki wymagała ustawicznego ruchu, lecz jeśli dziewczyna miała zgrabne nogi, a tak właśnie było w jej przypadku, zawsze otrzymywała hojne napiwki. Jeszcze kilka nocy takich jak ta, pomyślała Francie, i w końcu może będzie w stanie zapłacić za małego volkswagena, o którym bezustannie marzyła. Nigdy więcej udręki związanej z jazdą autobusem. Tak właśnie wyobrażała sobie szczęście. Ostry ból w podbiciu stopy sprowadził ją na ziemię. Krzywiąc się spojrzała na boczną uliczkę. Gdyby w nią skręciła, mogłaby zaoszczędzić jakieś ćwierć mili. Ale uliczka była zupełnie ciemna. Kolejne dwa kroki przy świetle ulicznych lamp i w końcu się poddała. Ciemno czy nie, nie zrobi nawet kroku więcej niż to konieczne. Długo czekał. Był jednak pewien: Głos powiedział mu, że spotka jedną z zagubionych dusz. Szła szybko, tak jakby nie mogła doczekać się zbawienia. Od wielu dni modlił się za nią, za oczyszczenie jej duszy. Teraz nadszedł właśnie dzień wybaczenia. On spełni jedynie rolę instrumentu. Poczuł zamęt w głowie i wrzenie powoli ogarnęło jego ciało. Spłynęła na niego Moc. Stojąc w ukryciu modlił się, aby dziewczyna się zbliżyła. Działał bardzo sprawnie. Kiedy zarzucił humerał na jej szyję, miała tylko chwilę na złapanie oddechu - szarfa zacisnęła się, z ust dziewczyny wydobył się słaby krzyk, po czym dopływ powietrza został odcięty. Śmiertelnie przerażona, upuściła na ziemię płócienną torbę i obiema rękami usiłowała się bronić. Czasami, kiedy czuł w sobie wielką Moc, dzieło dokonywało się szybko. Tym razem jednak nie poszło mu tak łatwo. Jakieś straszliwe zło tkwiące w tej dziewczynie stawiało zacięty opór. Chwyciła za humerał, usiłowała rozerwać dłonie w rękawiczkach, zaciskające się na jej szyi. Kiedy zaczęła się szarpać, uniósł ją do góry, lecz wciąż nie dawała za wygraną. Kopiące bezładnie nogi trafiły w jakąś leżącą na ziemi pustą puszkę, która potoczyła się z brzękiem. Potworny hałas echem odbił się w jego głowie, sprawiając mu dotkliwy ból. Po chwili jednak dziewczyna się uspokoiła, a łzy na jego twarzy osuszył jesienny wiatr. Delikatnie ułożył ją na betonie i wypowiadając starą formułę rozgrzeszenia, przypiął do jej swetra kartkę. Odchodząc, pobłogosławił leżące nieruchomo ciało. Teraz już była spokojna. On również. - Chyba nie chcesz nas pozabijać. - Ton głosu Eda był obojętny, podczas gdy prowadzony przez Bena mustang wziął zakręt z prędkością ponad pięćdziesięciu mil na godzinę. - Ona i tak już nie żyje. Ben zjechał w dół, po czym skręcił w prawo.
- To przecież ty wykończyłeś ostatni samochód. Mój ostatni samochód - dodał z odrobiną złośliwości. - Miał na liczniku zaledwie siedemdziesiąt pięć tysięcy mil. - To był szaleńczy pościg - zamruczał Ed. Mustang siadał przy każdym wstrząsie, przypominając Benowi, że powinien sprawdzić resory. Ale ty jakoś żyjesz. A siniaki i stłuczenia? - Ben wrzucił trójkę, przejeżdżając szybko na żółtym świetle. - Było ich całe mnóstwo. Ed uśmiechnął się na wspomnienie słynnego pościgu. - No ale ich dostaliśmy! - Byli nieprzytomni. - Ben z piskiem opon zatrzymał samochód i wrzucił kluczyki do kieszeni. - A mnie kosztowało to pięć szwów na ręku. - Złóż skargę - Ed ziewając wygramolił się z samochodu i stanął tuż obok na chodniku. Świtało. Przejmujący poranny chłód sprawiał, że każdy oddech natychmiast zamieniał się w obłoczek pary. Pomimo to na miejscu zdążył się już zgromadzić niezły tłumek żądnych sensacji ludzi. Otulając się szczelnie płaszczem i marząc o odrobinie gorącej kawy, Ben przeszedł przez szpaler gapiów w stronę zablokowanej przez policję alei. - Szczwany lis. - Ben kiwnąwszy głową policyjnemu reporterowi, spojrzał na trzecią już z kolei ofiarę. Jej wiek określiłby na jakieś dwadzieścia sześć do dwudziestu ośmiu lat. Miała na sobie sweter z marnej włóczki i tenisówki o niemal zdartych podeszwach. Nosiła długie, pozłacane kolczyki. Ben pomyślał, że jej mocny makijaż zupełnie nie pasuje do swetra z domu towarowego i taniutkich sztruksów. Zająwszy ręce drugim już dziś papierosem, słuchał raportu umundurowanego policjanta stojącego obok. - Znalazł ją włóczęga. Trzymamy go w samochodzie policyjnym, aż dojdzie do siebie. Wygląda na to, że grzebał w śmieciach i wtedy się na nią natknął. Był tak przerażony, że kiedy wybiegł z alei, o mało co nie wpadł mi pod koła. Ben skrzywił się, kiedy ujrzał przypiętą do swetra ofiary kartkę ze starannie wypisanymi słowami. Ogarnęła go wściekłość, ale po chwili był już jak zwykle opanowany. Ed schylił się i podniósł płócienną torbę, którą upuściła zamordowana dziewczyna. Z jej wnętrza wysypała się garść żetonów na autobus. Zapowiadał się długi dzień. Sześć godzin później wchodzili na teren posterunku. Wydział zabójstw nie sprawiał zbyt ponurego wrażenia. Daleko mu jednak było do schludności posterunków na peryferiach miasta. Dwa lata temu pomalowano ściany na, jak to określił Ben, typowy dla czynszówek
beżowy kolor; kafelki na podłodze latem były niezmiennie wilgotne, a zimą przeraźliwie lodowate. W pokojach natomiast, bez względu na to, jak bardzo się starały służby porządkowe, unosił się wciąż ten sam nieprzyjemny zapach dymu, fusów od kawy oraz świeżego potu. Wiosną wydział otrzymał nawet do dyspozycji pewną kwotę na zakup kwiatów na parapety okienne. I chociaż jak dotąd rośliny jeszcze nie pousychały, nie można było jednak powiedzieć, aby zbyt bujnie się rozrastały. Ben skinął głową, przechodząc obok biurka Lou Rodericka zajętego właśnie pisaniem na maszynie służbowego raportu. Lou był wyjątkowo solidnym policjantem, do swoich obowiązków podchodził niczym księgowy sporządzający bilans przedsiębiorstwa. - Harris chce cię widzieć - rzucił Lou nie podnosząc głowy znad maszyny. W jego głosie zabrzmiało coś w rodzaju współczucia. - Dopiero co wrócił ze spotkania z burmistrzem. Lowenstein ma pewnie dla ciebie wiadomość. - Dzięki. Ben zerknął na snickersa leżącego na biurku. - Hej, Lou... - Nie waż się! - Roderick, nie zwalniając nawet na chwilę, dalej pisał swój raport. - Ładny przyjaciel - mruknął Ben i wolnym krokiem ruszył w kierunku Lowenstein. Ta dziewczyna w niczym nie przypomina Rodericka, pomyślał. Widać, że nie jest entuzjastką pracy biurowej. Patrolowanie ulic z pewnością bardziej jej odpowiada niż pisanie na maszynie. Ben cenił solidność Lou, ale gdyby potrzebował pomocy, bez wahania wybrałby Lowenstein, której doskonale skrojone kostiumy i gustowne suknie znakomicie eksponowały najzgrabniejsze w departamencie nogi. Zanim usiadł na rogu jej biurka, obrzucił nogi dziewczyny szybkim spojrzeniem. Jaka szkoda, że jest mężatką, pomyślał. Zerkając od niechcenia w jej papiery, czekał, aż skończy rozmawiać przez telefon. - Jak leci, Lowenstein? - Nawaliła mi w domu kanalizacja, a hydraulik żąda trzech stów; na szczęście mój mąż się tym zajmie. - Wkręciła papier do maszyny. I w ten sposób będzie to nas kosztowało dwa razy więcej. A co u ciebie? - Trzepnęła go po ręce sięgającej po pepsi. - Masz coś nowego w sprawie „Księdza”? Następne zwłoki. - Jeśli nawet w jego głosie pojawiła się nuta goryczy, trudno było ją zauważyć. - Czy znasz Doug'sa? - Nie prowadzę tak światowego życia jak ty, Paris. Burknął coś gniewnie, po czym podniósł duży pojemnik na ołówki. - Pracowała tam jako kelnerka. Miała dwadzieścia siedem lat. - Nie ma sensu, abyś wszystko brał tak do siebie - powiedziała cicho, po czym
spojrzawszy na jego twarz, bez słowa podała mu pepsi. Harris chce widzieć ciebie i Eda. - Taa, wiem. - Głośno przełknął, czekając, aż cukier i kofeina dotrą do żołądka. - Masz dla mnie jakieś wiadomości? A tak. - Na jej twarzy pojawił się wymuszony uśmiech. Przejrzała papiery i wreszcie znalazła. - Dzwoniła Bunny. - Widząc, że nie reaguje, spojrzała na niego z ukosa i wręczyła mu kartkę. - Chce wiedzieć, o której po nią przyjedziesz. Wiesz, Paris, ona ma całkiem sympatyczny głos. Wsunął kartkę do kieszeni i uśmiechnął się od ucha do ucha. Ona jest w ogóle całkiem sympatyczna, Lowenstein. Ale rzuciłbym ją w każdej chwili, gdybyś tylko zechciała zdradzić swego męża. Kiedy odszedł, zabierając ze sobą pepsi, roześmiała się i powróciła do wypełniania formularza. - Co oni robią z moim mieszkaniem! - Ed rzucił słuchawką i wraz z Benem ruszył w stronę biura Harrisa. - Pięćdziesiąt tysięcy! Chryste! - Wymieniają rury kanalizacyjne. - Ben wysączył resztę pepsi i rzucił puszkę do kosza. - Taa. Czy tam, gdzie mieszkasz, jest coś wolnego do wynajęcia? - U nas nikt się nie wyprowadza, chyba że na tamten świat. Poprzez szerokie, przeszklone drzwi biura Harrisa ujrzeli szefa stojącego przy biurku i rozmawiającego przez telefon. Zupełnie dobrze się trzymał, jak na swoje pięćdziesiąt siedem lat, w tym ostatnie dziesięć spędzone za biurkiem. Miał zbyt dużo silnej woli, aby pozwolić sobie na tycie. Jego pierwsze małżeństwo umarło śmiercią naturalną z powodu jego pracy, drugie z powodu picia. W końcu Harris zrezygnował i z alkoholu, i z małżeństwa. Teraz praca była dla niego wszystkim. Policjanci z jego departamentu nie przepadali za nim, ale niewątpliwie darzyli go szacunkiem. Harrisowi nawet to odpowiadało. Podniósłszy wzrok, skinął na Bena i Eda, by weszli. - Przed piątą chcę mieć raport z laboratorium. Jeśli na jej swetrze znajdą fragmenty jakichś nitek, chcę wiedzieć, skąd one pochodzą. Róbcie swoje i dajcie mi coś, nad czym sam będę mógł popracować. - Odłożywszy słuchawkę, podszedł do podgrzewacza i nalał sobie kawy. Po pięciu latach wciąż miał nadzieję, że kawa okaże się jednak whisky. Co wiecie o Francie Bowers? - Prawie rok pracowała jako kelnerka U Doug'sa. Do Waszyngtonu przeniosła się z Wirginii w listopadzie ubiegłego roku. Mieszkała sama w North West. - Ed otworzył notes. - Dwukrotnie zamężna. Żaden z tych związków nie trwał jednak dłużej niż rok. Sprawdzamy jej obydwu eksmężów. Pracowała w nocy, spała w ciągu dnia, tak więc sąsiedzi niewiele o
niej wiedzą. Wyszła z pracy o pierwszej. Wszystko wskazuje na to, że szła aleją w kierunku przystanku autobusowego. Nie miała samochodu. - Nikt nic nie słyszał - dodał Ben - ani nie widział. - Popytajcie jeszcze raz - powiedział Harris. - Musicie kogoś znaleźć. Jest coś nowego o numerze pierwszym? Ben bardzo nie lubił, kiedy numerowano ofiary przestępstwa. Wsunął ręce do kieszeni. - Chłopak Carli Johnson jest w Los Angeles. Dostał jakąś małą rólkę w mydlanej operze. Jest czysty. Zdaje się, że dziewczyna pokłóciła się z jakimś innym facetem na dzień przed zabójstwem. Świadkowie twierdzą, że była niezła awantura. - Potwierdził to - ciągnął Ed. - Wygląda na to, że spotkali się kilkakrotnie, ale ona nie chciała dłużej tego ciągnąć. - Ma alibi? - Twierdzi, że się upił i poderwał dziewczynę z pierwszego roku studiów. Wzruszywszy ramionami Ben usiadł na oparciu krzesła. - Są zaręczeni. Możemy go tu znowu ściągnąć, lecz prawdę mówiąc, nikt z nas nie wierzy, aby miał z tym coś wspólnego. Nie ma żadnych powiązań ani z Clayton, ani z Bowers. Chłopak pochodzi z zamożnej rodziny. Studiuje. Ed bardziej wygląda na psychicznego niż ten studencik. - Dzięki, partnerze. - No cóż, sprawdźcie go jeszcze raz. Jak się nazywa? - Robert Lawrence Dors. Jeździ hondą civic i nosi koszulki polo. Ben wyciągnął papierosa. - Białe mokasyny bez skarpetek. - Roderick go sprowadzi. - Chwileczkę... - Wyznaczam specjalną ekipę do tej sprawy - powiedział Harris, przerywając Benowi. Nalał kolejną filiżankę kawy. - Roderick, Lowenstein i Bigsby będą z tobą pracować. Chcę mieć tego drania, zanim znowu zabije. - Jego głos cały czas był łagodny, wyważony, lecz jednocześnie kategoryczny. - Czy są jakieś pytania? Ben podszedł do okna. Traktował tę sprawę jak coś bardzo osobistego. - Nie, wszyscy chcemy go dostać. - Włączając nawet samego burmistrza - dodał Harris z odrobiną sarkazmu. - On chce przekazać prasie coś konkretnego najpóźniej pod koniec tygodnia. Odwołamy się do psychiatry, niech nakreśli nam sylwetkę mordercy.
- Psychiatry? - Ben rechocząc odwrócił się w stronę Harrisa. - Ależ szefie! Ponieważ Harris też nie był tym zachwycony, jego głos stał się demonstracyjnie lodowaty. - Doktor Court zgodziła się z nami współpracować na prośbę burmistrza. Nie wiemy, jak morderca wygląda, może więc dobrze byłoby przynajmniej dowiedzieć się czegoś o jego psychice. Dlatego - dodał, wymownie spojrzawszy na obydwu policjantów - zamierzam popatrzeć w kryształową kulę. Przekonamy się, czy uda się coś z niej wyczytać. Bądźcie tu o czwartej. Ben już zamierzał otworzyć usta, ale w ostatniej chwili powstrzymał się, widząc ostrzegawcze spojrzenie Eda. Po chwili obydwaj bez słowa wyszli z gabinetu szefa. Może powinniśmy sprowadzić medium - zamruczał Ben. - Ciasnomózgowiec. - Realista. - Psychika ludzka to fascynująca zagadka. - Znowu się dokształcałeś. - Jedynie ten, kto stara się zrozumieć, może pojąć to, co niepojęte dla laika. Ben westchnął i wysiadając z samochodu rzucił papierosa na ziemię. - Cholera. - Cholera - mruknęła Tess, wyjrzawszy przez okno w biurze. W tej chwili nie miała absolutnie ochoty na dwie rzeczy: na stanie w korkach i na włączenie się w sprawę zabójstw, które jak zaraza nawiedziły miasto. Musiała jednak zrobić tę pierwszą, ponieważ burmistrz oraz jej dziadek zmuszali ją do zrobienia tej drugiej. Bagaż obowiązków, które wzięła na siebie, i tak dostatecznie już ją przytłaczał. Mogła więc grzecznie odmówić burmistrzowi, wypowiadając przy tym kilka zdawkowych słów usprawiedliwienia. Jednak z dziadkiem nie poszłoby tak łatwo. Rozmawiając z nim nigdy nie czuła się doktor Teresą Court. Już po pięciu minutach przestawała być słusznego wzrostu kobietą posiadającą stopień naukowy. Znowu stawała się chudą dwunastolatką zdominowaną przez mężczyznę, którego kochała najbardziej na świecie. To dzięki niemu przecież zdobyła ten dyplom. Dzięki jego zaufaniu, jego poparciu oraz niesamowitej wierze w nią. Jak mogłaby odmówić, kiedy prosił ją, aby wykorzystała swoje zdolności? Jednakże praca zajmowała jej już prawie dziesięć godzin dziennie. Może najwyższa pora, aby przestała być uparta i zatrudniła w końcu kogoś do pomocy. Tess rozejrzała się po pomalowanym na pastelowo wnętrzu biura ze starannie dobranymi antykami i obrazami. To wszystko należało do niej, każda najdrobniejsza nawet
rzecz. Spojrzała na wysoką dębową starą szafę na dokumenty, które wypełniały ją po brzegi. Za rok stuknie jej trzydziestka, miała doświadczenie, własne biurko i własne sprawy. I to jej odpowiadało. Wyciągnęła z szafy obszyty norką płaszcz przeciwdeszczowy i szybko go włożyła. A może, może jednak mogłaby pomóc policji znaleźć tego mężczyznę, który od pewnego czasu codziennie pojawiał się na pierwszych stronach gazet, i przeszkodzić w ten sposób w popełnieniu dalszych morderstw. Jednocześnie ten psychopata otrzymałby pomoc, jakiej z pewnością potrzebował. Wzięła torebkę oraz aktówkę wypełnioną dokumentami; miała zamiar przejrzeć je dzisiejszego wieczoru. - Kate - wchodząc do sekretariatu, Tess postawiła kołnierz płaszcza. - Jadę do biura kapitana Harrisa. Nie ma mnie dla nikogo, chyba że byłoby to coś naprawdę ważnego. - Powinna pani wziąć coś na głowę - odpowiedziała sekretarka. - Mam w samochodzie. Do jutra. - Proszę jechać ostrożnie. Myśląc już zupełnie o czymś innym, przeszła przez drzwi, szukając kluczyków do samochodu. Może w drodze do domu kupi coś chińskiego na wynos i spokojnie zje kolację, zanim... - Tess! Jeszcze jeden krok i byłaby w windzie. Klnąc w duchu, Tess odwróciła się z wymuszonym uśmiechem. - Frank. - Przez blisko dziesięć dni udawało się jej go unikać. - Trudno cię złapać. Szybko ruszył w jej stronę. Nienaganny. Właśnie to słowo zawsze przychodziło jej do głowy, ilekroć widziała doktora F.R. Fullera. Prawdziwa nuda. Perłowoszary garnitur Brooks Brothers, krawat w paski w tym samym odcieniu, koszula od Arrowa w kolorze delikatnego różu, a włosy obcięte niezmiennie w ten sam sposób. Bardzo się starała, by uśmiech nie zniknął jej z twarzy. To nie była wina Franka, że nie mogła go polubić. - Byłam zajęta. - Wiesz, co mówi się o każdej pracy, Tess. Zacisnęła zęby, powstrzymując się od pytania: „Nie wiem, a co się mówi?” Zaśmiałby się i powiedziałby coś banalnego. - Nacisnęła guzik ze strzałką w dół, modląc się w duchu, aby winda szybko przyjechała.
- Wcześnie dziś wychodzisz. - Mam spotkanie poza biurem. - Celowo spojrzała na zegarek. Miała jeszcze czas. - Jestem już trochę spóźniona - skłamała, nie czując żadnych wyrzutów sumienia. - Próbowałem się z tobą spotkać. - Pochylił się nad nią, opierając dłoń o ścianę. Było coś w jego zachowaniu, co budziło w niej odrazę. - Nie sądzisz, że to dziwne, skoro nasze biura znajdują się tuż obok siebie? Gdzie do diabła podziała się ta winda? - Frank, chyba nie muszę ci tłumaczyć, co znaczą obowiązki? - Oczywiście, że nie - powiedział, uśmiechając się szeroko. Tess zastanawiała się, czy on zdaje sobie sprawę, że zapach jego wody kolońskiej przyprawia ją o mdłości. - Ale od czasu do czasu wszystkim potrzeba trochę relaksu, czyż nie, pani doktor? - Powiedzmy. - Mam na jutrzejszy wieczór bilety do Centrum Kennedy'ego, na sztukę Noela Cowarda. Może razem byśmy się zrelaksowali? Niedawno, kiedy po raz pierwszy przystała na jego propozycję, omal nie zdarł z niej ubrania, ledwo udało się jej uciec. A co gorsza, zanim doszło do szarpaniny, przez bite trzy godziny śmiertelnie się z nim nudziła. - To miło, że pomyślałeś o mnie, Frank. - Znów bez wahania skłamała. - Lecz niestety jutrzejszy wieczór mam już zajęty. A może byśmy... Drzwi windy otworzyły się wreszcie. - O Boże, ale jestem spóźniona. - Przesyłając mu promienny uśmiech, weszła do środka. - Nie przepracowuj się aż tak bardzo, Frank. Wiesz, że to niezdrowo. Lejący bez przerwy deszcz oraz uliczne korki sprawiły, że dotarcie na posterunek policji trwało wyjątkowo długo. To dziwne, ale mimo tych wszystkich przeciwności Tess ani na chwilę nie traciła dobrego humoru. Może dlatego, że tak sprytnie udało się jej uciec przed Frankiem. Myślała o tym, że gdyby miała wystarczająco dużo odwagi, powiedziałaby mu wprost, że jest nudny, i uwolniłaby się od niego raz na zawsze. Włożyła filcowy kapelusz i schowała pod nim włosy. Spojrzała w lusterko i zmarszczyła nos. Nie ma sensu robić w tej chwili jakichkolwiek poprawek. Deszcz i tak wszystko zniszczy. Po przybyciu na miejsce znajdzie jakąś damską toaletę, gdzie zrobi sobie przyzwoity makijaż. Na razie musi wyglądać jak zmokła kura. Gwałtownym ruchem jedną ręką otwierając drzwi samochodu, a drugą przytrzymując
kapelusz, biegiem ruszyła w stronę budynku. - Spójrz tylko! - Ben zatrzymał partnera na schodach prowadzących do głównego biura. Nie zwracając uwagi na deszcz, gapili się, jak Tess przeskakuje przez kałuże. - Niezłe nogi - skomentował Ed. - Cholera. Lepsze nawet niż Lowenstein. - Może powiedział Ed i dodał po chwili: - Niewiele widać w tym deszczu. Wciąż biegnąc, z głową nisko pochyloną, Tess pokonała schody i zderzyła się z Benem. Usłyszał, jak zaklęła, zanim chwycił ją za ramiona i odsunął od siebie na tyle, aby spojrzeć jej w twarz. Warto było zmoknąć. Miała klasę. Nawet w strugach deszczu nie można było tego nie dostrzec. Wyraźnie zarysowane kości policzkowe upodabniały jej twarz do twarzy kobiet wikingów. Usta, miękkie i wilgotne, przyprawiały o zawrót głowy, a skóra zachwycała bladością zabarwioną lekkim odcieniem różu. Ben już miał się odezwać, ale zmroziły go jej oczy: duże, chłodne i jakby trochę zakłopotane, a do tego w kolorze fiołków. Zawsze mu się zdawało, że ten właśnie kolor zarezerwowany jest wyłącznie dla Elizabeth Tylor i... polnych kwiatów. ~ Przepraszam - powiedziała wreszcie Tess, z trudem łapiąc oddech. - Nie widziałam pana. - Nic się nie stało. - Nie mógł oderwać od niej wzroku, lecz w końcu jakoś się opanował. Miał opinię wielkiego znawcy kobiet. Może nieco przesadzoną, ale coś jednak w tym było. - Biorąc pod uwagę szybkość, z jaką pani biegła, wcale mnie to nie dziwi. - Co to za frajda trzymać ją w ramionach i obserwować, jak krople deszczu zatrzymują się na jej rzęsach. - Mógłbym wpakować panią do ciupy... za atak na funkcjonariusza. - Pani moknie - mruknął Ed. Dopiero wtedy Tess uświadomiła sobie, że znalazła się w ramionach mężczyzny, który patrzył na nią jak na jakieś nieziemskie zjawisko. Rozejrzała się dookoła siebie. Spostrzegła przemokniętego do suchej nitki olbrzyma ze śmiejącymi się niebieskimi oczami oraz szopą ociekających wodą rudych włosów. Czy to na pewno posterunek policji, pomyślała, a może to tylko sen? Ben jedną ręką otwierał drzwi, a drugą wciąż trzymał na ramieniu dziewczyny. Wpuścił ją do środka, lecz wcale nie zamierzał się z nią rozstać. Jeszcze nie teraz. Kiedy już znaleźli się wewnątrz, Tess ponownie spojrzała na Eda, jakby upewniając się, że naprawdę istnieje, i odwróciła się do Bena. Ten też był prawdziwy. I wciąż trzymał ją za ramię. Rozbawiona, uniosła brew.
- Komisarzu, ostrzegam pana. Jeśli mnie pan zamknie za napaść, ja oskarżę policję o brutalność. Kiedy uśmiechnął się, poczuła coś w rodzaju satysfakcji: jak przypuszczała, nie był tak groźny. - A teraz, jeśli mi pan wybaczy... - Zapomnijmy o pretensjach. - Ben wciąż trzymał rękę na jej ramieniu. - Jeśli potrzebuje pani potwierdzenia na piśmie... - Panie sierżancie... - Detektyw Ben, do usług - poprawił. - A więc panie detektywie. Mogłabym złapać się na to kiedy indziej, ale teraz bardzo się spieszę. Jeśli chce mi pan pomóc... - Jestem urzędnikiem państwowym. - A więc może puści pan moje ramię i poinformuje mnie, gdzie mogę znaleźć kapitana Harrisa. - Kapitana Harrisa? Z wydziału zabójstw? Zauważyła zdziwienie, niedowierzanie i nagle poczuła, jak uścisk słabnie. Schyliła głowę i zdjęła kapelusz. Blond włosy opadły na jej ramiona. - Zgadza się. Ben zaintrygowany spojrzał na nią i na kaskadę włosów. Coś tu nie grało. - Doktor Court? Niełatwo jest połączyć wdzięk z cynizmem i opryskliwością. Ale jakoś nie miała z tym problemu. - Znowu pan trafił w dziesiątkę. - Czyżby pani była tym specjalistą od czubków? - Czyżby pan był tym gliniarzem? - odpowiedziała mu pytaniem na pytanie. Ta wymiana uszczypliwości zapewne jeszcze by trwała, gdyby Ed nie wybuchnął śmiechem. - Koniec pierwszej rundy! - powiedział. - Biuro Harrisa to miejsce neutralne. - Ujął ramię Tess i pokazał jej drogę.
2 Tess szła korytarzem, eskortowana z obydwu stron przez policjantów. Od czasu do czasu dochodziły do niej fragmenty rozmów, otwierały się jakieś drzwi i po chwili ponownie zamykały. Nagle rozdzwoniły się wszędzie telefony, na które, zdawać by się mogło, nikt nie reaguje. Deszcz bił głośno o szyby, sprawiając, że nastrój przygnębienia stawał się jeszcze bardziej dokuczliwy. Jakiś mężczyzna ubrany w koszulę i fartuch roboczy wycierał podłogę. Cały korytarz przesiąknięty był zapachem lizolu i wilgoci. Tess nie po raz pierwszy była na policji, ale nigdy jeszcze nie czuła się aż tak onieśmielona. Ignorując Bena, całą uwagę skupiła na jego partnerze. - Zawsze pracujecie razem? Ed się roześmiał. Podobał mu się jej głos, niski i taki chłodny jak sorbet w gorące niedzielne popołudnie. - Kapitan lubi, kiedy mam go na oku. - Nie wątpię. Ben nagle skręcił w lewo. - Tędy, pani doktor. Tess spojrzała na niego z ukosa i po chwili ruszyła za nim. Pachniał delikatnie deszczem i dobrym mydłem. Wchodząc do dużego pomieszczenia, ujrzała dwóch mężczyzn ciągnących jakiegoś chłopaka zakutego w kajdanki. W kącie siedziała kobieta; w obydwu rękach trzymała filiżankę i cichutko płakała. Gdzieś z zewnątrz dobiegały odgłosy kłótni. - A więc witamy w naszym królestwie - powiedział Ben, kiedy ktoś zaczął przeklinać. Tess spojrzała na niego badawczo. Ocena nie wypadła pomyślnie. Czy ten błazen uważa, że ona oczekuje na jakieś specjalne względy? W porównaniu z kliniką, którą odwiedzała w tygodniu, tu czuła się jak na garden party. - Dziękuję panu, panie... - Paris. - Zastanawiał się, dlaczego przyszło mu do głowy, że ona się z niego śmieje. - Ben Paris, doktor Court. A to jest mój partner, Ed Jackson. - Wyjął papierosa i zapalił, jednocześnie się jej przyglądając. Zupełnie nie pasowała do tego obskurnego pokoju. Wyglądała jak róża położona na kupie śmieci. Ale to w końcu jej sprawa. - Będziemy z panią pracować. - Bardzo mi miło. Minęła go z uśmiechem, jakim zwykle obdarzała zbyt natrętnych sprzedawców. Zanim zdążyła zapukać do drzwi gabinetu Harrisa, Ben już je otworzył.
- Szefie - Ben poczekał, aż Harris odłoży na bok papiery i wstanie. - To jest właśnie doktor Court. Harris nie spodziewał się kobiety, ani tym bardziej kogoś tak młodego, ale w końcu dowodził w pracy zbyt wieloma kobietami i młodymi funkcjonariuszami, aby poczuć coś więcej niż tylko chwilowe zaskoczenie. Burmistrz ją polecił. Co więcej, nalegał, aby ją przyjąć. A burmistrz bez względu na to, jak bardzo był nudny, znał się na ludziach i trzeba przyznać, że rzadko się mylił. - Doktor Court. - Wyciągnął rękę i ujął jej dłoń, drobną i delikatną, lecz nadspodziewanie energiczną. - Jestem ogromnie zobowiązany, że pani przyszła. Ale Tess wcale nie była tego taka pewna. Zbyt często zdarzało się jej to słyszeć. - Mam nadzieję, że będę mogła pomóc. - Proszę usiąść. Zamierzała właśnie zdjąć płaszcz, kiedy poczuła czyjeś ręce na swoich ramionach. Zerknęła do tyłu. Tuż za nią stał Ben. - Piękny płaszcz, pani doktor. - Przesunął palcami po podszewce, zabierając od niej okrycie. - Pięćdziesięciominutowe godziny muszą przynosić niezłe zyski. - Nic nie sprawia mi większej przyjemności niż zdzieranie ostatniej skóry z moich pacjentów - odpowiedziała mu tym samym tonem, po czym natychmiast się od niego odwróciła. Arogancki dupek, pomyślała ze złością, siadając na wskazanym jej miejscu. - Myślę, że doktor Court nie odmówi filiżanki kawy - odezwał się Ed i dodał, znacząco patrząc na partnera: - Wygląda na bardzo przemokniętą. Wesołe ogniki w oczach Eda sprawiły, że Tess, nie mogąc się powstrzymać, uśmiechnęła się szeroko. - Z przyjemnością się napiję. Czarną, jeśli można. Harris zajrzał do dzbanka stojącego na podgrzewaczu i sięgnął po telefon. - Roderick, przynieś kawę. Cztery... nie trzy kawy - poprawił się, spojrzawszy na Eda. - Jeśli jest trochę gorącej wody... - Ed sięgnął do kieszeni i wyciągnął torebkę z ziołową herbatą. I filiżankę gorącej wody - dodał Harris, wykrzywiając usta w dziwnym uśmiechu. - Taa... dla Jacksona. Doktor Court... - Harris nie wiedział, co ją tak rozbawiło, lecz podejrzewał, że miało to coś wspólnego z tymi dwoma typami. Lepiej jednak, jak przystąpią do sprawy. - Będziemy wdzięczni za każdą formę pomocy, której nam pani udzieli. Nie muszę chyba dodawać, że może pani bezwzględnie liczyć na nasze współdziałanie. - Słowom
tym towarzyszyło wymowne spojrzenie na Bena. Czy jest już pani zorientowana, czego w tej chwili najbardziej potrzebujemy? Tess przypomniała sobie dwugodzinne spotkanie z burmistrzem oraz sterty dokumentów, które zabrała do domu z jego biura. Tyle tego było. - Tak. Należy sporządzić psychologiczny portret mordercy, prawdopodobnie księdza, potrzebna jest opinia wysokiej klasy eksperta na temat motywów, jakimi się morderca kierował oraz sposobu, w jaki tych morderstw dokonywał. Chcecie, abym wam powiedziała jak najwięcej o psychice tego człowieka, jak on rozumuje, co czuje. Na podstawie danych, które posiadam, oraz tych, których mi dostarczycie, będę wam mogła sporządzić opinię... opinię, powiadam: jak i dlaczego, oraz opisać jego psychikę. Może dzięki tym informacjom uda się wam choć trochę do niego przybliżyć i łatwiej wam będzie powstrzymać go od kolejnego morderstwa. A więc nie obiecywała cudów. Przynajmniej co do tego miał jasność. Kątem oka zauważył, że Ben nie spuszcza z niej wzroku, bezmyślnie wodząc palcem po jej przeciwdeszczowym płaszczu. - Usiądź, Paris - powiedział łagodnie. - Czy burmistrz przekazał pani jakieś dane? - zapytał. - Tak, trochę. Zaczęłam je studiować ubiegłej nocy. - Będzie pani pewnie chciała przejrzeć również te raporty. - Harris wziął z biurka teczkę i podał ją Tess. - Dziękuję. - Wyjęła z torebki szylkretowe okulary i zerknęła na wręczone jej dokumenty. Specjalista od czubków, znowu przyszło Benowi na myśl, kiedy zastanawiał się, jaka ona właściwie jest. Wyglądała tak, jakby się dobrze bawiła podczas jakiejś studenckiej gry lub też jakby popijała koniak w Mayflower. Nie wiedział, dlaczego obydwa wizerunki doskonale do niej pasowały, ale tak właśnie było. To wizerunek lekarza - psychiatry do niej nie pasował. Psychiatrzy byli zazwyczaj wysocy, chudzi i bladzi. Mieli spokojne oczy, spokojny głos i spokojne dłonie. Pamiętał psychiatrę, do którego przez trzy lata chodził jego brat po powrocie z Wietnamu. Josh szedł na wojnę jako młody, niedoświadczony idealista. Wrócił znerwicowany i rozbity wewnętrznie. Psychiatra mu pomógł. Przynajmniej tak wszyscy utrzymywali, nie wyłączając Josha. Dopóki nie sięgnął po rewolwer i nie przekreślił w ten sposób wszystkiego. Psychiatra nazwał to opóźnionym syndromem stresu. Aż do tamtej pory Ben nie zdawał sobie sprawy z tego, że nie cierpi takich określeń. Roderick wniósł kawę i próbował nie dać poznać po sobie, jak bardzo irytuje go fakt,
że wyznaczono go na gońca. - Zajmiesz się fanami „The Dors”? - zapytał go Harris. - Właśnie miałem to zrobić. - Paris i Jackson zrobią odprawę tobie, Lowenstein i Bigsby'emu rano po odprawie generalnej. - Skinieniem głowy pozwolił mu odejść, wrzucając jednocześnie do filiżanki trzy łyżeczki cukru. Siedzący po przeciwnej stronie pokoju Ed skrzywił się. Tess nie podnosząc wzroku wzięła filiżankę, mruknąwszy coś pod nosem. - Czy mam rozumieć, że morderca dysponuje jakąś nadzwyczajną siłą? Ben wyciągnął papierosa i oglądał go ze wszystkich stron. - Dlaczego? Tess zsunęła nieco okulary, podobnie jak czynił to pewien znany jej profesor z college'u. Pamiętała, jak ogromnie to uczniów deprymowało. - Oprócz znaków wskazujących na uduszenie, nie było żadnych siniaków, żadnych śladów przemocy, podartego ubrania czy innych oznak walki. Ben zaciągnął się papierosem. - Z tego, co wiem, żadna z ofiar nie wyróżniała się siłą fizyczną. Barbara Clayton przy stu sześćdziesięciu trzech centymetrach wzrostu i wadze około pięćdziesięciu czterech kilo, była z nich chyba najsilniejsza. - Strach i adrenalina czynią cuda - odpowiedziała. - Z raportów wynika, że morderca atakuje ofiary od tyłu. - Twierdzimy tak na podstawie umiejscowienia i intensywności zasinień. - Rozumiem - powiedziała z widocznym ożywieniem Tess i ponownie nasunęła okulary na nos. Pojedynek z tym gburem nie był łatwy. - A więc żadna z ofiar nie mogła poranić mu twarzy, w przeciwnym wypadku pod ich paznokciami można by znaleźć fragmenty skóry. Czy dobrze rozumiem? - Zanim zdołał odpowiedzieć, odwróciła się w stronę Eda. - A więc jest na tyle przebiegły, że nie zostawia śladów, które mogłyby go zdradzić. Nie wygląda na to, aby te morderstwa były przypadkowe. Zabójca działa zgodnie z jakimiś przyjętymi przez siebie regułami gry. A ubranie ofiar - ciągnęła - czy było naruszone, rozpięte guziki, szwy rozprute czy buty zrzucone? Ed przecząco pokręcił głową, podziwiając sposób, w jaki zagłębiała się w szczegóły. - Nie, proszę pani. Wszystkie trzy ubrania były w absolutnym porządku. - A broń mordercy: humerał? - Złożony na piersiach ofiary.
- Wariat i do tego pedant - wtrącił Ben. Tess lekko uniosła brwi. - Szybko pan stawia diagnozę, detektywie Paris. Lecz zamiast słowa „pedant” użyłabym raczej określenia „pełen czci”. Unosząc wymownie palec w górę, Harris powstrzymał Bena od szybkiej riposty. - Czy mogłaby to pani wyjaśnić, pani doktor? - Nie mogę dać wam pełnej charakterystyki przed przeprowadzeniem głębszej analizy, kapitanie, ale myślę, że potrafię przedstawić pewien bardzo ogólny zarys. Zabójca jest najwyraźniej bardzo religijny i jak sądzę, wychowany w duchu tradycyjnym. - A więc skłania się pani ku koncepcji, że to ksiądz jest sprawcą? Znowu zwróciła się w stronę Bena. - Mężczyzna ten mógł kiedyś pełnić służbę kościelną lub też być zafascynowany bądź też nawet zastraszony autorytetem Kościoła. Używanie przez niego humerału ma być symbolem dla niego, dla nas, a nawet dla jego ofiar. Może jest to jakaś forma buntu, ale raczej bym to wykluczyła. Biorąc pod uwagę fakt, iż wszystkie trzy ofiary należą do tej samej grupy wiekowej, skłonna bym była przypuszczać, że symbolizują one jakąś ważną kobiecą postać w jego życiu: matkę, żonę, kochankę, siostrę, kogoś, kto jest mu bliski emocjonalnie. Wydaje mi się, że ta osoba zawiodła go w jakiś sposób i Kościół ma coś z tym wspólnego. - Grzech? - Ben wypuścił chmurę dymu. Może jest gburem, pomyślała, ale nie jest głupi. - Grzech to pojęcie względne - powiedziała chłodno. - Ale owszem, grzech, oczywiście z jego punktu widzenia, być może o podłożu seksualnym. Nie znosił chłodnej, bezosobowej analizy. - A więc karze ją poprzez inne kobiety? Usłyszała drwinę w jego głosie. Zamknęła teczkę. Nie, on je zbawia. Ben znowu otworzył usta, ale natychmiast je zamknął. To się cholernie trzymało kupy. - To jeden z aspektów sprawy, który jest dla mnie absolutnie oczywisty - powiedziała Tess, odwracając się do Harrisa. - To wszystko jest tu napisane. Ten mężczyzna uważa się za zbawcę. Ponieważ nie używa siły, powiedziałabym, że nie chce karać. Gdyby to była zemsta, byłby brutalny, okrutny i chciałby, żeby ofiary zdawały sobie sprawę z tego, co je czeka. Lecz on zabija je tak, jakby chciał, aby nie cierpiały, doprowadza do porządku ich ubrania, układa humerał na znak czci i pozostawia informację, że są zbawione. - Zdejmując okulary, zakręciła nimi. - Nie gwałci ich. Najprawdopodobniej jest impotentem, ale co ważniejsze, atak
seksualny byłby dla niego grzechem. Zabijając osiąga chyba jakąś formę satysfakcji seksualnej, ale raczej tu chodzi o wyzwolenie duchowe. - Fanatyk religijny - powiedział w zamyśleniu Harris. - Ale tylko wewnętrznie - odpowiedziała Tess. - Na zewnątrz funkcjonuje prawdopodobnie normalnie. Morderstwa dokonywane są w odstępach tygodniowych. Wygląda na to, że jest w stanie jakoś się kontrolować. Potrafi więc normalnie pracować, mieć jakieś życie towarzyskie, a nawet chodzić do kościoła. - Kościół - Ben wstał i podszedł do okna. - I to nawet regularnie, jak sądzę. To jego główny cel. Jeśli ten człowiek nie jest księdzem, to podczas dokonywania zabójstw stara się wyglądać jak ksiądz. Jest przekonany, że spełnia obowiązki duszpasterskie. - Rozgrzeszenie - powiedział cicho Ben. - Ostatnie namaszczenie. Zaintrygowana Tess zmrużyła oczy. - Dokładnie tak. Ed, nie czując się w tej tematyce zbyt pewnie, skierował rozmowę na inne tory. - A może schizofrenik? Tess patrząc na okulary, z dezaprobatą pokręciła głową. - Schizofrenia, depresja maniakalna, rozdarta osobowość. Zbyt łatwo przyczepia się etykiety i formułuje uogólnienia. - Nie zauważyła, że Ben odwrócił się i patrzy na nią. Włożyła okulary z powrotem do futerału i wrzuciła go do torebki. - Każde zakłócenie w psychice to bardzo indywidualna sprawa, każde można zrozumieć i poradzić sobie z nim pod warunkiem, że się odkryje jego przyczynę. - Czy mamy więc do czynienia z psychopatą? - zapytał Harris. Wyraz jej twarzy zmienił się nieco. Zniecierpliwienie, pomyślał Ben, zauważając delikatną zmarszczkę pomiędzy brwiami oraz ledwie dostrzegalny grymas ust. Po chwili jednak znów była profesjonalistką. - Jeśli życzy pan sobie ogólnego określenia, to pojęcie psychopatia jest tu jak najbardziej na miejscu. Oznacza zaburzenia psychiki. Ed potarł brodę. - A więc on jest obłąkany. - Obłąkanie to termin prawniczy, detektywie - powiedziała dobitnie Tess, podnosząc jednocześnie teczkę i wstając. - Kiedy już zabójca zostanie zatrzymany i postawiony przed sądem, wtedy stanie się to przedmiotem rozprawy. Postaram się możliwie najszybciej sporządzić dla pana, kapitanie, portret psychologiczny zabójcy. Ogromnie by mi pomogło,
gdybym zobaczyła bileciki, które pozostawiono przy ciałach, oraz narzędzia zbrodni. Harris podniósł się. Był rozczarowany. Spodziewał się czegoś więcej. Pomimo iż znał wszystkie szczegóły sprawy, wciąż jeszcze nie potrafił ich powiązać w jakąś logiczną całość. - Detektyw Paris wszystko pani pokaże. Dziękuję, pani doktor. Ujęła jego dłoń. - Na razie nie ma mi pan jeszcze za co dziękować. Detektywie Paris? - Tędy proszę - lekkim skinieniem głowy wskazał jej drogę. Nie odezwał się ani słowem, prowadząc ją przez labirynt korytarzy do pokoju, gdzie po wpisaniu się do specjalnego rejestru mogli zapoznać się z całą dokumentacją sprawy. Tess również milczała, studiując teksty oraz staranne, pedantyczne pismo. Kartki wyglądały prawie tak jak odbitki fotograficzne. Mężczyzna, który je pisał, pomyślała, nie był ani wściekły, ani zrozpaczony. Był raczej opanowany. To spokoju szukał i spokój, na swój pokrętny sposób, chciał ofiarować. - Biel dla czystości - zamruczała, spojrzawszy na humerał. A może to symbol. Lecz dla kogo? Odwróciła się od tych strasznych kartek. Przerażały ją bardziej niż narzędzia zbrodni. - Wygląda na to, że ten człowiek jest przeświadczony, iż ma do spełnienia jakąś misję. Ben pomyślał o przygnębieniu, które go ogarniało po każdym kolejnym morderstwie - ten głos był chłodny i zupełnie beznamiętny. - Jest pani bardzo pewna siebie, pani doktor. Tak pan myśli? - Odwracając się, spojrzała na niego badawczo i spytała nieoczekiwanie: - O której godzinie kończysz pracę, detektywie? Przechylił głowę, jakby nie wierzył własnym uszom. - Skończyłem dziesięć minut temu. - To dobrze. - Sięgnęła po płaszcz. - Możesz mi postawić drinka, a przy okazji powiesz mi, dlaczego czujesz awersję do mego zawodu bądź też do mnie osobiście. I daję słowo, nie będzie absolutnie żadnych analiz. Było w niej coś prowokującego: niezwykłe opanowanie, elegancki wygląd, władczy głos, a może spojrzenie dużych, łagodnych oczu? Zastanowi się nad tym później. - Czyżby? Roześmiała się i wetknęła kapelusz do kieszeni. - Moglibyśmy zajść za daleko. - Wezmę mój płaszcz. Kiedy wrócili do biura, każde z nich zastanawiało się, dlaczego ma spędzić resztę