Prolog
SNY I RZECZYWISTOŚĆ
Dlaczego zabraniamy przelewania na papier tej specyficznej wiedzy,
jaką jest znajomość mechanizmów działania magii? Czyżby powodo‐
wał nami strach, by się nie dostała w niepowołane ręce? Przecież od
wieków przestrzegamy zwyczaju terminowania, zapewniającego prze‐
kazywanie sekretnej wiedzy wyłącznie osobom odpowiednio wyszko‐
lonym i godnym wtajemniczenia. Sama wiedza nigdy nie jest źródłem
magii. Skłonności ku poszczególnym rodzajom magicznych talentów
występują jako wrodzone – lub wcale. Na przykład, zdolność do ko‐
rzystania z magii znanej jako Moc jest ściśle związana z potomkami
królewskiego rodu Przezornych, choć niekiedy objawia się jako
„boczna odnoga” pomiędzy prostym ludem. Człowiek wyuczony
w korzystaniu z Mocy potrafi poznać cudze myśli. Niektórzy, obdarze‐
ni tym talentem w większym stopniu, mogą wpływać na uczynki in‐
nych lub rozmawiać w myślach z wybraną osobą. Przy dowodzeniu
bitwą albo gromadzeniu informacji jest to umiejętność nieoceniona.
Podania ludowe prawią o innej, starszej magii, będącej teraz w po‐
gardzie, znanej jako Rozumienie. Niewielu przyznaje się do zdolności
w tym kierunku, przeto, wspominając o niej, mówi się zazwyczaj o bli‐
żej nieokreślonym mieszkańcu sąsiedniej doliny albo o kimś żyjącym
po drugiej stronie odległego pasma górskiego. W moim przekonaniu
była to niegdyś naturalna zdolność myśliwych z głębi kontynentu. Po‐
zwala ona rozumieć język zwierząt. Legendy przestrzegają, że czło‐
wiek, który znajduje się pod jej wpływem zbyt długo lub nazbyt się
z nią zżywa, przeistacza się w końcu w zwierzę – takie samo jak to,
z którym połączyła go owa specyficzna więź. Może to być jednak tylko
ludzkie bajanie.
Istnieją także magie Skraju. Nigdy nie potrafiłem dociec źródła tej
nazwy. Zalicza się do nich wiedze tajemne udokumentowane oraz ta‐
kie, których istnienie pozostaje przedmiotem dyskusji – wróżenie
z dłoni, czytanie z wody, przepowiadanie ze świetlnych refleksów
w krysztale, a także wiele innych, stawiających sobie za cel przewidy‐
wanie przyszłości. W oddzielnej, nienazwanej kategorii, uszeregowa‐
no talenty magiczne wywołujące skutki fizyczne: czynienie niewidzial‐
nym, lewitację, poruszanie lub ożywianie przedmiotów – wszystkie
magie z dawnych legend, począwszy od Latającego Krzesła Syna
Wdowy, po Magiczny Obrus Północnego Wiatru. Nie znam nikogo
dysponującego którąś z tych magii. Wydają się one jedynie wytworem
wyobraźni; przypisywane są ludziom żyjącym w dawnych czasach lub
odległych krainach, a niekiedy istotom mitycznym lub niemal mitycz‐
nego pochodzenia: smokom, olbrzymom, Najstarszym, Innym, dzióbo‐
ludkom.
Przerywam pisanie, by oczyścić pióro. Ślady atramentu znaczą pośledni ar‐
kusz cienką pajęczynką, wybuchając niekiedy kleksami. Nie poświęcę dla
tych słów dobrego papieru – jeszcze nie teraz. Nie mam pewności, czy
w ogóle powinienem je zapisywać. Zapytuję siebie, po co przelewać je na pa‐
pier. Czy nie trzeba raczej przekazywać tej wiedzy wyłącznie z ust do ust
tym, którzy są jej godni? Może tak. Może nie. Znajomość różnych sekretów,
teraz zupełnie naturalna, może pewnego dnia okazać się dla potomnych nie‐
zgłębioną tajemnicą.
Niewiele na temat magii znajduje się w bibliotekach. Szukałem pracowi‐
cie, tropiłem najmniejszy ślad pośród kalejdoskopu najróżniejszych informa‐
cji. Znajdowałem szczątkowe wzmianki, niejasne aluzje – i nic więcej. Zbie‐
rałem je przez minione lata i gromadziłem w pamięci, zamierzając powierzyć
zdobytą wiedzę papierowi. Zapiszę skrzętnie własne doświadczenia i wszyst‐
ko, co udało mi się wyszperać w zbiorach bibliotecznych. Może kiedyś
w przyszłości inny biedak, rozdarty pomiędzy walczącymi w nim, skłócony‐
mi magiami, odnajdzie w moich zapiskach odpowiedź na swoje pytania.
Niestety, usiadłszy do spełnienia zamysłu, zaczynam się chwiać w posta‐
nowieniu. Kimże jestem, by swoją wolę przeciwstawiać mądrości tych, któ‐
rzy odeszli już z tego świata? Czy powinienem przelewać na papier znane mi
sposoby, dzięki którym osoba obdarzona Rozumieniem może powiększać
swą Moc lub przywiązać do siebie zwierzę? Czy powinienem wyszczegól‐
niać ćwiczenia, przez jakie trzeba przejść, nim się pojmie metody korzystania
z Mocy? Magie Skraju i magie legendarne nigdy nie były mi bezpośrednio
znane. Czy mam prawo obdzierać je z tajemniczości i przypinać do papieru,
jak to czynię z motylami i liśćmi zebranymi dla studiów?
Próbuję rozważyć, co można by uczynić z nieprawnie uzyskaną wiedzą
tajemną. Prowadzi mnie to ku rozważaniom, co ja dzięki niej zyskałem. Wła‐
dzę? Bogactwo? Miłość? Drwię z siebie. Moc ani Rozumienie nigdy mi nic
podobnego nie dały. Lub może raczej, jeśli mi oferowały takie pożytki, nie
miałem dość rozumu ani ambicji, by skorzystać z okazji.
Władza. Nigdy jej nie pożądałem przez wzgląd na nią samą. Pragnąłem
jej niekiedy, gdy byłem dręczony lub jeśli osoba mi bliska cierpiała z powodu
kogoś, kto władzy nadużywał.
Bogactwo. Nigdy o nie naprawdę nie dbałem. Od chwili gdy jako niepra‐
wy wnuk złożyłem królowi Roztropnemu przysięgę na wierność, władca za‐
wsze zaspokajał wszystkie moje potrzeby. Miałem w bród jedzenia, nauki
niekiedy nawet więcej niż pragnąłem, dostatek ubrań – prostych oraz irytują‐
co modnych, a często także parę miedziaków na własne potrzeby. W Koziej
Twierdzy, gdzie dorastałem, takie warunki oznaczały, że byłem dobrze sytu‐
owany. Bogatszy niż większość chłopców z miasta.
Uczucia… Sadza, moja klacz, darzyła mnie na swój sposób szczerą sym‐
patią. Zyskałem prawdziwe, serdeczne uwielbienie ogara imieniem Gagatek
i dla nas obu źle się to skończyło. Zostałem obdarzony gorącym uczuciem
przez młodego teriera – przypłacił je śmiercią. Drżę na myśl, jaką cenę trzeba
płacić za prawo do ofiarowania mi miłości.
Zawsze byłem samotny – wyrastałem pośród intryg i knowań, przed ni‐
kim nie mogłem w pełni otworzyć swego serca. Krzewicielowi, nadwornemu
skrybie, który chwalił mnie za lekką rękę do stawiania liter i zmyślnie bar‐
wione ilustracje, nie mogłem wyznać, że jestem uczniem królewskiego skry‐
tobójcy i dlatego nie będę się doskonalił w jego fachu. Ciernia, mojego mi‐
strza dyplomacji noża, nigdy nie wtajemniczyłem w brutalne metody, jakie
stosował Konsyliarz, daremnie ucząc mnie korzystania z Mocy. Z nikim nie
śmiałem mówić o moich skłonnościach do Rozumienia – pradawnej zwierzę‐
cej magii, uważanej obecnie za skazę i zboczenie.
Nawet z Sikorką.
Sikorka, najdroższa mi na świecie. Była ucieczką od zamkowej rzeczywi‐
stości. Nie miała nic wspólnego z moim codziennym życiem. Wyrastałem
w otoczeniu mężczyzn, na dodatek pozbawiony nie tylko rodziców, lecz
w ogóle jakichkolwiek krewnych, którzy by się do mnie otwarcie przyznawa‐
li. Jako dziecko zostałem oddany pod opiekę Brusowi, koniuszemu, człowie‐
kowi szorstkiemu i wymagającemu, niegdyś prawej ręce mego ojca. Codzien‐
nymi towarzyszami byli mi chłopcy stajenni i żołnierze. W tamtych czasach,
podobnie jak teraz, kobiety służyły w wojsku, lecz było ich znacznie mniej.
Przy tym podobnie jak mężczyźni miały swoje obowiązki, rodziny i własne
życie. Nie mogłem zabierać im czasu. Nie miałem matki, sióstr ani ciotek.
Nie znałem żadnej kobiety, która by mi mogła ofiarować właściwą niewie‐
ściej płci czułość.
Żadnej oprócz Sikorki.
Była ode mnie dwa lata starsza. Rosła niczym źdźbło pomiędzy kostkami
bruku. Nie pokonało jej ani pijaństwo ojca, ani brutalne traktowanie, ani trud‐
ne zadanie utrzymania domu. Gdy spotkałem ją po raz pierwszy, była dzika
i nieufna niczym młody lisek. Dzieci ulicy przezwały ją Sikorka Krew
z Nosa. Często nosiła na ciele ślady pobicia. Nigdy nie pojąłem, dlaczego
troszczyła się o swego okrutnego ojca. Wygrażał jej i obrzucał ją przekleń‐
stwami nawet wówczas, gdy prowadziła go pijanego do domu i układała do
łóżka. Po przebudzeniu nie miał najmniejszych wyrzutów sumienia. Miał za
to wciąż nowe pretensje: dlaczego sklep jest niezamieciony i podłoga niepo‐
sypana świeżymi ziołami, dlaczego w ulach prawie nie ma miodu, dlaczego
wygasł ogień pod kociołkiem. Nie zliczę, ile razy byłem niemym świadkiem
podobnych scen.
Raptem, jednego lata, Sikorka rozkwitła w młodą kobietę, olśniła mnie
kobiecym wdziękiem. Wydawała się całkowicie nieświadoma tego, że w jej
towarzystwie zapominam języka w gębie. Ani Moc, ani Rozumienie nie
chroniły mnie przed piorunującym efektem przypadkowego dotyku jej dłoni
ani przed zakłopotaniem, paraliżującym mnie na widok jej uśmiechu.
Czy mam naukowo opisać włosy Sikorki unoszone wiatrem, czy wy‐
szczególnić, jak zmieniał się kolor jej oczu – od ciemnego bursztynu po głę‐
boki brąz, w zależności od nastroju i od koloru sukienki? Pochwyciwszy ką‐
tem oka purpurę spódnicy i błysk czerwonego szala w tłumie na targu, nagle
nie dostrzegałem już tłumu, nie słyszałem gwaru – była tylko ta jedna dziew‐
czyna na całym świecie. Oto jest potężna magia. Choć mogę ją przelać na pa‐
pier, nikogo innego nie porazi z podobną mocą.
Jak adorowałem Sikorkę? Z niezdarną chłopięcą galanterią. Gapiłem się
na nią niczym pies na kiełbasę. Wiedziała, że ją kocham, jeszcze zanim ja so‐
bie to uświadomiłem. I pozwalała się uwielbiać, choć byłem od niej młodszy,
nie mieszkałem w mieście i miałem przed sobą nieszczególne – w jej przeko‐
naniu – perspektywy. Uważała mnie za gońca nadwornego skryby, pomaga‐
jącego niekiedy królewskiemu koniuszemu. Nie podejrzewała we mnie Ba‐
starda, nieprawego potomka rodu królewskiego, przez którego książę Rycer‐
ski zrezygnował z praw do tronu. Nigdy jej tego nie zdradziłem. O moich
magiach, o moim rzeczywistym fachu nie wiedziała nic.
Może dlatego mogłem ją kochać.
Na pewno dlatego ją utraciłem.
Pochłonięty zgłębianiem dworskich tajemnic, przygnębiony porażkami,
zajęty lizaniem ran, zapomniałem o Sikorce. Uczyłem się korzystania
z Mocy, odkrywałem sekrety, zabijałem ludzi, udaremniałem intrygi. Nie po‐
myślałem nigdy, że mógłbym się do ukochanej zwrócić po odrobinę nadziei
i zrozumienia, którego odmawiano mi gdzie indziej. Ona była nieskażona
piętnem mego codziennego życia. Skrupulatnie odsuwałem ją od tego
wszystkiego jak najdalej. Nigdy nie próbowałem jej wciągnąć do własnego
świata. Sam za to bez wahania wszedłem w jej życie. Dobrze poznałem por‐
tową część miasta, gdzie Sikorka sprzedawała świece i miód – w sklepiku
albo na targu. Czasami spacerowała ze mną po plaży. Wystarczało mi, że ist‐
niała, że mogłem ją kochać. Nie ośmieliłem się marzyć, że odwzajemni moje
uczucie.
Nadszedł czas, gdy nauka korzystania z Mocy pogrążyła mnie w mizerii
tak głębokiej, iż nieledwie doprowadziła do śmierci. Nie mogłem sobie wy‐
baczyć, że okazałem się niezdolny do korzystania z tej magii. Nie rozumia‐
łem, że moja porażka może dla innych znaczyć niewiele. Ubrałem swoją roz‐
pacz w grubiaństwo. Przez długie tygodnie nie widziałem Sikorki ani nawet
nie posłałem jej znaku pamięci. Wreszcie – gdy nie miałem się już do kogo
zwrócić – zatęskniłem za nią. Zbyt późno. Pewnego popołudnia zjawiłem się
pod „Pszczelim Woskiem” z upominkiem w dłoni – w samą porę, by zoba‐
czyć, jak Sikorka wychodzi ze sklepu. Nie sama. Z Nefrytem – dorodnym
marynarzem, który nosił w uchu masywny kolczyk i promieniował pewno‐
ścią siebie, wypływającą z przewagi lat. Niezauważony, pokonany, umkną‐
łem chyłkiem i patrzyłem na nich, idących ramię w ramię. Przyglądałem się,
jak Sikorka odchodzi, i pozwoliłem jej odejść, a przez następne miesiące
przekonywałem samego siebie, że moje serce także z niej zrezygnowało. Co
by się wydarzyło, gdybym tamtego popołudnia pobiegł za nią i błagał o ostat‐
nią rozmowę? Zadziwiające, jak wiele późniejszych wypadków zależało od
fałszywie pojętej chłopięcej dumy i nawyku bezwolnego godzenia się z nie‐
powodzeniami. Usunąłem Sikorkę ze swych myśli i nikomu o niej nie wspo‐
minałem. Wróciłem do własnego życia.
Król Roztropny wysłał mnie w góry z orszakiem możnych, mających
świadczyć przysiędze małżeńskiej, jaką cudzoziemska księżniczka Ketriken
przyrzekła złożyć księciu Szczeremu. Obarczono mnie zadaniem dyskretnego
uśmiercenia jej starszego brata, Ruriska. Narzeczona miała zostać jedyną
dziedziczką Królestwa Górskiego. Na miejscu odkryłem pajęczynę kłamstw
i zdrady, uknutą przez mojego młodszego stryja, księcia Władczego. Zamie‐
rzał on odebrać księciu Szczeremu prawa do tronu i sam pojąć księżniczkę za
żonę. Byłem w jego grze tylko pionkiem. Byłem pionkiem, który pobił figu‐
ry. Pionkiem, który ściągnął na siebie gniew i zemstę księcia Władczego, ale
ocalił koronę i księżniczkę dla prawego następcy tronu. Nie byłem bohate‐
rem. Nie próbowałem też odpłacić pięknym za nadobne człowiekowi, który
zawsze prześladował mnie i obrażał. Uczyniłem to, gdyż wiele lat wcześniej,
jeszcze jako dziecko, nie rozumiejąc znaczenia przysięgi, zobowiązałem się
do lojalności wobec króla. Zapłaciłem własnym zdrowiem. Właśnie wkracza‐
łem w wiek męski.
Długi czas po udaremnieniu intrygi księcia Władczego leżałem złożony
boleścią, niezdolny do opuszczenia Królestwa Górskiego. Wreszcie jednak
nadszedł dzień, gdy uwierzyłem, iż choroba dobiegła końca, a i Brus zdecy‐
dował, że mój stan pozwala wyruszyć w drogę powrotną do Królestwa Sze‐
ściu Księstw. Księżniczka Ketriken wraz ze świtą wyjechała do Koziej
Twierdzy znacznie wcześniej, jeszcze w czasie sprzyjającej pogody. Teraz
wyższe partie gór pokryły zimowe śniegi. Gdybyśmy nie wyruszyli ze Stro‐
mego wkrótce, musielibyśmy zimować w stolicy Królestwa Górskiego.
Tamtego ranka wstałem wcześnie i właśnie kończyłem pakowanie, gdy
zaczęło się lekkie drżenie całego ciała. Zignorowałem je. Byłem jeszcze osła‐
biony, podekscytowany perspektywą podróży, a na dodatek bez śniadania.
Włożyłem przygotowane przez Jonki ubranie przystosowane do zimowej
przeprawy przez góry i mroźne równiny. Czerwona koszula ocieplana weł‐
nianą podszewką. Zielone pikowane spodnie, w pasie i na mankietach ozdo‐
bione czerwonym haftem. Buty miękkie i prawie bezkształtne, dopóki nie na‐
ciągnęło się ich na nogi. Jak mieszki z delikatnej skórki. Wymoszczone
owczą wełną i wykończone futrem. Do wiązania służyły długie rzemienie.
Niełatwe zadanie dla moich drżących palców. Zdaniem Jonki buty wspaniale
się spisywały na suchym górskim śniegu, ale nie wolno ich było zmoczyć.
Miałem w pokoju lustro. W pierwszym momencie uśmiechnąłem się do
swego odbicia. Nawet błazen króla Roztropnego nie ubierał się równie weso‐
ło. Niestety, moja twarz nad barwnymi ubraniami wyglądała mizernie i bla‐
do. Ciemne oczy wydawały się zbyt duże, a zniszczone przez chorobę włosy,
sztywne i matowe, sterczały na podobieństwo psiej sierści. Choroba wynisz‐
czyła moje ciało. Nareszcie jednak ruszałem do domu. Odwróciłem się od lu‐
stra. Kilka ostatnich drobiazgów, które zamierzałem zabrać dla przyjaciół, za‐
pakowałem roztrzęsionymi dłońmi.
Zasiedliśmy z Brusem i Pomocnikiem do ostatniego śniadania w towarzy‐
stwie Jonki. Podziękowałem jej raz jeszcze za wszystko, co dla mnie uczyni‐
ła. Podniosłem łyżkę, by nabrać owsianki, a wtedy dłoń wykręcił mi skurcz.
Upuściłem łyżkę i osunąłem się w ślad za nią na podłogę.
Następnie zobaczyłem ciemne kąty sypialni. Długo leżałem bez ruchu
i bez słowa. Przyszedłem do świadomości ze stanu kompletnej pustki. Mia‐
łem kolejny atak choroby. Minął, lecz nadal nie byłem panem własnego ciała
i umysłu. W piętnastym roku życia, w okresie gdy większość ludzi wkracza
w pełnię fizycznej sprawności, ja nie mogłem powierzyć swemu ciału naj‐
prostszego zadania. Było wadliwe, nie chciałem mieć z nim więcej do czy‐
nienia. Czułem wściekłość na zawodne mięśnie i kości. Szukałem drogi uj‐
ścia dla gniewnego rozczarowania. Dlaczego mój stan się nie poprawiał?
Dlaczego nie zdrowiałem?
— Powrót do zdrowia musi potrwać – usłyszałem Jonki, moją uzdrowi‐
cielkę. – Niech minie pół roku, dopiero potem ocenisz rezultaty.
Siedziała nieopodal kominka, lecz w mroku. Nie zauważyłem jej, dopóki
się nie odezwała. Podniosła się wolno, jakby zimowe chłody usztywniły ją
bólem, i podeszła do mojego łóżka.
— Nie chcę żyć jak starzec – oznajmiłem.
Wydęła wargi.
— Kiedyś będziesz musiał. W każdym razie życzę ci, byś doczekał póź‐
nego wieku. Sama jestem stara, stary jest mój brat, król Eyod. Starość nie
wydaje nam się ciężarem nie do udźwignięcia.
— Nie miałbym nic przeciwko ciału starego człowieka, gdybym zarobił
na nie długimi latami życia. Ale tego nie zniosę.
Pokręciła głową, zdziwiona.
— Oczywiście, że zniesiesz. Powrót do zdrowia bywa niekiedy uciążli‐
wy, ale żeby nie móc go znieść… Nie rozumiem. Może źle pojęłam słowa
w twoim języku?
Nabrałem powietrza i już otwierałem usta, gdy wszedł Brus.
— Nie śpi? Czuje się lepiej?
— Nie śpi – burknąłem. – Nie czuje się lepiej. – Sam usłyszałem, że mó‐
wię głosem naburmuszonego dziecka.
Brus i Jonki wymienili znaczące spojrzenia. Ona poklepała mnie po ra‐
mieniu i w milczeniu opuściła sypialnię. Ich pobłażliwość była niemożliwie
irytująca. Bezsilny gniew narastał we mnie niepohamowany niczym przy‐
pływ morza.
— Dlaczego nie potrafisz mnie wyleczyć? – zaatakowałem Brusa.
Zdumiała go moja pretensja.
— To nie takie proste… – zaczął.
— Jak to? – Usiadłem w pościeli. – Leczysz każdą chorobę u zwierząt.
Słabość, połamane kości, robaki, parchy… jesteś królewskim koniuszym.
Dlaczego nie potrafisz wyleczyć mnie?
— Nie jesteś psem, Bastardzie – rzekł Brus spokojnie. – Łatwiej leczyć
zwierzę, choćby poważnie chore, niż człowieka. Czasami stosowałem dra‐
styczne środki, a jeśli stworzenie nie przeżyło kuracji, przynajmniej kładłem
kres jego cierpieniom. Z tobą nie mogę postąpić w ten sposób.
— Uchylasz się od odpowiedzi! Co drugi wojak przychodzi do ciebie za‐
miast do medyka. Gruntowi wyjąłeś grot strzały, chociaż musiałeś mu roz‐
ciąć ramię! A Szarówce uratowałeś zakażoną stopę, chociaż medyk chciał
amputować nogę i ciągle powtarzał, że infekcja się rozszerzy i chora umrze
przez ciebie.
Brus zacisnął wargi, powściągnął gniew. Gdybym był zdrów, obawiał‐
bym się jego wybuchu, ale że przez całą moją rekonwalescencję pozwalał mi
na wszystko, ośmielałem się stawiać hardo.
— Ryzykowałem – odezwał się spokojnym tonem – ale nie ja decydowa‐
łem o podjęciu ryzyka. A jeszcze – podniósł głos, zagłuszając moje protesty
– wszystko to były proste przypadki. Wydobyć strzałę, oczyścić ranę, przy‐
kładać kataplazmy, powstrzymać infekcję. Zawsze znałem przyczynę choro‐
by. W twoim przypadku sprawa nie jest taka prosta. Ani Jonki, ani ja nie wie‐
my naprawdę, co ci właściwie jest. Może cierpisz wskutek działania trucizny,
którą podała ci Ketriken, przekonana, że chcesz zabić jej brata? Może to
efekty działania zatrutego wina, które przygotował dla ciebie książę Wład‐
czy? A może skutki późniejszego pobicia? Albo gorącej kąpieli w łaźni, gdy
omal się nie utopiłeś? A może wszystkie te czynniki nałożyły się na siebie
i oto mamy efekty? Nie wiemy. I dlatego nie wiemy, jak cię leczyć. Po prostu
nie wiemy. – Zająknął się przy ostatnich słowach. Sympatia do mnie wyraź‐
nie była silniejsza niż zawód, jaki mu sprawiłem.
Przeszedł kilka kroków, zatrzymał się przed kominkiem, zapatrzył
w ogień.
— Długo o tym rozmawialiśmy. Jonki zna leki, o jakich nigdy nie sły‐
szałem, ja opowiedziałem jej, co sam umiem. Razem doszliśmy do wniosku,
że potrzeba ci przede wszystkim czasu. Oboje uważamy, że nie grozi ci nagła
śmierć. Prawdopodobnie twoje ciało z upływem czasu samo pozbędzie się
pozostałości trucizny i naprawi szkody, jakie zostały mu wyrządzone.
— Albo też – dokończyłem spokojnie – pozostanę w tym stanie do końca
życia. Trucizna czy pobicie okaleczyły moje ciało nieodwracalnie. Książę
Władczy kopał mnie związanego!
Brus stał nieruchomy niczym kamień. Po dłuższej chwili opadł na krzesło
ukryte w półmroku.
— Rzeczywiście – przyznał pokonany. – Tak również może się zdarzyć.
Musisz jednak zrozumieć, że nie mamy wyboru. Mógłbym próbować ćwicze‐
niami fizycznymi zneutralizować skutki trucizny, lecz jeśli powodem obecnej
choroby są obrażenia wewnętrzne, a nie trucizna, w ten sposób jedynie cię
osłabię i będziesz wracał do zdrowia znacznie dłużej. – Wbił wzrok w pło‐
mienie. Uniósł dłoń i musnął palcami siwe pasmo włosów na skroni.
Nie ja jeden padłem ofiarą zdradzieckiego księcia Władczego. Brus do‐
piero co ozdrowiał po silnym ciosie w czaszkę, który dla człowieka o cień‐
szych kościach byłby zabójczy. Królewski koniuszy długo cierpiał na zawro‐
ty głowy i zaburzenia wzroku. I nikomu się nie skarżył. Miałem w sobie dość
przyzwoitości, by poczuć odrobinę wstydu.
— Co więc powinienem zrobić?
Brus drgnął, jakby zbudzony z drzemki.
— To samo co my. Czekać. Jeść, odpoczywać. Dać sobie trochę czasu.
I oceniać rezultaty. Czy to takie straszne?
Zignorowałem pytanie.
— A jeśli mi się nie polepszy? Jeśli już zawsze będzie tak jak teraz? Nie
znam dnia ani godziny, nie wiem, kiedy opanują mnie drgawki, w każdej
chwili może nastąpić kolejny atak.
Nie śpieszył się z odpowiedzią.
— Będziesz musiał z tym żyć. Znam wielu ludzi w gorszej sytuacji.
Przecież właściwie jesteś zdrowy. Ani ślepy, ani sparaliżowany, pozostałeś
przy zdrowych zmysłach. Przestań rozpamiętywać swe słabości. Może raczej
się zastanów, czego nie utraciłeś.
— Czego nie utraciłem? No, czego? – Gniew narastał we mnie jak pod‐
rywające się do lotu stado ptaków, tak samo jak one popychany paniką. –
Brus, ja jestem bezradny. Nie mogę w takim stanie wrócić do Koziej Twier‐
dzy! Jestem bezużyteczny. Gorzej. Jestem potencjalną ofiarą. Gdybym mógł
stłuc księcia Władczego na miazgę, byłbym coś wart. A ja przecież będę mu‐
siał zasiadać z nim do stołu, odnosić się uprzejmie i z szacunkiem do czło‐
wieka, który spiskował przeciwko następcy tronu, a przy okazji próbował
mnie zabić. Nie chcę, by mnie widział drżącego ze słabości albo padającego
w nagłym ataku choroby. Nie chcę widzieć jego rozradowanego uśmiechu.
Nie chcę patrzeć, jak będzie smakował swój triumf. Będzie znowu próbował
mnie zabić. Obaj o tym wiemy. Może nauczył się, że nie jest równym prze‐
ciwnikiem dla księcia Szczerego, może będzie respektował władzę starszego
brata i pozycję jego małżonki. Wątpię jednak, by zostawił w spokoju mnie.
Będę dla niego stanowił jeszcze jedną możliwość uderzenia w księcia Szcze‐
rego. A kiedy przyjdzie do mnie, co zrobię? Nic! Będę siedział przy kominku
jak bezradny starzec i nie zrobię nic! Wszystkie lata nauki stracone! Treningi
z Czernidłem, ćwiczenia w piśmie u Krzewiciela, nawet twoje wskazówki,
opieka nad zwierzętami – wszystko stracone! Nic nie mogę robić. Brus, je‐
stem znowu tylko bękartem. Ktoś mi kiedyś powiedział, że królewskie bękar‐
ty żyją tak długo, jak długo są potrzebne! – Wykrzyczałem ostatnie słowa,
a przecież nawet w tym wściekłym wybuchu furii i rozpaczy nie wspomnia‐
łem słowem o Cierniu, o nauce fachu skrytobójcy. W tej dziedzinie także by‐
łem teraz bezużyteczny. Zawodowe tajemnice, sprawność dłoni, precyzyjne
sposoby zabijania dotykiem, pracowite mieszanie trucizn – wszystko legło
w gruzach z winy mojego własnego, drgającego ciała.
Brus słuchał w milczeniu.
Wreszcie straciłem oddech, mój gniew się wypalił. Siedziałem na łóżku,
dysząc ciężko i zaciskając drżące zdradziecko dłonie.
— Czyli – odezwał się spokojnie – nie wracamy do Koziej Twierdzy?
Zbił mnie z pantałyku.
— My?
— Moje życie należy do człowieka, który nosi ten kolczyk. Wiąże się
z tym długa historia, może któregoś dnia ci ją opowiem. Powinien był się
znaleźć w grobie razem z księciem Rycerskim. Księżna Cierpliwa nie miała
prawa ci go dać, lecz o tym nie wie. Potraktowała go jak zwykły klejnocik
i uznała, że do niej należy decyzja, czy go zatrzymać, czy ofiarować… Tak
czy inaczej, teraz jest twój. Gdzie ty pójdziesz, tam ja podążę za tobą.
Uniosłem dłoń do ucha. Zacząłem rozpinać kolczyk – drobny niebieski
kamyk złapany w pajęczynę srebrnej siatki.
— Nie rób tego – rzekł Brus cicho, lecz groźnie.
Opuściłem rękę, niezdolny zaprotestować. Dziwne mi się zdało, że czło‐
wiek, który wychowywał mnie, porzucone dziecko, teraz składał swoją przy‐
szłość w moje ręce. Siedział przed kominkiem, skąpany w tańczącym blasku
ognia. Niegdyś wydawał mi się prawdziwym olbrzymem – mrocznym i prze‐
rażającym, choć jednocześnie zapamiętałym moim obrońcą. Teraz chyba po
raz pierwszy patrzyłem na niego jak na zwykłego człowieka. Ciemne włosy
i oczy – powszechne u ludzi, w których żyłach płynęła krew Zawyspiarzy.
W tym byliśmy do siebie podobni. On jednak miał oczy brązowe, nie czarne,
a nad kędzierzawą brodą na policzkach wykwitł mu od wiatru rumieniec –
zdarzyli się więc w jego rodzie przodkowie o jaśniejszej karnacji. Utykał na
jedną nogę, w zimne dni nieco mocniej. Taka mu została pamiątka po dniu,
kiedy ściągnął na siebie atak odyńca szarżującego na księcia Rycerskiego.
I nie był tak wysoki, jak mi się zawsze wydawało. Jeśli mimo choroby miał‐
bym nadal rosnąć, to za rok, najdalej dwa będę od niego wyższy. Nie był po‐
tężnie zbudowany, chociaż czuło się w nim siłę, a dotyczyło to zarówno cia‐
ła, jak i umysłu. Strach i respekt w Koziej Twierdzy budził nie powierzchow‐
nością, ale wyjątkowo hardym usposobieniem. Kiedyś, gdy byłem jeszcze
mały, zapytałem go, czy przegrał w życiu jakąś walkę. Akurat kiełznał naro‐
wistego młodego ogiera. Jego twarz lśniła od potu, który spływał w ciemną
brodę.
— Czy przegrałem walkę? – powtórzył, spoglądając na mnie ponad
ścianką boksu. Wyszczerzył zęby, lśniące jak u wilka. – Walka nie jest skoń‐
czona, dopóki nie wygrasz. Wystarczy, jeśli zapamiętasz tyle. I nieważne, co
o tym sądzi przeciwnik. Albo koń.
Czy przypadkiem nie traktował wychowywania mnie jak walki, którą
musiał wygrać? Często mi powtarzał, że byłem ostatnim zadaniem, jakim
obarczył go książę Rycerski. Mój ojciec, okryty hańbą mojego istnienia, zre‐
zygnował z praw do korony, ale oddał mnie pod opiekę zaufanemu słudze
i nakazał wyprowadzić na ludzi. Może Brus uważał, że nie wykonał jeszcze
tego polecenia.
— Co powinienem zrobić twoim zdaniem? – zapytałem pokornie. Ani
pytanie, ani pokora nie przyszły mi łatwo.
— Zdrowieć – odparł po jakimś czasie. – Dać sobie czas na wyzdrowie‐
nie. Nie można się do tego zmusić. – Opuścił wzrok na własną nogę wycią‐
gniętą w stronę ognia. Jakiś grymas, ale nie uśmiech, wykrzywił mu usta.
— Uważasz, że powinniśmy wrócić? – naciskałem.
Długo milczał.
— Jeśli nie wrócimy – odezwał się wreszcie z ociąganiem – książę
Władczy będzie miał prawo sądzić, że wygrał. Spróbuje zabić księcia Szcze‐
rego. Zrobi wszystko, by zagarnąć koronę. Przysięgałem wierną służbę królo‐
wi i ty, Bastardzie, także. Dziś monarchą jest król Roztropny, ale książę
Szczery oczekuje wstąpienia na tron. Moim zdaniem nie powinien czekać na
próżno.
— Ma innych żołnierzy, bardziej przydatnych niż ja.
— Czy to cię zwalnia z przysięgi?
— Wykłócasz się jak przekupka.
— W ogóle się nie kłócę. Zadałem ci tylko pytanie. I mam jeszcze jedno.
Co stracisz, jeśli nie wrócisz do Koziej Twierdzy?
Teraz przyszła moja kolej zamilknąć na dłuższą chwilę. Wcześniej roz‐
ważałem skutki przysięgi złożonej królowi. Teraz pomyślałem o księciu
Szczerym i o niekłamanej serdeczności, jaką mnie zawsze obdarzał. Przywo‐
łałem na pamięć starego Ciernia, który uśmiechał się z zadowoleniem, kiedy
w końcu zdołałem sobie przyswoić kolejną lekcję jego tajemnej wiedzy.
Księżnę Cierpliwą i jej służącą, Lamówkę; Krzewiciela i Czernidło, nawet
kucharkę i mistrzynię Ściegu. Niewielu chodziło po świecie ludzi, których
obchodziłem, i przez to byli dla mnie tym cenniejsi. Jeśli nie wrócę do Koziej
Twierdzy, będę za nimi tęsknił. Najbardziej jednak niepokoiło mnie wspo‐
mnienie Sikorki. I tak, sam nie wiedząc dlaczego, zacząłem o niej opowiadać
Brusowi. On tylko przytakiwał z rzadka. Spokojnie wysłuchał całej historii.
Potem powiedział mi, że sklepik „Pszczeli Wosk” zamknięto po śmierci
właściciela, który zostawił po sobie tylko długi. Córka starego pijaka wyje‐
chała do dalekich krewnych. Brus nie wiedział dokąd, ale był pewien, że
będę mógł się tego bez trudu dowiedzieć, jeśli tylko zechcę.
— Zanim podejmiesz tę decyzję, Bastardzie – rzekł jeszcze – rozważ
wszystko dokładnie w swoim sercu. Skoro nie masz dziewczynie nic do ofia‐
rowania, niech lepiej zniknie z twojego życia. Jeśli uważasz się za kalekę,
może nie masz prawa jej szukać. Bo chyba nie pragniesz litości. Litość to
marna namiastka miłości.
Podniósł się i wyszedł, zostawiając mnie zamyślonego, ze wzrokiem
utkwionym w płomieniach.
Czy byłem kaleką? Czy przegrałem? Moje ciało drżało zdradziecko, ni‐
czym źle nastrojone struny harfy. Taka była prawda. Z drugiej strony, prze‐
cież to moja wola zwyciężyła, a nie księcia Władczego. Mój ukochany wład‐
ca, książę Szczery, pozostał następcą tronu Królestwa Sześciu Księstw i pojął
za żonę księżniczkę Królestwa Górskiego. Czy obawiałem się drwiącego
uśmiechu młodszego księcia na widok moich drżących dłoni? Czy nie mo‐
głem odpowiedzieć takim samym grymasem człowiekowi, który nigdy nie
będzie królem? Wezbrała we mnie prawdziwa satysfakcja. Brus miał rację.
Nie przegrałem. W dodatku mogłem dopilnować, by książę Władczy miał
świadomość mojego zwycięstwa.
Jeśli wygrałem z księciem Władczym, mogłem także zdobyć Sikorkę.
Któż stał pomiędzy nami? Nefryt? Sikorka opuściła Kozią Twierdzę, bez gro‐
sza przy duszy pojechała żyć u dalekiej rodziny. Nefryt okrył się hańbą, sko‐
ro do tego dopuścił. Odszukam ją. Sikorkę o falujących na wietrze włosach,
Sikorkę w jaskrawej spódnicy, śmiałą jak barwny ptaszek, Sikorkę o błysz‐
czących oczach.
Skurcz. Drgawki. Uderzyłem potylicą w drewniany zagłówek. Krzykną‐
łem bezwolnie. Ochrypły wrzask bez słów.
W mgnieniu oka zjawiła się Jonki. Zawołała Brusa. Oboje chwycili moje
drgające kończyny. Brus przygniótł mnie całym ciałem, próbował złagodzić
konwulsje. Straciłem przytomność.
Wynurzyłem się z ciemności w światło, jakbym powracał po długim nur‐
kowaniu. Głębokie ciepło piernata kołysało mnie mile, koce otulały miękko.
Czułem się bezpieczny. Przez chwilę wszystko tchnęło spokojem. Leżałem
cicho i czułem się prawie dobrze.
— Bastardzie? – Brus pochylił się nade mną.
Wróciła rzeczywistość. Znowu byłem zepsutym, rozstrojonym mechani‐
zmem, marionetką z poplątanymi sznurkami, koniem z zerwanym ścięgnem.
Nigdy już nie odzyskam sił. Nie było dla mnie miejsca w świecie, w którym
dotąd żyłem. Brus powiedział, że litość to marna namiastka miłości. Nie
chciałem niczyjej litości.
— Brus…
Pochylił się niżej.
— Nie było tak źle – skłamał. – Odpoczywaj. Jutro…
— Jutro wyjeżdżasz do Koziej Twierdzy – oznajmiłem.
Zmarszczył brwi.
— Nie tak szybko. Trzeba ci kilku dni, żebyś doszedł do siebie, potem
możemy…
— Nie. – Usiadłem z trudem. Całą siłę, jaka mi pozostała, włożyłem
w słowa. – Podjąłem decyzję. Jutro ruszasz do Koziej Twierdzy. Czekają tam
na ciebie. Ludzie i zwierzęta. Jesteś potrzebny. Tam jest twój dom i twój
świat. Mój nie. Już nie.
Długi czas milczał.
— A ty co zrobisz?
Pokręciłem głową.
— To nie twoje zmartwienie. Wyłącznie moje.
— A dziewczyna?
Tym razem pokręciłem głową gwałtowniej.
— Przez całe życie opiekowała się ojcem, a on w podzięce zostawił ją
w długach. Mam ją odszukać, zabiegać o jej miłość? Przecież będę dla
dziewczyny takim samym ciężarem, jakim był tamten! Nie. Samotna czy po‐
ślubiona innemu, lepiej niech zniknie z mojego życia.
Długo trwała cisza. Jonki przygotowywała w rogu pokoju następny zioło‐
wy wywar, który miał się zdać na nic. Brus stał nade mną, wielki i groźny ni‐
czym chmura gradowa. Wiedziałem, że chciałby chwycić mnie za koszulę
i mocno potrząsnąć: wybić mi upór z głowy. Nie zrobił tego. Brus nie
skrzywdziłby kaleki.
— Zostaje więc tylko sprawa króla – odezwał się wreszcie. – Czy może
zapomniałeś, że przysięgałeś być na jego rozkazy?
— Nie zapomniałem – odrzekłem spokojnie – i gdybym siebie nadal
uważał za zdolnego do wykonywania rozkazów, na pewno bym wrócił. Ale
pozostał ze mnie tylko strzęp człowieka, Brusie. Jestem zagrożeniem. Pion‐
kiem do obrony. Zakładnikiem do wzięcia. Bezsilny, bezbronny, nieprzydat‐
ny. Nie. Po raz ostatni przysłużę się memu panu i usunę się sam, zanim zrobi
to ktoś inny, raniąc przy tym króla.
Brus odwrócił się ode mnie. Jeszcze jeden cień w mrocznym pokoju.
W migotliwym świetle płomieni nie sposób było cokolwiek wyczytać cokol‐
wiek z jego twarzy.
— Jutro przyjdę…
— Pożegnać się ze mną – wpadłem mu w słowo. – Nie zmienię zdania. –
Dotknąłem kolczyka.
— Jeśli ty zostajesz, ja muszę zostać także – oznajmił zawzięcie.
— Kiedyś mój ojciec kazał ci zostać w Koziej Twierdzy i wychowywać
swojego bękarta. Teraz ja każę ci jechać i dalej służyć królowi.
— Bastardzie Rycerski, nie…
— Proszę. – Nie wiem, co usłyszał w moim głosie, ale nagle zesztyw‐
niał. – Jestem taki zmęczony – wymamrotałem. – Tak bardzo zmęczony. Jed‐
no wiem na pewno: jeśli zdecyduję inaczej, nie przeżyję. Po prostu nie mam
siły. – Zaskrzeczałem jak starzec. – Nieważne, co powinienem. Nieważne, co
przysięgałem. Nie zostało we mnie tyle życia, bym mógł dotrzymać słowa.
Może zawiodłem ciebie lub króla… Cudze plany, cudze cele. Nigdy moje.
Próbowałem, ale… – Pokój się zakołysał. Mój głos odpłynął ode mnie, mia‐
łem wrażenie, że słucham kogoś innego, i byłem wstrząśnięty słowami, lecz
nie mogłem zaprzeczyć zawartej w nich prawdzie. – Chcę teraz zostać sam –
powiedziałem po prostu. – Muszę odpocząć.
Opuścili pokój wolno, jak gdyby mieli nadzieję, że zmienię zdanie, że ich
przywołam.
Kiedy zostawili mnie samego, pozwoliłem sobie odetchnąć. Byłem oszo‐
łomiony. Podjąłem decyzję! Nie wracałem do Koziej Twierdzy. Nie miałem
pojęcia, co będzie dalej. Zmiotłem rozbite szczątki swojego życia z planszy
gry. Teraz powstało miejsce na ponowne ustawienie kamieni, na ułożenie no‐
wego planu. Powoli zaczynałem sobie uświadamiać, że nie mam wątpliwo‐
ści. Czułem żal zmieszany z ulgą, ale nie miałem wątpliwości. Jakoś znośniej
mi było myśleć o ponownym rozpoczęciu życia tu, gdzie nikt nie wiedział,
kim niegdyś byłem. Życia niepodporządkowanego cudzej woli. Nawet woli
mego króla. Stało się.
Leżałem w wygodnym łóżku i po raz pierwszy od wielu tygodni czułem
się naprawdę spokojny.
Chciałbym się z nimi wszystkimi pożegnać. Stanąć ostatni raz przed kró‐
lem i ujrzeć jego skinięcie głową, świadczące, że dobrze uczyniłem. Może
mógłbym mu wyjaśnić, dlaczego nie chciałem wracać… Nie. To już koniec,
wszystko skończone.
— Wybacz mi, Wasza Wysokość – mruknąłem.
Patrzyłem na tańczące w kominku płomienie, dopóki nie zapadłem w sen.
Rozdział 1
WODNA OSADA
Rola następcy – lub następczyni – tronu wymaga kroczenia po cien‐
kiej linii rozgraniczającej odpowiedzialność i autorytet. Funkcja ta
została stworzona w celu zaspokojenia żądzy władzy królewskich
dziedziców, a jednocześnie miała ich doskonalić w sztuce rządzenia.
Najstarsze dziecię królewskiego rodu podejmuje nowe obowiązki
w szesnaste urodziny. Począwszy od tego dnia, ma udział w odpowie‐
dzialności za władanie Królestwem Sześciu Księstw. Zazwyczaj otrzy‐
muje zadania, których najchętniej zrzeka się panujący monarcha, tak
więc, zależnie od władcy, bywają one bardzo różne.
Za panowania króla Roztropnego jako pierwszy został następcą tronu
książę Rycerski. Król scedował na niego wszelkie powinności związa‐
ne z ustalaniem i obroną granic: sztukę wojenną, negocjacje i dyplo‐
mację, niewygody długich podróży oraz fatalne warunki obozowisk.
Gdy książę Rycerski zrzekł się praw do korony, książę Szczery został
następcą tronu i odziedziczył spuściznę po starszym bracie: prowa‐
dzenie wojny z Zawyspiarzami, wewnętrzne niepokoje w królestwie
oraz napięte stosunki pomiędzy księstwami śródlądowymi a nadbrzeż‐
nymi. Niełatwo mu było panować nad sytuacją, tym bardziej że król
często ignorował decyzje syna. Bywało, że następca tronu stawał
przed faktami dokonanymi i niewiele już mógł zdziałać.
W jeszcze trudniejszej sytuacji znalazła się małżonka następcy tronu,
księżna Ketriken. Pochodziła z dalekich gór, była obca na dworze
Królestwa Sześciu Księstw. W czasach pokoju może przyjęto by ją
z większą tolerancją. Niestety, w Koziej Twierdzy wrzało. Szkarłatne
okręty z Wysp Zewnętrznych, nękające nas od pokoleń, bezlitośnie pu‐
stoszyły nasze ziemie. Pierwsza zima księżnej Ketriken jako małżonki
następcy tronu była także pierwszą zimą ataków wroga, czego dotąd
nigdy nie doświadczyliśmy. Ciągłe zagrożenie napaścią i późniejszy
strach przed ofiarami zakażonymi kuźnicą podkopywały fundamenty
Królestwa Sześciu Księstw. Poddani tracili zaufanie do monarchii,
a księżna nieuchronnie znalazła się na pozycji nielubianej małżonki
następcy tronu.
Niespokojne czasy podzieliły możnych. Księstwa śródlądowe burzyły
się przeciw ponoszeniu kosztów obrony linii wybrzeża, do którego
przecież nie miały bezpośredniego dostępu. Ze swej strony księstwa
nadbrzeżne wołały o okręty wojenne, nowych żołnierzy oraz skutecz‐
ną ochronę przed najeźdźcami, uderzającymi zawsze w najmniej spo‐
dziewanym miejscu i czasie.
Książę Władczy, syn królowej pochodzącej ze śródlądzia, umacniał
swoją pozycję w Księstwach Rolnym i Trzody, rozdając hojnie szcze‐
gólne łaski i szczodre dary.
Następca tronu, książę Szczery, dostrzegając, iż jego Moc nie wystar‐
cza do utrzymania najeźdźców w bezpiecznej odległości od naszych
morskich granic, skupił całą uwagę na budowaniu okrętów wojen‐
nych, które miały strzec księstw nadbrzeżnych. Niewiele czasu po‐
święcał nowo poślubionej połowicy.
Ponad tym wszystkim król Roztropny trwał niczym wielki pająk,
dzierżąc władzę podzieloną między niego a synów, próbując utrzymać
wszystko w równowadze i nie dopuścić do rozpadu Królestwa Sześciu
Księstw.
Obudziłem się, gdyż ktoś dotknął mojego czoła. Z gniewnym pomrukiem od‐
wróciłem głowę w przeciwną stronę. Pościel była zmięta i pościągana; z tru‐
dem się z niej wyswobodziłem i usiadłem. Kto śmiał przerwać mi sen? Kró‐
Spis treści Karta redakcyjna Prolog: Sny i rzeczywistość Rozdział 1: Wodna Osada Rozdział 2: Powrót do domu Rozdział 3: Odnawianie więzi Rozdział 4: Dylematy Rozdział 5: Matnia Rozdział 6: Ofiary kuźnicy Rozdział 7: Potyczki Rozdział 8: Przebudzenie władczyni Rozdział 9: Straże i granice Rozdział 10: Błazenada Rozdział 11: Wilcza samotność Rozdział 12: Obowiązki Rozdział 13: Polowanie Rozdział 14: Święto Przesilenia Zimy Rozdział 15: Sekrety Rozdział 16: Okręty księcia Szczerego Rozdział 17: Interludia Rozdział 18: Najstarsi Rozdział 19: Wieści Rozdział 20: Nieszczęścia Rozdział 21: Mroczne dni
Rozdział 22: Brus Rozdział 23: Groźby Rozdział 24: Strażnica Zatoki Rozdział 25: Kozia Twierdza Rozdział 26: Moc Rozdział 27: Spisek Rozdział 28: Zdrady i zdrajcy Rozdział 29: Ucieczka i pojmanie Rozdział 30: Lochy Rozdział 31: Tortury Rozdział 32: Egzekucja Rozdział 33: Wilcze dni Epilog
Tytuł oryginału: ROYAL ASSASSIN Redakcja: MAGDALENA GÓRNICKA Korekta: URSZULA OKRZEJA Okładka oraz grafiki: DAGMARA MATUSZAK Projekt typograficzny, skład i łamanie: TOMEK LAISAR FRUŃ Copyright © 1995 by Robin Hobb Copyright for the Polish translation © 2005 by Wydawnictwo MAG Wydanie IV ISBN 978-83-7480-510-0 Wydawnictwo MAG ul. Krypska 21 m. 63, 04‑082 Warszawa tel./fax 22 813 47 43 e‑mail: kurz@mag.com.pl www.mag.com.pl Konwersja: eLitera s.c.
Prolog SNY I RZECZYWISTOŚĆ Dlaczego zabraniamy przelewania na papier tej specyficznej wiedzy, jaką jest znajomość mechanizmów działania magii? Czyżby powodo‐ wał nami strach, by się nie dostała w niepowołane ręce? Przecież od wieków przestrzegamy zwyczaju terminowania, zapewniającego prze‐ kazywanie sekretnej wiedzy wyłącznie osobom odpowiednio wyszko‐ lonym i godnym wtajemniczenia. Sama wiedza nigdy nie jest źródłem magii. Skłonności ku poszczególnym rodzajom magicznych talentów występują jako wrodzone – lub wcale. Na przykład, zdolność do ko‐ rzystania z magii znanej jako Moc jest ściśle związana z potomkami królewskiego rodu Przezornych, choć niekiedy objawia się jako „boczna odnoga” pomiędzy prostym ludem. Człowiek wyuczony w korzystaniu z Mocy potrafi poznać cudze myśli. Niektórzy, obdarze‐ ni tym talentem w większym stopniu, mogą wpływać na uczynki in‐ nych lub rozmawiać w myślach z wybraną osobą. Przy dowodzeniu bitwą albo gromadzeniu informacji jest to umiejętność nieoceniona. Podania ludowe prawią o innej, starszej magii, będącej teraz w po‐ gardzie, znanej jako Rozumienie. Niewielu przyznaje się do zdolności w tym kierunku, przeto, wspominając o niej, mówi się zazwyczaj o bli‐ żej nieokreślonym mieszkańcu sąsiedniej doliny albo o kimś żyjącym po drugiej stronie odległego pasma górskiego. W moim przekonaniu była to niegdyś naturalna zdolność myśliwych z głębi kontynentu. Po‐ zwala ona rozumieć język zwierząt. Legendy przestrzegają, że czło‐
wiek, który znajduje się pod jej wpływem zbyt długo lub nazbyt się z nią zżywa, przeistacza się w końcu w zwierzę – takie samo jak to, z którym połączyła go owa specyficzna więź. Może to być jednak tylko ludzkie bajanie. Istnieją także magie Skraju. Nigdy nie potrafiłem dociec źródła tej nazwy. Zalicza się do nich wiedze tajemne udokumentowane oraz ta‐ kie, których istnienie pozostaje przedmiotem dyskusji – wróżenie z dłoni, czytanie z wody, przepowiadanie ze świetlnych refleksów w krysztale, a także wiele innych, stawiających sobie za cel przewidy‐ wanie przyszłości. W oddzielnej, nienazwanej kategorii, uszeregowa‐ no talenty magiczne wywołujące skutki fizyczne: czynienie niewidzial‐ nym, lewitację, poruszanie lub ożywianie przedmiotów – wszystkie magie z dawnych legend, począwszy od Latającego Krzesła Syna Wdowy, po Magiczny Obrus Północnego Wiatru. Nie znam nikogo dysponującego którąś z tych magii. Wydają się one jedynie wytworem wyobraźni; przypisywane są ludziom żyjącym w dawnych czasach lub odległych krainach, a niekiedy istotom mitycznym lub niemal mitycz‐ nego pochodzenia: smokom, olbrzymom, Najstarszym, Innym, dzióbo‐ ludkom. Przerywam pisanie, by oczyścić pióro. Ślady atramentu znaczą pośledni ar‐ kusz cienką pajęczynką, wybuchając niekiedy kleksami. Nie poświęcę dla tych słów dobrego papieru – jeszcze nie teraz. Nie mam pewności, czy w ogóle powinienem je zapisywać. Zapytuję siebie, po co przelewać je na pa‐ pier. Czy nie trzeba raczej przekazywać tej wiedzy wyłącznie z ust do ust tym, którzy są jej godni? Może tak. Może nie. Znajomość różnych sekretów, teraz zupełnie naturalna, może pewnego dnia okazać się dla potomnych nie‐ zgłębioną tajemnicą. Niewiele na temat magii znajduje się w bibliotekach. Szukałem pracowi‐ cie, tropiłem najmniejszy ślad pośród kalejdoskopu najróżniejszych informa‐ cji. Znajdowałem szczątkowe wzmianki, niejasne aluzje – i nic więcej. Zbie‐ rałem je przez minione lata i gromadziłem w pamięci, zamierzając powierzyć
zdobytą wiedzę papierowi. Zapiszę skrzętnie własne doświadczenia i wszyst‐ ko, co udało mi się wyszperać w zbiorach bibliotecznych. Może kiedyś w przyszłości inny biedak, rozdarty pomiędzy walczącymi w nim, skłócony‐ mi magiami, odnajdzie w moich zapiskach odpowiedź na swoje pytania. Niestety, usiadłszy do spełnienia zamysłu, zaczynam się chwiać w posta‐ nowieniu. Kimże jestem, by swoją wolę przeciwstawiać mądrości tych, któ‐ rzy odeszli już z tego świata? Czy powinienem przelewać na papier znane mi sposoby, dzięki którym osoba obdarzona Rozumieniem może powiększać swą Moc lub przywiązać do siebie zwierzę? Czy powinienem wyszczegól‐ niać ćwiczenia, przez jakie trzeba przejść, nim się pojmie metody korzystania z Mocy? Magie Skraju i magie legendarne nigdy nie były mi bezpośrednio znane. Czy mam prawo obdzierać je z tajemniczości i przypinać do papieru, jak to czynię z motylami i liśćmi zebranymi dla studiów? Próbuję rozważyć, co można by uczynić z nieprawnie uzyskaną wiedzą tajemną. Prowadzi mnie to ku rozważaniom, co ja dzięki niej zyskałem. Wła‐ dzę? Bogactwo? Miłość? Drwię z siebie. Moc ani Rozumienie nigdy mi nic podobnego nie dały. Lub może raczej, jeśli mi oferowały takie pożytki, nie miałem dość rozumu ani ambicji, by skorzystać z okazji. Władza. Nigdy jej nie pożądałem przez wzgląd na nią samą. Pragnąłem jej niekiedy, gdy byłem dręczony lub jeśli osoba mi bliska cierpiała z powodu kogoś, kto władzy nadużywał. Bogactwo. Nigdy o nie naprawdę nie dbałem. Od chwili gdy jako niepra‐ wy wnuk złożyłem królowi Roztropnemu przysięgę na wierność, władca za‐ wsze zaspokajał wszystkie moje potrzeby. Miałem w bród jedzenia, nauki niekiedy nawet więcej niż pragnąłem, dostatek ubrań – prostych oraz irytują‐ co modnych, a często także parę miedziaków na własne potrzeby. W Koziej Twierdzy, gdzie dorastałem, takie warunki oznaczały, że byłem dobrze sytu‐ owany. Bogatszy niż większość chłopców z miasta. Uczucia… Sadza, moja klacz, darzyła mnie na swój sposób szczerą sym‐ patią. Zyskałem prawdziwe, serdeczne uwielbienie ogara imieniem Gagatek i dla nas obu źle się to skończyło. Zostałem obdarzony gorącym uczuciem przez młodego teriera – przypłacił je śmiercią. Drżę na myśl, jaką cenę trzeba
płacić za prawo do ofiarowania mi miłości. Zawsze byłem samotny – wyrastałem pośród intryg i knowań, przed ni‐ kim nie mogłem w pełni otworzyć swego serca. Krzewicielowi, nadwornemu skrybie, który chwalił mnie za lekką rękę do stawiania liter i zmyślnie bar‐ wione ilustracje, nie mogłem wyznać, że jestem uczniem królewskiego skry‐ tobójcy i dlatego nie będę się doskonalił w jego fachu. Ciernia, mojego mi‐ strza dyplomacji noża, nigdy nie wtajemniczyłem w brutalne metody, jakie stosował Konsyliarz, daremnie ucząc mnie korzystania z Mocy. Z nikim nie śmiałem mówić o moich skłonnościach do Rozumienia – pradawnej zwierzę‐ cej magii, uważanej obecnie za skazę i zboczenie. Nawet z Sikorką. Sikorka, najdroższa mi na świecie. Była ucieczką od zamkowej rzeczywi‐ stości. Nie miała nic wspólnego z moim codziennym życiem. Wyrastałem w otoczeniu mężczyzn, na dodatek pozbawiony nie tylko rodziców, lecz w ogóle jakichkolwiek krewnych, którzy by się do mnie otwarcie przyznawa‐ li. Jako dziecko zostałem oddany pod opiekę Brusowi, koniuszemu, człowie‐ kowi szorstkiemu i wymagającemu, niegdyś prawej ręce mego ojca. Codzien‐ nymi towarzyszami byli mi chłopcy stajenni i żołnierze. W tamtych czasach, podobnie jak teraz, kobiety służyły w wojsku, lecz było ich znacznie mniej. Przy tym podobnie jak mężczyźni miały swoje obowiązki, rodziny i własne życie. Nie mogłem zabierać im czasu. Nie miałem matki, sióstr ani ciotek. Nie znałem żadnej kobiety, która by mi mogła ofiarować właściwą niewie‐ ściej płci czułość. Żadnej oprócz Sikorki. Była ode mnie dwa lata starsza. Rosła niczym źdźbło pomiędzy kostkami bruku. Nie pokonało jej ani pijaństwo ojca, ani brutalne traktowanie, ani trud‐ ne zadanie utrzymania domu. Gdy spotkałem ją po raz pierwszy, była dzika i nieufna niczym młody lisek. Dzieci ulicy przezwały ją Sikorka Krew z Nosa. Często nosiła na ciele ślady pobicia. Nigdy nie pojąłem, dlaczego troszczyła się o swego okrutnego ojca. Wygrażał jej i obrzucał ją przekleń‐ stwami nawet wówczas, gdy prowadziła go pijanego do domu i układała do łóżka. Po przebudzeniu nie miał najmniejszych wyrzutów sumienia. Miał za
to wciąż nowe pretensje: dlaczego sklep jest niezamieciony i podłoga niepo‐ sypana świeżymi ziołami, dlaczego w ulach prawie nie ma miodu, dlaczego wygasł ogień pod kociołkiem. Nie zliczę, ile razy byłem niemym świadkiem podobnych scen. Raptem, jednego lata, Sikorka rozkwitła w młodą kobietę, olśniła mnie kobiecym wdziękiem. Wydawała się całkowicie nieświadoma tego, że w jej towarzystwie zapominam języka w gębie. Ani Moc, ani Rozumienie nie chroniły mnie przed piorunującym efektem przypadkowego dotyku jej dłoni ani przed zakłopotaniem, paraliżującym mnie na widok jej uśmiechu. Czy mam naukowo opisać włosy Sikorki unoszone wiatrem, czy wy‐ szczególnić, jak zmieniał się kolor jej oczu – od ciemnego bursztynu po głę‐ boki brąz, w zależności od nastroju i od koloru sukienki? Pochwyciwszy ką‐ tem oka purpurę spódnicy i błysk czerwonego szala w tłumie na targu, nagle nie dostrzegałem już tłumu, nie słyszałem gwaru – była tylko ta jedna dziew‐ czyna na całym świecie. Oto jest potężna magia. Choć mogę ją przelać na pa‐ pier, nikogo innego nie porazi z podobną mocą. Jak adorowałem Sikorkę? Z niezdarną chłopięcą galanterią. Gapiłem się na nią niczym pies na kiełbasę. Wiedziała, że ją kocham, jeszcze zanim ja so‐ bie to uświadomiłem. I pozwalała się uwielbiać, choć byłem od niej młodszy, nie mieszkałem w mieście i miałem przed sobą nieszczególne – w jej przeko‐ naniu – perspektywy. Uważała mnie za gońca nadwornego skryby, pomaga‐ jącego niekiedy królewskiemu koniuszemu. Nie podejrzewała we mnie Ba‐ starda, nieprawego potomka rodu królewskiego, przez którego książę Rycer‐ ski zrezygnował z praw do tronu. Nigdy jej tego nie zdradziłem. O moich magiach, o moim rzeczywistym fachu nie wiedziała nic. Może dlatego mogłem ją kochać. Na pewno dlatego ją utraciłem. Pochłonięty zgłębianiem dworskich tajemnic, przygnębiony porażkami, zajęty lizaniem ran, zapomniałem o Sikorce. Uczyłem się korzystania z Mocy, odkrywałem sekrety, zabijałem ludzi, udaremniałem intrygi. Nie po‐ myślałem nigdy, że mógłbym się do ukochanej zwrócić po odrobinę nadziei i zrozumienia, którego odmawiano mi gdzie indziej. Ona była nieskażona
piętnem mego codziennego życia. Skrupulatnie odsuwałem ją od tego wszystkiego jak najdalej. Nigdy nie próbowałem jej wciągnąć do własnego świata. Sam za to bez wahania wszedłem w jej życie. Dobrze poznałem por‐ tową część miasta, gdzie Sikorka sprzedawała świece i miód – w sklepiku albo na targu. Czasami spacerowała ze mną po plaży. Wystarczało mi, że ist‐ niała, że mogłem ją kochać. Nie ośmieliłem się marzyć, że odwzajemni moje uczucie. Nadszedł czas, gdy nauka korzystania z Mocy pogrążyła mnie w mizerii tak głębokiej, iż nieledwie doprowadziła do śmierci. Nie mogłem sobie wy‐ baczyć, że okazałem się niezdolny do korzystania z tej magii. Nie rozumia‐ łem, że moja porażka może dla innych znaczyć niewiele. Ubrałem swoją roz‐ pacz w grubiaństwo. Przez długie tygodnie nie widziałem Sikorki ani nawet nie posłałem jej znaku pamięci. Wreszcie – gdy nie miałem się już do kogo zwrócić – zatęskniłem za nią. Zbyt późno. Pewnego popołudnia zjawiłem się pod „Pszczelim Woskiem” z upominkiem w dłoni – w samą porę, by zoba‐ czyć, jak Sikorka wychodzi ze sklepu. Nie sama. Z Nefrytem – dorodnym marynarzem, który nosił w uchu masywny kolczyk i promieniował pewno‐ ścią siebie, wypływającą z przewagi lat. Niezauważony, pokonany, umkną‐ łem chyłkiem i patrzyłem na nich, idących ramię w ramię. Przyglądałem się, jak Sikorka odchodzi, i pozwoliłem jej odejść, a przez następne miesiące przekonywałem samego siebie, że moje serce także z niej zrezygnowało. Co by się wydarzyło, gdybym tamtego popołudnia pobiegł za nią i błagał o ostat‐ nią rozmowę? Zadziwiające, jak wiele późniejszych wypadków zależało od fałszywie pojętej chłopięcej dumy i nawyku bezwolnego godzenia się z nie‐ powodzeniami. Usunąłem Sikorkę ze swych myśli i nikomu o niej nie wspo‐ minałem. Wróciłem do własnego życia. Król Roztropny wysłał mnie w góry z orszakiem możnych, mających świadczyć przysiędze małżeńskiej, jaką cudzoziemska księżniczka Ketriken przyrzekła złożyć księciu Szczeremu. Obarczono mnie zadaniem dyskretnego uśmiercenia jej starszego brata, Ruriska. Narzeczona miała zostać jedyną dziedziczką Królestwa Górskiego. Na miejscu odkryłem pajęczynę kłamstw i zdrady, uknutą przez mojego młodszego stryja, księcia Władczego. Zamie‐ rzał on odebrać księciu Szczeremu prawa do tronu i sam pojąć księżniczkę za
żonę. Byłem w jego grze tylko pionkiem. Byłem pionkiem, który pobił figu‐ ry. Pionkiem, który ściągnął na siebie gniew i zemstę księcia Władczego, ale ocalił koronę i księżniczkę dla prawego następcy tronu. Nie byłem bohate‐ rem. Nie próbowałem też odpłacić pięknym za nadobne człowiekowi, który zawsze prześladował mnie i obrażał. Uczyniłem to, gdyż wiele lat wcześniej, jeszcze jako dziecko, nie rozumiejąc znaczenia przysięgi, zobowiązałem się do lojalności wobec króla. Zapłaciłem własnym zdrowiem. Właśnie wkracza‐ łem w wiek męski. Długi czas po udaremnieniu intrygi księcia Władczego leżałem złożony boleścią, niezdolny do opuszczenia Królestwa Górskiego. Wreszcie jednak nadszedł dzień, gdy uwierzyłem, iż choroba dobiegła końca, a i Brus zdecy‐ dował, że mój stan pozwala wyruszyć w drogę powrotną do Królestwa Sze‐ ściu Księstw. Księżniczka Ketriken wraz ze świtą wyjechała do Koziej Twierdzy znacznie wcześniej, jeszcze w czasie sprzyjającej pogody. Teraz wyższe partie gór pokryły zimowe śniegi. Gdybyśmy nie wyruszyli ze Stro‐ mego wkrótce, musielibyśmy zimować w stolicy Królestwa Górskiego. Tamtego ranka wstałem wcześnie i właśnie kończyłem pakowanie, gdy zaczęło się lekkie drżenie całego ciała. Zignorowałem je. Byłem jeszcze osła‐ biony, podekscytowany perspektywą podróży, a na dodatek bez śniadania. Włożyłem przygotowane przez Jonki ubranie przystosowane do zimowej przeprawy przez góry i mroźne równiny. Czerwona koszula ocieplana weł‐ nianą podszewką. Zielone pikowane spodnie, w pasie i na mankietach ozdo‐ bione czerwonym haftem. Buty miękkie i prawie bezkształtne, dopóki nie na‐ ciągnęło się ich na nogi. Jak mieszki z delikatnej skórki. Wymoszczone owczą wełną i wykończone futrem. Do wiązania służyły długie rzemienie. Niełatwe zadanie dla moich drżących palców. Zdaniem Jonki buty wspaniale się spisywały na suchym górskim śniegu, ale nie wolno ich było zmoczyć. Miałem w pokoju lustro. W pierwszym momencie uśmiechnąłem się do swego odbicia. Nawet błazen króla Roztropnego nie ubierał się równie weso‐ ło. Niestety, moja twarz nad barwnymi ubraniami wyglądała mizernie i bla‐ do. Ciemne oczy wydawały się zbyt duże, a zniszczone przez chorobę włosy, sztywne i matowe, sterczały na podobieństwo psiej sierści. Choroba wynisz‐ czyła moje ciało. Nareszcie jednak ruszałem do domu. Odwróciłem się od lu‐
stra. Kilka ostatnich drobiazgów, które zamierzałem zabrać dla przyjaciół, za‐ pakowałem roztrzęsionymi dłońmi. Zasiedliśmy z Brusem i Pomocnikiem do ostatniego śniadania w towarzy‐ stwie Jonki. Podziękowałem jej raz jeszcze za wszystko, co dla mnie uczyni‐ ła. Podniosłem łyżkę, by nabrać owsianki, a wtedy dłoń wykręcił mi skurcz. Upuściłem łyżkę i osunąłem się w ślad za nią na podłogę. Następnie zobaczyłem ciemne kąty sypialni. Długo leżałem bez ruchu i bez słowa. Przyszedłem do świadomości ze stanu kompletnej pustki. Mia‐ łem kolejny atak choroby. Minął, lecz nadal nie byłem panem własnego ciała i umysłu. W piętnastym roku życia, w okresie gdy większość ludzi wkracza w pełnię fizycznej sprawności, ja nie mogłem powierzyć swemu ciału naj‐ prostszego zadania. Było wadliwe, nie chciałem mieć z nim więcej do czy‐ nienia. Czułem wściekłość na zawodne mięśnie i kości. Szukałem drogi uj‐ ścia dla gniewnego rozczarowania. Dlaczego mój stan się nie poprawiał? Dlaczego nie zdrowiałem? — Powrót do zdrowia musi potrwać – usłyszałem Jonki, moją uzdrowi‐ cielkę. – Niech minie pół roku, dopiero potem ocenisz rezultaty. Siedziała nieopodal kominka, lecz w mroku. Nie zauważyłem jej, dopóki się nie odezwała. Podniosła się wolno, jakby zimowe chłody usztywniły ją bólem, i podeszła do mojego łóżka. — Nie chcę żyć jak starzec – oznajmiłem. Wydęła wargi. — Kiedyś będziesz musiał. W każdym razie życzę ci, byś doczekał póź‐ nego wieku. Sama jestem stara, stary jest mój brat, król Eyod. Starość nie wydaje nam się ciężarem nie do udźwignięcia. — Nie miałbym nic przeciwko ciału starego człowieka, gdybym zarobił na nie długimi latami życia. Ale tego nie zniosę. Pokręciła głową, zdziwiona. — Oczywiście, że zniesiesz. Powrót do zdrowia bywa niekiedy uciążli‐ wy, ale żeby nie móc go znieść… Nie rozumiem. Może źle pojęłam słowa w twoim języku? Nabrałem powietrza i już otwierałem usta, gdy wszedł Brus.
— Nie śpi? Czuje się lepiej? — Nie śpi – burknąłem. – Nie czuje się lepiej. – Sam usłyszałem, że mó‐ wię głosem naburmuszonego dziecka. Brus i Jonki wymienili znaczące spojrzenia. Ona poklepała mnie po ra‐ mieniu i w milczeniu opuściła sypialnię. Ich pobłażliwość była niemożliwie irytująca. Bezsilny gniew narastał we mnie niepohamowany niczym przy‐ pływ morza. — Dlaczego nie potrafisz mnie wyleczyć? – zaatakowałem Brusa. Zdumiała go moja pretensja. — To nie takie proste… – zaczął. — Jak to? – Usiadłem w pościeli. – Leczysz każdą chorobę u zwierząt. Słabość, połamane kości, robaki, parchy… jesteś królewskim koniuszym. Dlaczego nie potrafisz wyleczyć mnie? — Nie jesteś psem, Bastardzie – rzekł Brus spokojnie. – Łatwiej leczyć zwierzę, choćby poważnie chore, niż człowieka. Czasami stosowałem dra‐ styczne środki, a jeśli stworzenie nie przeżyło kuracji, przynajmniej kładłem kres jego cierpieniom. Z tobą nie mogę postąpić w ten sposób. — Uchylasz się od odpowiedzi! Co drugi wojak przychodzi do ciebie za‐ miast do medyka. Gruntowi wyjąłeś grot strzały, chociaż musiałeś mu roz‐ ciąć ramię! A Szarówce uratowałeś zakażoną stopę, chociaż medyk chciał amputować nogę i ciągle powtarzał, że infekcja się rozszerzy i chora umrze przez ciebie. Brus zacisnął wargi, powściągnął gniew. Gdybym był zdrów, obawiał‐ bym się jego wybuchu, ale że przez całą moją rekonwalescencję pozwalał mi na wszystko, ośmielałem się stawiać hardo. — Ryzykowałem – odezwał się spokojnym tonem – ale nie ja decydowa‐ łem o podjęciu ryzyka. A jeszcze – podniósł głos, zagłuszając moje protesty – wszystko to były proste przypadki. Wydobyć strzałę, oczyścić ranę, przy‐ kładać kataplazmy, powstrzymać infekcję. Zawsze znałem przyczynę choro‐ by. W twoim przypadku sprawa nie jest taka prosta. Ani Jonki, ani ja nie wie‐ my naprawdę, co ci właściwie jest. Może cierpisz wskutek działania trucizny, którą podała ci Ketriken, przekonana, że chcesz zabić jej brata? Może to
efekty działania zatrutego wina, które przygotował dla ciebie książę Wład‐ czy? A może skutki późniejszego pobicia? Albo gorącej kąpieli w łaźni, gdy omal się nie utopiłeś? A może wszystkie te czynniki nałożyły się na siebie i oto mamy efekty? Nie wiemy. I dlatego nie wiemy, jak cię leczyć. Po prostu nie wiemy. – Zająknął się przy ostatnich słowach. Sympatia do mnie wyraź‐ nie była silniejsza niż zawód, jaki mu sprawiłem. Przeszedł kilka kroków, zatrzymał się przed kominkiem, zapatrzył w ogień. — Długo o tym rozmawialiśmy. Jonki zna leki, o jakich nigdy nie sły‐ szałem, ja opowiedziałem jej, co sam umiem. Razem doszliśmy do wniosku, że potrzeba ci przede wszystkim czasu. Oboje uważamy, że nie grozi ci nagła śmierć. Prawdopodobnie twoje ciało z upływem czasu samo pozbędzie się pozostałości trucizny i naprawi szkody, jakie zostały mu wyrządzone. — Albo też – dokończyłem spokojnie – pozostanę w tym stanie do końca życia. Trucizna czy pobicie okaleczyły moje ciało nieodwracalnie. Książę Władczy kopał mnie związanego! Brus stał nieruchomy niczym kamień. Po dłuższej chwili opadł na krzesło ukryte w półmroku. — Rzeczywiście – przyznał pokonany. – Tak również może się zdarzyć. Musisz jednak zrozumieć, że nie mamy wyboru. Mógłbym próbować ćwicze‐ niami fizycznymi zneutralizować skutki trucizny, lecz jeśli powodem obecnej choroby są obrażenia wewnętrzne, a nie trucizna, w ten sposób jedynie cię osłabię i będziesz wracał do zdrowia znacznie dłużej. – Wbił wzrok w pło‐ mienie. Uniósł dłoń i musnął palcami siwe pasmo włosów na skroni. Nie ja jeden padłem ofiarą zdradzieckiego księcia Władczego. Brus do‐ piero co ozdrowiał po silnym ciosie w czaszkę, który dla człowieka o cień‐ szych kościach byłby zabójczy. Królewski koniuszy długo cierpiał na zawro‐ ty głowy i zaburzenia wzroku. I nikomu się nie skarżył. Miałem w sobie dość przyzwoitości, by poczuć odrobinę wstydu. — Co więc powinienem zrobić? Brus drgnął, jakby zbudzony z drzemki. — To samo co my. Czekać. Jeść, odpoczywać. Dać sobie trochę czasu.
I oceniać rezultaty. Czy to takie straszne? Zignorowałem pytanie. — A jeśli mi się nie polepszy? Jeśli już zawsze będzie tak jak teraz? Nie znam dnia ani godziny, nie wiem, kiedy opanują mnie drgawki, w każdej chwili może nastąpić kolejny atak. Nie śpieszył się z odpowiedzią. — Będziesz musiał z tym żyć. Znam wielu ludzi w gorszej sytuacji. Przecież właściwie jesteś zdrowy. Ani ślepy, ani sparaliżowany, pozostałeś przy zdrowych zmysłach. Przestań rozpamiętywać swe słabości. Może raczej się zastanów, czego nie utraciłeś. — Czego nie utraciłem? No, czego? – Gniew narastał we mnie jak pod‐ rywające się do lotu stado ptaków, tak samo jak one popychany paniką. – Brus, ja jestem bezradny. Nie mogę w takim stanie wrócić do Koziej Twier‐ dzy! Jestem bezużyteczny. Gorzej. Jestem potencjalną ofiarą. Gdybym mógł stłuc księcia Władczego na miazgę, byłbym coś wart. A ja przecież będę mu‐ siał zasiadać z nim do stołu, odnosić się uprzejmie i z szacunkiem do czło‐ wieka, który spiskował przeciwko następcy tronu, a przy okazji próbował mnie zabić. Nie chcę, by mnie widział drżącego ze słabości albo padającego w nagłym ataku choroby. Nie chcę widzieć jego rozradowanego uśmiechu. Nie chcę patrzeć, jak będzie smakował swój triumf. Będzie znowu próbował mnie zabić. Obaj o tym wiemy. Może nauczył się, że nie jest równym prze‐ ciwnikiem dla księcia Szczerego, może będzie respektował władzę starszego brata i pozycję jego małżonki. Wątpię jednak, by zostawił w spokoju mnie. Będę dla niego stanowił jeszcze jedną możliwość uderzenia w księcia Szcze‐ rego. A kiedy przyjdzie do mnie, co zrobię? Nic! Będę siedział przy kominku jak bezradny starzec i nie zrobię nic! Wszystkie lata nauki stracone! Treningi z Czernidłem, ćwiczenia w piśmie u Krzewiciela, nawet twoje wskazówki, opieka nad zwierzętami – wszystko stracone! Nic nie mogę robić. Brus, je‐ stem znowu tylko bękartem. Ktoś mi kiedyś powiedział, że królewskie bękar‐ ty żyją tak długo, jak długo są potrzebne! – Wykrzyczałem ostatnie słowa, a przecież nawet w tym wściekłym wybuchu furii i rozpaczy nie wspomnia‐ łem słowem o Cierniu, o nauce fachu skrytobójcy. W tej dziedzinie także by‐
łem teraz bezużyteczny. Zawodowe tajemnice, sprawność dłoni, precyzyjne sposoby zabijania dotykiem, pracowite mieszanie trucizn – wszystko legło w gruzach z winy mojego własnego, drgającego ciała. Brus słuchał w milczeniu. Wreszcie straciłem oddech, mój gniew się wypalił. Siedziałem na łóżku, dysząc ciężko i zaciskając drżące zdradziecko dłonie. — Czyli – odezwał się spokojnie – nie wracamy do Koziej Twierdzy? Zbił mnie z pantałyku. — My? — Moje życie należy do człowieka, który nosi ten kolczyk. Wiąże się z tym długa historia, może któregoś dnia ci ją opowiem. Powinien był się znaleźć w grobie razem z księciem Rycerskim. Księżna Cierpliwa nie miała prawa ci go dać, lecz o tym nie wie. Potraktowała go jak zwykły klejnocik i uznała, że do niej należy decyzja, czy go zatrzymać, czy ofiarować… Tak czy inaczej, teraz jest twój. Gdzie ty pójdziesz, tam ja podążę za tobą. Uniosłem dłoń do ucha. Zacząłem rozpinać kolczyk – drobny niebieski kamyk złapany w pajęczynę srebrnej siatki. — Nie rób tego – rzekł Brus cicho, lecz groźnie. Opuściłem rękę, niezdolny zaprotestować. Dziwne mi się zdało, że czło‐ wiek, który wychowywał mnie, porzucone dziecko, teraz składał swoją przy‐ szłość w moje ręce. Siedział przed kominkiem, skąpany w tańczącym blasku ognia. Niegdyś wydawał mi się prawdziwym olbrzymem – mrocznym i prze‐ rażającym, choć jednocześnie zapamiętałym moim obrońcą. Teraz chyba po raz pierwszy patrzyłem na niego jak na zwykłego człowieka. Ciemne włosy i oczy – powszechne u ludzi, w których żyłach płynęła krew Zawyspiarzy. W tym byliśmy do siebie podobni. On jednak miał oczy brązowe, nie czarne, a nad kędzierzawą brodą na policzkach wykwitł mu od wiatru rumieniec – zdarzyli się więc w jego rodzie przodkowie o jaśniejszej karnacji. Utykał na jedną nogę, w zimne dni nieco mocniej. Taka mu została pamiątka po dniu, kiedy ściągnął na siebie atak odyńca szarżującego na księcia Rycerskiego. I nie był tak wysoki, jak mi się zawsze wydawało. Jeśli mimo choroby miał‐ bym nadal rosnąć, to za rok, najdalej dwa będę od niego wyższy. Nie był po‐
tężnie zbudowany, chociaż czuło się w nim siłę, a dotyczyło to zarówno cia‐ ła, jak i umysłu. Strach i respekt w Koziej Twierdzy budził nie powierzchow‐ nością, ale wyjątkowo hardym usposobieniem. Kiedyś, gdy byłem jeszcze mały, zapytałem go, czy przegrał w życiu jakąś walkę. Akurat kiełznał naro‐ wistego młodego ogiera. Jego twarz lśniła od potu, który spływał w ciemną brodę. — Czy przegrałem walkę? – powtórzył, spoglądając na mnie ponad ścianką boksu. Wyszczerzył zęby, lśniące jak u wilka. – Walka nie jest skoń‐ czona, dopóki nie wygrasz. Wystarczy, jeśli zapamiętasz tyle. I nieważne, co o tym sądzi przeciwnik. Albo koń. Czy przypadkiem nie traktował wychowywania mnie jak walki, którą musiał wygrać? Często mi powtarzał, że byłem ostatnim zadaniem, jakim obarczył go książę Rycerski. Mój ojciec, okryty hańbą mojego istnienia, zre‐ zygnował z praw do korony, ale oddał mnie pod opiekę zaufanemu słudze i nakazał wyprowadzić na ludzi. Może Brus uważał, że nie wykonał jeszcze tego polecenia. — Co powinienem zrobić twoim zdaniem? – zapytałem pokornie. Ani pytanie, ani pokora nie przyszły mi łatwo. — Zdrowieć – odparł po jakimś czasie. – Dać sobie czas na wyzdrowie‐ nie. Nie można się do tego zmusić. – Opuścił wzrok na własną nogę wycią‐ gniętą w stronę ognia. Jakiś grymas, ale nie uśmiech, wykrzywił mu usta. — Uważasz, że powinniśmy wrócić? – naciskałem. Długo milczał. — Jeśli nie wrócimy – odezwał się wreszcie z ociąganiem – książę Władczy będzie miał prawo sądzić, że wygrał. Spróbuje zabić księcia Szcze‐ rego. Zrobi wszystko, by zagarnąć koronę. Przysięgałem wierną służbę królo‐ wi i ty, Bastardzie, także. Dziś monarchą jest król Roztropny, ale książę Szczery oczekuje wstąpienia na tron. Moim zdaniem nie powinien czekać na próżno. — Ma innych żołnierzy, bardziej przydatnych niż ja. — Czy to cię zwalnia z przysięgi? — Wykłócasz się jak przekupka.
— W ogóle się nie kłócę. Zadałem ci tylko pytanie. I mam jeszcze jedno. Co stracisz, jeśli nie wrócisz do Koziej Twierdzy? Teraz przyszła moja kolej zamilknąć na dłuższą chwilę. Wcześniej roz‐ ważałem skutki przysięgi złożonej królowi. Teraz pomyślałem o księciu Szczerym i o niekłamanej serdeczności, jaką mnie zawsze obdarzał. Przywo‐ łałem na pamięć starego Ciernia, który uśmiechał się z zadowoleniem, kiedy w końcu zdołałem sobie przyswoić kolejną lekcję jego tajemnej wiedzy. Księżnę Cierpliwą i jej służącą, Lamówkę; Krzewiciela i Czernidło, nawet kucharkę i mistrzynię Ściegu. Niewielu chodziło po świecie ludzi, których obchodziłem, i przez to byli dla mnie tym cenniejsi. Jeśli nie wrócę do Koziej Twierdzy, będę za nimi tęsknił. Najbardziej jednak niepokoiło mnie wspo‐ mnienie Sikorki. I tak, sam nie wiedząc dlaczego, zacząłem o niej opowiadać Brusowi. On tylko przytakiwał z rzadka. Spokojnie wysłuchał całej historii. Potem powiedział mi, że sklepik „Pszczeli Wosk” zamknięto po śmierci właściciela, który zostawił po sobie tylko długi. Córka starego pijaka wyje‐ chała do dalekich krewnych. Brus nie wiedział dokąd, ale był pewien, że będę mógł się tego bez trudu dowiedzieć, jeśli tylko zechcę. — Zanim podejmiesz tę decyzję, Bastardzie – rzekł jeszcze – rozważ wszystko dokładnie w swoim sercu. Skoro nie masz dziewczynie nic do ofia‐ rowania, niech lepiej zniknie z twojego życia. Jeśli uważasz się za kalekę, może nie masz prawa jej szukać. Bo chyba nie pragniesz litości. Litość to marna namiastka miłości. Podniósł się i wyszedł, zostawiając mnie zamyślonego, ze wzrokiem utkwionym w płomieniach. Czy byłem kaleką? Czy przegrałem? Moje ciało drżało zdradziecko, ni‐ czym źle nastrojone struny harfy. Taka była prawda. Z drugiej strony, prze‐ cież to moja wola zwyciężyła, a nie księcia Władczego. Mój ukochany wład‐ ca, książę Szczery, pozostał następcą tronu Królestwa Sześciu Księstw i pojął za żonę księżniczkę Królestwa Górskiego. Czy obawiałem się drwiącego uśmiechu młodszego księcia na widok moich drżących dłoni? Czy nie mo‐ głem odpowiedzieć takim samym grymasem człowiekowi, który nigdy nie będzie królem? Wezbrała we mnie prawdziwa satysfakcja. Brus miał rację.
Nie przegrałem. W dodatku mogłem dopilnować, by książę Władczy miał świadomość mojego zwycięstwa. Jeśli wygrałem z księciem Władczym, mogłem także zdobyć Sikorkę. Któż stał pomiędzy nami? Nefryt? Sikorka opuściła Kozią Twierdzę, bez gro‐ sza przy duszy pojechała żyć u dalekiej rodziny. Nefryt okrył się hańbą, sko‐ ro do tego dopuścił. Odszukam ją. Sikorkę o falujących na wietrze włosach, Sikorkę w jaskrawej spódnicy, śmiałą jak barwny ptaszek, Sikorkę o błysz‐ czących oczach. Skurcz. Drgawki. Uderzyłem potylicą w drewniany zagłówek. Krzykną‐ łem bezwolnie. Ochrypły wrzask bez słów. W mgnieniu oka zjawiła się Jonki. Zawołała Brusa. Oboje chwycili moje drgające kończyny. Brus przygniótł mnie całym ciałem, próbował złagodzić konwulsje. Straciłem przytomność. Wynurzyłem się z ciemności w światło, jakbym powracał po długim nur‐ kowaniu. Głębokie ciepło piernata kołysało mnie mile, koce otulały miękko. Czułem się bezpieczny. Przez chwilę wszystko tchnęło spokojem. Leżałem cicho i czułem się prawie dobrze. — Bastardzie? – Brus pochylił się nade mną. Wróciła rzeczywistość. Znowu byłem zepsutym, rozstrojonym mechani‐ zmem, marionetką z poplątanymi sznurkami, koniem z zerwanym ścięgnem. Nigdy już nie odzyskam sił. Nie było dla mnie miejsca w świecie, w którym dotąd żyłem. Brus powiedział, że litość to marna namiastka miłości. Nie chciałem niczyjej litości. — Brus… Pochylił się niżej. — Nie było tak źle – skłamał. – Odpoczywaj. Jutro… — Jutro wyjeżdżasz do Koziej Twierdzy – oznajmiłem. Zmarszczył brwi. — Nie tak szybko. Trzeba ci kilku dni, żebyś doszedł do siebie, potem możemy… — Nie. – Usiadłem z trudem. Całą siłę, jaka mi pozostała, włożyłem w słowa. – Podjąłem decyzję. Jutro ruszasz do Koziej Twierdzy. Czekają tam
na ciebie. Ludzie i zwierzęta. Jesteś potrzebny. Tam jest twój dom i twój świat. Mój nie. Już nie. Długi czas milczał. — A ty co zrobisz? Pokręciłem głową. — To nie twoje zmartwienie. Wyłącznie moje. — A dziewczyna? Tym razem pokręciłem głową gwałtowniej. — Przez całe życie opiekowała się ojcem, a on w podzięce zostawił ją w długach. Mam ją odszukać, zabiegać o jej miłość? Przecież będę dla dziewczyny takim samym ciężarem, jakim był tamten! Nie. Samotna czy po‐ ślubiona innemu, lepiej niech zniknie z mojego życia. Długo trwała cisza. Jonki przygotowywała w rogu pokoju następny zioło‐ wy wywar, który miał się zdać na nic. Brus stał nade mną, wielki i groźny ni‐ czym chmura gradowa. Wiedziałem, że chciałby chwycić mnie za koszulę i mocno potrząsnąć: wybić mi upór z głowy. Nie zrobił tego. Brus nie skrzywdziłby kaleki. — Zostaje więc tylko sprawa króla – odezwał się wreszcie. – Czy może zapomniałeś, że przysięgałeś być na jego rozkazy? — Nie zapomniałem – odrzekłem spokojnie – i gdybym siebie nadal uważał za zdolnego do wykonywania rozkazów, na pewno bym wrócił. Ale pozostał ze mnie tylko strzęp człowieka, Brusie. Jestem zagrożeniem. Pion‐ kiem do obrony. Zakładnikiem do wzięcia. Bezsilny, bezbronny, nieprzydat‐ ny. Nie. Po raz ostatni przysłużę się memu panu i usunę się sam, zanim zrobi to ktoś inny, raniąc przy tym króla. Brus odwrócił się ode mnie. Jeszcze jeden cień w mrocznym pokoju. W migotliwym świetle płomieni nie sposób było cokolwiek wyczytać cokol‐ wiek z jego twarzy. — Jutro przyjdę… — Pożegnać się ze mną – wpadłem mu w słowo. – Nie zmienię zdania. – Dotknąłem kolczyka. — Jeśli ty zostajesz, ja muszę zostać także – oznajmił zawzięcie.
— Kiedyś mój ojciec kazał ci zostać w Koziej Twierdzy i wychowywać swojego bękarta. Teraz ja każę ci jechać i dalej służyć królowi. — Bastardzie Rycerski, nie… — Proszę. – Nie wiem, co usłyszał w moim głosie, ale nagle zesztyw‐ niał. – Jestem taki zmęczony – wymamrotałem. – Tak bardzo zmęczony. Jed‐ no wiem na pewno: jeśli zdecyduję inaczej, nie przeżyję. Po prostu nie mam siły. – Zaskrzeczałem jak starzec. – Nieważne, co powinienem. Nieważne, co przysięgałem. Nie zostało we mnie tyle życia, bym mógł dotrzymać słowa. Może zawiodłem ciebie lub króla… Cudze plany, cudze cele. Nigdy moje. Próbowałem, ale… – Pokój się zakołysał. Mój głos odpłynął ode mnie, mia‐ łem wrażenie, że słucham kogoś innego, i byłem wstrząśnięty słowami, lecz nie mogłem zaprzeczyć zawartej w nich prawdzie. – Chcę teraz zostać sam – powiedziałem po prostu. – Muszę odpocząć. Opuścili pokój wolno, jak gdyby mieli nadzieję, że zmienię zdanie, że ich przywołam. Kiedy zostawili mnie samego, pozwoliłem sobie odetchnąć. Byłem oszo‐ łomiony. Podjąłem decyzję! Nie wracałem do Koziej Twierdzy. Nie miałem pojęcia, co będzie dalej. Zmiotłem rozbite szczątki swojego życia z planszy gry. Teraz powstało miejsce na ponowne ustawienie kamieni, na ułożenie no‐ wego planu. Powoli zaczynałem sobie uświadamiać, że nie mam wątpliwo‐ ści. Czułem żal zmieszany z ulgą, ale nie miałem wątpliwości. Jakoś znośniej mi było myśleć o ponownym rozpoczęciu życia tu, gdzie nikt nie wiedział, kim niegdyś byłem. Życia niepodporządkowanego cudzej woli. Nawet woli mego króla. Stało się. Leżałem w wygodnym łóżku i po raz pierwszy od wielu tygodni czułem się naprawdę spokojny. Chciałbym się z nimi wszystkimi pożegnać. Stanąć ostatni raz przed kró‐ lem i ujrzeć jego skinięcie głową, świadczące, że dobrze uczyniłem. Może mógłbym mu wyjaśnić, dlaczego nie chciałem wracać… Nie. To już koniec, wszystko skończone. — Wybacz mi, Wasza Wysokość – mruknąłem. Patrzyłem na tańczące w kominku płomienie, dopóki nie zapadłem w sen.
Rozdział 1 WODNA OSADA Rola następcy – lub następczyni – tronu wymaga kroczenia po cien‐ kiej linii rozgraniczającej odpowiedzialność i autorytet. Funkcja ta została stworzona w celu zaspokojenia żądzy władzy królewskich dziedziców, a jednocześnie miała ich doskonalić w sztuce rządzenia. Najstarsze dziecię królewskiego rodu podejmuje nowe obowiązki w szesnaste urodziny. Począwszy od tego dnia, ma udział w odpowie‐ dzialności za władanie Królestwem Sześciu Księstw. Zazwyczaj otrzy‐ muje zadania, których najchętniej zrzeka się panujący monarcha, tak więc, zależnie od władcy, bywają one bardzo różne. Za panowania króla Roztropnego jako pierwszy został następcą tronu książę Rycerski. Król scedował na niego wszelkie powinności związa‐ ne z ustalaniem i obroną granic: sztukę wojenną, negocjacje i dyplo‐ mację, niewygody długich podróży oraz fatalne warunki obozowisk. Gdy książę Rycerski zrzekł się praw do korony, książę Szczery został następcą tronu i odziedziczył spuściznę po starszym bracie: prowa‐ dzenie wojny z Zawyspiarzami, wewnętrzne niepokoje w królestwie oraz napięte stosunki pomiędzy księstwami śródlądowymi a nadbrzeż‐ nymi. Niełatwo mu było panować nad sytuacją, tym bardziej że król często ignorował decyzje syna. Bywało, że następca tronu stawał przed faktami dokonanymi i niewiele już mógł zdziałać. W jeszcze trudniejszej sytuacji znalazła się małżonka następcy tronu, księżna Ketriken. Pochodziła z dalekich gór, była obca na dworze
Królestwa Sześciu Księstw. W czasach pokoju może przyjęto by ją z większą tolerancją. Niestety, w Koziej Twierdzy wrzało. Szkarłatne okręty z Wysp Zewnętrznych, nękające nas od pokoleń, bezlitośnie pu‐ stoszyły nasze ziemie. Pierwsza zima księżnej Ketriken jako małżonki następcy tronu była także pierwszą zimą ataków wroga, czego dotąd nigdy nie doświadczyliśmy. Ciągłe zagrożenie napaścią i późniejszy strach przed ofiarami zakażonymi kuźnicą podkopywały fundamenty Królestwa Sześciu Księstw. Poddani tracili zaufanie do monarchii, a księżna nieuchronnie znalazła się na pozycji nielubianej małżonki następcy tronu. Niespokojne czasy podzieliły możnych. Księstwa śródlądowe burzyły się przeciw ponoszeniu kosztów obrony linii wybrzeża, do którego przecież nie miały bezpośredniego dostępu. Ze swej strony księstwa nadbrzeżne wołały o okręty wojenne, nowych żołnierzy oraz skutecz‐ ną ochronę przed najeźdźcami, uderzającymi zawsze w najmniej spo‐ dziewanym miejscu i czasie. Książę Władczy, syn królowej pochodzącej ze śródlądzia, umacniał swoją pozycję w Księstwach Rolnym i Trzody, rozdając hojnie szcze‐ gólne łaski i szczodre dary. Następca tronu, książę Szczery, dostrzegając, iż jego Moc nie wystar‐ cza do utrzymania najeźdźców w bezpiecznej odległości od naszych morskich granic, skupił całą uwagę na budowaniu okrętów wojen‐ nych, które miały strzec księstw nadbrzeżnych. Niewiele czasu po‐ święcał nowo poślubionej połowicy. Ponad tym wszystkim król Roztropny trwał niczym wielki pająk, dzierżąc władzę podzieloną między niego a synów, próbując utrzymać wszystko w równowadze i nie dopuścić do rozpadu Królestwa Sześciu Księstw. Obudziłem się, gdyż ktoś dotknął mojego czoła. Z gniewnym pomrukiem od‐ wróciłem głowę w przeciwną stronę. Pościel była zmięta i pościągana; z tru‐ dem się z niej wyswobodziłem i usiadłem. Kto śmiał przerwać mi sen? Kró‐