Filbana

  • Dokumenty2 833
  • Odsłony779 117
  • Obserwuję570
  • Rozmiar dokumentów5.6 GB
  • Ilość pobrań525 486

Robin Hobb - Skrytobójca 3 - Wyprawa skrytobójcy

Dodano: 5 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 5 lata temu
Rozmiar :3.5 MB
Rozszerzenie:pdf

Robin Hobb - Skrytobójca 3 - Wyprawa skrytobójcy.pdf

Filbana EBooki Książki -R- Robin Hobb Skrytobójca
Użytkownik Filbana wgrał ten materiał 5 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 905 stron)

Tytuł oryginału: Assassin’s Quest Copyright © 1997 by Robin Hobb Copyright for the Polish translation © 2005 by Wydawnictwo MAG Redakcja: Magdalena Górnicka Korekta: Urszula Okrzeja Okładka oraz grafiki: Dagmara Matuszak Projekt typograficzny, skład i łamanie: Tomek Laisar Fruń Skład wersji elektronicznej: pan@drewnianyrower.com ISBN 978-83-480-519-3 Wydanie IV Wydawca: Wydawnictwo MAG ul. Krypska 21 m. 63, 04-082 Warszawa tel./fax 22 813 47 43 e-mail: kurz@mag.com.pl www.mag.com.pl Wyłączny dystrybutor: Firma Księgarska Jacek Olesiejuk Spółka z ograniczoną odpowiedzialnością S.K.A. ul. Poznańska 91, 05-850 Ożarów Maz. tel. 227 213 000 www.olesiejuk.pl

Spis treści Karta tytułowa Karta redakcyjna Prolog. Okryty niepamięcią Rozdział 1. Narodziny w grobie Rozdział 2. Rozstania Rozdział 3. Wyprawa Rozdział 4. Droga nadrzeczna Rozdział 5. Konfrontacja Rozdział 6. Moc i rozumienie Rozdział 7. Księstwo Trzody Rozdział 8. Kupiecki Bród Rozdział 9. Skrytobójca Rozdział 10. Targ najemników Rozdział 11. Pasterz Rozdział 12. Podejrzenia Rozdział 13. Błękitne Rozdział 14. Przemytnicy Rozdział 15. Pustka Rozdział 16. Ustronie Rozdział 17. Przeprawa przez rzekę Rozdział 18. Księżycowe Oko Rozdział 19. Pogoń Rozdział 20. Strome Rozdział 21. Trudne spotkania

Rozdział 22. Decyzja Rozdział 23. Królestwo Górskie Rozdział 24. Droga mocy Rozdział 25. Strategia Rozdział 26. Drogowskazy Rozdział 27. Czarne miasto Rozdział 28. Krąg Mocy Rozdział 29. Kogucia korona Rozdział 30. Smoczy ogród Rozdział 31. Kozłek Rozdział 32. Kapelinowa plaża Rozdział 33. Kamieniołom Rozdział 34. Dziewczyna na smoku Rozdział 35. Tajemnice pustki Rozdział 36. Miecz i Rozumienie Rozdział 37. Karmienie smoka Rozdział 38. Umowa Rozdział 39. Smok Szczerego Rozdział 40. Książę Władczy Rozdział 41. Skryba

OKRYTY NIEPAMIĘCIĄ Każdego ranka dłonie mam uwalane inkaustem. Niekiedy budzę się z twarzą na stole, pomiędzy zwojami i arkuszami papieru. Chłopiec, przynosząc jedzenie na tacy, ośmiela się czasem besztać mnie, że wie- czorem nie poszedłem do łóżka. Bywa jednak, że tylko na mnie spo- gląda z wyrzutem i milczy. Nie próbuję się przed nim tłumaczyć ze swoich uczynków. Podobnego doświadczenia nie sposób przekazać; każdy musi je zdobyć sam. Człowiekowi potrzebny jest w życiu cel. Prawda to znana nie od dzi- siaj. Minęło ładne kilka lat, nim ją pojąłem, jednak, raz wyuczywszy się lekcji, nigdy już jej nie zapomniałem. Znalazłem sobie, choć nie bez wahań i rozterek, pożyteczne zajęcie na jesień życia. Podjąłem się zadania, które dawno chcieli spełnić księżna Cierpliwa oraz nadwor- ny skryba Koziej Twierdzy, Krzewiciel. Zacząłem mianowicie tworzyć kompletną historię Królestwa Sześciu Księstw. Niestety, trudno mi się dłużej skupić na jednym wątku. Wciąż odchodzę od tematu, pogrążam się w rozważaniach o magii, roztrząsam układy politycznych sił, snuję refleksje nad innymi kulturami. W chwilach gdy ból dokucza mi naj- mocniej, gdy nie potrafię sformułować myśli dość jasno, by je przelać na papier, pracuję nad tłumaczeniami albo próbuję stworzyć czytelny zapis starych dokumentów. Daję zajęcie dłoniom w nadziei ofiarowa- nia odpoczynku umysłowi. Pisanie mi służy, podobnie jak księciu Szczeremu rysowanie map. Trzeba się skupić, trzeba być starannym – stąd niekiedy omal udaje mi się zapomnieć o samotności, o poświęceniu, o zadawnionym bólu. Można się w takiej pracy zatracić. Można też pójść jeszcze dalej i uto- nąć w powodzi wspomnień. Zbyt często porzucałem historię Króle- stwa Sześciu Księstw, zbaczając ku losom Bastarda Rycerskiego. Owe nawroty do przeszłości boleśnie mi uświadamiają, kim byłem niegdyś oraz kim się stałem.

Gdy człowiek pogrąży się w rozpamiętywaniu, zadziwiająco wiele szczegółów odżywa mu w pamięci. Nie wszystkie wspomnienia są bo- lesne. Miałem przecież wiernych przyjaciół i przekonałem się, że da- rzyli mnie uczuciem głębszym, niż wolno mi było oczekiwać. Oprócz tragedii i złego losu poznałem także jasne strony życia – miłe chwile napełniały serce odwagą, choć z moim losem zostało związane – jak przypuszczam – więcej nieszczęść, niż można znaleźć w przeciętnym ludzkim żywocie; mało kto poznał śmierć w lochu albo wnętrze trum- ny zagrzebanej w zmarzniętej ziemi. Rozum wzdraga się przed przy- wołaniem na pamięć szczegółów podobnych zdarzeń. Co innego wie- dzieć, że książę Władczy pozbawił mnie życia, a co innego rozpamię- tywać, jak wlokły się godziny, dni i noce, gdy morzył mnie głodem albo kazał bić do nieprzytomności. Na myśl o tamtych wypadkach jeszcze dzisiaj – po tylu latach – obezwładniający strach ściska mi serce lodowatą dłonią. Dobrze pamiętam oczy człowieka, który zła- mał mi nos. Nigdy nie zapomnę chrzęstu miażdżonej kości. W koszma- rach sennych nadal robię wszystko co w mej mocy, by się utrzymać na nogach, próbuję nie myśleć, że zbieram siły do ostatecznego ataku na samozwańca. Właśnie wtedy książę Władczy wymierzył mi siarczysty policzek, głęboko rozciął napuchniętą skórę. Do dziś pozostała w tym miejscu blizna. Nigdy sobie nie wybaczę, że pozwoliłem mu triumfować – że połkną- łem truciznę i umarłem. Gorsze niż tamte wypadki jest wspomnienie utraconych na zawsze przyjaciół. Bastard Rycerski został zabity przez księcia Władczego, toteż nie mógł się pojawić znowu. Nie odnowiłem więzi z mieszkańca- mi Koziej Twierdzy, którzy znali mnie jeszcze jako sześcioletniego chłopca. Nigdy więcej nie zamieszkałem w królewskim zamku, nie usługiwałem księżnej Cierpliwej, nie siadywałem na stopniu kominka u stóp Ciernia. Tamto życie się skończyło. Moi przyjaciele ginęli albo łączyli się w pary, jedne dzieci dorastały, inne się rodziły… ja zosta- łem z tych zdarzeń na zawsze wyłączony. Jeszcze i teraz żyją ludzie niegdyś mi bliscy. Niekiedy ogarnia mnie

przemożna chęć, by ich zobaczyć, by zamienić choć słowo… położyć kres wiecznej samotności. Nie mogę. Tamte lata stanowią zamknięty rozdział. Niedostępne są dla mnie tak- że przyszłe losy dawnych przyjaciół. Mam za sobą czas – wieczność, choć nie trwała nawet miesiąca – gdy pogrzebano mnie w lochach, potem w trumnie. Król Roztropny zmarł mi na rękach, a nie uczestniczyłem w jego po- grzebie. Nie byłem także obecny na posiedzeniu Rady Królestwa, któ- ra pośmiertnie uznała mnie winnym uprawiania magii Rozumienia, a co za tym idzie, zasługującym na śmierć, która już stała się moim udziałem. O ciało Bastarda Rycerskiego upomniała się księżna Cierpliwa. Ko- bieta ekscentryczna, wdowa po moim ojcu, niegdyś żywiąca wiele urazy, gdyż jej małżonek spłodził przed ślubem bękarta. Ona właśnie zabrała mnie z celi; z niewiadomego powodu oczyściła mi rany i sta- rannie je opatrzyła, jakbym ciągle był żywy. Własnymi rękoma obmy- ła zwłoki, przygotowała je do pochówku, wyprostowała podkurczone kończyny, owinęła trupa całunem. Kazała wykopać grób i dopilnowa- ła złożenia ciała w trumnie. Pochowały mnie tylko we dwie: księżna oraz jej pokojowa, Lamówka. Wszyscy inni – ze strachu lub przenik- nięci wstrętem – opuścili mnie w ostatniej drodze. Księżna Cierpliwa nie wiedziała, że kilka nocy później Brus wraz z Cierniem, moim mistrzem w nauce skrytobójczego fachu, wykopał mnie spod śniegu, wydobył spod zwałów zmarzniętej ziemi przygnia- tających trumnę. Tylko oni dwaj byli obecni, gdy Brus wyłamał wieko drewnianej skrzyni i wyciągnął trupa, a potem – magią Rozumienia – wezwał wilka, któremu powierzyłem duszę. Wtłoczyli ją na powrót w zmaltretowane ciało. Podnieśli mnie i w ludzkiej postaci poprowadzili do życia, przypominając, jak to jest, gdy się podlega królowi i jest się związanym przysięgą. Po dziś dzień nie mam pewności, czy jestem im za to wdzięczny. Możliwe że – jak twierdzi królewski trefniś – nie mie- li wyboru. Może nie ma tu miejsca na wdzięczność czy obwinianie,

lecz tylko na próbę poznania sił, które nami rządzą.

Rozdział 1 NARODZINY W GROBIE W Krainie Miedzi panuje ustrój niewolniczy. Ludzie pozostający wła- snością innych osób wykorzystywani są do najcięższych prac: w ko- palniach, przy wytopie stali, na galerach, przy uprzątaniu i wywoże- niu odpadków, na polach albo w domach publicznych. Co zastana- wiające, pracują także jako opiekunowie i nauczyciele dzieci, kucha- rze, skryby czy rzemieślnicy. U podstaw imponujących osiągnięć cy- wilizacyjnych Krainy Miedzi – od wielkich bibliotek miasta Jep, po osławione fontanny i łaźnie w Sinjonie leży trud niewolników. Miasto Wolnego Handlu jest największym rynkiem obrotu niewolni- kami. Swego czasu znakomita ich większość była rekrutowana spo- śród jeńców wojennych. Dziś utrzymuje się oficjalnie, że to jedyna droga pozyskiwania tego rodzaju służby, skądinąd wiadomo jednak, iż w bliższych nam czasach wojny przestały zaspokajać popyt na wy- kształconych niewolników, a ponieważ kupcy z Miasta Wolnego Han- dlu wykazują wiele pomysłowości, nie dziwota, że w tym właśnie kon- tekście wspomina się o pirackich napadach w okolicy Wysp Kupiec- kich. Nabywcy niewolników zazwyczaj nie wykazują zainteresowania sposobami pozyskiwania żywego towaru dopóty, dopóki jest on w do- brym zdrowiu. W Królestwie Sześciu Księstw niewolnictwo nigdy nie istniało. Bywa, że człowiek skazany za przestępstwo służy temu, komu wyrządził krzywdę, ale zawsze określa się czas trwania kary i nigdy nie odbiera

skazańcowi wolności. Jeśli zbrodniarz popełni czyn zbyt ohydny, by go odkupić pracą – płaci życiem. Nasze prawo nie zezwala też na przywożenie niewolników z innych krajów i na wykorzystywanie ludzi w tej roli. Nic dziwnego zatem, że wielu służących z Krainy Miedzi, takim czy innym sposobem uzyskawszy wolność, wybiera na swoją nową ojczyznę Królestwo Sześciu Księstw. Wyzwoleńcy od wieków przywozili do nas pradawne tradycje oraz le- gendy swoich narodów. Jedno z zapamiętanych przeze mnie podań traktowało o dziewczynie „vecci” czyli – w języku mieszkańców Kró- lestwa Sześciu Księstw – skażonej Rozumieniem. Chciała opuścić dom rodzinny i udać się za ukochanym, pragnęła zostać jego żoną. Zdaniem rodziców kandydat nie był wart ich córki, nie dali więc mło- dym swego przyzwolenia. Posłuszna dziewczyna nie śmiała złamać zakazu, lecz kochała wybranka tak gorąco, że nie potrafiła bez niego żyć. Zległa w łożu i wkrótce umarła ze smutku. Rodzice, pogrążeni w żałobie, pochowali ją, wyrzucając sobie, że nie pozwolili córce iść za głosem serca. Nie wiedzieli, iż była ona związana Rozumieniem z pewną niedźwiedzicą. Zwierzę zaopiekowało się duszą dziewczyny: nie pozwoliło jej ulecieć z tego świata i w trzecią noc po pogrzebie rozkopało mogiłę, a wówczas duch powrócił do ciała. Z tych narodzin w grobie przyszła na świat nowa osoba, nieskrępowana obowiązkiem posłuszeństwa wobec rodziców. Zakochana opuściła trumnę i podąży- ła śladem swej jedynej prawdziwej miłości. Opowieść ma smutne za- kończenie, gdyż jej bohaterka, będąc przez jakiś czas niedźwiedzicą, nigdy do końca nie stała się na powrót człowiekiem i ukochany już jej nie chciał. Pamiętając o tej pradawnej legendzie, Brus powziął decyzję, by spró- bować uwolnić mnie z lochów księcia Władczego za pomocą śmiertel- nej trucizny. W izbie było za gorąco. I za mało miejsca. Dyszenie już nie pomagało. Wsta- łem od stołu, podszedłem do stojącej w kącie beczki z wodą. Zdjąłem pokry-

wę, pociągnąłem głęboki łyk. Serce Stada prawie warknął. — Kubkiem, Bastardzie. Woda kapała mi z brody. Patrzyłem na niego bez zmrużenia powieki. — Otrzyj twarz. – Serce Stada odwrócił wzrok, zajął się pracą. Wcierał tłuszcz w skórzane paski. Wciągnąłem nosem smakowitą woń, oblizałem wargi. — Jestem głodny – powiedziałem. — Usiądź i skończ pracę. Potem zjemy. Próbowałem sobie przypomnieć, czego ode mnie chciał. Wreszcie rozja- śniło mi się w głowie. Na blacie stołu, od mojej strony, leżało kilka skórza- nych pasków. Podszedłem, usiadłem na twardym taborecie. — Jestem głodny teraz – wyjaśniłem mu. Znowu popatrzył na mnie w ten sposób. Zupełnie jakby warknął, choć przecież nie pokazał zębów. Serce Stada potrafił warczeć oczyma. Westchną- łem. Łój pachniał wyjątkowo apetycznie. Przełknąłem ślinę. Opuściłem wzrok. Przede mną leżały skórzane paski i jakieś drobne metalowe przedmio- ty. Przyglądałem im się, aż Serce Stada przerwał pracę, wytarł dłonie w szmatę. — Tutaj masz. – Trącił palcem kawałek skóry. – W tym miejscu napra- wiałeś. Stał nade mną, aż wróciłem do przerwanego zajęcia. Pochyliłem się, żeby powąchać rzemień, a wtedy Serce Stada szturchnął mnie mocno w ramię. — Przestań! Górna warga sama mi się uniosła, ale nie warknąłem. Kiedy zdarzało mi się warknąć, Serce Stada stawał się bardzo zły. Jakiś czas trzymałem paski w rękach, a potem moje dłonie przypomniały sobie, co mają robić. Trochę zdziwiony patrzyłem na własne palce borykające się z rzemieniami. Gdy skończyłem, uniosłem swoje dzieło i mocno pociągnąłem na boki, by poka- zać, że nie puści, nawet jeśli koń zarzuci łbem. — Ale nie ma konia – zreflektowałem się. – Wszystkie konie zniknęły. „Bracie?”. „Już idę”. Podniosłem się z taboretu i ruszyłem do drzwi.

— Wróć! – rozkazał Serce Stada. – Siadaj. „Ślepun czeka” – powiedziałem i przypomniałem sobie, że w ten sposób Serce Stada mnie nie słyszy. Byłem pewien, że mógłby, gdyby tylko spróbo- wał, ale nie chciał próbować. Wiedziałem też, że jeśli znowu tak się do niego odezwę, zostanę ukarany. Nie pozwalał mi za często rozmawiać w ten sposób ze Ślepunem. Ukarałby nawet Ślepuna, gdyby wilk za dużo mówił do mnie. Wydawało mi się to niezrozumiałe. — Ślepun czeka – powiedziałem. — Wiem. — Teraz jest dobry czas na polowanie. — Zostaniesz. Mamy jedzenie. — Ślepun i ja możemy znaleźć nowe mięso. – Ślinka napłynęła mi do ust. Świeżo upolowany królik. Wnętrzności parujące w chłodzie zimowej nocy. Tego chciałem. — Ślepun będzie musiał zapolować sam – oznajmił Serce Stada. Pod- szedł do okna, uchylił okiennice. Do wnętrza wtargnęło chłodne powietrze. Poczułem zapach Ślepuna, a gdzieś dalej śnieżnego kota. Wilk zaskowyczał. — Odejdź – rozkazał mu Serce Stada. – Idź stąd. Idź polować, idź się na- jeść. Naszego mięsa nie wystarczy dla ciebie. Ślepun odskoczył przed światłem wylewającym się z okna. Nie uciekł da- leko. Czekał na mnie, ale wiedziałem, że nie będzie czekał długo. On też był głodny. Serce Stada podszedł do ognia, odsunął kociołek od płomieni, zdjął po- krywę. Uniosła się para, zapachniało w całej izbie. Ziarno, korzenie, prawie rozgotowane mięso. Byłem głodny, więc wąchałem. Zacząłem popiskiwać, wtedy Serce Stada znowu warknął na mnie oczyma. Wróciłem na twardy sto- łek. Usiadłem. Czekałem. Długo to trwało. Najpierw pozbierał ze stołu skórzane paski i odwiesił je na hak. Potem odsunął garnczek z łojem. Potem ustawił na stole gorący ko- ciołek. Potem jeszcze dwie miski i dwa kubki. Do kubków nalał wody. Poło- żył nóż i dwie łyżki. Z szafki przyniósł chleb i garnuszek konfitury. Postawił przede mną miskę z gulaszem, ale wiedziałem, że nie wolno mi go tknąć.

Musiałem siedzieć, a nie wolno mi było ruszać jedzenia; on ukroił chleb i po- dał mi kawałek. Mogłem trzymać chleb, lecz nie wolno mi było go jeść, do- póki Serce Stada także nie usiądzie, ze swoją miską, ze swoim gulaszem i ze swoim chlebem. — Weź łyżkę – przypomniał mi. Wolno usiadł na stołku obok mnie. Trzymałem łyżkę i chleb i czekałem, czekałem, czekałem. Nie spuszczałem z niego wzroku, ale nie potrafiłem po- hamować ruchów żuchwy. Rozgniewało go to. Zacisnąłem zęby. Wreszcie powiedział: — Teraz będziemy jedli. To jednak nie był koniec udręki. Wolno mi było ugryźć tylko raz. Potem musiałem przeżuć i połknąć, zanim wsadziłem do ust następną porcję. W przeciwnym wypadku czekała mnie bura. Wolno mi było brać tylko tyle gulaszu, ile się mieściło na łyżce. Podniosłem kubek. Napiłem się z niego. Serce Stada nagrodził mnie uśmiechem. — Dobry Bastard. Dobry. Ja też się uśmiechnąłem, ale zaraz odgryzłem zbyt duży kęs chleba i Ser- ce Stada ściągnął brwi. Próbowałem łykać wolno, lecz byłem strasznie głod- ny, a przede mną stało jedzenie i nie rozumiałem, dlaczego on mi nie pozwa- la zwyczajnie wszystkiego zjeść. Jedzenie na sposób ludzki zajmowało bar- dzo dużo czasu. Serce Stada specjalnie robił gulasz o wiele za gorący, żebym się sparzył, jeśli będę wkładał do ust za dużo naraz. Myślałem o tym przez chwilę. — Specjalnie robisz za gorące jedzenie – powiedziałem. – Żebym się sparzył, jeśli będę za szybko jadł. Tym razem uśmiech wypełzł na jego twarz znacznie wolniej. Serce Stada pokiwał głową. Mimo wszystko zawsze kończyłem jako pierwszy. Musiałem potem sie- dzieć i czekać, aż on skończy. — Bastardzie, masz dzisiaj dobry dzień – odezwał się w końcu. – Chłop- cze? Podniosłem na niego wzrok. — Powiedz coś.

— Co? — Cokolwiek. — Cokolwiek. Zmarszczył brwi, a ja miałem ochotę warknąć, bo przecież zrobiłem, co kazał. Po chwili wstał i przyniósł butelkę. Nalał czegoś do swojego kubka. Wyciągnął flaszkę w moją stronę. — Chcesz trochę? Zapach kłuł w nozdrza. Odsunąłem się. — Odpowiedz – przypomniał mi. — Nie. Nie. To zła woda. — Nie. To podły trunek. Okowita z jeżyn, najtańsza. Kiedyś jej nie zno- siłem, a ty uwielbiałeś. Wydmuchnąłem z nosa drażniący zapach. — Nigdy tego nie lubiliśmy. Serce Stada wstał i podszedł do okna. Otworzył je ponownie. — Kazałem ci iść polować! Ślepun poderwał się i uciekł. Ślepun boi się Serca Stada tak samo jak ja. Kiedyś rzuciłem się na Serce Stada. Byłem długo chory, a tamtego dnia po- czułem się lepiej i chciałem wyjść, chciałem polować, a on mi nie pozwolił. Stał pomiędzy mną a drzwiami, więc na niego skoczyłem. Uderzył mnie pię- ścią, a potem przycisnął do ziemi. Nie jest większy ode mnie. Ale jest uparty i mądrzejszy. Zna dużo sposobów, żeby wymusić posłuch, a większość z nich sprawia ból. Przycisnął mnie do ziemi, leżałem na grzbiecie, miałem odsło- nięte gardło i długi, bardzo długi czas czekałem na błysk jego zębów. Za każ- dym razem, kiedy się poruszyłem, wymierzał mi mocnego szturchańca. Śle- pun warczał, ale nie za blisko drzwi – i nie próbował wejść. Kiedy zaskowy- czałem o litość, Serce Stada uderzył mnie jeszcze raz. — Cisza! – rozkazał. A kiedy ucichłem, powiedział: — Ty jesteś młodszy. Ja jestem starszy i mądrzejszy. Walczę lepiej niż ty i lepiej poluję. Będziesz robił, co ci każę. Zrozumiano? „Tak” – odpowiedziałem. „Tak, to jest prawo stada, rozumiem, rozu- miem”.

Znowu mnie uderzył i przyciskał do ziemi, z odsłoniętym gardłem, dopó- ki nie powiedziałem ustami: — Tak, rozumiem. Serce Stada wrócił teraz do stołu, nalał okowity do mojego kubka. Posta- wił go przede mną; musiałem powąchać. Prychnąłem. — Skosztuj – nastawał. – Odrobinę. Kiedyś to lubiłeś. Pijałeś ten trunek w mieście jeszcze w czasach, gdy nie pozwalałem ci samemu włóczyć się po tawernach. A potem żułeś miętę i sądziłeś, że niczego nie podejrzewam. Pokręciłem głową. — Nie zrobiłbym czegoś, czego mi zabroniłeś. Ja rozumiem. Wydał z siebie dziwny dźwięk. Ni to czknięcie, ni kichnięcie. — O, często łamałeś zakazy. Bardzo często. Raz jeszcze pokręciłem głową. — Nie pamiętam. — Jeszcze nie. Przypomnisz sobie. – Znowu wskazał okowitę. – No, spróbuj. Odrobinę. Może dobrze ci zrobi. Skoro kazał, spróbowałem. Płyn zapiekł mnie w ustach i w nosie, nie mo- głem się pozbyć przykrego smaku. Niechcący rozlałem resztkę z kubka. — No tak. Księżna Cierpliwa byłaby uszczęśliwiona. – Tylko tyle po- wiedział. Kazał mi wziąć szmatę i zetrzeć stół. A potem wyczyścić naczynia wodą i na koniec wytrzeć je do sucha. Niekiedy się trząsłem i zaraz przewracałem na ziemię. Bez żadnego po- wodu. Serce Stada próbował mnie przytrzymywać. Czasami trząsłem się tak, że aż zasypiałem. Kiedy się później budziłem, wszystko mnie bolało. I brzuch, i grzbiet… Czasami przygryzałem sobie język. Bardzo mi się to nie podobało. Ślepun był wystraszony. A czasem był razem ze mną i ze Ślepunem jeszcze jeden, który myślał z nami. Malutki, ale był. Nie chciałem go tam. Nikogo tam nie chciałem mieć

znowu, oprócz siebie i Ślepuna. On o tym wiedział i robił się taki malutki, że właściwie prawie go nie było. Później ktoś przyszedł. — Ktoś idzie – powiedziałem Sercu Stada. Było ciemno, ogień w kominku przygasł. Najlepszy czas na polowanie już minął. Zapadły całkowite ciemności. Wkrótce mieliśmy się kłaść spać. Serce Stada nie odpowiedział. Zerwał się cicho, chwycił wielki nóż, który zawsze leżał na stole. Gestem rozkazał mi usunąć się z drogi, ukryć w kącie. Kocim krokiem podkradł się do drzwi. Czekał. Słyszeliśmy kroki człowieka brnącego przez śnieg. Potem wyczułem jego zapach. — To szary – powiedziałem. – Cierń. Serce Stada prędkim ruchem otworzył drzwi; szary wszedł. Zakręciło mnie w nosie od woni, które wniósł ze sobą. Jak zawsze: pył suszonych liści i różne rodzaje dymu. Szary był wychudzony i stary, a przecież Serce Stada zawsze zachowywał się przy nim, jakby to on był ważniejszy. Teraz dołożył drew do ognia. W izbie zrobiło się jaśniej. I jeszcze goręcej. Szary zsunął z głowy kaptur. Przyjrzał mi się jasnymi oczyma, jakby na coś czekał. Potem odezwał się do Serca Stada: — Co z nim? Lepiej? Serce Stada wzruszył ramionami. — Kiedy cię wyczuł, wymienił twoje imię. Od tygodnia nie miał ataku. Trzy dni temu naprawił uprząż. I zrobił to dobrze. — Nie próbuje już zjadać rzemieni? — W każdym razie nie przy mnie. – Serce Stada roześmiał się krótko. – Trzeba pamiętać, że zna swoją pracę bardzo dobrze – dodał po chwili. – Może poruszyła w nim jakaś strunę. W najgorszym razie będziemy żyć z na- prawiania uprzęży. Szary stanął przy ogniu, wyciągnął ręce nad płomieniami. Na dłoniach miał mnóstwo plamek. Serce Stada wyjął butelkę okowity. Nalał trunku do

kubków i mnie też podał jeden, z odrobiną okowity na dnie, ale nie kazał pić. Rozmawiali długo, bardzo długo – o rzeczach, które nie miały nic wspólnego z jedzeniem, spaniem ani polowaniem. Szary podobno słyszał coś ważnego o jakiejś kobiecie. To mógł być przełomowy, zwrotny moment w historii kró- lestwa. Serce Stada powiedział: — Nie będę o tym rozmawiał przy Bastardzie. Dałem mu słowo. Szary zapytał, czy jego zdaniem rozumiem, o czym rozmawiają, a Serce Stada odpowiedział, że to nie ma znaczenia. Chciałem się położyć, ale kazali mi siedzieć. Kiedy szary musiał iść, Serce Stada powiedział: — Dużo ryzykujesz, przychodząc tutaj. W dodatku masz przed sobą ład- ny kawałek drogi. Jak dasz radę wrócić? Szary się uśmiechnął. — Mam swoje sposoby, Brus. I ja się uśmiechnąłem, przypominając sobie, jak dumny był zawsze ze swoich sekretów. Jednego dnia Serce Stada wyszedł i zostawił mnie samego. Nie związał mnie. Powiedział tylko: — Jest trochę owsa. Jeśli zgłodniejesz przed moim powrotem, będziesz musiał sobie przypomnieć, jak ugotować ziarno. Jeśli wyjdziesz, jeśli chociaż uchylisz drzwi albo okno, ja się o tym dowiem. I będę cię tłukł, aż zdech- niesz. Zrozumiałeś? — Tak. Zdawał się mocno rozgniewany, choć nie pamiętałem, żebym zrobił coś, na co mi nie pozwalał. Otworzył skrzynię i wyjął z niej różne przedmioty. Większość była okrągła, z metalu. Monety. I jeszcze jedną rzecz, tę pamięta- łem. Była błyszcząca, zakrzywiona jak księżyc, a kiedy pierwszy raz miałem ją w rękach, pachniała krwią. Musiałem o nią walczyć. Nie przypominałem sobie, żebym jej chciał, ale walczyłem i wygrałem. Serce Stada podniósł ją za łańcuch, wsadził do sakiewki.

Zanim wrócił, zrobiłem się bardzo głodny. Gdy nareszcie się zjawił, przy- niósł na sobie pewien zapach… Zapach samicy. Nie bardzo silny i zmieszany z woniami łąki. To był dobry zapach. Kiedy wąchałem, chciało mi się cze- goś… czegoś, ale nie jeść, nie pić i nie polować. Zbliżyłem się do Serca Sta- da, obwąchałem go, ale tak, by nic nie zauważył. Ugotował owsiankę i zjedli- śmy. Potem zwyczajnie siedział przed ogniem i był bardzo smutny. Przynio- słem mu flaszkę okowity. Razem z kubkiem. Wziął ode mnie jedno i drugie, lecz się nie uśmiechnął. — Może jutro nauczę cię usługiwania – mruknął. – Pewnie do tego oka- żesz się zdatny. Wypił wszystko z jednej flaszki, otworzył następną. Siedziałem i na nie- go patrzyłem. Kiedy zasnął, wziąłem jego płaszcz, na którym był ten zapach. Rozpostarłem go na podłodze i ułożyłem się na nim, wdychając tę woń, aż usnąłem. Śniłem, lecz snu nie rozumiałem. Była w nim samica, pachnąca jak płaszcz Brusa, i nie chciałem, żeby odeszła. To była moja samica, ale kiedy odeszła, nie poszedłem za nią. Więcej nie pamiętam. Pamiętanie nie jest do- bre, tak samo jak głód albo pragnienie. Kazał mi zostawać. Kazał mi zostawać na długi czas, choć bardzo chcia- łem wyjść. Tamtego dnia padał rzęsisty deszcz, tak gęsty, że śnieg prawie cały stopniał. Nagle zrobiło mi się miło, że nie wychodzę. — Brus – powiedziałem, a on raptownie poderwał głowę. Myślałem, że zaatakuje, tak gwałtownie się poruszył. Zdołałem się nie skulić. Czasami go rozwścieczało, jak się kuliłem. — Co takiego, Bastardzie? – zapytał, a głos miał łagodny. — Jestem głodny – powiedziałem. – Teraz. Dał mi kawał mięsa. Ugotowanego, ale to był duży kawał. Zjadłem zbyt szybko, a on mi się przyglądał, lecz nic nie mówił ani mnie nie uderzył. Wte- dy nie.

Ciągle drapałem się po twarzy. Po brodzie. Wreszcie podszedłem do Bru- sa. Stałem przed nim i się drapałem. — Nie lubię tego – powiedziałem mu. Wyglądał na zdziwionego, ale dał mi gorącą wodę, mydło i bardzo ostry nóż. Dał mi też okrągłe szkło z człowiekiem w środku. Patrzyłem w nie przez długi czas. Przechodziły mnie ciarki. Oczy tego człowieka były podobne do oczu Brusa – tak samo z białkami dookoła, tylko jeszcze ciemniejsze. To nie były wilcze oczy. Włosie miał ten człowiek ciemne, jak Brus, ale na brodzie nierówne i skołtunione. Dotknąłem swojej brody i zobaczyłem palce na twa- rzy tamtego. Dziwne. — Ogól się, tylko ostrożnie – powiedział Brus. Prawie pamiętałem, jak się to robi. Zapach mydlin, gorąca woda na twa- rzy. Tylko ten groźny, bardzo groźny nóż ciągle mnie kaleczył. Drobne cię- cia, okropnie szczypiące. Na koniec obejrzałem człowieka w okrągłym szkle. Bastard, pomyślałem. Prawie jak Bastard. Krwawiłem. — Wszędzie krew – powiedziałem Brusowi. Roześmiał się. — Zawsze jesteś pocięty po goleniu. Niepotrzebnie się śpieszysz. – Wziął ode mnie groźny nóż. – Nie ruszaj się – rozkazał. – Ominąłeś kilka miejsc. Siedziałem nieruchomo, a on mnie nie skaleczył. Trudno było tkwić bez ruchu, kiedy podszedł tak blisko i patrzył na mnie uważnie. Po wszystkim wziął mnie pod brodę. Podniósł mi głowę i dokładnie mnie obejrzał. Potem wbił wzrok w moje źrenice. — Bastard… – Pokręcił głową i uśmiech mu zblakł, bo ja tylko patrzy- łem. Podał mi szczotkę. — Nie ma koni do szczotkowania – przypomniałem mu. Robił wrażenie zadowolonego. — Wyszczotkuj tę strzechę – powiedział, czochrając mi włosy.

Kazał mi je czesać dotąd, aż wszystkie będą leżeć płasko. Bolała mnie skóra na głowie. Brus odebrał mi szczotkę, polecił stać spokojnie i oglądał skórę pod włosami. — Bękart! – warknął ochryple, a kiedy się skuliłem dodał: – Nie ty. – Poklepał mnie po ramieniu. – Za jakiś czas przestanie boleć – oznajmił. Po- kazał mi, jak ściągać włosy do tyłu i związywać je skórzanym rzemieniem. Długość miały odpowiednią. – Tak lepiej – ocenił. – Znowu wyglądasz jak człowiek. Zbudziłem się z koszmaru, skamląc i drżąc ze strachu. Usiadłem raptow- nie i zacząłem krzyczeć. Podskoczył do mojego łóżka. — Co ci jest, Bastardzie? Co się dzieje? — Zabrał mnie od matki! – poskarżyłem się. – Byłem o wiele za mały! — Wiem – odezwał się łagodnie – wiem. Ale to było dawno. Teraz je- steś bezpieczny. – Chyba się przestraszył. — Napuścił dymu do nory – skamlałem. – Z moich braci i sióstr zrobił skóry! Twarz mu się zmieniła, głos stracił łagodność. — Nie, Bastardzie, to nie była twoja matka. To sen wilka. Ślepuna. To się zdarzyło Ślepunowi. Nie tobie. — Tak, rzeczywiście – powiedziałem. Nagle ogarnął mnie gniew. – Prawda, to sen Ślepuna, ale mój tak samo. Zupełnie tak samo. Wyskoczyłem z łóżka i zacząłem krążyć po izbie. Chodziłem z kąta w kąt długi czas, aż udało mi się przegnać tamto uczucie. On siedział i tylko mi się przyglądał. W czasie gdy chodziłem, wypił dużo okowity. Pewnego wiosennego dnia wyglądałem przez okno. Świat pachniał bar-

dzo ładnie, życiem i świeżością. Rozprostowałem ramiona, aż zatrzeszczały stawy. — Ładny dzień na konną przejażdżkę – powiedziałem. Brus mieszał owies w kociołku zawieszonym nad ogniem. Podszedł do mnie, stanął przy oknie. — W górach jeszcze zima. Chciałbym wiedzieć, czy księżna Ketriken dotarła bezpiecznie do domu. — Jeśli nie, to na pewno nie z winy Sadzy – oznajmiłem. Drgnęła we mnie jakaś bolesna struna, przez chwilę aż nie mogłem za- czerpnąć tchu. Co to było? Szybko minęło. Nie chciałem tego roztrząsać, choć wiedziałem, że powinienem. Zupełnie jak z polowaniem na niedźwie- dzia. Jeśli się podejdzie zbyt blisko, można wpaść w kłopoty. A jednak coś kazało mi chcieć iść za tym bolesnym uczuciem. Otrząsnąłem się, odetchną- łem głęboko. Wciągnąłem powietrze jeszcze raz, w gardle utknął mi dziwny dźwięk. Brus był tuż obok, cichy i nieruchomy. Czekał. „Bracie, jesteś wilkiem. Wracaj, uciekaj, bo będzie bolało” – ostrzegł Śle- pun. Odskoczyłem. Wtedy Brus jak burza ruszył wokół izby, długo przeklinał na czym świat stoi i w końcu przypalił owsiankę. Musieliśmy ją zjeść mimo wszystko – nie było nic innego. Nadszedł czas, gdy Brus zaczął mnie dręczyć. — Pamiętasz? – powtarzał ciągle. Nie chciał mnie zostawić w spokoju. Podpowiadał mi różne imiona i ka- zał zgadywać, kogo oznaczają. Czasami trochę wiedziałem. — Kobieta – odpowiedziałem, gdy zapytał o księżnę Cierpliwą. – W izbie z roślinami – próbowałem dalej, ale ciągle był niezadowolony. Jeśli w nocy spałem, przychodziły sny. Obrazy o drżącym świetle, o bla-

sku tańczącym na kamiennej ścianie. I o oczach w maleńkim okienku. Te sny mnie paraliżowały i pozbawiały oddechu. Gdybym potrafił krzyknąć, mógł- bym się obudzić. Czasami bardzo długo trwało, zanim udało mi się nabrać tyle powietrza, ile trzeba, żeby zacząć krzyczeć. Brus wtedy też się budził i chwytał za długi nóż ze stołu. — Co to? Co się stało? – pytał. Nie umiałem mu wyjaśnić. Bezpieczniej było spać na dworze, w świetle dnia, w soczystym zapachu trawy i ziemi. Sny kamiennych ścian wtedy nie przychodziły. Zamiast nich pojawiała się kobieta i słodko się do mnie przytulała. Pachniała polnymi kwiatami, a jej usta smakowały miodem. Ból tych snów przychodził po obu- dzeniu; wiedziałem, że odeszła na zawsze, zabrana przez innego. Nocami sie- działem i patrzyłem w ogień. Próbowałem nie myśleć o zimnych kamiennych ścianach, ciemnych oczach ani słodkich ustach, ciężkich od gorzkich słów. Nie spałem. Nie śmiałem się nawet położyć. A Brus mi nie kazał. Pewnego dnia wrócił Cierń. Zapuścił długą brodę, na głowie miał kape- lusz z szerokim rondem; wyglądał na wędrownego handlarza, ale i tak go po- znałem. Brusa nie było akurat w chacie, lecz wpuściłem Ciernia. Nie wie- działem dlaczego przyszedł. — Chcesz okowity? – zapytałem, sądząc, że może po to się zjawił. Przyjrzał mi się uważnie, na dnie jego źrenic rozbłysły iskierki uśmiechu. — Witaj, Bastardzie. – Przekrzywił głowę, zajrzał mi w oczy. – Jak ci było? Nie znałem odpowiedzi na takie pytanie, więc tylko patrzyłem. Po dłuższej chwili Cierń zakrzątnął się w izbie: nastawił wodę, wyjął z tobołka różne paczuszki – herbatę, trochę sera, wędzoną rybę. I jeszcze wiązki ziół, które rzędem ułożył na stole. Potem skórzany woreczek. W środ- ku był żółty kryształ, wielki jak pięść. Na samym dnie tobołka znajdowała się szeroka płytka misa, glazurowana wewnątrz na niebiesko. Postawił ją na sto-

le, napełnił czystą wodą. Wtedy wrócił Brus. Był na rybach. Złowił sześć, niezbyt dużych. To były ryby z zatoki, nie z oceanu. Śliskie i połyskliwe. Już je oczyścił. — Zostawiasz go samego? – zapytał Cierń, gdy się przywitali. — Musimy coś jeść. — Więc masz do niego zaufanie? Brus uciekł wzrokiem. — Wytresowałem niejedno zwierzę. Jest posłuszny, ale wolę mu nie ufać. Brus ugotował ryby w rondlu, zjedliśmy. Do ryb były ser i herbata. Potem ja czyściłem naczynia, a oni rozmawiali. — Chcę zaaplikować kurację ziołową – oznajmił Cierń. – Może zastosu- ję wodę lub kryształ. Sam nie wiem. Chwytam się wszystkiego. Zaczynam podejrzewać, że on nie jest tak naprawdę… z nami. — Daj mu trochę czasu – uspokajał go Brus. – Kuracja ziołowa to chyba nie najlepszy pomysł. Zanim… zanim się zmienił, za bardzo się przyzwyczaił do ziół. Pod koniec ciągle był albo chory i obolały, albo nienaturalnie pełen energii. Jeśli nie pogrążony w głębokim smutku, to wyczerpany po walce lub po dzieleniu się energią z królem Roztropnym czy księciem Szczerym. A po- tem, zamiast spokojnie odzyskiwać siły, wzmacniał się ziołami. Zapomniał, jak się odpoczywa, by pozwolić ciału wrócić do zdrowia. Nigdy nie czekał. Tamtej nocy… dałeś mu nasiona kopytnika, prawda? Naparstnica powiedzia- ła, że w życiu nie widziała nikogo w podobnym stanie. Chyba więcej ludzi przyszłoby mu z pomocą, gdyby się go nie przestraszyli. Biedny stary Brzeszczot wziął Bastarda za szaleńca. Nie może sobie wybaczyć, że go po- walił. Gdyby mógł teraz wiedzieć, że chłopak żyje… — Nie było czasu na przebieranie w środkach. Dałem mu, co miałem pod ręką. Nie wiedziałem, że postrada zmysły od nasion kopytnika. — Mogłeś mu nic nie dawać – rzekł Brus cicho. — To by go nie powstrzymało. Poszedłby wycieńczony i zabiliby go na miejscu. Usiadłem przy palenisku. Położyłem się, po jakimś czasie przetoczyłem na grzbiet. Tak dobrze. Zamknąłem oczy, ogień grzał mnie w bok.