Filbana

  • Dokumenty2 833
  • Odsłony776 380
  • Obserwuję567
  • Rozmiar dokumentów5.6 GB
  • Ilość pobrań524 243

Sofie Sarenbrant - Odpoczywaj w pokoju

Dodano: 5 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 5 lata temu
Rozmiar :1.3 MB
Rozszerzenie:pdf

Sofie Sarenbrant - Odpoczywaj w pokoju.pdf

Filbana EBooki Książki -S- Sofie Sarenbrant
Użytkownik Filbana wgrał ten materiał 5 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 182 stron)

===OAFgAWdQMlBjU2sIaQw/DW5dZFNrCjwNaw9uVzEDYgE=

Spis treści Dedykacja Niedziela, 5 lutego 1 2 3 4 5 6 Poniedziałek, 6 lutego 7 8 9 10 11 12 13 14 Wtorek, 7 lutego 15 16 17 18 19

20 21 Środa, 8 lutego 22 23 24 25 26 27 28 Czwartek, 9 lutego 29 30 31 32 33 34 Piątek, 10 lutego 35 36 37 38 39 Sobota, 11 lutego 40 41

42 43 44 45 Niedziela, 12 lutego 46 47 48 49 50 51 52 53 54 55 56 57 58 Wtorek, 14 lutego 59 60 61 62 Pięć tygodni później Podziękowania ===OAFgAWdQMlBjU2sIaQw/DW5dZFNrCjwNaw9uVzEDYgE=

Dla Khar​my i Ken​zy ===OAFgAWdQMlBjU2sIaQw/DW5dZFNrCjwNaw9uVzEDYgE=

Być ci​cho, to nie mówić nic. Ci​chość po​cho​dzi z zewnątrz. Czuć ciszę, zna​czy być spo​koj​nym. Ci​sza wyłania się z two​je​go wnętrza. Zewnętrzna ci​sza po​wo​du​je, że zwra​ca​my uwagę na hałas obec​ny w na​szym wnętrzu. Zo​bacz to, a wewnętrzny spokój za​cznie co​raz sil​niej pro​mie​nio​wać ze środ​ka tego, co sta​no​wi cie​bie. Yasu​ra​gi på sven​ska, Sztok​holm 2007 ===OAFgAWdQMlBjU2sIaQw/DW5dZFNrCjwNaw9uVzEDYgE=

NIE​DZIE​LA, 5 lu​te​go 1 DROB​NY​MI KROCZ​KA​MI szła łuko​wa​tym ko​ry​ta​rzem – najkrótszą drogą do tej części bu​dyn​ku, w której znaj​do​wało się spa. Spoj​rzała w lewo na sza​chow​nicę ułożoną na drew​nia​nej ścia​nie i zwróciła uwagę, że dwa kwa​dra​ty są nie​co ciem​‐ niej​sze od po​zo​stałych. Aiko Sai​tou, Szwed​ka japońskie​go po​cho​dze​nia, nig​dy wcześniej nie za​uważyła tej różnicy, choć prze​cho​dziła tędy set​ki razy. O tak wcze​snej po​rze w spa Yasu​ra​gi Has​se​lud​den pa​no​wała nie​mal upior​na ci​‐ sza. Aiko była tu sama i nie słyszała ni​cze​go oprócz echa własnych kroków. Japońskie słowo yasu​ra​gi – har​mo​nia wewnętrzna i spokój – wy​da​wało się zupełnie nie pa​so​wać do tego wy​lud​nio​ne​go, ciem​ne​go wnętrza. Zwłasz​cza te​raz, w środ​ku zimy, kie​dy okna po dru​giej stro​nie ko​ry​ta​rza po​kry​wał śnieg. Nie było przez nie widać ani kawałka szkierów, mrok ni​czym kołdra spo​wi​jał całą dziel​nicę Or​min​ge. Do wscho​du słońca po​zo​stało jesz​cze spo​ro cza​su. Aiko po​spiesz​nie minęła za​mkniętą re​stau​rację Tep​pa​ny​aki. Kątem oka do​‐ strzegła, jak czar​ne ko​ta​ry i bam​bu​so​we pręty drgają pod wpływem po​dmu​chu, który wywołał ruch jej szczupłego ciała. Zeszła po scho​dach do po​ko​ju dla per​so​‐ ne​lu, żeby się prze​brać. Była w nim sama. Po dwóch la​tach pra​cy jako kąpie​lo​wa przy​zwy​czaiła się do tego, że przy​cho​dzi pierw​sza, tuż po pra​cow​ni​kach noc​nych, których za​da​nie po​le​gało na otwar​ciu spa i przy​go​to​wa​niu sau​ny na szóstą rano. Ze​gar wska​zy​wał za pięć siódmą. Aiko owinęła się służbo​wym gra​na​to​wym ki​‐ mo​nem i zawiązała jego ta​siem​ki na ko​kard​ki. Była go​to​wa do ko​lej​ne​go dnia pra​cy w jed​nym z naj​spo​koj​niej​szych i naj​bar​dziej na​stro​jo​wych miejsc w Szwe​cji. Kie​dy szła do dam​skiej szat​ni, żeby spraw​dzić, czy wszyst​ko jest w porządku, nie spo​tkała ni​ko​go. Tak wcześnie w spa rzad​ko można było zo​ba​czyć gości, ale cza​sem się zda​rzało, że ten czy ów odważny de​cy​do​wał się na przepłynięcie kil​ku długości ba​se​nu jesz​cze przed śnia​da​niem. Pierw​sze za​da​nie Aiko po​le​gało na do​‐ pil​no​wa​niu, żeby w szat​niach i umy​wal​niach pa​no​wała czy​stość i żeby wszyst​ko znaj​do​wało się na swo​im miej​scu. Nie było to trud​ne, ale mo​no​ton​ne, dla​te​go trochę ją męczyło. Na szczęście wkrótce cze​ka ją awans – kie​row​nicz​ka spa dała jej to do zro​zu​mie​nia na co​rocz​nym dniu dla per​so​ne​lu w dru​gi dzień świąt. Tyl​ko w ten je​den dzień spa za​my​ka​no dla gości i udostępnia​no pra​cow​ni​kom. Mo​gli wte​dy ko​rzy​stać z nie​go do woli. Kie​dy Aiko pchnęła drzwi szat​ni, otwo​rzyły się, skrzy​piąc. Na jed​nej z drew​nia​‐ nych ławek za​uważyła kil​ka kro​pli bal​sa​mu do ciała, więc szyb​ko je starła. Ru​‐ szyła da​lej. Mi​jając rząd lu​ster i su​sza​rek do włosów, usta​wiła stołki w ele​ganc​ki sze​reg, po​pra​wiła poplątane prze​wo​dy su​sza​rek, sprzątnęła zwiędły liść or​chi​dei. Po​tem przeszła do umy​wal​ni. Wchodząc tam, jak za​wsze przy​po​mniała so​bie pierw​szy dzień pra​cy w Yasu​ra​gi: pośli​zgnęła się właśnie tu, upadła i boleśnie

ude​rzyła w udo. Nie wie​działa, że ka​mien​na podłoga, cho​ciaż pięknie wygląda i wspa​nia​le się po niej cho​dzi, po​tra​fi być zdra​dziec​ka. Zwłasz​cza jeśli zo​sta​nie za​‐ la​na szam​po​nem i mydłem, o co w umy​wal​ni nie​trud​no. Te​raz jed​nak Aiko z wprawą stąpała po wiel​kich sza​rych ka​mie​niach. W umy​wal​ni było dusz​no i ciepło, a po​wie​trze prze​ni​kał zna​jo​my za​pach alo​esu, który za​wsze działał na Aiko uspo​ka​jająco. Na podłodze leżało drew​nia​ne wia​der​ko, więc pod​niosła je i po​sta​wiła na stołku. Spraw​dziła, czy w do​zow​ni​kach nie bra​ku​je szam​po​nu, bal​‐ sa​mu do ciała, mydła: jakiś czas temu fir​ma za​in​we​sto​wała w do​zow​ni​ki przy​‐ twier​dzo​ne do ścia​ny. Klien​ci mo​gli te​raz kraść tyl​ko ręczni​ki, po​nie​waż ju​katę – bawełnia​ne ki​mo​no – każdy miał wli​czoną w cenę po​by​tu. Kon​ty​nu​ując obchód, Aiko zaj​rzała do sau​ny. Wy​da​wało się jej, że wszyst​ko tam jest w porządku. Minęła zasłonę w ko​lo​rze bor​do i weszła na ba​sen. Żad​nych gości. Ci​sza i spokój. Szła wzdłuż krawędzi wiel​kie​go ba​se​nu i prze​su​‐ wała wzrok po sza​rych be​to​no​wych ścia​nach. Tu​taj łatwiej się od​dy​chało, po​nie​‐ waż po​miesz​cze​nie było bar​dziej prze​stron​ne i wyższe niż umy​wal​nia. Nic nie mąciło po​wierzch​ni wody, w której od​bi​jały się ścian​ki z ryżowe​go pa​pie​ru, osłaniające strefę re​lak​su. Aiko była zdu​mio​na tym, jak prze​myślany jest wystrój całego wnętrza. Ni​cze​go nie po​zo​sta​wio​no przy​pad​ko​wi. W la​tach sie​dem​dzie​siątych bu​dy​nek za​pro​jek​to​‐ wał dla fe​de​ra​cji związków za​wo​do​wych japoński ar​chi​tekt Yoji Ka​sa​ji​ma. Oczy​‐ wiście nie wie​dział, że kie​dyś będzie tu luk​su​so​we spa. Dzięki później​szej prze​bu​‐ do​wie po​wstał obiekt na​prawdę piękny i wyjątko​wy. Uważali tak na​wet to​kij​scy krew​ni Aiko, którzy w grud​niu przy​je​cha​li do niej w od​wie​dzi​ny. Byli pod wrażeniem tego, co Szwe​dom udało się stwo​rzyć w miej​scu, które oni sami przed podróżą z tru​dem od​na​leźli na ma​pie. Z głośników zaczęła się sączyć mu​zy​ka kla​sycz​na. Puls Aiko przy​jem​nie zwol​nił. Za​sta​na​wiała się, czy nie przy​po​mnieć kie​row​nicz​ce o awan​sie. Japońskie po​cho​‐ dze​nie działało niewątpli​wie na jej ko​rzyść, a yasu​ra​gi miała po pro​stu we krwi. Zaczęła pla​no​wać stra​te​gię i kie​dy wcho​dziła do dam​skiej umy​wal​ni zwa​nej cichą, w której gości pro​szo​no o za​cho​wa​nie mil​cze​nia, myśli o roz​wo​ju ka​rie​ry pochłaniały ją całko​wi​cie. Mimo to od razu po​czuła, że w po​miesz​cze​niu, do którego właśnie weszła, coś jest nie tak. Ktoś się tu rano kąpał – świad​czyła o tym mo​kra podłoga. Dziw​ne, bo w ba​se​nie nie wi​działa ni​ko​go. Umy​wal​nia, cała w wy​ra​fi​no​wa​nych sza​rościach, też na pierw​szy rzut oka spra​wiała wrażenie pu​stej. Pa​nującą w niej har​mo​nię za​‐ bu​rzało tyl​ko stojące sa​mot​nie na środ​ku po​ma​rańczo​we krzesło Urban z Ikei. Aiko odwróciła się i z tru​dem stłumiła okrzyk. Spo​strzegła, że w dru​gim gorącym źródle, tym w naj​od​le​glej​szym kącie po​miesz​cze​nia, leży naga ko​bie​ta. Czoło i oczy miała przy​kry​te ju​katą. Wpraw​dzie za​le​ca​no, żeby goście po za​nu​rze​‐ niu się w źródle kładli so​bie na głowie mo​kry ręcznik, ale oni za​wsze ro​bi​li po swo​je​mu. Głowa ko​bie​ty była opar​ta o ka​mień, ogniście rude włosy leżały na brze​gu sąsia​dującym z męską umy​wal​nią. Po​wie​trze na​sy​cała wil​go​cią para ula​‐ tująca z otwo​ru wen​ty​la​cyj​ne​go sau​ny. Aiko z za​zdrością spoj​rzała na ru​dowłosą.

Co za cu​dow​ne odprężenie! Pomyślała o pa​nującym na zewnątrz mro​zie i sza​‐ lejącej śnieżycy. Na​brała ocho​ty, by też wejść do gorącej wody i na chwilę ode​‐ rwać się od rze​czy​wi​stości. Na ta​kie leżenie do góry brzu​chem mogą so​bie po​zwo​‐ lić tyl​ko ci, którzy mają pie​niądze, pomyślała, ale za​raz zro​biło jej się wstyd. To prze​cież dzięki ta​kim lu​dziom ona ma pracę. Go​dzinę później Aiko po raz dru​gi zaj​rzała do ci​chej umy​wal​ni, by opróżnić rat​‐ ta​no​wy kosz na brud​ne ręczni​ki, i na​gle za​trzy​mała się w pół kro​ku. Ko​bie​ta leżała dokład​nie w tej sa​mej po​zy​cji co przed​tem, tyl​ko ju​katę miała bar​dziej na​‐ su​niętą na twarz. To obu​dziło czuj​ność Aiko. Mało kto wy​trzy​małby po​nad go​‐ dzinę w wo​dzie o tem​pe​ra​tu​rze czter​dzie​stu stop​ni. Może ona jest cho​ra, pomyślała Aiko. Nie mogła się zde​cy​do​wać, co zro​bić. W tym mo​men​cie do umy​‐ wal​ni weszły dwie ko​bie​ty i za​nu​rzyły się w pierw​szym gorącym źródle. Aiko zajęła się więc usta​wia​niem wia​de​rek. Coś jej mówiło, że z po​dejściem do ru​‐ dowłosej i py​ta​niem, jak się czu​je, le​piej po​cze​kać, aż zo​staną same. Ko​bie​ty wyszły z wody, włożyły czar​ne ko​stiu​my kąpie​lo​we i poszły na ba​sen. Wte​dy Aiko ze​brała się na od​wagę i ru​szyła do źródła. Pod wpływem myśli, że ru​dowłosej mogło się przy​tra​fić coś złego, jej czoło po​kryły kro​ple potu. Pod​cho​dziła do niej po​wo​li. – Prze​pra​szam, że prze​szka​dzam… – zaczęła nie​pew​nie. Tak jak się spo​dzie​wała, od​po​wie​działo jej mil​cze​nie. Wo​bec tego po​chy​liła się nie​co nad źródłem. Miej​my na​dzieję, że nikt tu te​raz nie wej​dzie, pomyślała. Per​‐ so​nel nie po​wi​nien prze​szka​dzać gościom w kąpie​li. Ostrożnie do​tknęła ra​mie​nia ko​bie​ty. Nie było żad​nej re​ak​cji, na​cisnęła za​tem moc​niej. 2 DY​REK​TOR HO​TE​LU Pe​ter Berg zdążył tyl​ko po​czuć po​dmuch po​wie​trza. W następnej se​kun​dzie nastąpiło zde​rze​nie – nie​zna​na mu drob​na ko​bie​ta wpadła na nie​go, po czym stra​ciła równo​wagę i się przewróciła. Gra​na​to​we ki​mo​no świad​czyło, że to ktoś z per​so​ne​lu spa. Wy​star​czył rzut oka na jej twarz i Pe​ter Berg zro​zu​miał, że dziś nie za​cznie dnia od wy​pi​cia filiżanki kawy z eks​pre​su. Wyciągnął rękę, żeby pomóc jej wstać. W oczach ko​bie​ty nie było śladu skru​chy, uj​rzał tyl​ko pa​nikę. – Ona nie żyje! – wy​buchnęła. Następnie zaczęła za​wo​dzić nie​zro​zu​mia​le, trzy​mając się za głowę. „Aiko Sa​‐ itou” – wid​niało na iden​ty​fi​ka​to​rze. Pe​ter za​wsty​dził się, że nie pamięta na​wet imie​nia podwład​nej. Pra​co​wał w ho​te​lu pra​wie rok i po​wi​nien znać imio​na i na​‐ zwi​ska większości pra​cow​ników. Z dru​giej stro​ny za​trud​nia​my sto pięćdzie​siąt osób, które wciąż się zmie​niają, uspra​wiedliwił się w myślach. Sko​ja​rzył, że po​do​‐ bi​zna tej właśnie ko​bie​ty zdo​bi okładkę wy​dru​ko​wa​ne​go je​sie​nią fol​de​ru przed​sta​‐ wiającego ofertę Yasu​ra​gi. Piękna twarz zdra​dzająca japońskie po​cho​dze​nie

świet​nie się nada​wała do celów re​kla​mo​wych. Pe​ter miał na​dzieję, że nie za​po​‐ mniał po​dziękować Aiko Sa​itou za po​zo​wa​nie do tego wspa​niałego zdjęcia. Sub​tel​na Ja​pon​ka z bro​szur​ki i stojąca te​raz przed nim zde​ner​wo​wa​na kąpie​lo​‐ wa nie​wie​le miały ze sobą wspólne​go. Spoj​rze​nie jej skośnych czar​nych oczu było roz​bie​ga​ne i wyglądała, jak​by miała się przewrócić po raz dru​gi. Na​gle do​tarł do nie​go sens wy​po​wie​dzia​nych przez nią słów. – Co ta​kie​go?! Wi​działa pani martwą ko​bietę? W od​po​wie​dzi Aiko po​ki​wała głową i wska​zała w kie​run​ku umy​wal​ni. Następnie pew​nym kro​kiem ru​szyła w tamtą stronę, a Pe​ter po​szedł za nią. Po dro​dze próbował so​bie przy​po​mnieć ja​kieś wia​do​mości z kur​su pierw​szej po​mo​cy. Nie​ste​ty, brał w nim udział daw​no temu i najczęściej nie uważał na zajęciach. W pra​cy trak​to​wa​no go jak spe​cja​listę w tej dzie​dzi​nie, mimo że ani razu nie nada​rzyła się oka​zja do wy​ko​rzy​sta​nia zdo​by​tej wie​dzy. W za​kre​sie obo​wiązków miał wpi​saną od​po​wie​dzialność za bez​pie​czeństwo gości i pra​cow​ników oraz za ko​or​dy​no​wa​nie działań w sy​tu​acjach kry​zy​so​wych. Nie czuł się jed​nak dość kom​‐ pe​tent​ny, by spro​stać tym za​da​niom. Aiko ode​zwała się do​pie​ro przed drzwia​mi dam​skiej szat​ni: – Dam znać, że chce​my wejść, gdy​by ktoś się aku​rat prze​bie​rał. Zniknęła za drzwia​mi, ale mniej więcej po mi​nu​cie była z po​wro​tem. – Zie​lo​ne światło – po​twier​dziła i dała mu znak, żeby się po​spie​szył. Pe​ter bez słowa prze​szedł przez szat​nię i nie​mal wbiegł do umy​wal​ni. Od razu zo​ba​czył ko​bietę. Leżała nie​ru​cho​mo w gorącym źródle, jej kręcone rude włosy oka​lały przy​krytą ju​katą twarz. Pod​szedł do niej. Od​sunął ju​katę i głośno przełknął ślinę na wi​dok nie​bie​skich warg i po​wiek. Wyglądała tak pa​skud​nie, że le​d​wo odważył się jej do​tknąć. Chwy​cił nad​gar​stek, ale nie był pe​wien, czy wy​‐ czu​wa puls. Wo​bec tego przyłożył pal​ce do jej szyi. Wydało mu się, że wy​chwy​cił jakiś ruch. – Chy​ba żyje! – wy​krzyknął i po​pro​sił Aiko, żeby we​zwała pra​cow​ników, którzy kie​ro​wa​li​by gości do dru​giej umy​wal​ni. Wyjął komórkę i wy​stu​kał 112. Z mak​sy​mal​nym opa​no​wa​niem, na ja​kie mógł się zdo​być, wyjaśnił, jak do​je​chać do spa od tyłu – naj​szybszą i naj​bar​dziej dys​‐ kretną drogą. Przede wszyst​kim zależało mu na tym, żeby nie de​ner​wo​wać gości. Spoj​rzał jesz​cze raz na ko​bietę i mimo woli zaczął się za​sta​na​wiać, jak sa​ni​ta​riu​‐ szom uda się ją pod​nieść. Nie wyglądała na przed​sta​wi​cielkę wagi lek​kiej. Usłyszał, że Aiko po​wstrzy​mu​je kil​ku gości przed wejściem do środ​ka. – Ta umy​wal​nia jest na ra​zie za​mknięta. Proszę chwilkę po​cze​kać albo sko​rzy​‐ stać z dru​giej – tłuma​czyła spo​koj​nie. Obok źródła stał rat​ta​no​wy kosz, praw​do​po​dob​nie należący do nie​przy​tom​nej ko​bie​ty. Pe​ter trzy​mał w dłoni mokrą ju​katę. Po​sta​no​wił spraw​dzić, czy w kie​sze​‐ ni ukry​tej po wewnętrznej stro​nie rękawa jest kar​ta otwie​rająca drzwi do po​ko​ju. Po​mogłoby to zi​den​ty​fi​ko​wać ko​bietę. Wy​czuł pod pal​ca​mi pla​sti​ko​wy pro​stokąt, a jed​no​cześnie usłyszał głos kie​row​nicz​ki spa. Wraz z nią po​ja​wiła się kie​row​nicz​‐ ka re​cep​cji. Szyb​ko opo​wie​dział im o zda​rze​niu.

– Aiko zna​lazła ją jakiś czas temu. Ka​ret​ka już je​dzie, po​win​na tu być za ja​kieś piętnaście mi​nut. Ko​bie​ta żyje, ale jej stan jest chy​ba ciężki. Mu​si​my na​tych​miast zamk​nąć wejścia do tej umy​wal​ni. Nie chcę, żeby zo​ba​czył ją ktoś z gości. Kie​row​nicz​ka spa rzu​ciła okiem na nie​przy​tomną i wyszła. Pe​ter wręczył kie​‐ row​nicz​ce re​cep​cji zna​le​zioną kartę i po​pro​sił, żeby spraw​dziła w re​je​strze gości, jak na​zy​wa się ko​bie​ta. – Nie wiesz, kto to jest? – od​po​wie​działa zdzi​wio​na. – Nie, skąd miałbym wie​dzieć? – za​py​tał zbi​ty z tro​pu. – To prze​cież Su​san​na Tamm, jed​na z na​szych naj​bar​dziej zna​nych ak​to​rek. Te​‐ raz, zda​je się, występuje w Dra​ma​ten, ale znasz ją chy​ba z ekra​ni​za​cji książek Astrid Lind​gren? – Mój Boże! – od​parł, bo nic in​ne​go nie przyszło mu do głowy. Dwa​naście mi​nut później usłyszał sy​gnał ka​ret​ki. Zaklął po ci​chu, bo nie chciał, żeby jej przy​jazd zwrócił czyjąkol​wiek uwagę. Szyb​ko wy​szedł z umy​wal​ni i ru​szył na​prze​ciw dwóm mężczy​znom w zie​lo​no-żółtych stro​jach z torbą i no​sza​mi. Niektórzy pływający w ba​se​nie goście za​mar​li na ten wi​dok, dwie star​sze pa​nie zaczęły szep​tać i po​ka​zy​wać ich so​bie pal​ca​mi. Pe​ter za​uważył, że jed​na z kąpie​lo​‐ wych cho​dzi wzdłuż ba​se​nu, by od​po​wia​dać na py​ta​nia. Ofi​cjal​na wer​sja była taka, że po​go​to​wie we​zwa​no do gościa, który na​gle za​cho​ro​wał. Za​nim Pe​ter i sa​ni​ta​riu​sze do​tar​li do celu, za​dzwo​niła kie​row​nicz​ka re​cep​cji. – Su​san​na Tamm za​mel​do​wała się wczo​raj po południu. Kupiła pa​kiet „Spokój wewnętrzny”. Nie mogła wy​brać ni​cze​go bar​dziej od​po​wied​nie​go, pomyślał sar​ka​stycz​nie Pe​‐ ter. – Dziękuję – od​parł i się rozłączył. Od​sunął ko​tarę i wpro​wa​dził sa​ni​ta​riu​szy do umy​wal​ni. Z po​wo​du pokaźnych roz​miarów ciała ak​tor​ki cie​szył się, że wysłano sa​ni​ta​riu​szy, nie sa​ni​ta​riusz​ki. Dwaj mężczyźni nieźle się namęczy​li, próbując wyciągnąć ją z gorącego źródła. W końcu po​pro​si​li Pe​te​ra o po​moc w prze​nie​sie​niu jej na no​sze. W cia​snym i par​‐ nym po​miesz​cze​niu ubra​nia całej trójki szyb​ko zro​biły się ciężkie od potu i wody. Próby nawiąza​nia kon​tak​tu z Su​sanną podjęte przez sa​ni​ta​riu​szy zakończyły się nie​po​wo​dze​niem. Wo​bec tego należało jak naj​szyb​ciej za​brać ją do szpi​ta​la. – Do​pil​nuję, żeby po​wia​do​mio​no jej krew​nych. Do którego szpi​ta​la je​dzie​cie? – Do Söder​sju​khu​set. Pe​ter szedł przed nimi. Wska​zy​wał drogę i jed​no​cześnie otwie​rał ko​lej​ne drzwi. Wresz​cie do​tar​li do ka​ret​ki. Na jego mo​krych włosach szyb​ko po​ja​wiły się so​ple lodu, a pot prze​stał spływać po czo​le wraz z pierw​szym po​dmu​chem mroźnego po​‐ wie​trza. W ciągu dnia tem​pe​ra​tu​ra moc​no spadła, było z pew​nością dwa​dzieścia stop​ni poniżej zera. Sa​ni​ta​riu​sze ulo​ko​wa​li Su​sannę w ka​ret​ce i za​mie​rza​li od​je​‐ chać. Pe​ter zde​cy​do​wał się po​pro​sić ich o przysługę: – Czy mo​gli​byście za​cze​kać z włącza​niem sy​gnału, dopóki nie wy​je​dzie​cie na główną drogę? Nie do​stał od​po​wie​dzi, ale zro​bi​li, o co pro​sił. Sy​gnał roz​legł się, gdy ka​ret​ka

była już tak da​le​ko, że nie dało się jej powiązać z Yasu​ra​gi. Pe​ter zadrżał z zim​na i do​pie​ro w tym mo​men​cie zdał so​bie sprawę, że w dal​szym ciągu stoi na dwo​rze. Wrócił do wnętrza bu​dyn​ku. Pa​no​wała tam nie​mal tro​pi​kal​na tem​pe​ra​tu​ra i jego lo​do​wa​te ubra​nie wkrótce stało się ciepłe. Idąc do swo​je​go ga​bi​ne​tu, Pe​ter próbował uporządko​wać myśli. Nie​przy​tom​na ko​bie​ta w źródle – to wy​da​wało się nie​re​al​ne. Nie miał żad​ne​go po​mysłu, co jej się stało. Usiadł za biur​kiem i od razu pod​niósł słuchawkę te​le​fo​nu, żeby we​zwać kie​row​ników działów. To ważne: wszy​‐ scy po​win​ni się do​wie​dzieć, co zaszło. Przede wszyst​kim mu​siał po​wia​do​mić Nil​sa Wedéna, dy​rek​to​ra ge​ne​ral​ne​go. Nils ode​brał po pierw​szym sy​gna​le, co było czymś nie​zwykłym. – Cześć, co tam słychać? – za​py​tał wesoło, za​nim Pe​ter zdążył się przy​wi​tać. – U mnie wszyst​ko do​brze, ale nie da się tego po​wie​dzieć o jed​nym z na​szych gości. Przed chwilą była tu ka​ret​ka, sa​ni​ta​riu​sze wyciągnęli nie​przy​tomną ko​bietę z gorącego źródła. Tą ko​bietą jest Su​san​na Tamm. – Co ty mówisz? – od​parł dy​rek​tor i naj​pierw za​kasłał, a następnie kil​ka razy odchrząknął. – Żyje, ale jej stan jest naj​praw​do​po​dob​niej poważny – ciągnął Pe​ter, nie przej​‐ mując się ata​ka​mi kasz​lu sze​fa. – Je​steś gdzieś nie​da​le​ko? Myślę, że jak naj​szyb​‐ ciej po​win​niśmy zor​ga​ni​zo​wać spo​tka​nie z kie​row​ni​ka​mi działów. Naj​le​piej omówić to, co się stało, żeby nikt nie roz​sie​wał fałszy​wych plo​tek. Poza tym mu​si​‐ my być go​to​wi na to, że me​dia na​ro​bią szu​mu. – W porządku, spo​tkaj​my się za piętnaście mi​nut w moim ga​bi​ne​cie. – Do​brze. Po zakończe​niu roz​mo​wy Pe​ter przy​po​mniał so​bie o rat​ta​no​wym ko​szu nie​przy​‐ tom​nej ko​bie​ty, który zo​stał w umy​wal​ni. Pomyślał, że trze​ba go stamtąd za​brać. Po​rzu​cił ma​rze​nie o ka​wie i znów ru​szył do umy​wal​ni. W ko​szu zna​lazł tyl​ko ręcznik. Mimo to przy​niósł go do ga​bi​ne​tu. Zo​stało jesz​cze trochę cza​su do spo​tka​‐ nia, więc po​sta​no​wił za​dzwo​nić do krew​nych Su​san​ny Tamm. Możliwe, że do tej pory o ni​czym nie wie​dzie​li. Po​szpe​rał w sie​ci i zna​lazł jej nu​mer. Nie spo​dzie​wał się tego, w końcu była sławna. Naj​wy​raźniej miesz​kała w Sztok​hol​mie i do tego sama, bo po czte​rech sy​‐ gnałach włączyła się au​to​ma​tycz​na se​kre​tar​ka. Na​gra​ny głos był ni​ski i donośny, ale przy​ja​zny. Su​san​na in​for​mo​wała, że chwi​lo​wo jest nie​osiągal​na, ale można zo​sta​wić wia​do​mość. Rozłączył się. W Wi​ki​pe​dii zna​lazł in​for​mację że Su​san​na Tamm ma czter​dzieści sześć lat, on sam dałby jej ra​czej pięćdzie​siąt sześć. Do​wie​dział się też, że ma córkę, Ale​xandrę Tamm. Kil​ka klik​nięć po​zwo​liło usta​lić, że pra​cu​je ona w sza​no​wa​nej kan​ce​la​rii ad​wo​kac​kiej na Stu​re​plan. Za​dzwo​nił do ich cen​tra​li. Bez pro​ble​mu połączo​no go z Ale​xandrą. Pe​ter Berg przed​sta​wił się i prze​ka​zał przykrą wia​do​mość. Kie​dy Ale​‐ xandra usłyszała, co przy​tra​fiło się mat​ce, jej głos z ema​nującego siłą zmie​nił się w no​so​wy. – Ona ma cu​krzycę. Czy to może być śpiączka in​su​li​no​wa? Wie pan, dokąd po​je​‐ chała ka​ret​ka?

– Do Söder​sju​khu​set – od​parł. – Udało im się nawiązać z nią kon​takt czy była nie​przy​tom​na? Za​wa​hał się, ale po​sta​no​wił od​po​wie​dzieć szcze​rze: – Nie​ste​ty, była nie​przy​tom​na. – Czy​li to coś poważnego – wy​szep​tała. – Bar​dzo mi przy​kro. Prze​cho​wa​my rze​czy pani mamy. W swo​im po​ko​ju ma pew​nie wa​lizkę, nie zdążyłem jesz​cze tego spraw​dzić. – Czy mogłabym po nią przy​je​chać ju​tro? Dziś chy​ba nie zdążę. – Nie ma pośpie​chu. Proszę przy​je​chać, kie​dy będzie pani miała czas. Po roz​mo​wie Pe​ter po​czuł się roz​bi​ty. Prze​lot​nie spoj​rzał na zdjęcie swo​ich dzie​‐ ci, stojące na biur​ku, i mo​men​tal​nie się uśmiechnął. Usłyszał gwar. To zna​czyło, że kie​row​ni​cy działów już przy​szli. Pe​ter wstał i po​szedł do nich. Od razu na​tknął się na Nil​sa Wedéna. Za​uważył, że dy​rek​tor ge​ne​ral​ny ma zacięty wy​raz twa​rzy. – Su​san​na Tamm cho​ru​je na cu​krzycę. Właśnie roz​ma​wiałem z jej córką – oznaj​‐ mił Pe​ter. – Omówimy wszyst​ko w moim ga​bi​ne​cie – od​parł Wedén i szyb​ko ru​szył przed sie​bie. Usie​dli. Nils ich po​wi​tał i oddał głos Pe​te​ro​wi. Pe​ter opo​wie​dział, co się stało, po czym nad​szedł czas na za​da​wa​nie pytań. – Co te​raz zro​bi​my? – za​sta​na​wiał się szef re​stau​ra​cji. – Nie po​zo​sta​je nam nic in​ne​go, jak tyl​ko kon​ty​nu​ować pracę. To mogło się zda​rzyć za​wsze i każdemu. Po pro​stu pech. Su​san​na Tamm ma cu​krzycę i pew​nie za​po​mniała wziąć le​kar​stwo. A może wzięła go za dużo? Nie mam pojęcia. – To dziw​ne – ode​zwała się kie​row​nicz​ka spa. – Cu​krzy​cy zwy​kle pil​nują przyj​‐ mo​wa​nia leków. Nils Wedén odchrząknął. – Naj​ważniej​sze, żebyśmy wie​dzie​li: to czy​sty przy​pa​dek, że w tym cza​sie była aku​rat tu​taj. Dzien​ni​ka​rzy kie​ruj​cie jak zwy​kle do mnie albo do Pe​te​ra. Miej​my na​dzieję, że nie na​ro​bią szu​mu. Pe​ter Berg i kie​row​nicz​ka re​cep​cji wy​mie​ni​li spoj​rze​nia. Pe​ter prze​rwał sze​fo​wi: – Myślę, nie​ste​ty, że mu​si​my się li​czyć ze spo​rym za​in​te​re​so​wa​niem mediów, po​nie​waż w grę wcho​dzi jed​na z naj​bar​dziej lu​bia​nych szwedz​kich ak​to​rek. Gdy​‐ byśmy mie​li do czy​nie​nia z kimś ano​ni​mo​wym, skończyłoby się na krótkiej no​tat​‐ ce, ale w tym wy​pad​ku jest in​a​czej. Wedén po​ki​wał głową. – Masz rację, ale za kil​ka dni wszy​scy pew​nie o tym za​pomną. Czy ktoś z was wie co​kol​wiek o Su​san​nie Tamm? Głos za​brała kie​row​nicz​ka re​cep​cji. – Pamiętam, że kil​ka ty​go​dni temu czy​tałam re​por​taż, w którym mówiła, że cier​pi na de​presję. A jeżeli chciała popełnić sa​mobójstwo? Nils Wedén posłał jej powątpie​wające spoj​rze​nie. – Dla​cze​go miałaby robić to w miej​scu pu​blicz​nym, a nie w domu, w sa​mot​‐ ności?

– Nie wiem. Może dla​te​go, że jest ak​torką? Może do końca chciała mieć pu​blicz​‐ ność? Pe​ter nie wie​dział, co o tym wszyst​kim myśleć. Spe​ku​lo​wa​li da​lej, wresz​cie Nils po​sta​no​wił, że czas kończyć. – Na ra​zie nie mamy pojęcia, co się tak na​prawdę stało. Proszę, żebyście nie roz​ma​wia​li z dzien​ni​ka​rza​mi. Ist​nie​je duże ry​zy​ko, że to zda​rze​nie zo​sta​nie wy​ol​‐ brzy​mio​ne, a jego sens przekręcony, co ze​psułoby nam opi​nię. Tak jak po​wie​‐ działem, pozwólcie mnie i Pe​te​ro​wi zająć się me​dia​mi, dzięki cze​mu w świat pójdzie spójny ko​mu​ni​kat. Wszy​scy zgod​nie po​ki​wa​li głowa​mi i zaczęli się roz​cho​dzić. Pe​ter Berg wstał i ucie​szył się, że wresz​cie znaj​dzie chwilę na kawę. Nie miał siły na ko​lej​ne nie​‐ spo​dzian​ki, poza tym zo​ba​czył, że na​deszła pora lun​chu. W tej sa​mej chwi​li za​‐ dzwo​ni​li z re​cep​cji. – Cze​ka tu na pana Jo​se​fin Eriks​son z Alfa Com​mu​ni​ca​tion. Zupełnie o niej za​po​mniał, ale wie​dział, że nie da się przełożyć spo​tka​nia, sko​ro po​ko​nała aż taki kawał dro​gi. – Za​raz idę – po​in​for​mo​wał słabym głosem. Miał na​dzieję, że ten dzień wkrótce się skończy. 3 NIE MOGŁA POJĄĆ, że kie​row​nik ho​te​lu może być tak zajęty, żeby nie po​in​for​mo​‐ wać o swo​im spóźnie​niu. Pe​ter Berg zja​wił się pół go​dzi​ny po umówio​nym cza​sie. Jo​se​fin Eriks​son miała właśnie po​rzu​cić na​dzieję, że kie​dy​kol​wiek go zo​ba​czy. Nie była pew​na, czy dać mu do zro​zu​mie​nia, że mu​siała cze​kać zbyt długo. Mógł należeć do lu​dzi, którzy uważają, że czas in​nych jest mniej wart niż ich własny. – Prze​pra​szam, miałem dziś rano urwa​nie głowy – były to je​dy​ne słowa prze​‐ pro​sin, ja​kie od nie​go usłyszała. Jo​se​fin nie mogła zro​zu​mieć, dla​cze​go aku​rat tego dnia obo​wiązki tak go przytłoczyły, sko​ro w ho​te​lu było spo​koj​nie, ale nie za​py​tała. Po pro​stu podała mu rękę i się przed​sta​wiła. Uśmiechnął się przy​mil​nie. – Mu​siała pani długo cze​kać? Utknąłem na ze​bra​niu. Jego sze​ro​ki uśmiech i prze​ni​kli​we nie​bie​skie oczy wyglądałyby świet​nie w re​‐ kla​mie, ale ani trochę nie działały na Jo​se​fin. – Tak, o ja​kieś pół go​dzi​ny za długo – od​po​wie​działa szcze​rze. Po​czuła drga​nie le​wej po​wie​ki, zna​jomą oznakę zde​ner​wo​wa​nia. Uśmiech zniknął z twa​rzy kie​row​ni​ka ho​te​lu. Jego miej​sce zajął sztyw​ny gry​‐ mas. Jo​se​fin udała, że nie do​strze​ga tej ewi​dent​nej dez​apro​ba​ty i nie​zrażona ciągnęła:

– Mam dużo pra​cy, więc chy​ba naj​le​piej będzie, jeśli załatwi​my to naj​szyb​ciej, jak się da. W tym punk​cie byli naj​wy​raźniej zgod​ni, bo Pe​ter po​ki​wał głową. – Chce pani obej​rzeć apar​ta​men​ty, praw​da? Roz​legł się dzwo​nek służbo​we​go te​le​fo​nu Jo​se​fin, cho​ciaż był week​end. Ona jed​nak po​sta​no​wiła nie zwra​cać uwa​gi na alar​mujący sy​gnał. I tak była to tyl​ko ta upar​ta Ani​ta Dah​lqvist z Mid​ban​ku, która zaczęłaby sta​wiać nowe nie​do​rzecz​ne wy​ma​ga​nia. Nie wahała się dzwo​nić do niej na​wet wie​czo​ra​mi i w week​endy. Wy​‐ star​czy, że Jo​se​fin spe​cjal​nie dla tej baby po​je​chała w nie​dzielę aż do Yasu​ra​gi Has​se​lud​den. Niech so​bie jędza nie myśli, że oprócz tego Jo​se​fin będzie od​bie​rała od niej te​le​fo​ny. Pe​ter Berg po​pa​trzył na nią py​tająco, a ona od​wza​jem​niła spoj​‐ rze​nie. – Tak, chciałabym zo​ba​czyć te lep​sze po​ko​je. Milcząc, Pe​ter obrócił się na pięcie i ru​szył w kie​run​ku ko​ry​ta​rza. Czas na uprzej​mości i gadkę o ni​czym minął, więc Jo​se​fin także mil​czała. Przyglądała się jego sze​ro​kim ple​com i zwróciła uwagę, że idąc, powłóczy lek​ko no​ga​mi. Je​dyną rzeczą, która jej się w nim po​do​bała, były krótko obcięte włosy. Wszyst​ko inne nie prze​ma​wiało do niej w naj​mniej​szym stop​niu, choć po​dej​rze​wała, że większość ko​biet była pod wrażeniem jego piękne​go uśmie​chu i wy​spor​to​wa​nej syl​wet​ki. Kie​dy po​wie​ka prze​stała drgać, Jo​se​fin przy​znała w du​chu, że w tym mo​men​cie nie jest osobą najżycz​li​wiej na​sta​wioną do oto​cze​nia. Czy można jed​nak wy​ma​gać od niej życz​li​wości, jeśli się weźmie pod uwagę to gównia​ne za​da​nie, ja​kie jej po​‐ wie​rzo​no? Jako sze​fo​wa pro​jek​tu zarządzała kie​dyś dużymi even​ta​mi w Ra​tu​szu. Wte​dy wszyst​ko wyglądało zupełnie in​a​czej. Te​raz mu​siała zająć się tym, czym nikt inny nie chciał. Najchętniej rzu​ciłaby tę pracę, tak bar​dzo czuła się wykończo​na. Nie była jed​‐ nak pew​na, czy chce, żeby to właśnie Ani​ta z Mid​ban​ku była jej ostat​nią klientką po dzie​sięciu la​tach w agen​cji even​to​wej. Mu​siała przy​znać w du​chu, że ten babsz​‐ tyl pra​wie zdu​sił w niej reszt​ki mo​ty​wa​cji. Jo​se​fin miała zor​ga​ni​zo​wać dla Mid​‐ ban​ku oraz jego dwóch nie​miec​kich klientów dwu​dniową kon​fe​rencję w Yasu​ra​gi. Agen​cja Alfa Com​mu​ni​ca​tion prze​zna​czyła na to zle​ce​nie czter​dzieści go​dzin. Jo​se​‐ fin daw​no prze​kro​czyła ten czas, a do mety wciąż było da​le​ko. Cho​ciaż agen​cja nie li​czyła so​bie za nadgo​dziny, szef uznał, że Jo​se​fin po​win​na nadal robić dobrą minę do złej gry, po​nie​waż może to za​pro​cen​to​wać większym zle​ce​niem w przyszłości. Jo​se​fin wca​le by się nie zdzi​wiła, gdy​by Mid​bank w ostat​niej chwi​li odwołał kon​fe​rencję. W żadne przyszłe zle​ce​nie ani trochę nie wie​rzyła, nie odważyła się jed​nak odmówić sze​fo​wi. Była pew​na, że gdy​by tak zro​biła, to ewen​tu​al​ne zle​ce​‐ nie od​da​no by komuś in​ne​mu. Szef nie miał do niej za​ufa​nia, po​nie​waż poszła na urlop ma​cie​rzyński. Po uro​dze​niu Ju​lii w pra​cy miała co​raz bar​dziej pod górkę. Gdy wróciła po rocz​nym urlo​pie, byli tak za​do​wo​le​ni z jej zastępczy​ni, że nie po​‐ zwo​li​li, aby przejęła jej obo​wiązki. Jo​se​fin do​stała inne, gor​sze za​da​nia i te​raz od​‐ po​wia​dała między in​ny​mi za cen​tralę te​le​fo​niczną. Było to tak poniżające, że bra​‐

ko​wało jej słów. Poza tym wy​dzwa​nia​no do niej przez całą dobę, na​wet jeśli zo​‐ sta​wała w domu z cho​rym dziec​kiem. Szef nie ro​zu​miał, co to zna​czy, po​nie​waż jego cho​rym sy​nem za​wsze zaj​mo​wała się żona albo opie​kun​ka. Na wieść o tym, że dru​gie dziec​ko Jo​se​fin jest w dro​dze, omal nie do​stał zawału, ale w końcu wy​krztu​sił z sie​bie gra​tu​la​cje. Po za​wia​do​mie​niu o trze​ciej ciąży za​‐ pew​ne próbował spuścić jej umowę w ubi​ka​cji. – Oto pierw​szy apar​ta​ment, Me​za​me – po​wie​dział Pe​ter, prze​ry​wając jej roz​‐ myśla​nia. – To w za​sa​dzie sy​pial​nia z pięcio​ma łóżkami. Zaj​rzała do środ​ka. – Nie, to nie to. Musi być jed​no- albo dwu​oso​bo​wy. – W ta​kim ra​zie ten będzie lep​szy. Na​zy​wa się Wa – od​parł Pe​ter i otwo​rzył drzwi do ko​lej​ne​go po​ko​ju. – O tak, jest o wie​le lep​szy. Może mimo wszyst​ko będzie do​brze, pomyślała. Mini​apar​ta​men​ty Chi​ka​ra i Ko​‐ ko​ro też były ele​ganc​kie, szczególnie łazien​ki. Poza tym znaj​do​wały się obok sie​‐ bie, zgod​nie z życze​niem Mid​ban​ku. Jo​se​fin czuła, jak po​pra​wia jej się hu​mor. Ten Berg na​prawdę mógł mieć coś ważnego do załatwie​nia. Przy​po​mniała so​bie o po​‐ sta​no​wie​niu, że nie będzie oce​niać lu​dzi po​chop​nie. W szyb​kim tem​pie obej​rze​li po​zo​stałe apar​ta​men​ty i po​ko​je. Na ko​niec Pe​ter pomógł jej za​re​zer​wo​wać osiem z nich. Wresz​cie Jo​se​fin po​dziękowała i ru​szyła do wyjścia. Na twa​rzy Pe​tera od​‐ ma​lo​wała się ulga. Szła do sa​mo​cho​du, kie​dy po raz ko​lej​ny za​dzwo​nił te​le​fon. Po​czuła, że się spi​‐ na. Tym bar​dziej że na wyświe​tla​czu po​ja​wiło się na​zwi​sko Ani​ty Dah​lqvist. W końcu ode​brała. – Jo​se​fin Eriks​son, Alfa Com​mu​ni​ca​tion – oznaj​miła tak przy​ja​znym to​nem, na jaki było ją stać. – Cześć, tu Ani​ta Dah​lqvist z Mid​ban​ku! Od po​nad go​dzi​ny próbuję się z tobą skon​tak​to​wać – po​wie​działa Ani​ta i umilkła, naj​wy​raźniej cze​kając, aż Jo​se​fin wyjaśni, dla​cze​go nie od​bie​rała. Jo​se​fin wzięła głęboki od​dech. – Miałam spo​tka​nie z kie​row​ni​kiem ho​te​lu w Has​se​lud​den. – Aha, i co, wszyst​ko do​brze? – Do​sko​na​le, za​re​zer​wo​wałam czte​ry apar​ta​men​ty i czte​ry po​ko​je dwu​oso​bo​we, tak jak się uma​wiałyśmy. – Okej, zo​ba​czy​my, czy to wy​star​czy. Jesz​cze nie je​stem pew​na, ile osób z nie​‐ miec​kie​go ban​ku się zja​wi, ale dam znać. – To już za dwa dni – przy​po​mniała Jo​se​fin. – Tak, nie za​po​mniałam – od​parła Ani​ta wesoło, nie zro​zu​miaw​szy przy​ty​ku. – Ste​fa​na An​tons​so​na nie​po​koją trochę te ich cien​kie ki​mo​na. Mar​twi się, że będzie w nich za zim​no. Czy jest jakaś ocie​pla​na wer​sja? Ani​ta nadal za​da​wała py​ta​nia, ale Jo​se​fin nie miała szan​sy na nie od​po​wie​‐ dzieć. Wstrzy​mała się z wyjeżdżaniem z par​kin​gu, nie była bo​wiem pew​na, czy da radę jed​no​cześnie pro​wa​dzić i słuchać tego ględze​nia.

– Poza tym chcie​li​byśmy, żeby w po​ko​jach na gości cze​kały: pa​sta z igieł so​sno​‐ wych, ze​staw ko​sme​tyków spa, bu​tel​ka mar​ko​we​go szam​pa​na oraz kosz z owo​ca​‐ mi. I może or​chi​dea. – Za​strzel mnie. – Co proszę? – Nic, nic. – Byłoby do​brze, gdy​byś mi nie prze​ry​wała, w prze​ciw​nym ra​zie może mi umknąć jakiś ważny szczegół! No właśnie: mu​sisz odwołać hum​me​ra i załatwić inny trans​port z Ar​lan​dy. Niem​cy mar​twią się, że będzie za cia​sno. Zda​je się, że An​tons​son roz​waża te​raz li​mu​zynę. Perłowo​białą. – Ale… Klik. Jo​se​fin nie wie​rzyła własnym uszom. To wszyst​ko mu​siało być jed​nym wiel​kim żar​tem. Pra​co​wała w agen​cji even​to​wej czy w przed​szko​lu? Nie, chy​ba o wie​le cie​ka​wiej i sen​sow​niej jest być pe​da​go​giem, niż usługi​wać kre​ty​nom. A sko​ro mowa o kre​ty​nach: jej sio​stra nadal ją igno​ro​wała. Miała dość. Po​chy​liła się nad kie​row​nicą i zaczęła głośno płakać. 4 BYŁ NAJ​WYŻSZY CZAS, żeby wra​cać do domu, lecz Pe​ter Berg utknął w biu​rze. Wpraw​dzie obie​cał, że przy​je​dzie na lunch, ale minęła dru​ga, a on od rana le​d​wo miał czas pójść do to​a​le​ty czy nalać so​bie kawy. Dzien​ni​ka​rze dzwo​ni​li bez prze​‐ rwy. A za​mie​rzał po przy​jeździe do pra​cy upo​rać się tyl​ko z kil​ko​ma za​ległymi do​‐ ku​men​ta​mi i spo​tkać się z Jo​se​fin Eriks​son. Drgnął, widząc w mo​ni​to​rze swo​je nie​wy​raźne od​bi​cie. Był oczy​wiście zmęczo​ny, ale nie miał pojęcia, że wygląda na aż tak sko​na​ne​go. Przez Su​sannę Tamm i Jo​se​fin na​wet nie ru​szył fak​tur. Mu​siały jesz​cze po​cze​‐ kać. Za​in​te​re​so​wa​nie mediów zda​wało się nie​wy​czer​pa​ne, py​ta​niom nie było końca. Pe​ter pomyślał o swo​im od​bi​ciu i pożałował, że zgo​dził się na wy​wiad, który nie​co później tego popołudnia chciała z nim prze​pro​wa​dzić te​le​wi​zja. Nie miał ani cza​su, ani siły, żeby się przy​go​to​wać. Nie szko​dzi, i tak z pew​nością wszyst​ko pójdzie gładko. Zno​wu za​dzwo​nił te​le​fon, Pe​ter wie​dział, że igno​ro​wa​‐ nie go nie jest do​brym po​mysłem. Dzien​ni​ka​rze nie mie​li w zwy​cza​ju dawać za wy​graną po kil​ku mar​nych próbach. Wziął głęboki od​dech, żeby się zre​se​to​wać, i kar​nie pod​niósł słuchawkę. – Pe​ter Berg, kie​row​nik ho​te​lu w Yasu​ra​gi Has​se​lud​den. – Dzień do​bry, je​stem dzien​ni​karką „Sven​ska Dag​bla​det” i mam kil​ka pytań do​‐ tyczących Su​san​ny Tamm. Czy zna​lazłby pan wolną mi​nutę? – roz​legł się ko​bie​cy głos. – Mi​nutę tak. Wszy​scy mówili o mi​nu​cie, ale nikt nie spraw​dzał, kie​dy roz​mo​wa się roz​‐

poczęła. Może był to tyl​ko sposób, żeby rozmówca się nie wy​mi​gi​wał? – Kto zna​lazł Su​sannę Tamm? – zaczęła dzien​ni​kar​ka. – Je​den z pra​cow​ników, więcej nie mogę po​wie​dzieć. – Jak to się odbyło? Pe​ter nie był pe​wien, jak wie​le może zdra​dzić, po​sta​no​wił jed​nak omi​jać de​li​‐ kat​ne kwe​stie. – Wcze​snym ran​kiem zna​le​zio​no ją nie​przy​tomną w na​szym spa. Mi​nu​ta pra​wie minęła, ale dzien​ni​kar​ka naj​wy​raźniej nie za​mie​rzała kończyć wy​wia​du. Prze​ciw​nie. – Bar​dzo proszę zre​la​cjo​no​wać prze​bieg wy​padków od chwi​li zna​le​zie​nia Su​san​‐ ny Tamm do przy​jaz​du ka​ret​ki. – Szyb​ko po​in​for​mo​wa​no mnie, co się stało, i po​bieg​łem na miej​sce. Myślałem naj​pierw, że Su​san​na Tamm nie żyje, ale po chwi​li udało mi się wy​czuć puls i za​‐ dzwo​niłem po ka​retkę. Po​zwo​lił so​bie na to nie​win​ne kłam​stwo, po​nie​waż nie roz​po​znał od razu ak​tor​‐ ki, lecz nie wi​dział po​wo​du, żeby opo​wia​dać o tym całej Szwe​cji. – Byłem tak zajęty spraw​dza​niem, czy ko​bie​ta żyje, że na początku na​wet się jej nie przyj​rzałem. Do​pie​ro później uświa​do​miłem so​bie, kim jest. – Wi​dział ją pan kie​dyś na sce​nie? Pe​ter odchrząknął. – Tak, oczy​wiście. – W ja​kim przed​sta​wie​niu? – Nie pamiętam. Ze​stre​so​wa​ny utkwił wzrok w ty​kającym ze​ga​rze. Wy​wiad trwał już pięć mi​nut. Co za różnica, czy wi​dział ją na sce​nie, czy nie? – Może Piaf, Ham​let albo Oczysz​cze​nie? W końcu przez lata brała udział nie​mal we wszyst​kich dużych spek​ta​klach w Dra​ma​ten i Te​atrze Miej​skim w Sztok​hol​mie. – Nie chodzę zbyt często do te​atru, ale pra​wie co​dzien​nie oglądam ją w ekra​ni​‐ za​cjach po​wieści Astrid Lind​gren. Mam małe dzie​ci – odpo​wiedział tak spo​koj​nie, jak po​tra​fił. – Je​sie​nią występowała gościn​nie w Rättvi​ku w sztu​ce Sa​mobójstwo. To sztu​ka o nieszczęśli​wej ko​bie​cie, która po​sta​na​wia ode​brać so​bie życie w miej​scu pu​blicz​‐ nym, bo tak bar​dzo się boi, że nikt jej nie znaj​dzie. – Nie miałem o tym pojęcia – od​parł szcze​rze. – Nie znam tej sztu​ki. – Dziw​ny zbieg oko​licz​ności, nie sądzi pan? Czy w Has​se​lud​den zda​rzają się wy​‐ pad​ki? Może ktoś złamał nogę albo do​stał ata​ku ser​ca? Może ja​kie​muś dziec​ku gro​ziło uto​nięcie w wa​szym ba​se​nie? – Nie, coś tak poważnego wy​da​rzyło się po raz pierw​szy. Oczy​wiście bywało, że ten czy ów gość pośli​zgnął się na ka​mien​nej po​sadz​ce i ude​rzył, Pe​ter jed​nak nie czuł się w obo​wiązku in​for​mo​wać o tym dzien​ni​kar​ki. – Swe​go cza​su dużo się pisało o tych bak​te​riach. Le​gio​nel​la, zga​dza się? – Tak, ale to nie było za mo​jej ka​den​cji. Jeżeli ta spra​wa panią in​te​re​su​je, proszę się kon​tak​to​wać z na​szym dy​rek​to​rem ge​ne​ral​nym, Nil​sem Wedénem.

– Nie ma ta​kiej po​trze​by. Mogę zaj​rzeć do ar​chi​wum pra​so​we​go. Na ko​niec chciałabym za​py​tać, czy odniósł pan wrażenie, że w grę może tu wcho​dzić coś in​‐ ne​go niż wy​pa​dek albo cho​ro​ba? Pe​ter zaczął się wier​cić na krześle. – Co na przykład? – Cho​dzi mi o to, czy nie odniósł pan wrażenia, że mogło zo​stać popełnio​ne przestępstwo? Sam pan mówi, że przez wszyst​kie te lata w spa nie zda​rzył się żaden wy​pa​dek. Pomyślałam więc, że może ktoś zro​bił jej krzywdę? – Nie przyszło mi to do głowy – od​parł Pe​ter za​sko​czo​ny py​ta​niem. – Na​prawdę wyglądało to na nagłą nie​dy​spo​zycję. – Czy w sprawę zo​stała za​an​gażowa​na po​li​cja? – Nie, tyl​ko per​so​nel me​dycz​ny. – Dziękuję, to już wszyst​ko. Minęło dokład​nie sie​dem mi​nut i trzy​dzieści se​kund, Pe​ter Berg po​now​nie spoj​‐ rzał na ekran kom​pu​te​ra. Udało mu się za​do​wo​lić dzien​ni​karkę, ale sam nie czuł się usa​tys​fak​cjo​no​wa​ny. Czy w tym, co su​ge​ro​wała, mogło być ziarn​ko praw​dy? Szyb​ko wstał. Zi​gno​ro​wał dzwo​niący te​le​fon. Rzu​cił okiem na wyświe​tlacz, który in​for​mo​wał, że dzwo​ni Anna. Kie​dy te​le​fon ucichł, wysłał wia​do​mość, że do domu wróci do​pie​ro wie​czo​rem. Filiżanka kawy była ko​niecz​na, żeby oczyścić głowę. Zde​cy​do​wa​nym kro​kiem ru​szył w kie​run​ku au​to​ma​tu. Tym ra​zem nic go nie za​trzy​ma. Na​wet te​le​fon od Anny. Jeżeli to coś z dziećmi, pew​nie zadzwo​ni zno​wu albo wyśle ese​me​sa. Pra​ca kie​row​ni​ka ho​te​lu pochłaniała większą część jego cza​su, odpędził więc po​czu​cie winy. To nie jego wina, że Su​san​na Tamm roz​cho​ro​wała się w jego ośrod​ku spa i że nie będzie mógł wrócić do domu zgod​nie z obiet​nicą. 5 Taksówka za​trzy​mała się pod Grand Hôte​lem i Bengt Wal​lin zapłacił kartą. In​grid Wal​lin uśmiechnęła się w du​chu. A więc to była jego nie​spo​dzian​ka. Mie​li po​now​‐ nie przeżyć noc poślubną sprzed pięćdzie​sięciu lat. Wte​dy również miesz​ka​li w tym sza​cow​nym stołecz​nym ho​te​lu. Pod​czas długie​go wspólne​go życia nig​dy więcej tu nie gościli. Nie dla​te​go, że nie chcie​li, po pro​stu miesz​ka​li czte​ry​sta ki​lo​‐ metrów na północ od Sztok​hol​mu. Ser​ce zaczęło jej szyb​ciej bić, ale po chwi​li wróciła myślami do swo​jej ta​jem​ni​cy i po​smut​niała. Z każdym ko​lej​nym dniem co​‐ raz trud​niej jej było so​bie wy​obra​zić, jak po​wie o tym Beng​to​wi – dosyć miał własnych do​le​gli​wości. Wkrótce jed​nak nie będzie mogła ukryć cho​ro​by, która w gwałtow​nym tem​pie roz​prze​strze​niała się w jej or​ga​ni​zmie. Pogrążona w myślach drgnęła, gdy po jej stro​nie otwo​rzyły się drzwi taksówki. Na chod​ni​ku stał Bengt i po​da​wał jej rękę. – Dziękuję, po​radzę so​bie – po​wie​działa i wy​siadła o własnych siłach.

Za nic w świe​cie nie mogła się po​go​dzić z fak​tem, że po​trze​bu​je po​mo​cy przy wy​sia​da​niu z sa​mo​cho​du, a z pew​nością będzie jesz​cze go​rzej. Po​dmuch zim​ne​go wia​tru ude​rzył ją tak moc​no, że oczy zaszły jej łzami. Uprzej​my taksówkarz podał jej laskę i brązową wa​lizkę na kółkach. Następnie szyb​ko wsko​czył do sa​mo​cho​du i zniknął w śnieżycy. Odwróciw​szy się, ku swo​je​mu zdzi​wie​niu spo​strzegła, że Bengt idzie w kie​run​ku pro​mu za​cu​mo​wa​ne​go przy Strömka​jen. Nie​pew​nie ru​‐ szyła za nim. Co on kom​bi​nu​je? Dla​cze​go nie wcho​dzi do Grand Hôtelu? Bengt za​‐ trzy​mał się przy na​brzeżu i odwrócił się do niej z prze​biegłym uśmie​chem. – Po​daj mi wa​lizkę. In​grid nic nie po​wie​działa, ale podróży pro​mem w środ​ku zimy nie za​li​czyłaby do przy​jem​ności. Miała skłonność do cho​ro​by mor​skiej. Poza tym prze​pra​wa przez lód była chy​ba nie​możliwa? Nie miała pojęcia, co pla​nu​je Bengt, i po​czuła roz​cza​‐ ro​wa​nie na myśl, że pew​nie nig​dy nie będą mie​li oka​zji za​miesz​kać w Grand Hôtelu. Usie​dli obok sie​bie na przy​kry​tej po​duszką drew​nia​nej ławce. Po​lu​zo​wała trochę sza​lik i roz​pięła kil​ka gu​zików płasz​cza. Sil​nik zaczął pra​co​wać. Po​czuła drżenie pod sto​pa​mi. – Has​se​lud​den – po​wie​dział w końcu Bengt. – Wresz​cie będziesz miała okazję od​wie​dzić Yasu​ra​gi, o którym tyle mówiłaś. Spoj​rzała ze zdzi​wie​niem na męża i się uśmiechnęła. – Nie mam pojęcia, jak ci się udało to wyłapać. – Chy​ba po​wi​nie​nem po​dziękować apa​ra​to​wi słucho​we​mu – zażar​to​wał i wziął ją za rękę. Zo​sta​wi​li za sobą po​most i Grand Hôtel, minęli pogrążony w mro​ku za​mek, Slus​sen, windę Ka​ta​ri​na i ce​gla​ste bu​dyn​ki, w których pre​zen​to​wa​no wspa​niałe wy​sta​wy fo​to​gra​ficz​ne. In​grid odwróciła głowę, po​pa​trzyła na Djurgården i zaczęła się za​sta​na​wiać, co też stało się z wesołym mia​stecz​kiem Gröna Lund. Nie​bie​ska ko​lej​ka górska roz​mnożyła się: te​raz miała również wa​rian​ty fio​le​to​wy, czer​wo​ny i biało-brązowy. Za mo​ich czasów wyglądało to in​a​czej, pomyślała. Przy​najm​niej wieża Kaknäs się nie zmie​niła. Była dokład​nie tak samo sza​ra i nie​‐ cie​ka​wa, jak ją za​pa​miętała. Bengt po​szedł zapłacić za bi​le​ty, ona zaś po​sta​no​‐ wiła, że jesz​cze trochę po​cze​ka z przykrą wia​do​mością. Te​raz, w dro​dze do słyn​ne​‐ go spa, nie chciała psuć at​mos​fe​ry. Ma​rzyła o Yasu​ra​gi od cza​su, kie​dy ich córka Char​lot​ta przy​niosła do domu książkę na te​mat tego miej​sca. W asce​tycz​nie urządzo​nych wnętrzach, pro​stych stro​jach i gorących źródłach było coś wyjątko​‐ we​go. Samo przegląda​nie książki spra​wiło, że wypełniła ją har​mo​nia. Nig​dy nie przy​pusz​czała, że tam po​je​dzie. Dopłynięcie do po​mo​stu w Has​se​lud​den zajęło nie​całe pół go​dzi​ny. Śnieżyca przy​brała na sile i po wyjściu na ląd In​grid ro​zej​rzała się z nie​po​ko​jem. Prom popłynął da​lej w kie​run​ku Gåsha​ga. Zo​sta​li zupełnie sami. Za​czy​nało się ściem​‐ niać i choć na to li​czyła, nie cze​kała na nich żadna taksówka. – Gdzie właści​wie jest Yasu​ra​gi? – za​py​tała ner​wo​wo. Bengt potrząsnął głową. – Myślałem, że będzie dokład​nie tu​taj, po​nie​waż ten po​most na​zy​wa się Has​se​‐ lud​den – od​parł i wska​zał ta​bliczkę, na której rze​czy​wiście wid​niała ta na​zwa, wy​‐

pi​sa​na dużymi czar​ny​mi li​te​ra​mi na białym tle. – Tak się na​zy​wa cała ta dziel​ni​ca, nie tyl​ko ho​tel – wyjaśniła In​grid zmęczo​‐ nym głosem i zadrżała z zim​na. Pomyślała, że przy ta​kiej tem​pe​ra​tu​rze zbyt długo nie wy​trzy​ma. Nie było kogo za​py​tać o drogę. In​grid na​gle po​czuła ogrom​ne zmęcze​nie. Wie​‐ działa, że nie da rady długo bro​dzić w śnie​gu. Na nierównym te​re​nie na​wet środ​ki prze​ciwbólowe nie były w sta​nie jej ulżyć. Idąc pod górę, do​brnęli do śle​pej ulicz​‐ ki. Zo​ba​czyła trzy czer​wo​ne wil​le: jedną na wprost i jedną po każdej stro​nie dro​gi. Za​nim zdążyła pomyśleć, że być może po​win​ni za​pu​kać do drzwi którejś z nich, po​ja​wił się sa​mochód. Bengt po​ma​chał ręką, kie​row​ca za​ha​mo​wał i opuścił szybę. Był to młody mężczy​zna. Na tyl​nym sie​dze​niu miał dwa pu​ste fo​te​li​ki dzie​cięce. Potrząsnął głową z uśmie​chem. – La​tem można iść ścieżką przez las albo as​fal​to​wym dep​ta​kiem. Te​raz najkrótsze dro​gi są za​sy​pa​ne. Chętnie państwa pod​wiozę do ho​te​lu – za​pro​po​no​‐ wał. Zgo​dzi​li się bez wa​ha​nia. Mężczy​zna po​wie​dział, że on i jego ro​dzi​na miesz​kają w po​bliżu. Zawiózł ich aż pod wejście. Po​dzięko​wa​li za przysługę. Au​to​ma​tycz​ne drzwi spa otwo​rzyły się i we​szli do ciepłego wnętrza. In​grid wresz​cie mogła się odprężyć. Blon​dyn​ka w gra​na​to​wym ki​mo​nie, stojąca za wy​‐ soką drew​nianą ladą re​cep​cji, przy​wi​tała ich i oznaj​miła, że zgod​nie z życze​niem Beng​ta do​sta​li pokój, z którego było bli​sko na ba​sen. – Na szóstą trzy​dzieści mają państwo za​re​zer​wo​waną ko​lację w re​stau​ra​cji piętro wyżej. Można wejść scho​da​mi albo wje​chać windą – po​in​for​mo​wała uprzej​‐ mie, po czym opi​sała, jak dojść do po​ko​ju. Po dro​dze na szczęście nie było żad​‐ nych schodów. In​grid chciała się odwrócić i wziąć z półki ki​mo​no. W tym mo​men​cie z rąk wy​‐ padła jej to​reb​ka i z hu​kiem ude​rzyła o podłogę. Ktoś z per​so​ne​lu pomógł jej po​‐ zbie​rać port​fel, opa​ko​wa​nie plastrów prze​ciwbólo​wych i szminkę. Za​wsty​dzo​na opuściła wraz z Beng​tem lob​by i ru​szyła wąskim ko​ry​ta​rzem do po​ko​ju. Nie zda​‐ wała so​bie spra​wy, jak wiel​kie jest to spa. Ko​ry​tarz zda​wał się nie mieć końca. Pra​wie na sa​mym końcu zo​ba​czy​li wresz​cie swój pokój, nu​mer 327. Kar​ta spra​‐ wiała pro​ble​my, w końcu Beng​to​wi udało się otwo​rzyć drzwi. Wszedł do środ​ka i po​sta​wił wa​lizkę na ławce w przedpo​ko​ju. In​grid zo​stała na zewnątrz i wal​czyła ze swoją wa​lizką, która utknęła w drzwiach. – Ojej, jaki mały pokój! – wy​krzyknął zdzi​wio​ny Bengt. – I zda​je się, że nie ma te​le​wi​zo​ra! In​grid za​sta​na​wiała się w du​chu, gdzie się po​dział jej mąż dżen​tel​men, ten, który za​wsze prze​pusz​czał ko​bie​ty przo​dem. Poza tym zi​ry​to​wało ją, że te​le​wi​zor był dla nie​go taki ważny. – Wi​dzisz te łóżka? Są na podłodze! Położymy się, ale jak, do li​cha, mamy wstać? – na​rze​kał da​lej. In​grid szarpnęła wa​lizkę tak moc​no, że udało jej się wciągnąć ją do po​ko​ju.

Następnie po​deszła do Beng​ta i od​sunęła po​kry​ty ma​te​riałem pa​nel. – Proszę, jest te​le​wi​zor – oznaj​miła i po​ka​zała mu czar​ny płaski ekran. – Ze wsta​wa​niem będzie​my so​bie po​ma​gać, bo dziel​na z nas para. A te​raz, za​miast ma​‐ ru​dzić, chodźmy na ba​sen. W końcu to tam będzie​my spędzać większość cza​su. Bengt wy​mru​czał coś, cze​go nie dało się zro​zu​mieć, ale nie miał więcej uwag. Na podwójnym łóżku leżały ciem​ne ki​mo​na z japoński​mi zna​ka​mi. Prze​bra​li się w ci​szy, po czym wy​szli na ko​ry​tarz, kie​rując się w stronę ba​se​nu, który znaj​do​‐ wał się dwa piętra niżej. Trochę trud​no było im się zo​rien​to​wać, którędy mają iść, ale zdążyli na lek​cje my​cia się na sposób japoński. Kąpie​lo​wa, która sto​sow​nie do miej​sca była Ja​ponką, po​wi​tała ich i dała znak, żeby usie​dli na okrągłych po​dusz​‐ kach ra​zem z kil​kor​giem in​nych gości w po​dob​nych stro​jach. Należało napełnić wia​der​ko wodą, za​nu​rzyć w nim mały ręcznik, a następnie drob​ny​mi ru​cha​mi prze​su​wać go po cie​le w kie​run​ku ser​ca. Po​tem trze​ba było na​bie​rać wia​der​kiem wodę i wy​le​wać ją so​bie na głowę tak, by spływała po całym cie​le. In​grid zaczęła się za​sta​na​wiać, czy będzie się czuła kom​for​to​wo, siedząc nago na drew​nia​nym stołecz​ku wśród in​nych ko​biet – była w końcu taka sta​ra. Kąpie​lo​wa zakończyła in​struk​taż w tra​dy​cyj​ny sposób: ude​rzyła pałeczką w misę ty​be​tańską. Dźwięk długo wy​brzmie​wał. Po​tem In​grid wstała z wysiłkiem i uzgod​niła z Beng​tem, że za pół go​dzi​ny spo​tkają się przy ba​se​nie. Uśmiech​nięta kąpie​lo​wa nie ru​szała się z miej​sca, więc In​grid wy​ko​rzy​stała okazję, żeby zadać jej py​ta​nie. – Co ozna​czają te japońskie sym​bo​le na ki​mo​nie? – Fuku ozna​cza szczęście, ko​to​bu​ki praw​dziwą radość i długie życie – od​parła. – Jak ład​nie – od​po​wie​działa In​grid, wzięła pod pachę swój rat​ta​no​wy kosz i wyszła. Gdzieś prze​czy​tała hasło: „Wi​ta​my w świe​cie, w którym wszyst​ko to​czy się po​‐ wo​li”, i nie mogła so​bie wy​obra​zić lep​sze​go miej​sca dla eme​ryt​ki. Może w tym oto​cze​niu będzie mogła opo​wie​dzieć Beng​to​wi o złośli​wym gu​zie w swo​im cie​le? Weszła do ci​chej umy​wal​ni, za​sta​na​wiając się, kie​dy po​win​na po​ru​szyć ten te​mat. Nie po ko​la​cji. Może ju​tro przy śnia​da​niu. 6 W ciągu sied​miu lat spędzo​nych na sta​no​wi​sku dy​rek​to​ra ge​ne​ral​ne​go Yasu​ra​gi Nils Wedén nig​dy nie przeżył cze​goś po​dob​ne​go. Su​san​na Tamm z całą pew​nością nie była pierwszą klientką cier​piącą na cu​krzycę albo de​presję. Nie​groźne wy​pad​‐ ki oczy​wiście się zda​rzały, kil​ka osób pośli​zgnęło się na po​sadz​ce, za​nim położono ry​flo​waną drew​nianą podłogę. Siedząc przy biur​ku, Nils pogrążył się w roz​myśla​‐ niach. Wie​dział, że za rządów jego po​przed​ni​ka, w sierp​niu 2001 roku, pew​na ko​‐ bie​ta po wi​zy​cie w Has​se​lud​den za​cho​ro​wała na groźną od​mianę za​pa​le​nia płuc, zwaną cho​robą le​gio​nistów. Żeby odświeżyć so​bie pamięć, sięgnął po se​gre​ga​tor z wy​cin​ka​mi z ga​zet. Szyb​ko zna​lazł ar​ty​kuł, o który mu cho​dziło. W ho​te​lo​wych

prysz​ni​cach wy​kry​to bak​te​rie z ro​dza​ju Le​gio​nel​la. Trze​ba było za​mknąć ośro​dek na dzie​sięć dni, żeby całko​wi​cie oczyścić sys​tem i po​brać ko​lej​ne próbki. Po​szko​‐ do​wa​na ko​bie​ta przeżyła, ale gdy​by nie miała od​po​wied​niej opie​ki me​dycz​nej, mogła umrzeć. Na szczęście nikt poza nią nie za​cho​ro​wał. Długa prze​rwa była ka​‐ ta​stro​fal​na dla fi​nansów obiek​tu i za​owo​co​wała ciągnącym się kon​flik​tem z firmą ubez​pie​cze​niową. Sześć lat temu do​tarły do nie​go alar​mujące in​for​ma​cje o możli​wym ko​lej​nym zakażeniu bak​te​ria​mi Le​gio​nel​la. Był wte​dy do​brze przy​go​to​wa​ny i wie​dział, co ma robić. Te​raz prze​rzu​cił kil​ka stron w se​gre​ga​to​rze. Te ar​ty​kuły w za​sa​dzie znał na pamięć. Dzien​ni​ka​rze osza​le​li, gdy wyszło na jaw, że ru​ty​no​wa kon​tro​la w Yasu​ra​gi wy​ka​zała obec​ność bak​te​rii Le​gio​nel​la w kra​nie w to​a​le​cie jed​nej z re​‐ stau​ra​cji. Po​ru​sze​nie było wyjątko​wo duże, po​nie​waż zda​rzyło się to nie po raz pierw​szy. Bez wa​ha​nia podjął de​cyzję o za​mknięciu obiek​tu do cza​su otrzy​ma​nia wy​ników badań no​wych próbek. Nie wy​ka​zały one jed​nak obec​ności bak​te​rii. Nils spoj​rzał na swo​je zdjęcie w ga​ze​cie z tam​te​go cza​su: już wte​dy miał siwe włosy, lecz jego oczy wyrażały ape​tyt na życie, twarz była nie​co bar​dziej okrągła niż dziś, a do tego opa​lo​na po świętach spędzo​nych w Ma​le​zji z żoną i sy​na​mi. Minęło sześć lat… Czuł się star​szy o do​brych szes​naście i to przede wszyst​kim psy​‐ chicz​nie. W 2006 roku do​sko​na​le po​ra​dził so​bie z dzien​ni​ka​rza​mi, choć był nowy na tym sta​no​wi​sku. Tam​te wy​da​rze​nia dały mu wy​obrażenie o roz​mia​rach bu​rzy me​dial​‐ nej, jaka może się rozpętać, kie​dy dzie​je się coś god​ne​go uwa​gi. Te​le​fon dzwo​ni co chwilę i ko​lej​ny dzien​ni​karz do​ma​ga się od​po​wie​dzi na py​ta​nia, które za​da​wa​li po​przed​nio jego ko​le​dzy… Na samą myśl, że mógłby znów być na to narażony, Nils zadrżał. Całe szczęście, że te​raz kon​tak​ta​mi z prasą zaj​mu​je się Pe​ter Berg. Włożył sta​ry ar​ty​kuł do szu​fla​dy biur​ka, żeby nie przy​po​mi​nał mu o wie​ku, który co​raz częściej daje o so​bie znać. Ty​po​we, że roz​cho​ro​wała się aku​rat kra​jo​‐ wa dra​ma qu​een – Su​san​na Tamm, a nie ktoś nie​zna​ny. To oczy​wiście kom​plet​nie zmie​nia sy​tu​ację. Omiótł spoj​rze​niem ga​bi​net. Był zmęczo​ny i nie​spo​koj​ny, wy​da​rze​nia tego dnia nad​wyrężyły jego siły. Już daw​no po​wi​nien iść do domu, ze​gar wska​zy​wał dzie​‐ wiątą z mi​nu​ta​mi. Po​nie​waż nie miał do kogo wra​cać, nie ru​szał się z miej​sca. Wszyst​ko było lep​sze od pu​ste​go domu, który przy​po​mi​nał mu o sa​mot​ności. Żeby zabić czas, zaj​rzał na kil​ka stron z wia​do​mościa​mi. Za​uważył, że na​zwi​sko Su​san​‐ ny Tamm po​ja​wia się nie​mal wszędzie. Lu​bia​na ak​tor​ka ponoć nadal żyła, ale leżała w śpiączce. Był prze​ko​na​ny, że ju​tro w każdej ga​ze​cie po​ja​wią się spe​ku​la​‐ cje na te​mat tego, co się wy​da​rzyło. Przy​kry był je​dy​nie fakt, że w tym kon​tekście dzien​ni​ka​rze wspomną o Has​se​lud​den. I tak ho​tel miał mniej gości niż kie​dy​kol​‐ wiek, choć luty był uważany za szczyt se​zo​nu. Pew​na duża fir​ma właśnie odwołała umówioną kon​fe​rencję i pew​nie nie mi​nie wie​le go​dzin, za​nim jakiś cie​‐ kaw​ski dzien​ni​karz połączy te dwa fak​ty. Ocza​mi wy​obraźni wi​dział nagłówek: „Goście uni​kają luk​su​so​we​go spa, w którym wy​da​rzył się wy​pa​dek”. Na​gle bu​tel​‐ ka ko​nia​ku w szu​fla​dzie biur​ka zaczęła się wy​da​wać nie​zwy​kle kusząca. Za​nim

zakończył pracę, rzu​cił okiem na e-ma​ile. Nic no​we​go ani od Evy, ani od chłopców. To przesądziło sprawę. Nils wy​sunął szu​fladę i wypił kil​ka łyków pro​sto z bu​tel​‐ ki. Wie​dział, że ze względu na per​so​nel po​wi​nien trzy​mać fa​son, ale było już po go​dzi​nach. Pra​cow​ni​cy po​trze​bo​wa​li każdego możli​we​go wspar​cia i mo​ty​wa​cji zwłasz​cza te​raz, bo branża ra​dziła so​bie nie naj​le​piej. I do​staną to wszyst​ko, ale ju​tro. On do ju​tra wy​trzeźwie​je. Ko​niak palił go w gardło. Wziął jesz​cze je​den łyk i pomyślał o Evie. W tej chwi​li zro​biłby wszyst​ko, żeby jesz​cze raz ją przy​tu​lić, choćby tyl​ko na se​kundę. Mimo po​dej​mo​wa​nych wysiłków nie po​tra​fił pojąć, dla​‐ cze​go po​zwo​lił jej odejść. Prze​cież była dla nie​go wszyst​kim. Jego zde​ner​wo​wa​nie wzrosło pod wpływem myśli, że wy​rzekł się ro​dzi​ny ze względu na pracę. Uzna​wał za oczy​wi​ste, że do​bre sta​no​wi​sko i wy​so​kie do​cho​dy to coś, o co war​to wal​czyć. Wyniósł z domu tra​dy​cyj​ny ob​raz ro​dzi​ny, w którym mężczy​zna jest żywi​cie​lem, a ko​bie​ta zaj​mu​je się do​mem. Nie wi​dział w tym nic dziw​ne​go. Wie​le lat zajęło mu zro​zu​mie​nie, że ma to swo​je złe stro​ny. Póki dzie​ci były małe, prze​ko​ny​wał sam sie​bie, że to on jest w domu bo​ha​te​rem, po​nie​waż przy​no​si pie​niądze na je​dze​nie, czynsz i wy​jaz​dy. To jego zasługa, że chłopcy mie​‐ li porządne kom​bi​ne​zo​ny, nowe ro​we​ry i że mo​gli pójść do szkoły ho​ke​jo​wej. Te​‐ raz, kie​dy na wszyst​ko było za późno, zro​zu​miał, do cze​go do​pro​wa​dził taki po​‐ dział obo​wiązków. Eva le​piej na tym wyszła. Czym bo​wiem były pie​niądze w porówna​niu z miłością i za​ufa​niem synów? Ko​niak od razu ude​rzył mu do głowy. Nils kon​ty​nuo​wał roz​myśla​nia o swo​jej porażce. Za​sta​na​wiał się, czy ich małżeństwo dałoby się ura​to​wać, gdy​by Eva mogła zda​wać na me​dy​cynę, tak jak chciała. Co by się stało, gdy​by nie zbył śmie​‐ chem jej chęci stu​dio​wa​nia tyl​ko dla​te​go, że sam chciał robić ka​rierę? Nic dziw​ne​‐ go, że zro​biła się zgorzk​niała. Wypił jesz​cze łyk i po​czuł wstyd. Eva tęskniła za tym, aby być wi​dzianą i do​ce​nianą. Nie dał jej tego i te​raz czuł się bez​war​tościo​‐ wy. Przez lata opar​cie miała tyl​ko w sy​nach. Po roz​wo​dzie chcie​li miesz​kać u niej, bo z nią czu​li się bez​piecz​nie. Żadne pie​niądze świa​ta nie byłyby w sta​nie tego zmie​nić. Nils stanął na chwiej​nych no​gach. Zdał so​bie sprawę, że nie jest w sta​nie usiąść za kie​row​nicą i po​je​chać do domu. Opadł z po​wro​tem na biu​ro​we krzesło i wszedł na stronę z sys​te​mem re​zer​wa​cji. Naj​bar​dziej ele​ganc​ki apar​ta​ment, Ry​okan Ha​‐ na​re, był wol​ny. Ha​na​re, czy​li od​osob​nie​nie, tego wie​czo​ru było tym, cze​go szu​‐ kał, po​nie​waż chciał być sam. Za​re​zer​wo​wał pokój pod przy​bra​nym na​zwi​skiem, żeby nie dawać pra​cow​ni​kom po​wo​du do plo​tek. Po ciężkim dniu po​trze​bo​wał spo​ko​ju du​cha. Nie miał ocho​ty uspra​wie​dli​wiać się przed ni​kim z tej eks​tra​wa​‐ gan​cji. Na szczęście dys​po​no​wał kartą uni​wer​salną, pa​sującą do wszyst​kich drzwi, i nie mu​siał pro​sić o po​moc ni​ko​go z noc​ne​go per​so​ne​lu. Za​nim wstał, wlał resztkę ko​nia​ku do pier​siówki i scho​wał ją do kie​sze​ni. Za​my​kając drzwi ga​bi​ne​tu, zo​ba​czył parę sta​ruszków, którzy wy​szli z baru i z wysiłkiem scho​dzi​li po scho​dach. Z tyłu wy​da​wa​li się bar​dzo do sie​bie po​dob​ni, obo​je mie​li siwe, krótko ostrzyżone włosy. Ko​bie​ta trzy​mała się za nogę, mężczy​‐