Dla Petera Strausa, mego cudownego agenta,
który posiada magiczne moce.
POLICYJNY MATERIAŁ DOWODOWY 1431 B/SK
–TRANSKRYPCJA ODRĘCZNEGO LISTU
KERRY JOSE DO FRANCINE BREARY,
DATOWANEGO NA 14 GRUDNIA 2010
Czemu wciąż tu jesteś, Francine?
Zawsze wierzyłam, że ludzie są w stanie przyspieszyć swoją śmierć. Skoro
nasz umysł może obudzić nas dokładnie na minutę przed włączeniem się budzika,
to musi też umieć zatrzymać na zawsze oddech. Zastanów się nad tym: mózg
i oddech są powiązane ze sobą silniej niż mózg i nocny stolik. Umysł nakazujący
sercu, aby stanęło – i nieprzyjmujący odmowy – czyż mogłoby mieć jakąkolwiek
szansę? Tak przynajmniej zawsze sądziłam.
Nie mogę uwierzyć, że wciąż chcesz tu być. A jeżeli nawet, to już raczej
niedługo. Ktoś cię zabije. I to wkrótce. Każdego dnia zmieniam zdanie, kto będzie
tym kimś. Nie odczuwam potrzeby, aby ich powstrzymać, chcę cię jedynie o tym
poinformować. Dając ci szansę, byś usunęła się w cień, odeszła tam, gdzie nikt nie
zdoła cię dosięgnąć, zachowuję się uczciwie wobec wszystkich.
Powiem to wprost: staram się nakłonić cię do samobójstwa, ponieważ boję się,
że odzyskasz zdrowie. Jak niemożliwe może wydawać się możliwe? To chyba
oznacza, że wciąż się ciebie boję.
Ale nie Tim. Wiesz, o co mnie kiedyś spytał, wiele lat temu? On i ja byliśmy
w twojej kuchni, w Heron Close. Te białe pierścienie do serwetek, które zawsze
kojarzyły mi się z kołnierzami ortopedycznymi, leżały na stole. Wyciągnęłaś je
z szuflady, wraz z brązowymi serwetkami z kaczuszkami na obrzeżach,
i ostentacyjnie, z impetem rzuciłaś na stół, bez słowa. Tim miał zrobić resztę,
nieważne czy był przekonany, że należy powsadzać je do pierścieni, z których
przecież i tak zostaną za kwadrans wyjęte. Dan poszedł po chińczyka na wynos,
a ty pomaszerowałaś na sam koniec ogrodu, aby się dąsać. Tim zamówił coś
zdrowego i z kiełkami, czego, wiedzieliśmy, nie znosił, a ty oskarżyłaś go, że
zamówił to z niewłaściwego powodu: aby ci sprawić przyjemność. Pamiętam, że
mrugałam powiekami, by powstrzymać łzy, gdy nakrywałam do stołu, po tym jak
niezdarnie wzięłam od niego sztućce. Nie było nic, co mogłabym zrobić, aby
uratować go przed tobą, mogłam jednak oszczędzić mu wysiłku rozkładania
widelców i noży i byłam zdeterminowana to zrobić. W owym czasie Tim pozwalał,
byśmy go wyręczali jedynie w drobnych rzeczach, więc pomagaliśmy mu, ja i Dan,
tak jak mogliśmy, wkładając w te czynności tyle wysiłku i troski, ile tylko się dało.
Ale mimo wszystko nie potrafiłam tknąć tych cholernych serwetek.
Kiedy upewniłam się, że się nie rozpłaczę, odwróciłam się i ujrzałam znajomy
wyraz na twarzy Tima, ten mówiący: Jest coś, o czym chciałbym, abyście
wiedzieli, ale nie jestem gotowy wam o tym powiedzieć, więc zamiast tego tylko
namieszam wam w głowie. Nie byłabyś w stanie wyobrazić sobie tego wyrazu
twarzy, trzeba go było zobaczyć, a jestem pewna, że ty nigdy tego nie widziałaś.
Tim zaprzestał prób nawiązania z tobą kontaktu w tydzień po waszym ślubie. Co?
– zapytałam go. Zastanawiam się nad tobą, Kerry – powiedział. Chciał, abym
usłyszała nutę podejrzliwości w jego głosie. Wiedziałam, że o nic mnie nie
podejrzewał, i domyślałam się, że próbował znaleźć jakiś zakamuflowany sposób,
aby pogadać o sobie, tak jak to często robił. Spytałam, nad czym się zastanawiał,
a on odparł głośno, jakby mówił ze sceny do całej widowni: Wyobrażam sobie, że
Francine nie żyje. Sześć słów, które przepełniły moje serce bolesną tęsknotą. Tak,
bardzo chciałabym, żeby już cię nie było, Francine, ale zostaliśmy uwięzieni wraz
z tobą. Przed twoim udarem sądziłam, że dożyjesz co najmniej stu dwudziestu lat.
Czy wciąż byś się jej bała? – zapytał Tim, i każdy kto by to usłyszał, a kto nie
znałby go dobrze, pomyślałby, że się ze mną przekomarza i mówi żartobliwie.
Myślę, że tak. Nawet gdybyś wiedziała, że ona nie żyje i nigdy już nie wróci.
Mówisz, jakby istniała jakaś alternatywa – odparłam. Jakby mogła umrzeć i wrócić.
Czy wciąż słyszałabyś jej głos w swojej głowie, i te wszystkie rzeczy, które
mówiła za życia? Czy byłabyś bardziej wolna, niż jesteś teraz? Bardziej uwolniona
od niej? Gdybyś nie mogła jej widzieć, czy wyobrażałabyś sobie, że ona musi być
gdzieś indziej i obserwuje cię?
Tim, nie pleć bzdur – powiedziałam. Jesteś najmniej przesądną i zabobonną
osobą, jaką znam. Ale rozmawiamy teraz o tobie – odrzekł tonem uładzonej
niewinności, ponownie zwracając uwagę na swoją grę. Nie. Nie bałabym się
kogoś, kto nie żyje. Gdybyś tak samo bała się jej martwej, zabicie jej nic by ci nie
dało – ciągnął Tim, jakbym w ogóle się nie odezwała. Może z wyjątkiem wyroku
więzienia. Wyjął z kredensu cztery kieliszki do wina z masywnymi zielonymi,
nieprzezroczystymi nóżkami. Nie znosiłam ich, bo zawsze miało się wrażenie,
jakby na dnie kieliszka był osad.
Nigdy nie rozumiałam, dlaczego ktoś uważa za ciekawe rozważanie różnic
pomiędzy mordercami a resztą z nas. Tim wyjął butelkę białego wina z lodówki.
Kogo obchodzi, co sprawia, że jakaś osoba chce i jest w stanie zabić, a inna nie?
Odpowiedź jest oczywista: poziom cierpienia i to, gdzie znajdujesz się na skali
spektrum odwagi i tchórzostwa. Nie chodzi o nic więcej. Jedyną różnicą wartą
rozpatrzenia jest to, co odróżnia tych spośród nas, których obecność, jakkolwiek
przygaszona i chaotyczna, nie unicestwia ducha w innych, od tych, o których nie
da się tego powiedzieć, bez względu na to, jak bardzo chcielibyśmy być mili
i życzliwi. Każda ofiara morderstwa to ktoś, kto zainspirował co najmniej jedną
osobę do tego, by zechciała go zgładzić. A my powinniśmy im współczuć, kiedy
spotka ich nędzny koniec. Parsknął pod nosem.
Zaśmiałam się, słysząc jego oburzenie, ale zaraz zrobiło mi się głupio, że tak
zareagowałam. Tim najbardziej podnosi mnie na duchu, kiedy sam nie widzi
pocieszenia dla siebie; mam poczuć się lepiej i wyobrażać sobie, że on też podąża
tą samą trajektorią emocjonalną.
Chcesz powiedzieć, że wszystkie ofiary morderstw prosiły się o to? Celowo
zareagowałam na jego prowokację. Jeżeli chce o czymś podyskutować, choćby
temat był skrajnie absurdalny, tak jak ten, dyskutuję z nim, aż uzna, że ma już
dość. Dan także. To jedna z wielu milionów dziwnych postaci, jakie może
przyjmować miłość. Wątpię, abyś to zrozumiała.
Zakładasz, aczkolwiek błędnie, że ofiarą morderstwa jest zawsze osoba, która
została zabita, a nie zabójca. – Tim nalał sobie kieliszek wina. Mnie nie
poczęstował. Sprawienie komuś tylu przykrości, że ten ktoś jest skłonny
zaryzykować wolność i poświęcić tę pozostałą resztkę człowieczeństwa, by
usunąć cię z tego świata, powinno być uważane za znacznie poważniejszą
zbrodnię niż sięgnięcie po pistolet czy coś ciężkiego w celu pozbawienia kogoś
życia; trzeba wziąć pod uwagę wszystkie inne kwestie.
Mówiąc o przykrości, miał na myśli ból. Jesteś uprzedzony – powiedziałam.
Wiedziałam, że Dan może lada chwila wrócić z jedzeniem, i chciałam powiedzieć
coś bardziej bezpośredniego i otwartego niż zazwyczaj. Uznałam, że zaczynając
tę niezwykłą rozmowę, Tim udzielił mi swego cichego przyzwolenia. Skoro
uważasz, że Francine druzgocze ducha ludziom, jeżeli uważasz ją za osobę tak
destruktywną, a jedynym powodem, dla którego jej nie zabiłeś, jest to, że bardziej
obawiałbyś się jej martwej niż żyjącej... – ciągnęłam.
Nie wiem, skąd ci to wszystko przyszło do głowy. – Tim uśmiechnął się. Znowu
musiałaś się przesłyszeć. Oboje zrozumieliśmy dlaczego: odebrałam jego przekaz
i już tego nie zapomnę. Wiedział, że ten sekret pozostanie tylko między nami.
Potrzebowałam lat, aby pojąć, że Tim nigdy nie dąży do zmiany, jedyne, czego
pragnie, to podzielić się ważną informacją z kimś, komu może zaufać.
Możesz od niej odejść, to prostsze, niż myślisz – powiedziałam, łaknąc zmian,
tych ogromnych, nieodwracalnych, i to dla nas obojga. Nie musi dojść do
konfrontacji. Nie musisz mówić jej, że odchodzisz, ani kontaktować się z nią już po
odejściu. Dan i ja moglibyśmy ci pomóc. Niech Francine zatrzyma ten dom. A ty
przeprowadź się i zamieszkaj z nami.
Nie możesz pomóc – powiedział stanowczo Tim. Zamilkł na dostatecznie długą
chwilę, abym mogła zrozumieć – nieważne, mylnie czy nie, choć zapewne
próbowałby się ze mną spierać, gdybym zaoponowała, po czym dodał: Bo ja nie
potrzebuję pomocy. U mnie wszystko gra.
Podsłuchałam, jak wczoraj mówił do ciebie, Francine. Nie dobierał słów, nie
ważył ich, jakby planował rozmowę na kilka zdań do przodu. Po prostu mówił, snuł
kolejną historię o Gaby. Oczywiście w tej historii było też lotnisko. Kiedy akurat nie
znajduje się na pokładzie samolotu, wydaje się, że Gaby mieszka na lotniskach.
Nie wiem, jak ona może to znosić, ja chybabym oszalała. Ta konkretna historia
dotyczyła urządzenia do prześwietlania bagaży podręcznych i rzeczy osobistych
w Madrid-Barajas, które pożarło jej jeden but, a Tim miał niezłą frajdę, kiedy ją
relacjonował. Sprawiał wrażenie, jakby mówił to, co mu przychodziło na myśl, bez
konieczności cenzurowania słów. Żadnych sztuczności, zero elementów gry
aktorskiej. To było całkiem nie w jego stylu. Gdy tak się temu przysłuchiwałam,
uświadomiłam sobie, że wszelkie lęki i obawy, jakie go kiedyś trawiły, dawno już
minęły. Nie mogę tylko odgadnąć jednego: czy to oznacza, że najprawdopodobniej
zamierza cię zabić, czy że chce, abyś żyła wiecznie?
1
Czwartek 10 marca 2011
Młoda kobieta tuż obok jest bardziej zdenerwowana ode mnie. Nie tylko
ode mnie, jest zdenerwowana bardziej niż wszyscy inni na lotnisku razem
wzięci, i chce, abyśmy o tym wiedzieli. Z tyłu za mną ludzie burczą pod
nosem: O, nie – ale nikt inny prócz tej kobiety nie pochlipuje ani nie dygocze
z wściekłości. Potrafi równocześnie wygłaszać tyradę pod adresem
przedstawiciela Fly4You i szlochać jak bóbr. Jestem pod wrażeniem, że nie
musi przerywać swojej diatryby choćby po to, by przełknąć ślinę, tak jak to
zwykle robią popłakujące osoby. Poza tym, w przeciwieństwie do zwykłych
ludzi, zdaje się nie znać różnicy pomiędzy opóźnieniem w podróży
a rozdzierającym smutkiem.
Nie jest mi jej żal. Mogłoby być, gdyby jej reakcja była mniej
ekstremalna. Najbardziej jest mi szkoda ludzi, którzy upierają się, że
wszystko z nimi w porządku, nawet gdy ich organy są pochłaniane
w zastraszającym tempie przez pożerającego tkanki mikroba. To
prawdopodobnie nie świadczy o mnie najlepiej.
Ja nie jestem ani trochę zdenerwowana. Jeżeli nie dotrę do domu dziś, to
jutro. Dla mnie to i tak będzie w sam raz.
– Odpowiedz na moje pytanie! – krzyczy dziewczyna do nieszczęsnego,
łagodnego Niemca, który miał pecha, że postawiono go przy bramce do
wejścia na pokład oznaczonej symbolem B56. – Gdzie jest teraz samolot?
Czy wciąż tu jest? Czy jest tam, na drugim końcu? – Wskazuje na znajdujący
się za nim rękaw, ten sam, którym jeszcze pięć minut temu mieliśmy nadzieję
wejść na pokład samolotu. – Jest tam, prawda? – dopytuje się. Jej twarz jest
gładka, nieskazitelna i dziwnie pusta, jak buzia wrednej, szmacianej lalki.
Wygląda na jakieś osiemnaście lat, a może nawet mniej. – Posłuchaj, koleś,
nas są setki, a ty tylko jeden. Moglibyśmy odepchnąć cię na bok i wedrzeć
się na pokład tego samolotu, tłum rozwścieczonych Angoli, i odmówić
opuszczenia maszyny, dopóki ktoś nie odwiezie nas do domu! Na twoim
miejscu nie chciałabym zadrzeć z tłumem rozwścieczonych Angoli! – Ściąga
czarną, skórzaną kurtkę, jakby szykowała się do walki. Na prawym ramieniu
ma wytatuowane granatowym atramentem, wielkimi, drukowanymi literami
słowo: OJCIEC. Ubrana jest w obcisłe czarne dżinsy, wąski obły pasek, a na
ramionach widać jej ramiączka białego biustonosza, cienkiej, różowej
bluzeczki i czerwonego topu bez rękawów.
– Samolot jest przekierowywany do Kolonii – wyjaśnia jej cierpliwie
Niemiec z Fly4You, już po raz trzeci. Na brązowym mundurze nosi plakietkę
z nazwiskiem: Bodo Neudorf. Trudno by mi było zwracać się w ostrych
słowach do kogoś, kto ma na imię Bodo, choć nie oczekuję, aby inni
podzielali moje skrupuły w tej kwestii. – Warunki pogodowe są zbyt
niebezpieczne – mówi. – Nic na to nie poradzę. Przykro mi. – Próbuje
odwoływać się do jej rozsądku. Na jego miejscu pewnie próbowałabym tej
samej taktyki – nie dlatego, że poskutkuje, tylko dlatego, że posiadając
w sobie pewną dozę racjonalności i czyniąc z niej regularnie użytek, stajesz
się niejako jej orędownikiem i masz w zwyczaju przeceniać jej potencjalną
użyteczność, nawet gdy przyjdzie ci użerać się z kobietą, która uważa za
bardziej stosowne oskarżanie niewinnych osób o ukrywanie przed nią
samolotu.
– Wciąż powtarzasz, że jest przekierowywany! To oznacza, że nigdzie go
jeszcze nie odesłaliście, tak? – Wyciera mokre policzki tak brutalnie, jakby
chciała zdzielić się po twarzy, a potem energicznie odwraca się, aby
przemówić do stojącego za nią tłumu: – On wcale nie odesłał tej maszyny. –
Mówi, a wibracja jej przepełnionego oburzeniem głosu tłumi hałas przy
bramce do wejścia na pokład o numerze B56, w tym także rozlegający się
niemal bez przerwy elektroniczny sygnał poprzedzający komunikat
o otwarciu bramek dla pasażerów innych lotów, tych, którym bardziej niż
nam dopisało szczęście. – Jak mógł go odesłać? Jeszcze pięć minut temu
wszyscy siedzieliśmy tutaj i szykowaliśmy się do wejścia na pokład. Nie
może nigdzie odesłać samolotu w ciągu pięciu minut! Mówię, nie pozwólmy
go odesłać! My tu jesteśmy i samolot też musi tu być, a wszyscy chcemy
przecież wrócić do domu. Nie dbamy o cholerną pogodę. Mamy ją gdzieś!
Kto jest za takim rozwiązaniem?
Chciałabym się odwrócić i sprawdzić, czy tak jak ja wszyscy uznali jej
solowy występ za żenujący i żałosny, ale nie chcę, by reszta naszych
niedoszłych pasażerów pomyślała, że ja i ona jesteśmy razem, tylko dlatego,
że stoimy obok siebie. Lepiej dać jasno do zrozumienia, że ona nie ma ze
mną nic wspólnego. Uśmiecham się zachęcająco do Boda Neudorfa.
Odpowiada powściągliwym uśmiechem, jakby chciał powiedzieć: Doceniam
ten gest wsparcia, ale nie sądzi pani chyba, że mogłaby zrobić cokolwiek, co
byłoby w stanie zrekompensować obecność tego monstrum obok pani.
Na szczęście Bodo nie wydaje się zbytnio przejęty jej groźbami. Zapewne
zauważył, że wiele z osób, które zarezerwowały bilety na lot 1221, to
zachowujące się wyjątkowo grzecznie członkinie chóru kościelnego w wieku
od mniej więcej ośmiu do dwunastu lat, wciąż jeszcze ubrane w skromne
habity po koncercie w Dortmundzie, w którym dziś brały udział. Wiem
o tym, bo kierownik chóru wraz z piątką czy szóstką rodziców – opiekunów
grupy, czekając na wejście na pokład, wspominali z dumą, jak pięknie
dziewczęta zaśpiewały pieśń Anieli archanieli, czy jakoś tak. Nie sprawiali
wrażenia osób, które mogłyby zechcieć stratować niewinnego
przedstawiciela linii lotniczych w szaleńczej gonitwie przez rękaw do
czekającego samolotu albo narażać utalentowane latorośle na potencjalnie
groźne w skutkach warunki pogodowe, tylko po to, aby wrócić na czas do
domu.
Bodo sięga po małe, czarne urządzenie przymocowane czarnym,
skręconym przewodem do kontuaru przy stanowisku odlotów i mówi do
niego, naciskając uprzednio guzik, co wywołuje charakterystyczny dźwięk,
poprzedzający wszystkie podawane na lotnisku komunikaty.
– Informacja dla wszystkich pasażerów lotu jeden dwa dwa jeden do
Combingham w Anglii. Lot linii Fly4You jeden dwa dwa jeden do
Combingham. Uprzejmie państwa informujemy, że wasz samolot został
przekierowany na lotnisko w Kolonii i że właśnie stamtąd odbędzie się
państwa odlot. Proszę o udanie się do punktu odbioru bagażu w celu
odebrania waszych walizek i toreb podróżnych, a następnie opuszczenie
budynku i przejście przed terminal odlotów. Oczekujemy właśnie na przyjazd
autokarów, które dowiozą państwa na lotnisko w Kolonii. Prosimy o jak
najszybsze udanie się do punktu zbiórki przed halą odlotów.
Po mojej prawej szykownie ubrana kobieta z farbowanymi na rudo
włosami i amerykańskim akcentem stwierdza:
– Nie ma się co spieszyć, ludziska. To hipotetyczne autokary: jak
przyjadą, to będą.
– Jak długo jedzie się stąd do Kolonii? – pyta jakiś mężczyzna.
– Nie znam szczegółów dotyczących czasu dojazdu autokarów na miejsce
– odpowiada Bodo Neudorf. Jego głos niknie wśród coraz większego gwaru.
Cieszę się, że omija mnie wizyta w punkcie odbioru bagażu. Na samą
myśl, że miałabym tłoczyć się tam ze wszystkimi i czekać w zakręconej
kolejce po odbiór walizki lub torby podróżnej, co na moje oko musiałoby
potrwać dobrą godzinę, czuję się zmęczona. Jest dwudziesta, miałam
wylądować w Combingham o dwudziestej trzydzieści czasu brytyjskiego
i wrócić do domu na gorącą kąpiel w pianie i z kieliszkiem schłodzonego
muscatela. Obudziłam się dziś rano o piątej, aby złapać lot o siódmej
z Combingham do Düsseldorfu. Nie jestem rannym ptaszkiem, i nie znoszę
dni, kiedy muszę wstawać przed siódmą rano, a ten dzień trwał już
zdecydowanie za długo.
– Och, to jakiś pieprzony żart! – woła szurnięta szmaciana lala. – Ktoś
robi sobie z nas jaja! – Jeżeli Bodo sądził, że wzmacniając swój głos
i emitując go przez głośniki, zdoła zmusić swoją nemezis do milczącego
posłuszeństwa, to się pomylił. – Nie będę odbierać żadnych walizek!
Chudy, łysy mężczyzna w szarym garniturze robi krok do przodu i mówi:
– Wobec tego najprawdopodobniej wróci pani do domu bez walizki.
I wszystkiego, co się w niej znajduje. – W głębi duszy uśmiecham się
promiennie; lot 1221 ma swego pierwszego, cichego bohatera. Ten
mężczyzna ma wciśniętą pod pachę gazetę. Chwyta za jeden koniec,
spodziewając się odwetu.
– Nie wtrącaj się pan! – krzyczy mu prosto w twarz szmaciana lalka. –
Popatrz tylko na siebie: uważasz się za lepszego ode mnie! Nawet nie mam
walizki, to wszystko, co o mnie wiesz! – Ponownie przenosi swoją uwagę na
Boda: – To jak, zamierzacie wyładować teraz wszystkie bagaże z samolotu?
Gdzie w tym sens? Wytłumacz mi, gdzie w tym sens! To po prostu...
przepraszam za słownictwo, ale to jest, kurwa, jakaś popieprzona głupota!
– A może – odzywam się nagle, zwracając się do niej, bo nie mogę
pozwolić, aby łysy bohater został sam na placu boju, gdyż najwyraźniej nikt
nie spieszy mu z pomocą – to ty jesteś głupia. Skoro nie zdałaś walizki na
bagaż, to oczywiste, że nie musisz niczego odbierać. Bo niby jak? – Ona
patrzy na mnie. Łzy wciąż spływają jej po twarzy. – Poza tym gdyby samolot
był teraz tutaj i moglibyśmy bezpiecznie polecieć na lotnisko w Kolonii,
moglibyśmy dotrzeć tam na pokładzie tego samolotu, zgadza się? – mówię. –
Albo nawet polecieć do domu, na co wszyscy tutaj z niecierpliwością
czekamy. – Cholera. Po co otworzyłam usta? To nie jest moje zadanie ani
nawet Boda Neudorfa, aby zrewidować jej mylne rozumowanie. Łysy
mężczyzna już się oddalił ze swoją gazetą, pozostawiając mnie samą.
Niewdzięczny drań. – Z uwagi na warunki pogodowe nasz samolot nie może
polecieć do Düsseldorfu. – Kontynuuję moją misję polegającą na szerzeniu
pokoju i zrozumienia. – Nigdy go tu nie było i teraz też go nie ma, a twoja
walizka, jeżeli ją masz, w ogóle nie znalazła się na jego pokładzie, a co za
tym idzie, nie trzeba było jej stamtąd wyładowywać. Samolot jest gdzieś
w powietrzu. – Wskazuję ręką w górę. – Kierował się do Düsseldorfu, a teraz
zmienił kurs i leci do Kolonii.
– Nie-e – zaprzecza niepewnie, obrzucając mnie wzrokiem od stóp do
głów, z wyraźną odrazą i szokiem, jakby była przerażona, że w ogóle musi
się do mnie odezwać. – To nie jest w porządku. Przecież wszyscy tam
siedzieliśmy. – Macha ręką w stronę pomarańczowych plastikowych
krzesełek z wytłoczek na rzędach czarnych, metalowych wsporników. –
Przecież powiedziano, że podkołowuje do bramki. A mówią tak tylko wtedy,
kiedy samolot jest gotowy do zabrania pasażerów.
– Zazwyczaj tak właśnie jest, ale nie dziś – mówię z przekonaniem
w głosie. Nieomal widzę kółka obracające się za jej gałkami ocznymi, gdy jej
mentalna maszyneria próbuje powiązać jedną myśl z drugą. – Kiedy
powiedzieli nam, żebyśmy podeszli do bramki, wciąż mieli nadzieję, że
samolot poleci do Düsseldorfu. Wkrótce po tym, jak zebrano nas tutaj,
okazało się jednak, że to nie będzie możliwe. – Spoglądam na Boda
Neudorfa, który kiwa potakująco głową i lekko wzrusza ramionami. Czy
przerzuca to na mnie? To szaleństwo. Powinien wiedzieć więcej
o utajnionych procedurach linii Fly4You niż ja!
Zagniewana Szlochająca Dziewczyna odwraca wzrok i kręci głową,
słyszę jej bezgłośny szept: Możesz w to wierzyć, jeżeli chcesz. Bodo
rozmawia z kimś po niemiecku przez krótkofalówkę. Chórzystki nieopodal
zaczynają dopytywać się, czy wrócą dzisiaj do domu. Rodzice odpowiadają,
że nie wiadomo. Trzej mężczyźni w piłkarskich koszulkach zastanawiają się,
ile piwa zdołają wypić od teraz do ewentualnego odlotu, spekulując, czy linia
lotnicza Fly4You pokryje rachunki za alkohol.
Zmartwiona siwowłosa kobieta około pięćdzięciu paru lub nawet
sześćdziesięciu paru lat mówi mężowi, że zostało jej tylko dziesięć euro.
– Co? Jak to? – pyta tamten ze zniecierpliwieniem. – To za mało. – Cóż,
nie myślałam, że będziemy jeszcze potrzebować pieniędzy.
– Kręci się wokół niego, przyjmując na siebie odpowiedzialność i licząc
na łagodne potraktowanie.
– Nie myślałaś? – odpowiada gniewnie. – A co z sytuacjami awaryjnymi?
Wykorzystałam już cały swój potencjał interwencyjny, w przeciwnym
razie mogłabym zapytać go, czy słyszał kiedykolwiek o bankomatach i co by
zrobił, gdyby jego żona zginęła nagle w wyniku spontanicznego
samospalenia, a wraz z nią poszłaby z dymem cała ich gotówka, którą miała
w torebce. Co powiesz na taką sytuację awaryjną, cuchnąca mordo? Czy
twoja żona ma w rzeczywistości trzydzieści pięć lat, ale wygląda na
sześćdziesiąt, bo zmarnowała przy tobie najlepsze lata swego życia?
Nic tak nie zabija w nas wiary w ludzkość jak właśnie lotnisko. Oddalam
się od tłumu, mijam ciąg nieobsługiwanych przez nikogo bramek, nie idę
w żadnym konkretnym kierunku. Mam po dziurki w nosie pozostałych
pasażerów, wszystkich co do jednego, nawet tych, których twarzy nie
zdążyłam zapamiętać. Tak, mam dość nawet tych milutkich chórzystek. Nie
pragnę ponownie ich ujrzeć, w bezradnym, pełnym nadziei tłumie, jaki
zbierze się przed halą odlotów, gdzie będziemy stać godzinami na deszczu
i wśród porywistego wiatru, ani w autokarze, czy przysypiających przy
stolikach w barze na lotnisku w Kolonii.
Z drugiej strony, to tylko opóźniony samolot. Nie ma o co kruszyć kopii.
Często zdarza mi się latać. Takie sytuacje bywają nagminnie. Słyszałam
słowa „uprzejmie przepraszamy...” równie często, jak oglądałam brudne,
szare, przemysłowe linoleum w halach na lotnisku Combingham,
z cętkowanymi niebieskimi obwódkami przy każdej bocznej krawędzi, dla
kontrastu.
Stałam pod ekranami informacyjnymi i patrzyłam, jak drobne opóźnienia
przeradzają się w odwołane loty tak samo często, jak widziałam drobne
równoległe linie układające się w nierozdzielone niczym kwadraty, które
z kolei tworzą wzory na milionach srebrnych stopni prowadzących do
i z samolotu; raz śniło mi się, że ściany i sufit mojej sypialni były pokryte
aluminiowymi płytami przypominającymi fakturę schodków, po których
wsiada się do samolotu.
Najgorsze, jeśli chodzi o opóźnienia, jest zawsze to, że muszę zadzwonić
do Seana, aby powiedzieć mu, że znowu nie wrócę o tej porze, o której
mówiłam, że będę. Tego telefonu nie chcę wykonać. Choć... w tej sytuacji
może nie będzie tak źle. Może uda mi się sprawić, aby nie było tak źle.
Uśmiecham się do siebie, gdy w mojej głowie zaczyna świtać pewien
pomysł. Sięgam do torebki, nie patrząc, wciąż idąc, i zamykam dłoń wokół
kanciastego, zafoliowanego pudełeczka: testu ciążowego, który nosiłam ze
sobą przez ostatnie dziesięć dni i nie znalazłam odpowiedniego momentu,
aby go zrobić.
Często zastanawiam się nad moją tendencją do prokrastynacji, choć
ewidentnie odkładam na później zmierzenie się z problemem. Nigdy tak nie
było, gdy chodzi o coś, co ma związek z moją pracą, i nadal tak nie jest, ale
gdy w grę wchodzi coś ważnego i osobistego, robię co w mojej mocy, aby
odwlekać to w nieskończoność. Może właśnie dlatego nie płaczę na
lotniskach, kiedy mój samolot nie odleci o czasie; opóźnienie to dla mnie
element naturalnego rytmu życia.
Część mnie nadal nie jest gotowa zmierzyć się z testem, choć z każdym
mijającym dniem cała ta bzdura z siusianiem na plastikową pałeczkę
i oczekiwaniem na wynik zaczyna wydawać się coraz bardziej bezsensowna.
To oczywiste, że jestem w ciąży. Mam dziwnie przewrażliwiony spłachetek
skóry na czubku głowy, którego wcześniej tam nie było, i czuję się bardziej
zmęczona niż kiedykolwiek dotąd.
Spoglądam na zegarek, zastanawiając się, czy mam czas, aby zrobić test,
po czym karcę sama siebie za naiwność. Amerykanka miała rację. Nie ma
żadnych rzeczywiście istniejących autokarów, które jechałyby tu, żeby nas
wybawić. Bóg raczy wiedzieć, kiedy się zjawią. Bodo nie ma pojęcia, co się
dzieje; oszukał nas, pozwalając wierzyć, że ponieważ jest Niemcem, na
pewno zadbał o wszystko. Co oznacza, że mam co najmniej piętnaście minut,
aby zrobić test i zadzwonić do Seana, podczas gdy reszta pasażerów będzie
odbierać swoje bagaże. Na szczęście łatwo odwrócić uwagę Seana, jest jak
dziecko. Kiedy mu powiem, że dziś nie wrócę, zacznie narzekać. Kiedy mu
powiem, że test ciążowy wypadł pozytywnie, tak się ucieszy, że przestanie
go obchodzić, kiedy wrócę.
Zatrzymuję się przed najbliższą damską toaletą i zmuszam się, by tam
wejść, uspokajając samą siebie: to nic strasznego. Już znasz wynik. Widok
małego, niebieskiego krzyżyka niczego nie zmieni.
Rozpakowuję pudełeczko, wyjmuję test i wrzucam ulotkę z instrukcją do
torebki. Robiłam to już wcześniej, raz, w zeszłym roku, kiedy wiedziałam, że
nie jestem w ciąży, ale wykonałam test, bo Sean nie chciał uwierzyć mojemu
wewnętrznemu instynktowi.
To nie jest krzyżyk, tylko znak plusa. Nie nazywaj tego krzyżykiem: to
źle wpływa na morale.
Już wkrótce coś zaczyna być widoczne. Delikatny niebieskawy błysk.
O Boże. Nie mogę tego zrobić. Chcę mieć dziecko, ale tylko trochę chcę. Tak
myślę. Właściwie to sama nie wiem. Jeszcze więcej niebieskiego: dwie
równoległe kreski. Jeszcze nie znak plusa, ale to tylko kwestia czasu. Sean
się ucieszy. Na tym właśnie powinnam się skupić. Należę do tych ludzi, co
we wszystko powątpiewają i nigdy nie są nieskomplikowanie szczęśliwi.
Reakcja Seana jest bardziej rzetelna niż moja i wiem, że nie będzie posiadał
się z radości. Dziecko będzie super. Gdybym przez ubiegły rok nie chciała
być w ciąży, łykałabym tabletki, a nie robiłam tego.
Co?
W okienku nie ma niebieskiego krzyżyka. I nie pojawiają się kolejne
kreski. Minęło już ponad pięć minut, odkąd wykonałam test. Nie jestem
specjalistką, ale mam silne przeczucie, że wszystkie niebieskie kreski, jakie
miały się pojawić, już się pojawiły.
Nie jestem w ciąży. Nie mogę być.
W moim umyśle pojawia się ulotny obraz: maleńka ludzka postać, złota
i z twarzą pozbawioną rysów, triumfalnie wymachująca ręką w powietrzu.
Znika, zanim zdążę zarejestrować szczegóły.
Teraz to już naprawdę nie chcę rozmawiać z Seanem. Mam mu do
przekazania dwie rozczarowujące informacje zamiast jednej.
Perspektywa czekającej mnie rozmowy wzbudza we mnie
niepohamowaną panikę. Jeżeli mam to zrobić, to teraz, chcę mieć to jak
najszybciej za sobą. Wydaje się wyjątkowo niesprawiedliwe, że nie mogę
uporać się z tym problemem, udając, że nie znam nikogo, kto nazywa się
Sean Hamer, i zniknąć w nowym życiu. Tak byłoby o wiele prościej.
Wychodzę z damskiej toalety i zaczynam kierować się do hali odlotów,
wyciągając BlackBerry z kieszeni kurtki. Sean odbiera po pierwszym
sygnale.
– Cześć, maleńka – mówi. – O której będziesz? – Kiedy wyjeżdżam,
siedzi wieczorami i ogląda telewizję z telefonem leżącym obok niego, żeby
nie przegapić moich telefonów ani esemesów. Nie wiem, czy to normalne
zachowanie ukochanej osoby. Poczułabym się nielojalna, gdybym spytała
o to któregoś z moich przyjaciół, jakbym prosiła się o to, by zdyskredytowali
Seana.
– Sean, nie jestem w ciąży.
Cisza. A potem:
– Ale przecież mówiłaś, że jesteś. Twierdziłaś, że nie musisz robić testu,
bo po prostu wiesz.
– Zdajesz sobie sprawę, co to oznacza?
– Co? – W jego głosie pobrzmiewa nadzieja.
– Jestem arogancką idiotką, której nie można ufać. Naprawdę, ale to
naprawdę myślałam, że zaskoczyłam, ale... najwyraźniej się pomyliłam.
Hormony muszą mi buzować z jakiegoś innego powodu.
– Nie polegaj na jednym teście – domaga się Sean. – Sprawdź jeszcze raz.
Kup następny. Czy możesz kupić test na lotnisku?
– Nie muszę. – Oczywiście, że mogę kupić test na lotnisku. Mówię sobie,
że Sean nie ma o tym pojęcia, dlatego że jest facetem, a nie dlatego, że nie
chce mu się wychodzić z naszego salonu i spędza każdy wieczór, oglądając
sport w telewizji.
– Skoro nie jesteś w ciąży, czemu jesteś spóźniona? – pyta. Chciałabym
winić za to warunki pogodowe na lotnisku w Düsseldorfie, ale wiem, że nie
o to mu chodzi.
– Nie mam pojęcia – wzdycham. – A skoro o spóźnieniach mowa, mój
samolot też się spóźnia. Został przekierowany do Kolonii, mamy tam dotrzeć
autokarem. Rzekomo. Miejmy nadzieję, że uda mi się wrócić jutro, chociaż
nie potrafię powiedzieć o której. Albo jeszcze dziś, późno w nocy, jeśli
dopisze nam szczęście.
– No jasne – cedzi przez zęby Sean – i kolejny mój wieczór diabli wzięli.
Spróbuj go ułagodzić. Nie kłóć się z nim.
– Czy to nie jest sprawiedliwe, zważywszy, że od czasu do czasu moje
plany na wieczór biorą w łeb? To ja mam w perspektywie spanie na stojąco
przy okienku odprawy paszportowej, na lotnisku w Kolonii. – Nie znoszę
zdań, które zaczynają się od: To ja... – ale odczuwam silne pragnienie
zwrócenia Seanowi uwagi, że to nie on jest uwięziony w wielkim budynku
pełnym elektronicznych popiskiwań i obco brzmiących ech, i że czeka mnie
transport do innego, równie dziwacznego, szaro-białego budynku,
oświetlonego blaskiem neonówek.
To nie Sean boryka się z odczuciem, że jest powoli rozbierany na części
na poziomie molekularnym, że cała jego istota została rozbita na pojedyncze
piksele i nie zespoli się na powrót we właściwą osobę, dopóki on sam nie
przestąpi progu frontowych drzwi. Gdyby miał znaleźć się w takiej sytuacji
i gdyby tak się złożyło, że to ja siedziałabym na kanapie, pijąc piwo
i oglądając ulubione programy w telewizji, chyba okazałabym mu choć
odrobinę współczucia.
Ale pomijając kwestię testu ciążowego, wciąż jestem arogancką idiotką,
która uważa, że ma we wszystkim rację. Starałam się być trochę
pokorniejsza, ale szczerze mówiąc, trudno pamiętać, że możesz się mylić,
jeżeli osobą, z którą się spierasz, jest Sean.
– Miejmy nadzieję, że wrócisz jutro? – mówi. W ciągu paru sekund,
odkąd się ostatnio odezwał, podsycił tlący się w nim ogień oburzenia
solidnym łykiem carlsberga. – A co, możliwe, że wrócisz dopiero pojutrze?
– Może to dla ciebie nowość, Sean, ale nie jestem na lotnisku w Kolonii
żadną grubą rybą. Nikt tu nie stara się dostosować do mnie terminarza lotów.
Jestem tylko bezsilną pasażerką, podobnie jak na lotnisku w Düsseldorfie.
Nie mam pojęcia, kiedy wrócę.
– Pięknie – cedzi przez zęby. – A raczysz do mnie zadzwonić, jak już
będziesz to wiedzieć?
Tłumię w sobie chęć roztrzaskania mojego BlackBerry o ścianę i rozbicia
go w pył.
– Podejrzewam, że będzie tak, iż powiedzą nam coś, potem coś innego,
a potem jeszcze całkiem coś odmiennego – odpowiadam cierpliwie. –
Wszystko, byle utrzymać nas w ryzach, podczas gdy oni desperacko starają
się opracować plan odwiezienia nas do domu, a my stoimy przed
zamkniętym sklepem bezcłowym, potrząsamy metalowymi żaluzjami
i błagamy, by wpuszczono nas do środka, zanim zdechniemy z nudów. –
Wciąż miałam nadzieję, że Sean zorientuje się, iż nie uważam tego wieczoru
za szczególnie udany. Nie mam ubawu po pachy. – Chyba tak naprawdę nie
chcesz, abym dzwoniła co godzina i relacjonowała przebieg wydarzeń? Może
rzucisz okiem na ekran śledzenia lotu?
– Tobie nie zależy na mnie na tyle, by mnie informować na bieżąco, ale ja
mam siedzieć przy laptopie i gapić się...
– Wcale nie mówię, że masz to robić. Możesz zakładać, że niedługo
wrócę, ale że żadne z nas nie wie, kiedy konkretnie, i przyjąć to jak dorosły
facet.
Sean mamrocze coś pod nosem.
– Co tam mamroczesz? – pytam, nie chcę dopuścić, aby jego słowa,
wypowiedziane w złości, przeszły bez echa.
– Pytałem, kto jest przewoźnikiem?
Zatrzymuję się gwałtownie.
To dla mnie prawdziwy szok, kiedy słyszę te słowa, wypowiedziane
w tak ostentacyjny sposób. Przypominają mi się natychmiast inne, te, które
żyją w mojej głowie, nawet jeżeli nikt już nigdy nie wypowie ich głośno.
noszę twe serce z sobą, noszę je w moim sercu.[1]
Odchrząkuję.
– Przepraszam, co powiedziałeś?
– Na miłość boską, Gaby! Kto. Jest. Przewoźnikiem?
Wizja Tima wypełnia mój umysł: na szczycie drabiny w bibliotece
Proscenium patrzy na mnie z góry, trzyma tomik w prawym ręku, a lewą ręką
przytrzymuje się drabinki. Właśnie przeczytał mi wiersz. Nie noszę twe serce
z sobą, inny. Autorstwa poety, który zmarł młodo i tragicznie i którego
nazwiska nie pamiętam, mówiący o...
Ten zbieg okoliczności jest tak dziwaczny, że aż czuję świerzbienie
skóry. Wiersz był o opóźnionym pociągu. Pamiętam jedynie dwa ostatnie
wersy: „Nasz czas jest w rękach innych, za krótki też dla słów”.[2] Tim to
pochwalił. Widzisz? – zapytał. Jeżeli poeta ma coś do powiedzenia, mówi to
najprościej jak potrafi. On lub ona – dorzuciłam z rozdrażnieniem. On lub
ona – zgodził się Tim. Ale podobnie jak poeta, jeśli księgowy ma do
powiedzenia coś istotnego, mówi to możliwie jak najprościej. Kto oprócz
Tima wymyśliłby tak szybką ripostę?
Tim Breary jest Przewoźnikiem. Ale Seanowi raczej nie o to chodzi. –
Pytasz, jakimi liniami mam lecieć? Fly4You. – „Kto jest przewoźnikiem?”.
Czemu tak to ujął? Przecież nie może wiedzieć. Gdyby wiedział,
powiedziałby to prosto z mostu. Prawda?
Popadasz w paranoję.
– Numer lotu? – pyta Sean.
– Jeden dwa dwa jeden.
– Już mam. No to... zobaczymy się, jak tu dotrzesz... kiedy tu dotrzesz.
– Uhm-hm – mówię swobodnym tonem i kończę połączenie. Dzięki Bogu
już po wszystkim.
Czasami zastanawiam się, czy ruchome chodniki na lotniskach mają na
celu oszukanie nas, abyśmy uwierzyli, że reszta podłoża nie przesuwa się do
tyłu. Wciąż nie jestem tam, gdzie powinnam być, ale czuję się, jakbym szła
całymi latami, podążając za kolejnymi znakami, kierującymi mnie ku hali
odlotów.
Już wkrótce sam widok tablicy z tym napisem nie wystarczy, aby dodać
mi otuchy. Mogę zacząć chichotać i posykiwać jak obłąkana, potworna
wiedźma, i wycofywać się rakiem w przeciwnym kierunku, ot tak z czystej
przekory.
Skręcam za róg i zderzam się z ramieniem ozdobionym tatuażem
OJCIEC. Kobieta o zaczerwienionych oczach, na której ciele widnieje ten
tatuaż, już przestała płakać. Teraz dobiera się do pudełka papierosów
o rozmiarach małej walizeczki.
– Przepraszam – bąkam pod nosem.
Cofa się przede mną, jakby bała się, że mogę ją uderzyć. Wkłada na wpół
rozpakowaną paczkę Lambert&Butlers z powrotem do torebki na ramię
i rusza w stronę wskazywaną przez kolejne strzałki i oznakowania.
Uspokajający widok papierosa między palcami nie jest dla niej najwyraźniej
tak ważny jak chęć znalezienia się jak najdalej ode mnie.
Czy możliwe, aby przestraszyła się, gdy ją obsztorcowałam?
Postanowiłam to sprawdzić, przyspieszając kroku. Wkrótce zrównuję się
z nią. Ona zerka na mnie i przyspiesza. Jest zasapana. To jakiś absurd.
– Uciekasz przede mną? – pytam, w nadziei że to pomoże mi uwierzyć
w coś, co wydaje mi się nie do uwierzenia. – Myślisz, że coś ci zrobię?
Zatrzymuje się, opuszcza ramiona, jakby szykowała się na atak. Nie
patrzy na mnie, nic nie mówi.
Pomagam jej uwolnić się od tej agresji.
– Odpręż się. Jestem w zasadzie niegroźna. Objechałam cię tylko dlatego,
że zaczęłaś atakować Boda.
Jej usta poruszają się. Cokolwiek z nich wypłynie, może być
przeznaczone dla mnie. Tak mógłby wyglądać przedstawiciel rasy obcych
próbujący skomunikować się z istotą ludzką. Nachylam się, aby móc ją
usłyszeć.
– Muszę wrócić dziś do domu. Po prostu muszę. Nigdy dotąd sama nie
wyjeżdżałam za granicę. Chcę już wrócić do domu. – Patrzy na mnie, jej
twarz jest blada ze strachu i dezorientacji. – Chyba mam atak paniki – mówi.
Gaby, ty cholerna kretynko. Goniłaś tę dziewczynę. Zainicjowałaś
rozmowę. A ona chciała tylko znaleźć się jak najdalej od ciebie – skądinąd
taki układ odpowiadał wam obu, ale ty musiałaś pokpić sprawę.
– Nie byłabyś w stanie mówić, gdybyś miała atak paniki – odpowiadam.
– Hiperwentylowałabyś.
– A co ja robię? Posłuchaj, jak oddycham! – Chwyta mnie za przegub,
obejmuje kciukiem i palcem wskazującym, jak obręcz kajdanek, przyciągając
mnie ku sobie. Próbuję się uwolnić, ale nie puszcza.
– Masz zadyszkę po biegu – wyjaśniam, starając się zachować spokój.
Jak ona śmie trzymać mnie za rękę, jakbym była rzeczą? Stawiam opór.
Zdecydowanie. – Poza tym dużo palisz. Jeżeli chcesz zwiększyć pojemność
płuc, powinnaś rzucić.
W jej oczach pojawia się gniew.
– Nie mów mi, co mam robić! Nie wiesz, ile palę! Nic o mnie nie wiesz.
Wciąż ściska mnie za przegub. Uśmiecham się do niej. Co innego mogę
zrobić? Rozewrzeć jej palce, jeden po drugim? Choć może będę musiała.
– Mogłabyś mnie już puścić? Zyski ze sprzedaży samych tylko
papierosów w twojej torebce pozwoliłyby koncernowi Lambert&Butler
spokojnie przetrwać dziesięć kolejnych recesji.
Marszczy czoło, usiłuje zrozumieć, o co mi właściwie chodzi.
– To dla ciebie zbyt skomplikowane? Może więc tak: co powiesz na to –
masz pożółkłe palce? To oczywiste, że sporo palisz.
W końcu mnie puszcza.
– Uważasz się za lepszą ode mnie, tak? – Krzywi się ironicznie, to samo
powiedziała do tego łysola z gazetą. Zastanawiam się, czy rzuca to
oskarżenie pod adresem każdej osoby, którą spotyka. Trudno wyobrazić
sobie osobę, która po poznaniu jej mogłaby nagle zacząć cierpieć na manię
niższości.
– No cóż... może... tak – odpowiadam. – Posłuchaj, starałam się pomóc,
może trochę nazbyt obcesowo, ale w gruncie rzeczy masz rację: tak naprawdę
jest mi obojętne, czy nadal będziesz oddychać czy nie. Przykro mi, jeżeli cię
obraziłam, rzucając żarcik, którego nie potrafiłaś zrozumieć, bo jesteś na to
za tępa...
– Otóż to, uważasz się za lepszą ode mnie! Mała Panna Suka, co wiecznie
zadziera nosa i ma wszystkich w dużym poważaniu? Widziałam cię dziś rano
– byłaś zbyt nadęta, żeby odpowiedzieć uśmiechem, kiedy się do ciebie
uśmiechnęłam.
Mała Panna? Na miłość boską, mam trzydzieści osiem lat. Ona nie może
mieć więcej niż osiemnaście. Poza tym o czym ona plecie?
– Dziś rano? – pytam niepewnie. Czy była na pokładzie, kiedy leciałam
rano z Combingham?
– Uważasz się za lepszą ode mnie – powtarza z rozgoryczeniem. –
Oczywiście, że tak! Bo jesteś! Założę się, że nigdy nie pozwoliłaś, aby
niewinny człowiek trafił do więzienia za morderstwo! – Zanim jeszcze
zdołałam przetrawić jej słowa, wybucha płaczem i przywiera do mnie całym
ciałem. – Nie zniosę tego dłużej – szlocha, zwilżając łzami przód mojej
bluzki. – Całkiem się rozsypuję.
Zanim mój mózg zdoła wymienić wszystkie powody, dla których nie
powinnam tego robić, obejmuję ją ramionami.
Co, u licha, może się jeszcze wydarzyć?
2
10/3/2011
– No – powiedział wolno Simon. Obserwował Charlie, która na niego nie
patrzyła. Wlepiała wzrok w ekran telewizora, choć nie rejestrowała tego, co
się na nim działo, i starała się zachowywać naturalnie. Jak ktoś, kto nie ma
żadnych tajemnic. Program był z rodzaju tych, w których znani celebryci
doświadczają trudów życia w afrykańskich slumsach i w te pędy wracają do
swoich domów w Hampstead, kiedy tylko kamery zostaną wyłączone.
– Co no? – spytała. Nie znosiła zatajać czegokolwiek przed Simonem;
skutecznie udało mu się indoktrynować ją przez lata, utwierdzać
w przekonaniu, że jego prawem, danym mu od Boga, było wiedzieć wszystko
i zawsze. Aby odwrócić jego uwagę, wskazała na ekran. – Zobacz, czy oni
żyją w gorszych warunkach niż my? To znaczy, ja wiem, że tak, ale... gdy
następnym razem oboje będziemy mieć wolny dzień, powinniśmy kupić parę
rolek tapety albo porządny wałek i kubełek białej farby. – Miała już dość
mozaiki wyblakłych barw na ścianach salonu i uważała, że najwyższy czas
coś z tym zrobić: tu pas tapety z roku 1970, tam fragment starego
tynkowania. Gryzący się ze sobą efekt pozdzieranego kolażu przypominał
psychodeliczne pasmo górskie i niekiedy odbierała ten widok jako formę
wizualnej tortury. – Gapisz się na mnie – zwróciła się do Simona.
Spojrzał znacząco na zegarek.
– Zastanawiam się, o której spodziewamy się wizyty twojej siostry. –
Liv? – Czy Charlie spróbowałaby temu zaprzeczyć? – Skąd wiedziałeś?
– Jesteś podminowana, stale zerkasz na telefon. – Wstał. Świetnie,
pomyślała Charlie. Kolejna miła, relaksująca rozmowa. – Ewidentnie na coś
czekasz. Coś ma się wydarzyć. Wiem, że Liv jest dzisiaj w Spilling, wiem, że
spotkałaś się z nią i byłyście na lunchu...
– Spóźnia się – odparła Charlie, marszcząc brwi. – Powinna się tu zjawić
pomiędzy wpół do dziewiątej a dziewiątą.
Simon rozsunął zasłony i oparł się plecami o okno. Zaczął bębnić palcami
Tytuł oryginału: THE CARRIER Przełożył: Robert P. Lipski Redakcja: MAŁGORZATA GRUDNIK-ZWOLIŃSKA Korekta: ROMA SACHNOWSKA Projekt okładki: maszynowicz.com Zdjęcie na okładce: Shutterstock Redakcja techniczna: MARIUSZ TELER Redaktor prowadząca: AGNIESZKA KOSZAŁKA Skład i łamanie: IT WORKS, Warszawa Wszelkie prawa zastrzeżone. Reprodukowanie, kopiowanie w urządzeniach przetwarzania danych, odtwarzanie w jakiejkolwiek formie oraz wykorzystywanie w wystąpieniach publicznych – również częściowe – tylko za wyłącznym zezwoleniem właściciela praw autorskich. Copyright © 2013 by Sophie Hannah All rights reserved. First published in Great Britain in 2013 by Hodder & Stoughton, an Hachette UK company Copyright for the Polish Edition © 2013 G + J ISBN 978-83-7778-571-3 Gruner + Jahr Polska Sp. z o.o. & Co. Spółka Komandytowa ul. Marynarska 15, 02-674 Warszawa Dział handlowy: tel. 22 360 38 41–42, faks 22 360 38 49 Sprzedaż wysyłkowa: Dział Obsługi Klienta, tel. 22 360 37 77 Konwersja: eLitera s.c.
Dla Petera Strausa, mego cudownego agenta, który posiada magiczne moce.
POLICYJNY MATERIAŁ DOWODOWY 1431 B/SK –TRANSKRYPCJA ODRĘCZNEGO LISTU KERRY JOSE DO FRANCINE BREARY, DATOWANEGO NA 14 GRUDNIA 2010 Czemu wciąż tu jesteś, Francine? Zawsze wierzyłam, że ludzie są w stanie przyspieszyć swoją śmierć. Skoro nasz umysł może obudzić nas dokładnie na minutę przed włączeniem się budzika, to musi też umieć zatrzymać na zawsze oddech. Zastanów się nad tym: mózg i oddech są powiązane ze sobą silniej niż mózg i nocny stolik. Umysł nakazujący sercu, aby stanęło – i nieprzyjmujący odmowy – czyż mogłoby mieć jakąkolwiek szansę? Tak przynajmniej zawsze sądziłam. Nie mogę uwierzyć, że wciąż chcesz tu być. A jeżeli nawet, to już raczej niedługo. Ktoś cię zabije. I to wkrótce. Każdego dnia zmieniam zdanie, kto będzie tym kimś. Nie odczuwam potrzeby, aby ich powstrzymać, chcę cię jedynie o tym poinformować. Dając ci szansę, byś usunęła się w cień, odeszła tam, gdzie nikt nie zdoła cię dosięgnąć, zachowuję się uczciwie wobec wszystkich. Powiem to wprost: staram się nakłonić cię do samobójstwa, ponieważ boję się, że odzyskasz zdrowie. Jak niemożliwe może wydawać się możliwe? To chyba oznacza, że wciąż się ciebie boję. Ale nie Tim. Wiesz, o co mnie kiedyś spytał, wiele lat temu? On i ja byliśmy w twojej kuchni, w Heron Close. Te białe pierścienie do serwetek, które zawsze kojarzyły mi się z kołnierzami ortopedycznymi, leżały na stole. Wyciągnęłaś je z szuflady, wraz z brązowymi serwetkami z kaczuszkami na obrzeżach, i ostentacyjnie, z impetem rzuciłaś na stół, bez słowa. Tim miał zrobić resztę, nieważne czy był przekonany, że należy powsadzać je do pierścieni, z których przecież i tak zostaną za kwadrans wyjęte. Dan poszedł po chińczyka na wynos, a ty pomaszerowałaś na sam koniec ogrodu, aby się dąsać. Tim zamówił coś zdrowego i z kiełkami, czego, wiedzieliśmy, nie znosił, a ty oskarżyłaś go, że zamówił to z niewłaściwego powodu: aby ci sprawić przyjemność. Pamiętam, że mrugałam powiekami, by powstrzymać łzy, gdy nakrywałam do stołu, po tym jak niezdarnie wzięłam od niego sztućce. Nie było nic, co mogłabym zrobić, aby uratować go przed tobą, mogłam jednak oszczędzić mu wysiłku rozkładania widelców i noży i byłam zdeterminowana to zrobić. W owym czasie Tim pozwalał, byśmy go wyręczali jedynie w drobnych rzeczach, więc pomagaliśmy mu, ja i Dan,
tak jak mogliśmy, wkładając w te czynności tyle wysiłku i troski, ile tylko się dało. Ale mimo wszystko nie potrafiłam tknąć tych cholernych serwetek. Kiedy upewniłam się, że się nie rozpłaczę, odwróciłam się i ujrzałam znajomy wyraz na twarzy Tima, ten mówiący: Jest coś, o czym chciałbym, abyście wiedzieli, ale nie jestem gotowy wam o tym powiedzieć, więc zamiast tego tylko namieszam wam w głowie. Nie byłabyś w stanie wyobrazić sobie tego wyrazu twarzy, trzeba go było zobaczyć, a jestem pewna, że ty nigdy tego nie widziałaś. Tim zaprzestał prób nawiązania z tobą kontaktu w tydzień po waszym ślubie. Co? – zapytałam go. Zastanawiam się nad tobą, Kerry – powiedział. Chciał, abym usłyszała nutę podejrzliwości w jego głosie. Wiedziałam, że o nic mnie nie podejrzewał, i domyślałam się, że próbował znaleźć jakiś zakamuflowany sposób, aby pogadać o sobie, tak jak to często robił. Spytałam, nad czym się zastanawiał, a on odparł głośno, jakby mówił ze sceny do całej widowni: Wyobrażam sobie, że Francine nie żyje. Sześć słów, które przepełniły moje serce bolesną tęsknotą. Tak, bardzo chciałabym, żeby już cię nie było, Francine, ale zostaliśmy uwięzieni wraz z tobą. Przed twoim udarem sądziłam, że dożyjesz co najmniej stu dwudziestu lat. Czy wciąż byś się jej bała? – zapytał Tim, i każdy kto by to usłyszał, a kto nie znałby go dobrze, pomyślałby, że się ze mną przekomarza i mówi żartobliwie. Myślę, że tak. Nawet gdybyś wiedziała, że ona nie żyje i nigdy już nie wróci. Mówisz, jakby istniała jakaś alternatywa – odparłam. Jakby mogła umrzeć i wrócić. Czy wciąż słyszałabyś jej głos w swojej głowie, i te wszystkie rzeczy, które mówiła za życia? Czy byłabyś bardziej wolna, niż jesteś teraz? Bardziej uwolniona od niej? Gdybyś nie mogła jej widzieć, czy wyobrażałabyś sobie, że ona musi być gdzieś indziej i obserwuje cię? Tim, nie pleć bzdur – powiedziałam. Jesteś najmniej przesądną i zabobonną osobą, jaką znam. Ale rozmawiamy teraz o tobie – odrzekł tonem uładzonej niewinności, ponownie zwracając uwagę na swoją grę. Nie. Nie bałabym się kogoś, kto nie żyje. Gdybyś tak samo bała się jej martwej, zabicie jej nic by ci nie dało – ciągnął Tim, jakbym w ogóle się nie odezwała. Może z wyjątkiem wyroku więzienia. Wyjął z kredensu cztery kieliszki do wina z masywnymi zielonymi, nieprzezroczystymi nóżkami. Nie znosiłam ich, bo zawsze miało się wrażenie, jakby na dnie kieliszka był osad. Nigdy nie rozumiałam, dlaczego ktoś uważa za ciekawe rozważanie różnic pomiędzy mordercami a resztą z nas. Tim wyjął butelkę białego wina z lodówki. Kogo obchodzi, co sprawia, że jakaś osoba chce i jest w stanie zabić, a inna nie? Odpowiedź jest oczywista: poziom cierpienia i to, gdzie znajdujesz się na skali spektrum odwagi i tchórzostwa. Nie chodzi o nic więcej. Jedyną różnicą wartą
rozpatrzenia jest to, co odróżnia tych spośród nas, których obecność, jakkolwiek przygaszona i chaotyczna, nie unicestwia ducha w innych, od tych, o których nie da się tego powiedzieć, bez względu na to, jak bardzo chcielibyśmy być mili i życzliwi. Każda ofiara morderstwa to ktoś, kto zainspirował co najmniej jedną osobę do tego, by zechciała go zgładzić. A my powinniśmy im współczuć, kiedy spotka ich nędzny koniec. Parsknął pod nosem. Zaśmiałam się, słysząc jego oburzenie, ale zaraz zrobiło mi się głupio, że tak zareagowałam. Tim najbardziej podnosi mnie na duchu, kiedy sam nie widzi pocieszenia dla siebie; mam poczuć się lepiej i wyobrażać sobie, że on też podąża tą samą trajektorią emocjonalną. Chcesz powiedzieć, że wszystkie ofiary morderstw prosiły się o to? Celowo zareagowałam na jego prowokację. Jeżeli chce o czymś podyskutować, choćby temat był skrajnie absurdalny, tak jak ten, dyskutuję z nim, aż uzna, że ma już dość. Dan także. To jedna z wielu milionów dziwnych postaci, jakie może przyjmować miłość. Wątpię, abyś to zrozumiała. Zakładasz, aczkolwiek błędnie, że ofiarą morderstwa jest zawsze osoba, która została zabita, a nie zabójca. – Tim nalał sobie kieliszek wina. Mnie nie poczęstował. Sprawienie komuś tylu przykrości, że ten ktoś jest skłonny zaryzykować wolność i poświęcić tę pozostałą resztkę człowieczeństwa, by usunąć cię z tego świata, powinno być uważane za znacznie poważniejszą zbrodnię niż sięgnięcie po pistolet czy coś ciężkiego w celu pozbawienia kogoś życia; trzeba wziąć pod uwagę wszystkie inne kwestie. Mówiąc o przykrości, miał na myśli ból. Jesteś uprzedzony – powiedziałam. Wiedziałam, że Dan może lada chwila wrócić z jedzeniem, i chciałam powiedzieć coś bardziej bezpośredniego i otwartego niż zazwyczaj. Uznałam, że zaczynając tę niezwykłą rozmowę, Tim udzielił mi swego cichego przyzwolenia. Skoro uważasz, że Francine druzgocze ducha ludziom, jeżeli uważasz ją za osobę tak destruktywną, a jedynym powodem, dla którego jej nie zabiłeś, jest to, że bardziej obawiałbyś się jej martwej niż żyjącej... – ciągnęłam. Nie wiem, skąd ci to wszystko przyszło do głowy. – Tim uśmiechnął się. Znowu musiałaś się przesłyszeć. Oboje zrozumieliśmy dlaczego: odebrałam jego przekaz i już tego nie zapomnę. Wiedział, że ten sekret pozostanie tylko między nami. Potrzebowałam lat, aby pojąć, że Tim nigdy nie dąży do zmiany, jedyne, czego pragnie, to podzielić się ważną informacją z kimś, komu może zaufać. Możesz od niej odejść, to prostsze, niż myślisz – powiedziałam, łaknąc zmian, tych ogromnych, nieodwracalnych, i to dla nas obojga. Nie musi dojść do konfrontacji. Nie musisz mówić jej, że odchodzisz, ani kontaktować się z nią już po
odejściu. Dan i ja moglibyśmy ci pomóc. Niech Francine zatrzyma ten dom. A ty przeprowadź się i zamieszkaj z nami. Nie możesz pomóc – powiedział stanowczo Tim. Zamilkł na dostatecznie długą chwilę, abym mogła zrozumieć – nieważne, mylnie czy nie, choć zapewne próbowałby się ze mną spierać, gdybym zaoponowała, po czym dodał: Bo ja nie potrzebuję pomocy. U mnie wszystko gra. Podsłuchałam, jak wczoraj mówił do ciebie, Francine. Nie dobierał słów, nie ważył ich, jakby planował rozmowę na kilka zdań do przodu. Po prostu mówił, snuł kolejną historię o Gaby. Oczywiście w tej historii było też lotnisko. Kiedy akurat nie znajduje się na pokładzie samolotu, wydaje się, że Gaby mieszka na lotniskach. Nie wiem, jak ona może to znosić, ja chybabym oszalała. Ta konkretna historia dotyczyła urządzenia do prześwietlania bagaży podręcznych i rzeczy osobistych w Madrid-Barajas, które pożarło jej jeden but, a Tim miał niezłą frajdę, kiedy ją relacjonował. Sprawiał wrażenie, jakby mówił to, co mu przychodziło na myśl, bez konieczności cenzurowania słów. Żadnych sztuczności, zero elementów gry aktorskiej. To było całkiem nie w jego stylu. Gdy tak się temu przysłuchiwałam, uświadomiłam sobie, że wszelkie lęki i obawy, jakie go kiedyś trawiły, dawno już minęły. Nie mogę tylko odgadnąć jednego: czy to oznacza, że najprawdopodobniej zamierza cię zabić, czy że chce, abyś żyła wiecznie?
1 Czwartek 10 marca 2011 Młoda kobieta tuż obok jest bardziej zdenerwowana ode mnie. Nie tylko ode mnie, jest zdenerwowana bardziej niż wszyscy inni na lotnisku razem wzięci, i chce, abyśmy o tym wiedzieli. Z tyłu za mną ludzie burczą pod nosem: O, nie – ale nikt inny prócz tej kobiety nie pochlipuje ani nie dygocze z wściekłości. Potrafi równocześnie wygłaszać tyradę pod adresem przedstawiciela Fly4You i szlochać jak bóbr. Jestem pod wrażeniem, że nie musi przerywać swojej diatryby choćby po to, by przełknąć ślinę, tak jak to zwykle robią popłakujące osoby. Poza tym, w przeciwieństwie do zwykłych ludzi, zdaje się nie znać różnicy pomiędzy opóźnieniem w podróży a rozdzierającym smutkiem. Nie jest mi jej żal. Mogłoby być, gdyby jej reakcja była mniej ekstremalna. Najbardziej jest mi szkoda ludzi, którzy upierają się, że wszystko z nimi w porządku, nawet gdy ich organy są pochłaniane w zastraszającym tempie przez pożerającego tkanki mikroba. To prawdopodobnie nie świadczy o mnie najlepiej. Ja nie jestem ani trochę zdenerwowana. Jeżeli nie dotrę do domu dziś, to jutro. Dla mnie to i tak będzie w sam raz. – Odpowiedz na moje pytanie! – krzyczy dziewczyna do nieszczęsnego, łagodnego Niemca, który miał pecha, że postawiono go przy bramce do wejścia na pokład oznaczonej symbolem B56. – Gdzie jest teraz samolot? Czy wciąż tu jest? Czy jest tam, na drugim końcu? – Wskazuje na znajdujący się za nim rękaw, ten sam, którym jeszcze pięć minut temu mieliśmy nadzieję wejść na pokład samolotu. – Jest tam, prawda? – dopytuje się. Jej twarz jest gładka, nieskazitelna i dziwnie pusta, jak buzia wrednej, szmacianej lalki. Wygląda na jakieś osiemnaście lat, a może nawet mniej. – Posłuchaj, koleś, nas są setki, a ty tylko jeden. Moglibyśmy odepchnąć cię na bok i wedrzeć się na pokład tego samolotu, tłum rozwścieczonych Angoli, i odmówić opuszczenia maszyny, dopóki ktoś nie odwiezie nas do domu! Na twoim
miejscu nie chciałabym zadrzeć z tłumem rozwścieczonych Angoli! – Ściąga czarną, skórzaną kurtkę, jakby szykowała się do walki. Na prawym ramieniu ma wytatuowane granatowym atramentem, wielkimi, drukowanymi literami słowo: OJCIEC. Ubrana jest w obcisłe czarne dżinsy, wąski obły pasek, a na ramionach widać jej ramiączka białego biustonosza, cienkiej, różowej bluzeczki i czerwonego topu bez rękawów. – Samolot jest przekierowywany do Kolonii – wyjaśnia jej cierpliwie Niemiec z Fly4You, już po raz trzeci. Na brązowym mundurze nosi plakietkę z nazwiskiem: Bodo Neudorf. Trudno by mi było zwracać się w ostrych słowach do kogoś, kto ma na imię Bodo, choć nie oczekuję, aby inni podzielali moje skrupuły w tej kwestii. – Warunki pogodowe są zbyt niebezpieczne – mówi. – Nic na to nie poradzę. Przykro mi. – Próbuje odwoływać się do jej rozsądku. Na jego miejscu pewnie próbowałabym tej samej taktyki – nie dlatego, że poskutkuje, tylko dlatego, że posiadając w sobie pewną dozę racjonalności i czyniąc z niej regularnie użytek, stajesz się niejako jej orędownikiem i masz w zwyczaju przeceniać jej potencjalną użyteczność, nawet gdy przyjdzie ci użerać się z kobietą, która uważa za bardziej stosowne oskarżanie niewinnych osób o ukrywanie przed nią samolotu. – Wciąż powtarzasz, że jest przekierowywany! To oznacza, że nigdzie go jeszcze nie odesłaliście, tak? – Wyciera mokre policzki tak brutalnie, jakby chciała zdzielić się po twarzy, a potem energicznie odwraca się, aby przemówić do stojącego za nią tłumu: – On wcale nie odesłał tej maszyny. – Mówi, a wibracja jej przepełnionego oburzeniem głosu tłumi hałas przy bramce do wejścia na pokład o numerze B56, w tym także rozlegający się niemal bez przerwy elektroniczny sygnał poprzedzający komunikat o otwarciu bramek dla pasażerów innych lotów, tych, którym bardziej niż nam dopisało szczęście. – Jak mógł go odesłać? Jeszcze pięć minut temu wszyscy siedzieliśmy tutaj i szykowaliśmy się do wejścia na pokład. Nie może nigdzie odesłać samolotu w ciągu pięciu minut! Mówię, nie pozwólmy
go odesłać! My tu jesteśmy i samolot też musi tu być, a wszyscy chcemy przecież wrócić do domu. Nie dbamy o cholerną pogodę. Mamy ją gdzieś! Kto jest za takim rozwiązaniem? Chciałabym się odwrócić i sprawdzić, czy tak jak ja wszyscy uznali jej solowy występ za żenujący i żałosny, ale nie chcę, by reszta naszych niedoszłych pasażerów pomyślała, że ja i ona jesteśmy razem, tylko dlatego, że stoimy obok siebie. Lepiej dać jasno do zrozumienia, że ona nie ma ze mną nic wspólnego. Uśmiecham się zachęcająco do Boda Neudorfa. Odpowiada powściągliwym uśmiechem, jakby chciał powiedzieć: Doceniam ten gest wsparcia, ale nie sądzi pani chyba, że mogłaby zrobić cokolwiek, co byłoby w stanie zrekompensować obecność tego monstrum obok pani. Na szczęście Bodo nie wydaje się zbytnio przejęty jej groźbami. Zapewne zauważył, że wiele z osób, które zarezerwowały bilety na lot 1221, to zachowujące się wyjątkowo grzecznie członkinie chóru kościelnego w wieku od mniej więcej ośmiu do dwunastu lat, wciąż jeszcze ubrane w skromne habity po koncercie w Dortmundzie, w którym dziś brały udział. Wiem o tym, bo kierownik chóru wraz z piątką czy szóstką rodziców – opiekunów grupy, czekając na wejście na pokład, wspominali z dumą, jak pięknie dziewczęta zaśpiewały pieśń Anieli archanieli, czy jakoś tak. Nie sprawiali wrażenia osób, które mogłyby zechcieć stratować niewinnego przedstawiciela linii lotniczych w szaleńczej gonitwie przez rękaw do czekającego samolotu albo narażać utalentowane latorośle na potencjalnie groźne w skutkach warunki pogodowe, tylko po to, aby wrócić na czas do domu. Bodo sięga po małe, czarne urządzenie przymocowane czarnym, skręconym przewodem do kontuaru przy stanowisku odlotów i mówi do niego, naciskając uprzednio guzik, co wywołuje charakterystyczny dźwięk, poprzedzający wszystkie podawane na lotnisku komunikaty. – Informacja dla wszystkich pasażerów lotu jeden dwa dwa jeden do Combingham w Anglii. Lot linii Fly4You jeden dwa dwa jeden do
Combingham. Uprzejmie państwa informujemy, że wasz samolot został przekierowany na lotnisko w Kolonii i że właśnie stamtąd odbędzie się państwa odlot. Proszę o udanie się do punktu odbioru bagażu w celu odebrania waszych walizek i toreb podróżnych, a następnie opuszczenie budynku i przejście przed terminal odlotów. Oczekujemy właśnie na przyjazd autokarów, które dowiozą państwa na lotnisko w Kolonii. Prosimy o jak najszybsze udanie się do punktu zbiórki przed halą odlotów. Po mojej prawej szykownie ubrana kobieta z farbowanymi na rudo włosami i amerykańskim akcentem stwierdza: – Nie ma się co spieszyć, ludziska. To hipotetyczne autokary: jak przyjadą, to będą. – Jak długo jedzie się stąd do Kolonii? – pyta jakiś mężczyzna. – Nie znam szczegółów dotyczących czasu dojazdu autokarów na miejsce – odpowiada Bodo Neudorf. Jego głos niknie wśród coraz większego gwaru. Cieszę się, że omija mnie wizyta w punkcie odbioru bagażu. Na samą myśl, że miałabym tłoczyć się tam ze wszystkimi i czekać w zakręconej kolejce po odbiór walizki lub torby podróżnej, co na moje oko musiałoby potrwać dobrą godzinę, czuję się zmęczona. Jest dwudziesta, miałam wylądować w Combingham o dwudziestej trzydzieści czasu brytyjskiego i wrócić do domu na gorącą kąpiel w pianie i z kieliszkiem schłodzonego muscatela. Obudziłam się dziś rano o piątej, aby złapać lot o siódmej z Combingham do Düsseldorfu. Nie jestem rannym ptaszkiem, i nie znoszę dni, kiedy muszę wstawać przed siódmą rano, a ten dzień trwał już zdecydowanie za długo. – Och, to jakiś pieprzony żart! – woła szurnięta szmaciana lala. – Ktoś robi sobie z nas jaja! – Jeżeli Bodo sądził, że wzmacniając swój głos i emitując go przez głośniki, zdoła zmusić swoją nemezis do milczącego posłuszeństwa, to się pomylił. – Nie będę odbierać żadnych walizek! Chudy, łysy mężczyzna w szarym garniturze robi krok do przodu i mówi: – Wobec tego najprawdopodobniej wróci pani do domu bez walizki.
I wszystkiego, co się w niej znajduje. – W głębi duszy uśmiecham się promiennie; lot 1221 ma swego pierwszego, cichego bohatera. Ten mężczyzna ma wciśniętą pod pachę gazetę. Chwyta za jeden koniec, spodziewając się odwetu. – Nie wtrącaj się pan! – krzyczy mu prosto w twarz szmaciana lalka. – Popatrz tylko na siebie: uważasz się za lepszego ode mnie! Nawet nie mam walizki, to wszystko, co o mnie wiesz! – Ponownie przenosi swoją uwagę na Boda: – To jak, zamierzacie wyładować teraz wszystkie bagaże z samolotu? Gdzie w tym sens? Wytłumacz mi, gdzie w tym sens! To po prostu... przepraszam za słownictwo, ale to jest, kurwa, jakaś popieprzona głupota! – A może – odzywam się nagle, zwracając się do niej, bo nie mogę pozwolić, aby łysy bohater został sam na placu boju, gdyż najwyraźniej nikt nie spieszy mu z pomocą – to ty jesteś głupia. Skoro nie zdałaś walizki na bagaż, to oczywiste, że nie musisz niczego odbierać. Bo niby jak? – Ona patrzy na mnie. Łzy wciąż spływają jej po twarzy. – Poza tym gdyby samolot był teraz tutaj i moglibyśmy bezpiecznie polecieć na lotnisko w Kolonii, moglibyśmy dotrzeć tam na pokładzie tego samolotu, zgadza się? – mówię. – Albo nawet polecieć do domu, na co wszyscy tutaj z niecierpliwością czekamy. – Cholera. Po co otworzyłam usta? To nie jest moje zadanie ani nawet Boda Neudorfa, aby zrewidować jej mylne rozumowanie. Łysy mężczyzna już się oddalił ze swoją gazetą, pozostawiając mnie samą. Niewdzięczny drań. – Z uwagi na warunki pogodowe nasz samolot nie może polecieć do Düsseldorfu. – Kontynuuję moją misję polegającą na szerzeniu pokoju i zrozumienia. – Nigdy go tu nie było i teraz też go nie ma, a twoja walizka, jeżeli ją masz, w ogóle nie znalazła się na jego pokładzie, a co za tym idzie, nie trzeba było jej stamtąd wyładowywać. Samolot jest gdzieś w powietrzu. – Wskazuję ręką w górę. – Kierował się do Düsseldorfu, a teraz zmienił kurs i leci do Kolonii. – Nie-e – zaprzecza niepewnie, obrzucając mnie wzrokiem od stóp do głów, z wyraźną odrazą i szokiem, jakby była przerażona, że w ogóle musi
się do mnie odezwać. – To nie jest w porządku. Przecież wszyscy tam siedzieliśmy. – Macha ręką w stronę pomarańczowych plastikowych krzesełek z wytłoczek na rzędach czarnych, metalowych wsporników. – Przecież powiedziano, że podkołowuje do bramki. A mówią tak tylko wtedy, kiedy samolot jest gotowy do zabrania pasażerów. – Zazwyczaj tak właśnie jest, ale nie dziś – mówię z przekonaniem w głosie. Nieomal widzę kółka obracające się za jej gałkami ocznymi, gdy jej mentalna maszyneria próbuje powiązać jedną myśl z drugą. – Kiedy powiedzieli nam, żebyśmy podeszli do bramki, wciąż mieli nadzieję, że samolot poleci do Düsseldorfu. Wkrótce po tym, jak zebrano nas tutaj, okazało się jednak, że to nie będzie możliwe. – Spoglądam na Boda Neudorfa, który kiwa potakująco głową i lekko wzrusza ramionami. Czy przerzuca to na mnie? To szaleństwo. Powinien wiedzieć więcej o utajnionych procedurach linii Fly4You niż ja! Zagniewana Szlochająca Dziewczyna odwraca wzrok i kręci głową, słyszę jej bezgłośny szept: Możesz w to wierzyć, jeżeli chcesz. Bodo rozmawia z kimś po niemiecku przez krótkofalówkę. Chórzystki nieopodal zaczynają dopytywać się, czy wrócą dzisiaj do domu. Rodzice odpowiadają, że nie wiadomo. Trzej mężczyźni w piłkarskich koszulkach zastanawiają się, ile piwa zdołają wypić od teraz do ewentualnego odlotu, spekulując, czy linia lotnicza Fly4You pokryje rachunki za alkohol. Zmartwiona siwowłosa kobieta około pięćdzięciu paru lub nawet sześćdziesięciu paru lat mówi mężowi, że zostało jej tylko dziesięć euro. – Co? Jak to? – pyta tamten ze zniecierpliwieniem. – To za mało. – Cóż, nie myślałam, że będziemy jeszcze potrzebować pieniędzy. – Kręci się wokół niego, przyjmując na siebie odpowiedzialność i licząc na łagodne potraktowanie. – Nie myślałaś? – odpowiada gniewnie. – A co z sytuacjami awaryjnymi? Wykorzystałam już cały swój potencjał interwencyjny, w przeciwnym razie mogłabym zapytać go, czy słyszał kiedykolwiek o bankomatach i co by
zrobił, gdyby jego żona zginęła nagle w wyniku spontanicznego samospalenia, a wraz z nią poszłaby z dymem cała ich gotówka, którą miała w torebce. Co powiesz na taką sytuację awaryjną, cuchnąca mordo? Czy twoja żona ma w rzeczywistości trzydzieści pięć lat, ale wygląda na sześćdziesiąt, bo zmarnowała przy tobie najlepsze lata swego życia? Nic tak nie zabija w nas wiary w ludzkość jak właśnie lotnisko. Oddalam się od tłumu, mijam ciąg nieobsługiwanych przez nikogo bramek, nie idę w żadnym konkretnym kierunku. Mam po dziurki w nosie pozostałych pasażerów, wszystkich co do jednego, nawet tych, których twarzy nie zdążyłam zapamiętać. Tak, mam dość nawet tych milutkich chórzystek. Nie pragnę ponownie ich ujrzeć, w bezradnym, pełnym nadziei tłumie, jaki zbierze się przed halą odlotów, gdzie będziemy stać godzinami na deszczu i wśród porywistego wiatru, ani w autokarze, czy przysypiających przy stolikach w barze na lotnisku w Kolonii. Z drugiej strony, to tylko opóźniony samolot. Nie ma o co kruszyć kopii. Często zdarza mi się latać. Takie sytuacje bywają nagminnie. Słyszałam słowa „uprzejmie przepraszamy...” równie często, jak oglądałam brudne, szare, przemysłowe linoleum w halach na lotnisku Combingham, z cętkowanymi niebieskimi obwódkami przy każdej bocznej krawędzi, dla kontrastu. Stałam pod ekranami informacyjnymi i patrzyłam, jak drobne opóźnienia przeradzają się w odwołane loty tak samo często, jak widziałam drobne równoległe linie układające się w nierozdzielone niczym kwadraty, które z kolei tworzą wzory na milionach srebrnych stopni prowadzących do i z samolotu; raz śniło mi się, że ściany i sufit mojej sypialni były pokryte aluminiowymi płytami przypominającymi fakturę schodków, po których wsiada się do samolotu. Najgorsze, jeśli chodzi o opóźnienia, jest zawsze to, że muszę zadzwonić do Seana, aby powiedzieć mu, że znowu nie wrócę o tej porze, o której mówiłam, że będę. Tego telefonu nie chcę wykonać. Choć... w tej sytuacji
może nie będzie tak źle. Może uda mi się sprawić, aby nie było tak źle. Uśmiecham się do siebie, gdy w mojej głowie zaczyna świtać pewien pomysł. Sięgam do torebki, nie patrząc, wciąż idąc, i zamykam dłoń wokół kanciastego, zafoliowanego pudełeczka: testu ciążowego, który nosiłam ze sobą przez ostatnie dziesięć dni i nie znalazłam odpowiedniego momentu, aby go zrobić. Często zastanawiam się nad moją tendencją do prokrastynacji, choć ewidentnie odkładam na później zmierzenie się z problemem. Nigdy tak nie było, gdy chodzi o coś, co ma związek z moją pracą, i nadal tak nie jest, ale gdy w grę wchodzi coś ważnego i osobistego, robię co w mojej mocy, aby odwlekać to w nieskończoność. Może właśnie dlatego nie płaczę na lotniskach, kiedy mój samolot nie odleci o czasie; opóźnienie to dla mnie element naturalnego rytmu życia. Część mnie nadal nie jest gotowa zmierzyć się z testem, choć z każdym mijającym dniem cała ta bzdura z siusianiem na plastikową pałeczkę i oczekiwaniem na wynik zaczyna wydawać się coraz bardziej bezsensowna. To oczywiste, że jestem w ciąży. Mam dziwnie przewrażliwiony spłachetek skóry na czubku głowy, którego wcześniej tam nie było, i czuję się bardziej zmęczona niż kiedykolwiek dotąd. Spoglądam na zegarek, zastanawiając się, czy mam czas, aby zrobić test, po czym karcę sama siebie za naiwność. Amerykanka miała rację. Nie ma żadnych rzeczywiście istniejących autokarów, które jechałyby tu, żeby nas wybawić. Bóg raczy wiedzieć, kiedy się zjawią. Bodo nie ma pojęcia, co się dzieje; oszukał nas, pozwalając wierzyć, że ponieważ jest Niemcem, na pewno zadbał o wszystko. Co oznacza, że mam co najmniej piętnaście minut, aby zrobić test i zadzwonić do Seana, podczas gdy reszta pasażerów będzie odbierać swoje bagaże. Na szczęście łatwo odwrócić uwagę Seana, jest jak dziecko. Kiedy mu powiem, że dziś nie wrócę, zacznie narzekać. Kiedy mu powiem, że test ciążowy wypadł pozytywnie, tak się ucieszy, że przestanie go obchodzić, kiedy wrócę.
Zatrzymuję się przed najbliższą damską toaletą i zmuszam się, by tam wejść, uspokajając samą siebie: to nic strasznego. Już znasz wynik. Widok małego, niebieskiego krzyżyka niczego nie zmieni. Rozpakowuję pudełeczko, wyjmuję test i wrzucam ulotkę z instrukcją do torebki. Robiłam to już wcześniej, raz, w zeszłym roku, kiedy wiedziałam, że nie jestem w ciąży, ale wykonałam test, bo Sean nie chciał uwierzyć mojemu wewnętrznemu instynktowi. To nie jest krzyżyk, tylko znak plusa. Nie nazywaj tego krzyżykiem: to źle wpływa na morale. Już wkrótce coś zaczyna być widoczne. Delikatny niebieskawy błysk. O Boże. Nie mogę tego zrobić. Chcę mieć dziecko, ale tylko trochę chcę. Tak myślę. Właściwie to sama nie wiem. Jeszcze więcej niebieskiego: dwie równoległe kreski. Jeszcze nie znak plusa, ale to tylko kwestia czasu. Sean się ucieszy. Na tym właśnie powinnam się skupić. Należę do tych ludzi, co we wszystko powątpiewają i nigdy nie są nieskomplikowanie szczęśliwi. Reakcja Seana jest bardziej rzetelna niż moja i wiem, że nie będzie posiadał się z radości. Dziecko będzie super. Gdybym przez ubiegły rok nie chciała być w ciąży, łykałabym tabletki, a nie robiłam tego. Co? W okienku nie ma niebieskiego krzyżyka. I nie pojawiają się kolejne kreski. Minęło już ponad pięć minut, odkąd wykonałam test. Nie jestem specjalistką, ale mam silne przeczucie, że wszystkie niebieskie kreski, jakie miały się pojawić, już się pojawiły. Nie jestem w ciąży. Nie mogę być. W moim umyśle pojawia się ulotny obraz: maleńka ludzka postać, złota i z twarzą pozbawioną rysów, triumfalnie wymachująca ręką w powietrzu. Znika, zanim zdążę zarejestrować szczegóły. Teraz to już naprawdę nie chcę rozmawiać z Seanem. Mam mu do przekazania dwie rozczarowujące informacje zamiast jednej. Perspektywa czekającej mnie rozmowy wzbudza we mnie
niepohamowaną panikę. Jeżeli mam to zrobić, to teraz, chcę mieć to jak najszybciej za sobą. Wydaje się wyjątkowo niesprawiedliwe, że nie mogę uporać się z tym problemem, udając, że nie znam nikogo, kto nazywa się Sean Hamer, i zniknąć w nowym życiu. Tak byłoby o wiele prościej. Wychodzę z damskiej toalety i zaczynam kierować się do hali odlotów, wyciągając BlackBerry z kieszeni kurtki. Sean odbiera po pierwszym sygnale. – Cześć, maleńka – mówi. – O której będziesz? – Kiedy wyjeżdżam, siedzi wieczorami i ogląda telewizję z telefonem leżącym obok niego, żeby nie przegapić moich telefonów ani esemesów. Nie wiem, czy to normalne zachowanie ukochanej osoby. Poczułabym się nielojalna, gdybym spytała o to któregoś z moich przyjaciół, jakbym prosiła się o to, by zdyskredytowali Seana. – Sean, nie jestem w ciąży. Cisza. A potem: – Ale przecież mówiłaś, że jesteś. Twierdziłaś, że nie musisz robić testu, bo po prostu wiesz. – Zdajesz sobie sprawę, co to oznacza? – Co? – W jego głosie pobrzmiewa nadzieja. – Jestem arogancką idiotką, której nie można ufać. Naprawdę, ale to naprawdę myślałam, że zaskoczyłam, ale... najwyraźniej się pomyliłam. Hormony muszą mi buzować z jakiegoś innego powodu. – Nie polegaj na jednym teście – domaga się Sean. – Sprawdź jeszcze raz. Kup następny. Czy możesz kupić test na lotnisku? – Nie muszę. – Oczywiście, że mogę kupić test na lotnisku. Mówię sobie, że Sean nie ma o tym pojęcia, dlatego że jest facetem, a nie dlatego, że nie chce mu się wychodzić z naszego salonu i spędza każdy wieczór, oglądając sport w telewizji. – Skoro nie jesteś w ciąży, czemu jesteś spóźniona? – pyta. Chciałabym winić za to warunki pogodowe na lotnisku w Düsseldorfie, ale wiem, że nie
o to mu chodzi. – Nie mam pojęcia – wzdycham. – A skoro o spóźnieniach mowa, mój samolot też się spóźnia. Został przekierowany do Kolonii, mamy tam dotrzeć autokarem. Rzekomo. Miejmy nadzieję, że uda mi się wrócić jutro, chociaż nie potrafię powiedzieć o której. Albo jeszcze dziś, późno w nocy, jeśli dopisze nam szczęście. – No jasne – cedzi przez zęby Sean – i kolejny mój wieczór diabli wzięli. Spróbuj go ułagodzić. Nie kłóć się z nim. – Czy to nie jest sprawiedliwe, zważywszy, że od czasu do czasu moje plany na wieczór biorą w łeb? To ja mam w perspektywie spanie na stojąco przy okienku odprawy paszportowej, na lotnisku w Kolonii. – Nie znoszę zdań, które zaczynają się od: To ja... – ale odczuwam silne pragnienie zwrócenia Seanowi uwagi, że to nie on jest uwięziony w wielkim budynku pełnym elektronicznych popiskiwań i obco brzmiących ech, i że czeka mnie transport do innego, równie dziwacznego, szaro-białego budynku, oświetlonego blaskiem neonówek. To nie Sean boryka się z odczuciem, że jest powoli rozbierany na części na poziomie molekularnym, że cała jego istota została rozbita na pojedyncze piksele i nie zespoli się na powrót we właściwą osobę, dopóki on sam nie przestąpi progu frontowych drzwi. Gdyby miał znaleźć się w takiej sytuacji i gdyby tak się złożyło, że to ja siedziałabym na kanapie, pijąc piwo i oglądając ulubione programy w telewizji, chyba okazałabym mu choć odrobinę współczucia. Ale pomijając kwestię testu ciążowego, wciąż jestem arogancką idiotką, która uważa, że ma we wszystkim rację. Starałam się być trochę pokorniejsza, ale szczerze mówiąc, trudno pamiętać, że możesz się mylić, jeżeli osobą, z którą się spierasz, jest Sean. – Miejmy nadzieję, że wrócisz jutro? – mówi. W ciągu paru sekund, odkąd się ostatnio odezwał, podsycił tlący się w nim ogień oburzenia solidnym łykiem carlsberga. – A co, możliwe, że wrócisz dopiero pojutrze?
– Może to dla ciebie nowość, Sean, ale nie jestem na lotnisku w Kolonii żadną grubą rybą. Nikt tu nie stara się dostosować do mnie terminarza lotów. Jestem tylko bezsilną pasażerką, podobnie jak na lotnisku w Düsseldorfie. Nie mam pojęcia, kiedy wrócę. – Pięknie – cedzi przez zęby. – A raczysz do mnie zadzwonić, jak już będziesz to wiedzieć? Tłumię w sobie chęć roztrzaskania mojego BlackBerry o ścianę i rozbicia go w pył. – Podejrzewam, że będzie tak, iż powiedzą nam coś, potem coś innego, a potem jeszcze całkiem coś odmiennego – odpowiadam cierpliwie. – Wszystko, byle utrzymać nas w ryzach, podczas gdy oni desperacko starają się opracować plan odwiezienia nas do domu, a my stoimy przed zamkniętym sklepem bezcłowym, potrząsamy metalowymi żaluzjami i błagamy, by wpuszczono nas do środka, zanim zdechniemy z nudów. – Wciąż miałam nadzieję, że Sean zorientuje się, iż nie uważam tego wieczoru za szczególnie udany. Nie mam ubawu po pachy. – Chyba tak naprawdę nie chcesz, abym dzwoniła co godzina i relacjonowała przebieg wydarzeń? Może rzucisz okiem na ekran śledzenia lotu? – Tobie nie zależy na mnie na tyle, by mnie informować na bieżąco, ale ja mam siedzieć przy laptopie i gapić się... – Wcale nie mówię, że masz to robić. Możesz zakładać, że niedługo wrócę, ale że żadne z nas nie wie, kiedy konkretnie, i przyjąć to jak dorosły facet. Sean mamrocze coś pod nosem. – Co tam mamroczesz? – pytam, nie chcę dopuścić, aby jego słowa, wypowiedziane w złości, przeszły bez echa. – Pytałem, kto jest przewoźnikiem? Zatrzymuję się gwałtownie. To dla mnie prawdziwy szok, kiedy słyszę te słowa, wypowiedziane w tak ostentacyjny sposób. Przypominają mi się natychmiast inne, te, które
żyją w mojej głowie, nawet jeżeli nikt już nigdy nie wypowie ich głośno. noszę twe serce z sobą, noszę je w moim sercu.[1] Odchrząkuję. – Przepraszam, co powiedziałeś? – Na miłość boską, Gaby! Kto. Jest. Przewoźnikiem? Wizja Tima wypełnia mój umysł: na szczycie drabiny w bibliotece Proscenium patrzy na mnie z góry, trzyma tomik w prawym ręku, a lewą ręką przytrzymuje się drabinki. Właśnie przeczytał mi wiersz. Nie noszę twe serce z sobą, inny. Autorstwa poety, który zmarł młodo i tragicznie i którego nazwiska nie pamiętam, mówiący o... Ten zbieg okoliczności jest tak dziwaczny, że aż czuję świerzbienie skóry. Wiersz był o opóźnionym pociągu. Pamiętam jedynie dwa ostatnie wersy: „Nasz czas jest w rękach innych, za krótki też dla słów”.[2] Tim to pochwalił. Widzisz? – zapytał. Jeżeli poeta ma coś do powiedzenia, mówi to najprościej jak potrafi. On lub ona – dorzuciłam z rozdrażnieniem. On lub ona – zgodził się Tim. Ale podobnie jak poeta, jeśli księgowy ma do powiedzenia coś istotnego, mówi to możliwie jak najprościej. Kto oprócz Tima wymyśliłby tak szybką ripostę? Tim Breary jest Przewoźnikiem. Ale Seanowi raczej nie o to chodzi. – Pytasz, jakimi liniami mam lecieć? Fly4You. – „Kto jest przewoźnikiem?”. Czemu tak to ujął? Przecież nie może wiedzieć. Gdyby wiedział, powiedziałby to prosto z mostu. Prawda? Popadasz w paranoję. – Numer lotu? – pyta Sean. – Jeden dwa dwa jeden. – Już mam. No to... zobaczymy się, jak tu dotrzesz... kiedy tu dotrzesz. – Uhm-hm – mówię swobodnym tonem i kończę połączenie. Dzięki Bogu już po wszystkim. Czasami zastanawiam się, czy ruchome chodniki na lotniskach mają na celu oszukanie nas, abyśmy uwierzyli, że reszta podłoża nie przesuwa się do
tyłu. Wciąż nie jestem tam, gdzie powinnam być, ale czuję się, jakbym szła całymi latami, podążając za kolejnymi znakami, kierującymi mnie ku hali odlotów. Już wkrótce sam widok tablicy z tym napisem nie wystarczy, aby dodać mi otuchy. Mogę zacząć chichotać i posykiwać jak obłąkana, potworna wiedźma, i wycofywać się rakiem w przeciwnym kierunku, ot tak z czystej przekory. Skręcam za róg i zderzam się z ramieniem ozdobionym tatuażem OJCIEC. Kobieta o zaczerwienionych oczach, na której ciele widnieje ten tatuaż, już przestała płakać. Teraz dobiera się do pudełka papierosów o rozmiarach małej walizeczki. – Przepraszam – bąkam pod nosem. Cofa się przede mną, jakby bała się, że mogę ją uderzyć. Wkłada na wpół rozpakowaną paczkę Lambert&Butlers z powrotem do torebki na ramię i rusza w stronę wskazywaną przez kolejne strzałki i oznakowania. Uspokajający widok papierosa między palcami nie jest dla niej najwyraźniej tak ważny jak chęć znalezienia się jak najdalej ode mnie. Czy możliwe, aby przestraszyła się, gdy ją obsztorcowałam? Postanowiłam to sprawdzić, przyspieszając kroku. Wkrótce zrównuję się z nią. Ona zerka na mnie i przyspiesza. Jest zasapana. To jakiś absurd. – Uciekasz przede mną? – pytam, w nadziei że to pomoże mi uwierzyć w coś, co wydaje mi się nie do uwierzenia. – Myślisz, że coś ci zrobię? Zatrzymuje się, opuszcza ramiona, jakby szykowała się na atak. Nie patrzy na mnie, nic nie mówi. Pomagam jej uwolnić się od tej agresji. – Odpręż się. Jestem w zasadzie niegroźna. Objechałam cię tylko dlatego, że zaczęłaś atakować Boda. Jej usta poruszają się. Cokolwiek z nich wypłynie, może być przeznaczone dla mnie. Tak mógłby wyglądać przedstawiciel rasy obcych próbujący skomunikować się z istotą ludzką. Nachylam się, aby móc ją
usłyszeć. – Muszę wrócić dziś do domu. Po prostu muszę. Nigdy dotąd sama nie wyjeżdżałam za granicę. Chcę już wrócić do domu. – Patrzy na mnie, jej twarz jest blada ze strachu i dezorientacji. – Chyba mam atak paniki – mówi. Gaby, ty cholerna kretynko. Goniłaś tę dziewczynę. Zainicjowałaś rozmowę. A ona chciała tylko znaleźć się jak najdalej od ciebie – skądinąd taki układ odpowiadał wam obu, ale ty musiałaś pokpić sprawę. – Nie byłabyś w stanie mówić, gdybyś miała atak paniki – odpowiadam. – Hiperwentylowałabyś. – A co ja robię? Posłuchaj, jak oddycham! – Chwyta mnie za przegub, obejmuje kciukiem i palcem wskazującym, jak obręcz kajdanek, przyciągając mnie ku sobie. Próbuję się uwolnić, ale nie puszcza. – Masz zadyszkę po biegu – wyjaśniam, starając się zachować spokój. Jak ona śmie trzymać mnie za rękę, jakbym była rzeczą? Stawiam opór. Zdecydowanie. – Poza tym dużo palisz. Jeżeli chcesz zwiększyć pojemność płuc, powinnaś rzucić. W jej oczach pojawia się gniew. – Nie mów mi, co mam robić! Nie wiesz, ile palę! Nic o mnie nie wiesz. Wciąż ściska mnie za przegub. Uśmiecham się do niej. Co innego mogę zrobić? Rozewrzeć jej palce, jeden po drugim? Choć może będę musiała. – Mogłabyś mnie już puścić? Zyski ze sprzedaży samych tylko papierosów w twojej torebce pozwoliłyby koncernowi Lambert&Butler spokojnie przetrwać dziesięć kolejnych recesji. Marszczy czoło, usiłuje zrozumieć, o co mi właściwie chodzi. – To dla ciebie zbyt skomplikowane? Może więc tak: co powiesz na to – masz pożółkłe palce? To oczywiste, że sporo palisz. W końcu mnie puszcza. – Uważasz się za lepszą ode mnie, tak? – Krzywi się ironicznie, to samo powiedziała do tego łysola z gazetą. Zastanawiam się, czy rzuca to oskarżenie pod adresem każdej osoby, którą spotyka. Trudno wyobrazić
sobie osobę, która po poznaniu jej mogłaby nagle zacząć cierpieć na manię niższości. – No cóż... może... tak – odpowiadam. – Posłuchaj, starałam się pomóc, może trochę nazbyt obcesowo, ale w gruncie rzeczy masz rację: tak naprawdę jest mi obojętne, czy nadal będziesz oddychać czy nie. Przykro mi, jeżeli cię obraziłam, rzucając żarcik, którego nie potrafiłaś zrozumieć, bo jesteś na to za tępa... – Otóż to, uważasz się za lepszą ode mnie! Mała Panna Suka, co wiecznie zadziera nosa i ma wszystkich w dużym poważaniu? Widziałam cię dziś rano – byłaś zbyt nadęta, żeby odpowiedzieć uśmiechem, kiedy się do ciebie uśmiechnęłam. Mała Panna? Na miłość boską, mam trzydzieści osiem lat. Ona nie może mieć więcej niż osiemnaście. Poza tym o czym ona plecie? – Dziś rano? – pytam niepewnie. Czy była na pokładzie, kiedy leciałam rano z Combingham? – Uważasz się za lepszą ode mnie – powtarza z rozgoryczeniem. – Oczywiście, że tak! Bo jesteś! Założę się, że nigdy nie pozwoliłaś, aby niewinny człowiek trafił do więzienia za morderstwo! – Zanim jeszcze zdołałam przetrawić jej słowa, wybucha płaczem i przywiera do mnie całym ciałem. – Nie zniosę tego dłużej – szlocha, zwilżając łzami przód mojej bluzki. – Całkiem się rozsypuję. Zanim mój mózg zdoła wymienić wszystkie powody, dla których nie powinnam tego robić, obejmuję ją ramionami. Co, u licha, może się jeszcze wydarzyć?
2 10/3/2011 – No – powiedział wolno Simon. Obserwował Charlie, która na niego nie patrzyła. Wlepiała wzrok w ekran telewizora, choć nie rejestrowała tego, co się na nim działo, i starała się zachowywać naturalnie. Jak ktoś, kto nie ma żadnych tajemnic. Program był z rodzaju tych, w których znani celebryci doświadczają trudów życia w afrykańskich slumsach i w te pędy wracają do swoich domów w Hampstead, kiedy tylko kamery zostaną wyłączone. – Co no? – spytała. Nie znosiła zatajać czegokolwiek przed Simonem; skutecznie udało mu się indoktrynować ją przez lata, utwierdzać w przekonaniu, że jego prawem, danym mu od Boga, było wiedzieć wszystko i zawsze. Aby odwrócić jego uwagę, wskazała na ekran. – Zobacz, czy oni żyją w gorszych warunkach niż my? To znaczy, ja wiem, że tak, ale... gdy następnym razem oboje będziemy mieć wolny dzień, powinniśmy kupić parę rolek tapety albo porządny wałek i kubełek białej farby. – Miała już dość mozaiki wyblakłych barw na ścianach salonu i uważała, że najwyższy czas coś z tym zrobić: tu pas tapety z roku 1970, tam fragment starego tynkowania. Gryzący się ze sobą efekt pozdzieranego kolażu przypominał psychodeliczne pasmo górskie i niekiedy odbierała ten widok jako formę wizualnej tortury. – Gapisz się na mnie – zwróciła się do Simona. Spojrzał znacząco na zegarek. – Zastanawiam się, o której spodziewamy się wizyty twojej siostry. – Liv? – Czy Charlie spróbowałaby temu zaprzeczyć? – Skąd wiedziałeś? – Jesteś podminowana, stale zerkasz na telefon. – Wstał. Świetnie, pomyślała Charlie. Kolejna miła, relaksująca rozmowa. – Ewidentnie na coś czekasz. Coś ma się wydarzyć. Wiem, że Liv jest dzisiaj w Spilling, wiem, że spotkałaś się z nią i byłyście na lunchu... – Spóźnia się – odparła Charlie, marszcząc brwi. – Powinna się tu zjawić pomiędzy wpół do dziewiątej a dziewiątą. Simon rozsunął zasłony i oparł się plecami o okno. Zaczął bębnić palcami