Filbana

  • Dokumenty2 833
  • Odsłony785 785
  • Obserwuję575
  • Rozmiar dokumentów5.6 GB
  • Ilość pobrań528 849

Spirit Animals. Tom IV. Ogien i - Shannon Hale

Dodano: 5 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 5 lata temu
Rozmiar :1.1 MB
Rozszerzenie:pdf

Spirit Animals. Tom IV. Ogien i - Shannon Hale.pdf

Filbana EBooki Cykle/Sagi Spirit Animals
Użytkownik Filbana wgrał ten materiał 5 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 168 stron)

TOM 4 OGIEŃ I LÓD Shannon Hale przekład: Michał Kubiak

Tytuł oryginału: Fire and Ice Copyright © 2014 by Scholastic Inc. All rights reserved. Published by arrangement with Scholastic Inc., 557 Broadway, New York, NY, 10012, USA. SCHOLASTIC, SPIRIT ANIMALS and associated logos are trademarks and/or registered trademarks of Scholastic Inc. Copyright © for the Polish edition by Grupa Wydawnicza Foksal, 2015 Copyright © for the Polish translation by Grupa Wydawnicza Foksal Wydanie I Warszawa 2015

Spis treści Mapa Dedykacja 1. Gerathon 2. Kradzież 3. Samis 4. Pia 5. Aidana 6. Niebezpieczna podróż 7. Kompas 8. Ardu 9. Lodowe Miasto 10. Pod lodem 11. Suka 12. Atak niedźwiedzicy polarnej 13. Powrót 14. Maya 15. W dokach 16. Ogień 17. Żółć

O autorce

Dla mojego brata Jeffa, który zdradził mi kiedyś, że jego zwierzoduchem jest hipopotam – S.H.

1 Gerathon Gerathon się poruszyła. Jej czarne łuski, grube niczym metalowe płyty, zazgrzytały na podłożu z piaskowca. Otworzyła pysk, żeby posmakować językiem zapachu powietrza, i energicznie machnęła ogonem. Żyła! Była podekscytowana tym, że żyje, że jej cielsko ślizga się po ziemi, a ziemia się pod nią przesuwa. Życie to bicie serca, drżenie, wibracje, wdech i wydech. Życie to ruch. Gerathon poruszyła językiem i zwietrzyła woń człowieka. Kolejne życie! W tej chwili nie była głodna. Całe stada rozmaitych zwierząt dreptały, biegły i pełzły jej śladem, bo nie mogły zawrócić pomimo dojmującego lęku. Kiedy więc Gerathon nabierała chęci, żeby coś przekąsić, po prostu wyciągała długą szyję i porywała z ziemi kangura albo dzikiego psa. Nie zaznała głodu, odkąd udało jej się wydostać na wolność, jednak gdy widziała wokół siebie to mrowie istot, chciała chwytać pulsujące życiem stworzenia i miażdżyć je szczękami. Gerathon zmieniła kierunek i żwawo popełzła w stronę samotnego człowieka. Z natury umiała poruszać się niemal całkiem bezszelestnie, zwykle jednak nie było takiej potrzeby. Jaka istota zdołałaby umknąć przed kobrą ważącą dwie tony? Mimo to człowiek spróbował uciec. Był to młody mężczyzna. Gdy odwrócił się przez ramię, Gerathon dostrzegła, że jego wykrzywiona przerażeniem twarz to jeszcze twarz dziecka. Kobra zachichotała sykliwie, czując, jak mięśnie jej długiego cielska przepełnia siła. Rozpostarła elegancki kaptur u nasady głowy, zwinęła tylną część ogona jak sprężynę i skoczyła. Życie! Żywy człowiek w jej szczękach rzucał się i kopał, a ona czuła na języku bicie jego galopującego serca. Mężczyzna zakrzyczał z całych sił, gdy wbiła dwa zęby w jego plecy i wstrzyknęła gęsty, czarny jad. Serce walczącej ofiary, walące jak bęben, szybko pompowało krew z jadem, przez co zatruło całe ciało. Mężczyzna drgał jeszcze przez chwilę, a potem zwiotczał i znieruchomiał. Jego serce nadal biło, powoli i rozkosznie, gdy wielka kobra połykała go w całości. Nieprawdopodobnie silne mięśnie jej szczęk

centymetr po centymetrze wciągnęły ofiarę do wnętrza różowej gardzieli i dalej, do mrocznej otchłani żołądka. Gerathon zwinęła się ciasno, żeby odpocząć na koralowym piasku, gorącym od słońca, i napawać się przyjemnością odczuwania drugiego serca bijącego w jej wnętrzu i zamierającego z wolna za sprawą jej kaprysu. Z rozbawieniem wspominała, jak przez całe wieki szalała i wrzała z wściekłości w więzieniu ze skał i piachu, które miało wydusić z niej życie, unieruchomić ją i na zawsze pogrzebać. Gdy odzyskała wolność, to wspomnienie nabrało wyjątkowo wybornego smaku. Gerathon czuła, jak rozgrzewający blask słońca i bijące z jej wnętrza ciepło świeżej ofiary wprawiają ją w oszołomienie. Nie zdołałaby niczego więcej przełknąć, lecz jej apetyt na życie jeszcze się zaostrzył. Jej żółte oczy powlekły się bielmem, gdy myślami sięgnęła daleko. W jej głowie wibrowały białe plamy ciepła, z których każda reprezentowała osobę – Gerathon znała je wszystkie równie dobrze, jak pasterz zna swoje owce. Wybrała uśpiony umysł, do którego było się łatwiej wślizgnąć, umysł starszej kobiety, mieszkanki odległego Nilo. Jaźń Gerathon wypełniła umysł śniącej, jak piasek wypełnia naczynie. Z woli kobry kobieta wstała, opuściła swoją małą chatę i rozejrzała się wokół. W Nilo panowała noc, ciepła i pachnąca jaśminem. Gerathon niemal wyczuwała szelest suchej trawy pod bosymi stopami kobiety i ciepło ziemi nagrzanej od słońca. Oczami staruszki ujrzała niedaleko urwisko, więc zmusiła ją do biegu. Kobieta zaszamotała się, jakby próbowała się przebudzić. Gerathon zasyczała z zadowoleniem – życie to ruch. Zagnała kobietę za krawędź urwiska i spadała wraz z nią. Opuściła jej świadomość w ostatniej chwili, tuż przed śmiertelnym upadkiem na dno wąwozu. Gerathon miała plany, więc jej zabawę można było uznać za stratę cennego czasu. Wiedziała jednak, że najpierw będzie musiała zdobyć wszystkie talizmany. Była przecież jedną z Wielkich Bestii. Ale tymczasem zasługiwała na odrobinę rozrywki. Posmakowała woni niesionej wiatrem. Jej pysk pokryty łuską zaklęty był w wiecznym uśmiechu.

2 Kradzież Wiatr wiejący z południa pchał Meilin naprzód, choć wcale nie potrzebowała ponaglenia. Od jakiegoś czasu płonął w niej ogień, który spalał ją od środka i nie pozwalał się zatrzymać nawet na chwilę. Jej przyjaciele narzekali niekiedy na bezlitosne tempo niekończącej się podróży, najpierw przez Zhong, a teraz przez północną część Eury. Zdaniem Meilin powinni jeszcze przyśpieszyć. Na powierzchni rzeki płynącej wzdłuż drogi tańczyły refleksy słoneczne, więc zacisnęła powieki. W ciemności czekały na nią te same co zwykle obrazy: gigantyczny krokodyl o rozdziawionej paszczy i ślepiach czarnych jak noc; nieruchomy ojciec, leżący bez życia. Meilin otworzyła błyskawicznie oczy i dźgnęła konia piętami w boki, żeby go zmusić do szybszego kroku. Wiatr zmienił kierunek. W twarz dziewczyny uderzyły północno- zachodnie podmuchy. Potarła ramiona pokryte gęsią skórką. – Wkrótce będzie jeszcze zimniej – powiedział Rollan, zrównując krok swojego konia z wierzchowcem Meilin. – Mróz będzie szczypał nas w nosy i odmrażał palce u stóp. – Wiem. – Widziałem kiedyś, jak podobny do mnie zawszony łobuz i ulicznik założył się z jakimś bogatym dzieciakiem. Namówił go, żeby polizał żelazny słup latarni ulicznej. W samym środku zimy. Język dzieciaka przykleił się do metalu, a wtedy ten spryciarz ukradł mu płaszcz i buty. – To niemożliwe – skomentowała Meilin. – Ależ możliwe, moja miła pando! – A czy ulicznik z twojej opowieści nie nosił przypadkiem imienia zaczynającego się na „r” i kończącego na „n”? – O nie! Ja nigdy nie byłem zawszony! Opowiedziałem ci o tym jedynie po to, żeby cię ostrzec. Sama wiesz, że masz pożałowania godną skłonność do lizania słupów latarni w zimie.

Meilin prawie się uśmiechnęła. Od bitwy przy świątyni Dinesha Rollan dosyć często kręcił się gdzieś obok niej. Z reguły opowiadał niedorzeczne historie, więc przypuszczała, że w ten sposób chciał odwrócić jej uwagę od bolesnych wspomnień. Wyprawa po talizman Dinesha kosztowała ich więcej niż wszystkie wcześniejsze przedsięwzięcia drużyny. Najpierw Meilin wyruszyła sama do Zhong. Udało jej się odnaleźć ojca, który dowodził ruchem oporu z fortu wewnątrz Bambusowego Labiryntu. Jednak wkrótce po ich spotkaniu generał zginął, zabity na jej oczach. Z początku Meilin odczuwała tylko pustkę. Otępienie. Czuła się tak, jakby wypaliły się w niej wszelkie emocje. Z czasem jednak w jej wnętrzu zapłonął ogień, który nie pozwalał zapomnieć o tym, że Pożeracz nadal się cieszy wolnością. I nadal zabija. Meilin nie zamierzała dopuścić, żeby współczucie Rollana albo jego żarty zgasiły ów płomień. Znów ubodła konia piętami. – Przed nami rozstaje – zauważył Tarik. – Zatrzymamy się tu na noc. – Ale jeszcze nie jest ciemno! – zaprotestowała Meilin. – Za rozstajami koryto rzeki skręca i oddala się od drogi, którą mamy jechać – odparł Tarik. – A musimy napoić konie przed dalszą podróżą na północ. Meilin zamierzała protestować dalej, lecz zauważyła pełny zrozumienia i współczucia wzrok Tarika. Podobnym spojrzeniem często obdarzała ją Jhi, dlatego właśnie Meilin starała się jak najrzadziej przywoływać swojego zwierzoducha z uśpienia. Towarzystwo pandy stawało się powoli nie do zniesienia. Meilin czuła, że jeśli ktoś jeszcze spojrzy na nią ze zrozumieniem i współczuciem, to… – Meilin? – zagadnęła ją Abeke. – Co? – odwarknęła. – Nie… nic – zająknęła się Abeke i cofnęła o krok. – Chciałam tylko spytać, czy pomożesz mi zbierać chrust na ognisko. – Pomogę – odparła zdecydowanie Meilin. Na płaskim terenie wokół rozstajów zaczynało się robić tłoczno od obozowisk podróżnych i kupieckich karawan. Znajdowali się na równinnym, porośniętym trawą obszarze północnej części Eury. Ich trasa prowadziła niestety daleko od Glengavin i Finna, ale dotąd podróż przebiegała przynajmniej bezpiecznie i bez zakłóceń. W pobliżu obóz rozłożyła nawet trupa minstreli. Słychać było brzdąkanie na lutni, a kobieta w niebieskiej woalce śpiewała cicho, ćwicząc głos.

Podczas zbierania suchego drewna nad brzegiem rzeki Abeke nie odezwała się ani słowem. I dobrze, uznała Meilin. W ciszy mogła skupić całą uwagę na płomieniu palącym ją od środka. Czuła się tak, jakby Pożeracz był celem, a ona sama – mknącą ku niemu strzałą. Dziewczyny wróciły z naręczami chrustu do obozu, gdzie Tarik, Rollan i Conor zajęci byli jeszcze rozsiodływaniem koni. Maya, ich nowa towarzyszka z organizacji Zielonych Płaszczy, układała kamienie wokół miejsca przeznaczonego na palenisko. Pochodziła z Eury, dlatego Tarik ją poprosił, żeby udała się z drużyną na wyprawę na północ kontynentu. Maya była o kilka lat starsza od Meilin, jednak patrząc na jej drobną, bladą twarz, widoczną spod grzywy kręconych, rudych włosów, nikt by się tego nie domyślił. Maya podwinęła rękaw fioletowego swetra, odsłaniając widoczny na przedramieniu tatuaż w kształcie płaza. Błysnęło światło – salamandra dziewczyny się przebudziła i natychmiast wpełzła na jej ramię. Czarne zwierzątko pokryte jaskrawożółtymi plamami było tak niewielkie, że z łatwością zmieściłoby się w dłoni. Widząc je, Meilin uśmiechnęła się smutno do Mayi. Była pewna, że i Mayę rozczarował jej zwierzoduch. Przecież salamandra była w walce równie bezużyteczna, co panda. Dziewczyny rzuciły chrust obok miejsca przeznaczonego na ognisko. Abeke ułożyła suche gałęzie w palenisku. Meilin już chciała ją poprawić, bo przecież do rozpalenia ogniska potrzebne były najpierw drobne gałązki, coś na podpałkę… W tej samej chwili Maya uniosła dłoń, nad którą wykwitła nagle kula ognia. Dmuchnęła w płomienie, które przeskoczyły na stos drewna, i chrust natychmiast się zapalił. – Och! – wyrwało się Meilin. – Nie widziałaś wcześniej sztuczek Mayi? – zdziwił się Conor. Meilin pokręciła przecząco głową. – Obawiam się, że słaby ze mnie wojownik – powiedziała Maya, uśmiechając się szczerze. – Znam tylko tę jedną sztuczkę i na niewiele więcej mogę się przydać. – Na lodowatej północy twoja umiejętność może się dla nas okazać nieoceniona – zauważył Tarik. Śpiewaczka w woalce i jej towarzysz z lutnią, którzy szli do rzeki, zatrzymali się przy obozowisku drużyny.

– Podróżujecie na północ? – zdziwiła się kobieta. – Po co? Tam nic nie ma. Tylko zimno, a dalej jeszcze straszniejsze zimno. – I morsy – powiedział Rollan. – Muszę je zobaczyć na własne oczy. Jeśli w ogóle istnieją. – Mówiłem ci już, że istnieją – wtrącił Tarik. – Sam widziałem. – Słonie z płetwami zamiast nóg? Uwierzę, jak zobaczę. – Zmierzamy do osady Samis – wyjaśniła minstrelom Abeke. – Byliście tam kiedyś? – Samis! – wykrzyknął lutnista. – Prawie zapomniałem, że w drodze do Arktyki leży miasto. Nikt tam nigdy nie podróżuje. – Ale próbowaliśmy kiedyś tam dotrzeć, prawda, kochany? – dodała śpiewaczka, trzymając towarzysza za rękę i okrążając go tanecznym krokiem. – Jednak kupcy nas ostrzegli, że w Samis odprawiają wszystkich gości z niczym. Byliśmy pewni, że na tym odludziu musi im brakować rozrywek, jechaliśmy więc dalej… – I zgadnijcie, co się wtedy stało – wszedł jej w słowo lutnista. – Odprawili nas spod bram miasta – rzucił i zagrał akord, jakby kończył piosenkę. Para minstreli oddaliła się, tańcząc. – Nie wpuszczają kupców? – zdziwiła się Abeke, głaszcząc w zamyśleniu Urazę, która leżała u jej boku, wyciągnięta na całą długość. Od niskiego pomruku lamparcicy dziewczyna czuła wibracje w kościach. – Gdybyśmy nie wpuszczali kupców do naszej wioski, musielibyśmy się obywać bez garnków, patelni, łopat i innych metalowych sprzętów. Może udałoby nam się wkraść w łaski mieszkańców Samis, gdybyśmy kupili przedmioty z metalu i przywieźli im je jako podarki? – Dobry pomysł – pochwalił ją Tarik. Wyłuskał z sakiewki u pasa kilka monet i wręczył je Abeke. Dziewczyna poszła kupić parę rzeczy, a Uraza ruszyła za nią. Niewiele minut później Meilin usłyszała odgłosy kłótni dobiegające z centrum obozu. Wstała, gotowa przywołać Jhi, ale oparła się temu impulsowi. – Abeke i Uraza jeszcze nie wróciły, prawda? – zapytała. – Zostańcie tutaj – powiedział Tarik i pobiegł w stronę, skąd dochodził hałas. Jednak ogień płonący w sercu Meilin nie pozwolił jej siedzieć

bezczynnie, dlatego skoczyła za dowódcą. Za nią ruszył Rollan. Tylko Conor i Maya zostali, żeby pilnować dobytku drużyny. W samym środku obozu na ziemi szamotali się dwaj rośli mężczyźni, wymieniając ciosy pięści i szarpiąc się wzajemnie za włosy. Tarik, wspomagany mocą Lumeo, zanurkował pomiędzy walczących ze zręcznością wydry w wodzie i rozdzielił przeciwników. – Dość! – zawołał. Gdy wrzawa i okrzyki wokół ucichły, zapytał: – Co się tu dzieje? – Okradł mnie! – powiedział z oburzeniem jeden z walczących, krępy i łysy mężczyzna w poszarpanej koszuli i z rozbitym nosem. – Oszczędzałem od tylu lat, grosz do grosza. Chciałem zgromadzić dość pieniędzy, żeby zabrać matkę z brudnego miasta i kupić jej gospodarstwo na wsi. I prawie mi się udało, ale ten tutaj odciął mi od pasa sakiewkę! – Po tych słowach uniósł połę koszuli i pokazał przecięte troczki sakiewki, zwisające luźno przy spodniach. – Mówiłem ci już, że to nie ja cię okradłem! – żachnął się drugi mężczyzna. – Bill, podróżujemy razem od lat. Dlaczego miałbym cię teraz okraść? – Nie wiem! Ale tylko tobie powiedziałem o pieniądzach. Jeśli nie ty jesteś złodziejem, to kto? – Zrezygnowany Bill usiadł na ziemi i zapłakał, skrywając twarz w dłoniach. – Tyle oszczędzania na nic… – Twój przyjaciel mówi prawdę – odezwał się Rollan. – To nie on cię okradł. Meilin zauważyła, że Essix kołuje nad obozem, i spojrzała na kolegę z ukosa. Dawniej Rollan potrzebował bezpośredniego kontaktu z sokolicą, żeby móc korzystać z jej wyostrzonej intuicji. Być może więź między nimi ostatnio się wzmocniła, choć Meilin jak dotąd nie widziała, żeby Essix zgodziła się przejść w stan uśpienia. Bill podniósł głowę, ocierając łzy. Na jego twarzy malowała się rozpacz. – W takim razie kto to zrobił? – zapytał. Rollan wpatrywał się w ciżbę kupców, muzykantów i podróżnych, którzy się zbiegli, żeby popatrzeć na bójkę. Pod jego spojrzeniem wszyscy nagle ucichli. Zatrzymał wzrok na chudym jak patyk chłopaku w białej koszuli i apaszce, który siedział odwrócony plecami do zbiegowiska i oglądał koło wozu. Zmarszczył brwi.

– Warto byłoby się przyjrzeć temu fircykowi – powiedział, wskazując młodzieńca ruchem głowy. Tarik złapał szybko chudzielca za ręce i przytrzymał. – Co ty robisz?! – wrzasnął chłopak. – To koło u wozu jest rzeczywiście fascynujące – zakpił Rollan – ale chyba nie na tyle, żeby nie zainteresować się bójką w obozie? No, chyba że ktoś stara się nie zwracać na siebie uwagi. Wraz z jednym z kupców Meilin przeszukała chudzielca. Gdy wyczuła w jego bucie dziwne zgrubienie, sięgnęła do cholewy i wydobyła z niej skórzaną sakiewkę, ciężką od złota i z luźno zwisającymi, przeciętymi troczkami. Rzuciła ją Rollanowi. Chudzielec miotał się i klął, a Meilin niecierpliwie zacisnęła dłonie w pięści. Jej wewnętrzny ogień zapłonął mocniej – czuła, że jeśli nie zada ciosu i nie zniszczy Pożeracza i jego stronników, spali się na popiół. Być może utarczka z przyłapanym złodziejem ukoiłaby jej serce na jakiś czas. Jednak kiedy Tarik obezwładnił młodzieńca, Meilin wypuściła wstrzymywane powietrze i rozluźniła ręce. Rollan uniósł sakiewkę do przeciętych troczków u pasa Billa. – Pasują idealnie – powiedział i oddał sakiewkę właścicielowi. – Dziękuję – wyszeptał wzruszony Bill i przycisnął pieniądze do piersi. – Na poprzednich rozstajach też kogoś okradziono – przypomniała starsza, siwa kobieta w znoszonym stroju jeździeckim. – To była twoja sprawka, co, Jarack? W odpowiedzi chłopak nazwany Jarackiem zaszamotał się w żelaznym uścisku Tarika. – Kupców obowiązuje kodeks, a ty go złamałeś! – oznajmiła kobieta. – Twoją karą jest wygnanie z karawany i zakaz handlowania na całej północy. Jarack wyraźnie miał zamiar coś powiedzieć, jednak zmienił zdanie, gdy za siwowłosą kobietą stanęło kilkunastu kupców. Niektórzy byli uzbrojeni, inni zaś tylko skrzyżowali ramiona na piersi. Tarik puścił chudzielca. Ten zaklął szpetnie, złapał swój tobołek leżący na wozie i uciekł w noc. Bill i jego przyjaciel uścisnęli sobie dłonie, a wtedy Meilin z Rollanem ruszyli z powrotem do obozowiska. – Nic tak człowieka nie rozgrzewa jak kradzież i bójka na postoju – skomentował Rollan. Meilin zwolniła kroku, żeby kolega nie został w tyle. Już szykowała ciętą

ripostę, żeby go rozśmieszyć albo sprowokować do dalszych żartów, co mogłoby rozpocząć wielogodzinne przekomarzanie. Jednak słowa utknęły jej w gardle. Czuła jedynie palący żar i niepokój. Przyśpieszyła i zostawiła Rollana za sobą. W obozowisku zobaczyła Conora, który odpoczywał oparty o bok Briggana i głaskał go po łbie. Maya leżała na brzuchu, trzymając na dłoni swoją salamandrę Tini. Mówiła do niej, a ton miała zupełnie poważny. Wśród Zielonych Płaszczy wszyscy rozmawiali ze swoimi zwierzoduchami, ale Maya prowadziła z płazem ożywioną, choć jednostronną dyskusję! Być może była niespełna rozumu, pomimo że wydawała się zadowolona z życia i pełna spokoju. Miała więc wszystko to, czego brakowało Meilin. Może Jhi mogłaby pomóc, ale… Nie. Meilin zacisnęła pięści i odrzuciła od siebie myśl o przywołaniu pandy. Wiedziała, że Jhi ukoiłaby jej niepokój, tylko że ona wcale nie chciała być spokojna. Chciała walczyć! Wściekłość znowu w niej rozgorzała, paląc od środka pierś i gardło. Meilin zacisnęła powieki, żeby się nie rozpłakać, i znów zobaczyła ten sam obraz: nieruchome, pozbawione życia ciało ojca. Szloch wyrwał jej się z gardła, jakby otrzymała niespodziewany cios. Wtedy otworzyła oczy i wypuściła Jhi z uśpienia. Panda wylądowała na ziemi, po czym odwróciła się i spojrzała Meilin prosto w oczy. Dziewczyna jak zwykle pomyślała, że panda wygląda komicznie: jej czarno ubarwione łapy przy białym ciele przypominały źle dopasowane ubranie, a czarne plamy wokół oczu nadawały jej pyskowi smutny wyraz. Jej bestia była okrągła i milutka. Meilin ponownie zapragnęła wpaść w złość, tym razem dlatego, że nie utworzyła więzi z jakimś budzącym strach drapieżnikiem. Ale Jhi wpatrzyła się w nią poważnie srebrnymi oczami. Meilin odwzajemniła spojrzenie, nabrała głęboko powietrza i nagle doznała wrażenia, że czas wokół zwolnił bieg. Dopiero teraz poczuła podmuchy chłodnego wiatru na odsłoniętej skórze ramion i dostrzegła głęboki błękit aksamitnego nieboskłonu. Wychwytywała otaczające ją dźwięki w oderwaniu od siebie, więc z łatwością mogła odróżnić głosy od szumu wody w rzece, toczone w obozie rozmowy od kroków zbliżającego się z tyłu Rollana oraz tupotu czyichś stóp. Ktoś nadbiegał.

Meilin odwróciła się szybko i zdała sobie sprawę, że czas wcale nie zwolnił. To aura spokoju, jaką otoczyła ją Jhi, wyostrzyła jej zmysły do tego stopnia, że świat wydawał jej się powolny. Rollan uśmiechnął się do niej. – No co? – zapytał. Nie widział, co się działo za jego plecami. Nie widział nadbiegającego Jaracka ani długiego, zakrzywionego noża w jego dłoni. – Rollan! – krzyknęła Meilin. Nadal otaczała ją aura spokoju Jhi. Zanim Rollan zdążył się choćby odwrócić, Meilin dostrzegła kamień leżący na ziemi, podbiła go stopą do ręki i posłała w chudzielca. Trafiła go w ramię. Zaskoczony Rollan cofnął się o krok. Ostrze noża minęło go zaledwie o kilka centymetrów. Meilin zerwała się z miejsca i popędziła do przodu. W biegu wślizgnęła się pomiędzy chłopaków i kopnęła chudego złodziejaszka w nogi, przez co stracił równowagę. Sposób, w jaki się poruszał, świadczył o tym, że Jarack nigdy nie uczył się walczyć. Jednak chudzielca rozsadzała wściekłość, a w ręku miał bardzo duży nóż, więc nie zamierzał się poddać. Jarack ciął nisko. Meilin się wydało, że dostrzegła w powietrzu ślad nakreślony przez ostrze zbliżające się powoli do jej szyi. Z łatwością uniknęła ciosu, po czym się wychyliła i uderzyła napastnika prosto w nerkę. Z bólu Jarack zgiął się w pół, ale ciął znowu. Tym razem dostał w mostek i stracił oddech. Meilin walnęła chłopaka kantem dłoni w przedramię i wytrąciła mu nóż. Jarack złapał się wtedy za obolały nadgarstek i spojrzał na dziewczynę wzrokiem pełnym lęku, a potem odwrócił się bez słowa i uciekł. Rollan wpatrywał się w Meilin z wyrazem całkowitego zaskoczenia. Spokój, którym emanowała Jhi, rozwiał się i czas ruszył znów swoim zwykłym tempem. – Byłaś niesamowicie szybka – powiedział Rollan. – Jak to zrobiłaś? – Szybka? Wcale się tak nie czułam – odparła Meilin. – To świat wokół mnie zwolnił. Rollan zmarszczył czoło. – Przepraszam, Rollan – odezwała się znowu Meilin. – Myślisz pewnie, że się rządzę i mieszam we wszystko, i na pewno sam dałbyś sobie radę, a ja nie powinnam się wtrącać i…

– Meilin! – przerwał jej Rollan i dziewczyna uświadomiła sobie, że od dłuższej chwili powtarzał jej imię. – Meilin, dziękuję ci. – Nie ma za co – odparła i zaczęła się odwracać, żeby odejść. – Mówię szczerze. Ja… – Rollan się zawahał. – Kiedy żyłem na ulicy, zawsze należałem do bandy takich jak ja łobuzów, ale gdyby któryś z moich kompanów miał wybierać między ocaleniem mi życia a ciepłym posiłkiem, cóż… Wiedziałem, co by wybrał. Ale tutaj, z tobą… z wami po raz pierwszy czuję, że… Chodzi mi o to, że wam ufam. A to dla mnie nie byle co. Obdarzył ją tym swoim uśmiechem, który znała coraz lepiej. Z początku Meilin traktowała Rollana jak sierotę wychowanego na ulicy, a teraz ona także była sierotą. Jej matka zmarła przy porodzie, a ojciec został zabity przez Pożeracza. Nie miała domu, nie miała nawet dokąd pójść. Starała się po prostu przeżyć. Nigdy nie przypuszczała, że ona i Rollan będą mieć ze sobą tak wiele wspólnego. Z jego brązowych oczu biło ciepło, jego jasnobrązową skórę pokrywał pył z drogi. Wyraz jego szerokiej twarzy był serdeczny i dodawał jej otuchy. W otchłani czarnej rozpaczy, w jaką wpadła po śmierci ojca, zatliła się iskierka nadziei. Wtedy Rollan wziął ją za rękę. Jego palce były ciepłe. Meilin uświadomiła sobie, że nigdy dotąd nie odczuwała bicia własnego serca tak mocno.

3 Samis Droga do Samis w pewnym momencie przestała być drogą. Utwardzony grunt porastały cierniste krzewy i wysoka trawa. Jedynie dzięki mapie Tarika Conor miał pewność, że jadą we właściwym kierunku. Conor zauważył stado karibu, zanim jeszcze w ich polu widzenia znalazła się osada. Zwierzęta o szarej sierści i rozłożystych porożach pasły się na zielonej łące, a pilnowali ich dwaj… – Pasterze! – wykrzyknął Conor. – Pasterze karibu! Chciałbym z nimi porozmawiać. – Nie ma sprawy – rzucił Rollan. – Tylko wiesz, raczej nie dawaj im Łupkowego Słonia ani Granitowego Barana. Dasz radę? – Rollanie… – Tarik upomniał go cicho. Rollan wzruszył ramionami, niespeszony reprymendą. Conor poczuł mdłości. Wciąż miał nadzieję, że pozostali członkowie drużyny puszczą wreszcie w niepamięć to, że oddał nieprzyjaciołom Żelaznego Dzika w zamian za gwarancję bezpieczeństwa dla swojej rodziny. Teraz jednak zrozumiał, że był naiwny. Jego uczynek nie został ani przebaczony, ani zapomniany. Mimo to udał, że nie słyszy uwagi Rollana, i ruszył w stronę stada. Na trawie, w cieniu samotnego drzewa, które rosło pośród kęp różowego łubinu, siedziało i gawędziło dwóch młodych mężczyzn. Conor zabrał ze sobą w drogę kij pasterski o zakrzywionym końcu. Zdawał sobie sprawę, że przyda mu się co najwyżej jako podróżny kostur, bo podczas swoich misji członkowie Zielonych Płaszczy raczej nie mieli okazji do pasania owiec. Jednak gruby kij przywodził mu na myśl zapach domowego ogniska, piekącego się chleba i odgłos żywicznych polan trzaskających w ogniu. Po przerażającej bitwie w Zhong i okropnej historii z talizmanem kostur dodawał mu otuchy, choć Conor wiedział, że nie będzie miał okazji używać go do zwykłego celu. Zbliżając się do pasterzy, uniósł kij wysoko, żeby przywitać ich jak

kolegów po fachu. Spodziewał się, że w odpowiedzi któryś z nich pomacha do niego lub pozdrowi go z daleka, a może nawet zaprosi do odpoczynku w cieniu drzewa. Jednak nic takiego się nie stało. Pasterze zerwali się na nogi z wyraźnym niepokojem. Obaj byli jasnowłosi i jasnoskórzy. Wyglądali na dwadzieścia lat. Mieli na sobie granatowe kaftany i brązowe spodnie. Ich ubrania były czyste i nieznoszone, doskonale też leżały na ich wysportowanych sylwetkach. Żaden pasterz znany Conorowi nie nosił ubrań tak dobrej jakości. – Witajcie! – pozdrowił pasterzy Conor. – Nazywam się Conor i sam jestem pasterzem. A raczej byłem, zanim nie przyłączyłem się do Zielonych Płaszczy. Pochodzę z pasterskiej rodziny, ze środkowej części Eury. Hodujemy owce. Widzę, że pasacie tu karibu? Nigdy wcześniej nie widziałem udomowionych karibu. – A my nie widujemy podróżnych zmierzających do Samis – odparł jeden z młodzieńców. – Nigdy – podkreślił drugi. – Nie zamierzamy tu zostać długo – wyjaśnił Conor. – Macie tylko karibu czy hodujecie też owce? Pasterze wymienili między sobą spojrzenia, ale nic nie odpowiedzieli. Conor wiedział, że przyjaciele z drużyny oczekują, że jako pasterz nawiąże porozumienie z jasnowłosymi młodzieńcami, dlatego mimo ich małomówności westchnął i postanowił próbować dalej. Rozgadał się więc na temat różnych odmian owiec i zadawał szczegółowe pytania o pożywienie i zwyczaje karibu. Rozmowa nie osłabiła jego uwagi. Czujnym okiem złowił jakiś ruch w lesie świerkowym na skraju łąki. Zobaczył cienie poruszające się wśród zarośli i błysk zwierzęcych ślepi… – Czy to…? – zaczął mówić, wskazując brzeg lasu. Pasterze się odwrócili i wpatrzyli w drzewa nieopodal, mrużąc oczy. – O nie, wróciły! Obaj zaczęli gwizdaniem nawoływać stado, ale spłoszone karibu zerwały się już do ucieczki, byle dalej od lasu. Tymczasem spomiędzy świerków wynurzyły się ciemne sylwetki pięciu wilków. Zwierzęta miały czarne futra. Były wychudzone i zapewne głodne, bo natychmiast rzuciły się w pogoń za karibu, rozdzielając się w biegu, żeby zajść je z dwóch stron. – Briggan! – zawołał Conor i podwinął rękaw. Poczuł krótkotrwały,

piekący ból na przedramieniu, a zaraz potem u jego boku stanął ogromny szary wilk. – Tamta wataha poluje na karibu! – tłumaczył, wskazując cel swojemu zwierzoduchowi. Briggan zawył przeciągle, a wtedy drapieżniki zatrzymały się w biegu. Jeden z wilków również zawył. Briggan mu odpowiedział. Wilki zdawały się przez krótką chwilę rozważać sytuację, po czym przewodnik watahy warknął i razem z towarzyszami wznowił pościg. Briggan wyszczerzył zęby i rzucił się w pogoń. Jego szybkość wydawała się Conorowi zarazem zastraszająca i godna podziwu. Briggan odciął wilkom drogę, zanim zdążyły dopaść uciekające karibu, po czym rzucił się na przewodnika stada i złapał go zębami za kark. Oba wilki – czarny i szary – potoczyły się po trawie, potem zerwały się na nogi i jednocześnie odsłoniły kły, trzymając się nisko przy ziemi i warcząc. Pozostałe wilki otoczyły Briggana, który stał sam jeden przeciw pięciu napastnikom. Conor ruszył biegiem w stronę swojego zwierzoducha, który teraz, gdy wyszedł ze stanu uśpienia, dodawał mu szybkości. Chłopak miał świadomość, że mięśnie jego nóg stały się silniejsze, a kroki znacznie się wydłużyły. Pędząc, czuł chłoszczące go łodygi traw. Z bijącym mocno sercem zacisnął dłonie na kosturze. Zanim jednak dobiegł do zwierząt, przewodnik watahy przestał warczeć. Zakręcił się w miejscu, jakby próbował złapać własny ogon, i opuścił łeb, niemal dotykając nosem ziemi. Tak uległa postawa przywódcy stada wobec jednego tylko przeciwnika zaskoczyła Conora, zaraz jednak zdał sobie sprawę, że Briggan nie był byle jakim wilkiem, tylko Wielką Bestią. Przewodnik stada zawył raz jeszcze i z całą watahą uciekł do lasu. Briggan przydreptał wtedy do Conora i z przyjemnością przyjął szczodrą porcję drapania za uchem i głaskania po karku. – Dobry wilk – pochwalił go głośno Conor. – Dziękuję ci, Briggan. Pasterze z Samis zbliżyli się do nich z oczami szeroko otwartymi ze zdumienia. – Wilk o błękitnych oczach… – zauważył jeden. – To Briggan, prawda? Legendarny Briggan… Conor pokiwał głową i tym razem to pasterze się rozgadali. Podekscytowani wspominali wszystkie znane sobie legendy o Brigganie, aż w końcu jeden z nich ujął Conora za ramię i powiedział:

– Chodź z nami. Stary Henner na pewno będzie chciał z tobą porozmawiać. Zostawili drugiego pasterza, żeby pilnował karibu, i pobiegli w stronę niewielkiej bramy w ogrodzeniu otaczającym Samis. – Henner, nie zgadniesz, co się stało! – zawołał pasterz do mężczyzny stojącego za furtką. – Wilk Briggan ocalił nasze stado! Sam legendarny Briggan! – Potem opowiedział, co się wydarzyło, nieco ubarwiając najciekawsze fragmenty. Stary Henner uśmiechnął się, wyglądając przez okienko w bramie. – Co ty mówisz? Sam Briggan! A co też porabia tu ten młody człowiek i jego towarzysze? – Musimy się spotkać z waszym lordem. – Conor rzucił okiem na osadę i uznał, że jest ona zbyt mała, żeby władał nią ktoś pokroju earla Trunswicku. – Macie tu może burmistrza? To bardzo ważne. Gdy zbliżył się Tarik z resztą drużyny, Henner przyjrzał im się uważnie. – Pia nie przyjmuje gości – odparł. – Przywieźliśmy dary dla niej i dla innych mieszkańców Samis – powiedziała Abeke, wydobywając z plecaka dwa metalowe kociołki i trzy stalowe noże. Z wrażenia Henner otworzył szeroko oczy. Conor zauważył, że guziki przy kaftanie pasterza zrobione były z rogu, podobnie zresztą jak klamra przy pasie i zawieszony na nim nóż. Nawet zawiasy bramy wykonano z pasków skóry. W osadzie oddalonej od szlaków handlowych brakowało towarów z metalu. – Przynosimy też wieści – dodała Meilin. – Pragniemy przekazać burmistrzowi ostrzeżenie i wymienić się informacjami. Myślę, że możemy wam pomóc. Jesteśmy oczywiście do waszych usług i odejdziemy, kiedy tylko tego zażądacie. Stary Henner przyjrzał się bacznie Meilin, metalowym podarkom w rękach Abeke oraz Brigganowi stojącemu u boku Connora. – Cóż… – zaczął z wahaniem. – Wpuść ich chociaż na trochę – poprosił go młody pasterz. – Nigdy nie miewamy gości. Gdybyś widział, co zrobił dla nas Briggan! Po krótkim namyśle Henner uśmiechnął się i szeroko otworzył bramę. – Jeden wyjątek chyba nie zaszkodzi – stwierdził. – Chodźcie za mną. – Dobra robota – szepnął cicho Tarik, żeby tylko Conor mógł go