Filbana

  • Dokumenty2 833
  • Odsłony750 631
  • Obserwuję553
  • Rozmiar dokumentów5.6 GB
  • Ilość pobrań512 730

Spirit Animals. Tom V. Naprzeci - Tui T. Sutherland

Dodano: 5 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 5 lata temu
Rozmiar :1.3 MB
Rozszerzenie:pdf

Spirit Animals. Tom V. Naprzeci - Tui T. Sutherland.pdf

Filbana EBooki Cykle/Sagi Spirit Animals
Użytkownik Filbana wgrał ten materiał 5 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 428 osób, 420 z nich pobrało dokument.

Komentarze i opinie (1)

Gość • 3 miesiące temu

nie da się pobrać za darmo

Transkrypt ( 25 z dostępnych 152 stron)

TOM 5 NAPRZECIW FALOM Tui T. Sutherland przekład: Michał Kubiak

Tytuł oryginału: Against the Tide Copyright © 2014 by Scholastic Inc. All rights reserved. Published by arrangement with Scholastic Inc., 557 Broadway, New York, NY, 10012, USA. SCHOLASTIC, SPIRIT ANIMALS and associated logos are trademarks and/or registered trademarks of Scholastic Inc. Copyright © for the Polish edition by Grupa Wydawnicza Foksal, MMXVI Copyright © for the Polish translation by Grupa Wydawnicza Foksal, MMXVI Wydanie I Warszawa MMXVI

Spis treści Dedykacja 1. Kovo 2. Na morzu 3. Sztorm 4. Rekiny 5. Kalani 6. Tangaroa 7. Konchy 8. Wyspa Nocy 9. Wyspa Słońca 10. Krzyczące drzewa 11. W pułapce 12. Kolejny sen 13. Królewska Raja 14. Mulop 15. Bitwa 16. Zdrada 17. Nieobecni i utraceni O autorce

Dla Elliota i Jonah, i dla Sunshine, mojego zwierzoducha – T.S.

1 Kovo Mieszkańcy Stetriolu nazywali to miejsce Mamroczącą Skałą. Wiedzieli jedynie, że leży ono gdzieś w głębi spalonego słońcem, suchego kontynentu. Słyszeli również o rozlegających się tam pomrukach, od których ziemia drżała w promieniu wielu mil. I znali imię mrocznej, złowrogiej istoty, dla której to miejsce było więzieniem. Przede wszystkim jednak wiedzieli, że każdemu, kto się tam choćby zbliży, grozi śmierć. Dlatego też od setek lat nikt nie odwiedzał więzienia goryla Kovo. Gdyby nawet znalazł się taki śmiałek, droga do Mamroczącej Skały była niełatwa. Więzienie Kovo znajdowało się pośrodku rozpalonej pustyni w głębi Stetriolu, od najbliższego źródła wody dzieliło je wiele dni marszu. Sama skała była gładka i pozbawiona jakichkolwiek występów umożliwiających wspinaczkę, zupełnie jakby ktoś wyciął każdą ścianę kamiennego bloku jednym uderzeniem ogromnego ostrza. Promienie słońca nagrzewały szczyt skały do około stu stopni. Wprawdzie nikt nigdy nie zmierzył tam temperatury, ale nawet jedno dotknięcie rozpalonego podłoża spowodowałoby poparzenie stopy, buta czy łapy każdego, kto spróbowałby tam stanąć. Klatka wydawała się wyrastać wprost ze skały, a powstała z gęstej sieci rozgałęzień twardych jak diament i na pierwszy rzut oka niezniszczalnych. Gałęzie lśniły oślepiająco czystą bielą, zwłaszcza na wierzchołkach, w których nadal można było rozpoznać kształt

olbrzymiego poroża pozostawionego przed wiekami przez łosia Telluna, jedną z Wielkich Bestii. Nad tym wszystkim, cicho łopocząc skrzydłami, nieustannie krążył wielki orzeł Halawir, dniem i nocą strzegący uwięzionego Kovo. Goryla nikt więc nie odwiedzał, i to od bardzo, bardzo dawna. A Kovo mamrotał. – Najpierw obedrę ich ze skóry – niósł się pomruk przypominający echo gromu w odległych górach. – Gołymi rękami zmiażdżę czaszki, a kości zawinę w te zielone płaszcze. Spalę ich domy, a fortece stratuję na proch. Spomiędzy gałęzi klatki groźnie spoglądały złowrogie ślepia olbrzymiego goryla o grzbiecie posrebrzonym wiekiem. Grube, czarne futro ciążyło mu w upale. Klatka była zbyt ciasna, żeby zrobić w niej choćby kilka kroków, dlatego Kovo siedział, snuł rozmyślania i czekał. Czekał tak od wielu pokoleń. Podczas jego uwięzienia powstały i upadły królestwa i imperia, a Kovo czekał dalej. Czekał i marzył o zemście. – Zabiłem cztery z Wielkich Bestii – mówił niewyraźnie. – Kiedy będę wolny, ukarzę ich wyznawców, tych zarozumialców w zielonych płaszczach. Rozerwę na strzępy ich zwierzoduchy, a ludzkich słabeuszy własnoręcznie pozabijam. Będę okrutny. Niektórych uduszę bez pośpiechu, innych utopię, a jeszcze innych rozdepczę. Kovo dotknął skórzastą dłonią jednego z rozgałęzień klatki. W upalnej oddali rozległ się przeszywający krzyk drapieżnego ptaka. – Już niedługo… Bezwartościowi ludzie… Gdybym był wolny, wszystkie talizmany dawno należałyby do nas. Bylibyśmy królami tego świata, a wszyscy musieliby padać przed nami na twarze. Kovo prężył potężne mięśnie, napierając na klatkę z poroża. – Już niedługo… Mój czas nadchodzi. Wkrótce po mnie przyjdą – mamrotał, wpatrując się w niewielką połać pustyni widoczną z klatki. – Gerathon jest wolna od kilku tygodni. Powolni, podli ludzie… Być może pourywam im palce u stóp… Raptem uniósł łeb, a jego wielkie nozdrza się poruszyły. Powęszył w powietrzu i na jego oblicze wypełzł grymas przebiegłego uśmiechu.

– Gerathon – zaburczał. – Nareszcie. – Rozumiem twoją gorliwość i chęć rozlewu krwi wrogów – odezwał się głos zza pleców goryla. – Ale czekałeś już tak wiele stuleci, że kilka kolejnych tygodni nie powinno chyba robić ci różnicy? – Będę czekał tak długo, jak trzeba, żeby wprowadzić plan w życie – odparł Kovo. – Stań tak, żebym mógł cię zobaczyć. W polu jego widzenia znalazł się chłopiec o brązowych włosach. Zatrzymał się kilka kroków od klatki, niemal na skraju urwiska. Był mały i chudy, dopiero co osiągnął wiek, w którym dzieciom podawano Żółć. Jego skórę pokrywały okropne oparzenia słoneczne, a ramiona miał poznaczone długimi, krwawiącymi zadrapaniami. Wydawał się nie zauważać, że spod podeszew jego butów bije dym. Ale być może miało to coś wspólnego z kimś, kto zawładnął chłopcem i patrzył na świat gadzimi, żółtymi oczami o rozszerzonych źrenicach. – Wybrałaś dziwnie małą istotę – warknął Kovo. – Nadaje się raczej na przekąskę niż na posłańca. Zerknął na niebo, ale Halawira nigdzie nie było widać. Dobrze się złożyło. Niezwykle czujny strażnik przegapił porę odwiedzin… – Och, z pewnośśścią zjem go później – powiedział chłopiec. Głos należał do niego, nie do Gerathon, ale pobrzmiewał w nim syk olbrzymiej kobry. – Sssporo czasssu minęło… Czym go sssobie wypełniałeśśś? – Bardzo zabawne – warknął ponownie Kovo, łypiąc ciemnymi oczami spod masywnego czoła. – Przybyłaś tu, żeby się popisywać wolnością? – Nie – odparła niemal ze współczuciem Gerathon. – Przybyłam po to, żeby ci powiedzieć o naszych sukcesach. Zdobywcy właśnie odebrali Kryształowego Niedźwiedzia tym karłom z Zielonych Płaszczy. Miałam nawet okazję poddać jednego z nich ciekawym torturom umysłowym. Widzisz, jego matka jest jednym z moich stworzeń. Gdybyś tylko mógł zobaczyć minę chłopaka, kiedy próbowała go zabić! Czysta rozkosz. – Cudownie – burknął Kovo. – Zostaw mnie tu na kolejne stulecia, skoro tak dobrze się bawisz.

– Wkrótce i ty będziesz miał okazję się zabawić – odparła Gerathon, zmuszając chłopca do teatralnego ziewnięcia. – Już prawie mamy wystarczająco dużo talizmanów, żeby cię uwolnić. – To… prawie dokładnie to, co chcę usłyszeć. – Groźba w głosie Kovo była wręcz wyczuwalna. – Zaufaj mi – odparła leniwie Gerathon. – Znamy każdy krok Zielonych Płaszczy, mamy swoje sposoby, żeby ich szpiegować. Jak zawsze. Dlatego wiemy, gdzie udaje się teraz Czworo Poległych. Zdobędziemy kolejny talizman, a potem ich zniszczymy. – A więc jak dotąd ich nie zniszczyliście – zauważył Kovo. – Zechcesz mi wyjaśnić, dlaczego wciąż żyją? Gerathon machnęła lekceważąco dłonią chłopca. – Jeszcze ich potrzebuję. My ich potrzebujemy, my i nasz Gadzi Król. Nie obawiaj się jednak, wkrótce wszyscy będą martwi. Chłopiec wydał z siebie nagły okrzyk bólu i opadł na czworaki. Jego dłonie i kolana natychmiast pokryły pęcherze oparzeń. – Och, ssskaranie… – zasyczała Gerathon. Głos dobiegający z wykrzywionej bólem twarzy chłopca był dziwnie spokojny. – Ten żałosny kostium już długo nie pociągnie. Może powinnam przywołać myszołowa i kazać mu odnieść go z powrotem. – Ach, więc to w ten sposób udało ci się tu dotrzeć – domyślił się Kovo. – Właśnie. Znaleźliśmy najmniejszego chłopca i za pomocą Żółci związaliśmy go z ogromnym ptakiem – padła odpowiedź. Kovo zmrużył oczy i spojrzał w niebo, gdzie widać było krążącą skrzydlatą sylwetkę. Po raz pierwszy nie był to Halawir. Chłopiec osunął się na ziemię, a wtedy powietrze wypełnił swąd płonących włosów. – No cóż – ciągnęła Gerathon – on zaraz umrze. Jakież to nudne. Wygląda na to, że na razie musimy się pożegnać, Kovo. – Czekaj – warknął goryl i złapał za pręty z poroża. – Jak długo jeszcze będę musiał tu siedzieć? – Kiedy zobaczymy się następnym razem, oboje będziemy wolni – zasyczała kobra coraz słabszym głosem. Powieki chłopca opadły, życie ulatywało już z jego ciała. – A wówczas… wówczas cała Erdas

będzie należeć do nas.

2 Na morzu Tak blisko…”. Abeke wpatrywała się w ciemne fale morza rozbijające się o brzeg. Popołudniowe słońce grzało jej skórę i rozświetlało wodę złocistymi refleksami, ale wiatr wydawał się nienaturalnie zimny. „Nilo. Mój dom, moja rodzina…”. Z pokładu statku Abeke widziała jedynie pasmo plaży i bujną zieloność dżungli w oddali. Nadmorskie okolice Nilo nie przypominały sawanny okalającej jej rodzinną wioskę, ale i tak od dawna nie była tak blisko domu. „Ciekawe, co powiedziałaby Soama, gdyby mogła mnie teraz zobaczyć. Albo ojciec…”. Potarła lewe ramię, w które podczas ostatniej bitwy ugodził ją nóż Zdobywcy. Rana zagoiła się już na tyle, że Abeke mogła strzelać z łuku – nowego łuku, zastępującego jej broń zniszczoną uderzeniem młota bojowego. Niestety od czasu do czasu rana ją bolała, zwłaszcza podczas chłodnej pogody. „Czy moja rodzina byłaby dumna z tego, co zrobiłam? A może nadal myśleliby, że przynoszę im wstyd i rozczarowanie?”. Ciaśniej owinęła ramiona zielonym płaszczem i niemal bezwiednie wyciągnęła rękę w stronę swojego zwierzoducha. – Mrrrrau – zamruczała Uraza, wciskając głowę pod dłoń Abeke. Przez chwilę siedziała bez ruchu, pozwalając się głaskać i gniewnie spoglądając na ocean. Potem zerwała się i wróciła do przechadzania się po pokładzie długimi, płynnymi krokami.

„Być może jestem nie w humorze tylko dlatego, że ona jest” – pomyślała Abeke. Podobnie jak większość kotów lamparcica zdecydowanie nie lubiła wody, zwłaszcza ogromnych zbiorników, a już szczególnie tych otaczających ją ze wszystkich stron i drażniących zapachem ryb, których nie mogła złapać. – Wiem – szepnęła Abeke, przyglądając się swojemu zwierzoduchowi. – Ja też wolałabym być teraz na lądzie. Długa podróż na ciasnym statku była uciążliwa, ale Tarik uważał, że opłynięcie wybrzeży Nilo to najbezpieczniejszy sposób dotarcia do oceanu, bo zwykła droga morska, czyli przesmyk pomiędzy Nilo i Zhong, musiała być obsadzona Zdobywcami. Abeke zamierzała właśnie przywołać Urazę i zaproponować jej przejście w stan uśpienia, kiedy spod pokładu wyszła panda Jhi i znalazła się na drodze lamparcicy. Zaskoczona Uraza odskoczyła i warknęła groźnie, odsłaniając zęby pobłyskujące w świetle słońca. Jej pazury pozostawiły głębokie rysy w deskach pokładu. – Uraza! – skarciła ją Abeke. Jhi spojrzała spokojnie na lamparcicę i odeszła nieśpiesznie. Mniej spokojnie zareagowała towarzysząca jej Meilin, która patrzyła na Urazę, trzymając dłoń na rękojeści noża. – Uraza nie ma złych zamiarów – zapewniła Abeke, szybko kładąc dłoń na grzbiecie kocicy. – Po prostu jest niespokojna, jak my wszyscy. – Ciekawe czemu? – odparła Meilin. Abeke, oczywiście, wiedziała, co koleżanka miała na myśli. Stracili kolejny talizman i kolejna z ich podróży okazała się daremna. Do tego Rollan przyniósł wieść o tym, że ktoś z nich musiał przekazywać wrogom informacje. Przez chwilę Meilin wpatrywała się twardo w twarz Abeke. – Zrób nam wszystkim przysługę i naucz się kontrolować swojego humorzastego zwierzoducha. Uraza zasyczała cicho za odchodzącą Meilin. – Już dobrze – szepnęła Abeke, gładząc futro lamparcicy. – Rozumiem, czemu ona się tak martwi… „Ale to nie ja jestem szpiegiem. Jestem lojalna wobec Zielonych

Płaszczy. Owszem, lubię Shane’a i nie uważam, żeby był zły do szpiku kości, ale nigdy, przenigdy nie zdradziłabym przyjaciół. Chociaż… nie zdradziłabym ich przecież, gdybym wróciła do domu, prawda?”. Puściła na chwilę wodze fantazji. Mogłaby się zakraść na pokład w środku nocy, pożyczyć jedną z małych szalup, opuścić ją na wodę i… byłaby w drodze do Nilo, zanim ktokolwiek by się zorientował. Wiedziała, że dzięki swoim umiejętnościom łowieckim i więzi z Urazą zdołałaby przetrwać samotną wyprawę do rodzinnej wioski. „Gdybym odeszła, Meilin poczułaby ulgę. Rollan pewnie też. Więc dlaczego miałabym zostać z ludźmi, którzy mi nie ufają?”. Przymrużyła oczy i spojrzała w słońce, myśląc o Conorze. On pewnie by za nią tęsknił… Sama z pewnością by za nim tęskniła. W Arktyce Conor powiedział, że w jej towarzystwie czuje się tak, jakby przebywał wśród bliskich. Tylko że w towarzystwie najbliższych Abeke czuła się zazwyczaj zawstydzona, głupia i bezwartościowa, a przebywanie z Conorem było takie naturalne i napełniało ją ciepłem. Mimo wszystko martwiła się o rodzinę, o ojca i Soamę, a tak naprawdę o całą wioskę. Może potrzebowali ochrony, którą mogła zapewnić im wraz z Urazą? Lamparcica zamruczała pod dotykiem jej palców, więc dziewczyna zastanowiła się, czy zwierzoduch potrafi odgadnąć jej myśli. – Nie, nie zrobię tego – powiedziała, kucając koło Urazy. – Nie musisz tak na mnie patrzeć. Nie jestem idiotką. Widziałam, co się stało, kiedy Conor i Meilin uznali swoje rodziny za ważniejsze od naszej misji. Niewiele brakowało, żeby Rollan wybrał tak samo. Wiem, że najlepsze, co można zrobić, żeby ochronić ojca i Soamę, to odnaleźć talizmany i powstrzymać Pożeracza. Westchnęła. „Poza tym moja rodzina ucieszyłaby się na mój widok równie mocno co Meilin. Powiedzieliby: O, wróciłaś? Nie przyjęli cię do Zielonych Płaszczy? Oczywiście, że ci się nie udało. Wszyscy wiedzieliśmy, że tak będzie. I nawet nie próbuj wprowadzić tutaj tej lamparcicy…”. Nie, Abeke zamierzała zostać tu, gdzie była. Musiała tylko znaleźć inny sposób na przekonanie towarzyszy, żeby jej zaufali.

Uraza mruknęła coś, co musiało oznaczać: „no myślę”. Znowu trąciła łbem dłoń Abeke i oddaliła się z kocią gracją, wywijając ogonem. Jej złote futro o czarnych cętkach czochrał wiatr. – Wszystko w porządku? – odezwała się Lenori zza pleców Abeke. Dziewczyna skinęła głową. Zatrzymali się w Zielonej Przystani tylko po to, żeby zabrać Lenori i zostawić w zamku Mayę – biedną, niepocieszoną Mayę. Gdy Duma Telluna wyszła w morze, wizje Lenori wskazywały kurs i kierunek – ocean, gdzie pewna olbrzymia ośmiornica ponoć bardzo chciała z nimi porozmawiać. – Czy moglibyśmy… – wymknęło się Abeke. – Czy moglibyśmy co? – zapytała Lenori. – Czy moglibyśmy zatrzymać się w Nilo? Żyje tam lew, jedna z Wielkich Bestii, prawda? Moglibyśmy poszukać jego talizmanu i potem ruszyć na ocean. „Moglibyśmy też zatrzymać się w mojej wiosce. Tylko żebym się upewniła, czy wszystko jest w porządku”. Zastanawiała się, czy jeszcze kiedyś nadejdzie deszcz. Albo czy pierwsi będą tam Zdobywcy. Lenori pokiwała współczująco głową. – Rozumiem twoją tęsknotę za rodziną. Ja też tęsknię za moimi bliskimi, ale tobie jest trudniej. Moja rodzina mieszka w Amayi, a tam wróg jeszcze nie dotarł. – Nie jestem pewna, czy tęsknota to właściwe słowo – przyznała Abeke. – Ale… – Ale martwisz się o nich – dokończyła Lenori. Wiatr rozwiewał jej długie, ciemne włosy; ibis tęczowy chronił się w cieniu jej zielonego płaszcza. Abeke znów zapatrzyła się na splątaną zieleń linii brzegowej. – Chciałabym, żeby wiedzieli, co robię i że nie jestem już z Zerifem. Chciałabym pomóc im rozpoznać, komu mogą zaufać. Chciałabym… Chciałabym po prostu jeszcze raz ich zobaczyć i upewnić się, że nic im nie jest. Lenori dotknęła ramienia Abeke, a wtedy paciorki jej bransoletek zagrzechotały cicho. – Myślę, że wszystko u nich jest w porządku – powiedziała. –

Robisz to, co trzeba, żeby ocalić nie tylko ich, lecz także całą Erdas. Jesteś bardzo dzielna. Abeke chciałaby odczuwać tę spokojną pewność, jaką słyszała w głosie Lenori. – Mam nadzieję, że wkrótce będziesz miała okazję znowu zobaczyć najbliższych. Obawiam się jednak, że podróż do Nilo jest teraz zbyt niebezpieczna – ciągnęła Lenori. – Wszystkie meldunki wskazują, że Zdobywcy opanowali już cały kontynent, tak jak stało się to z Zhong. „Tym bardziej powinnam wracać – pomyślała Abeke. – Co będzie z ojcem i Soamą? Co zrobią z nimi Zdobywcy?”. Wyobraziła sobie, jak jej bliscy zostają zmuszeni do wypicia Żółci, jak ich towarzyszami zostają okropne, wynaturzone zwierzęta, jak trafiają pod kontrolę wroga. Jej ciałem wstrząsnął dreszcz. – Nie chodzi tylko o Zdobywców – dodał Tarik, zbliżający się od strony rufy. Abeke drgnęła z zaskoczenia. Nie wiedziała, że słyszał ich rozmowę. – Lew Cabaro należy do najgroźniejszych Wielkich Bestii. Zanim zwrócimy się do niego o pomoc, musimy zgromadzić jak najwięcej talizmanów. Wtedy będziemy bezpieczniejsi. – Poza tym wzywa nas Mulop – przypomniała Lenori. Jej wzrok zamglił się, jakby wpatrywała się w coś bardzo odległego. Wyciągnęła rękę i jej ibis się nachylił, spoglądając na Abeke niepokojąco nieruchomym wzrokiem. Fale rozbryzgujące się wokół kadłuba niemal zagłuszały ciche, melodyjne słowa Lenori. – Już od kilku tygodni co noc słyszę go w snach. Najpierw słyszę śpiew wielorybów, a potem ciemność wokół mnie przybiera barwę błękitu i uświadamiam sobie, że jestem pod wodą. Z góry, z daleka dociera światło, ale ledwo rozprasza mrok w jaskini, w której się unoszę. Potem widzę pęcherzyk powietrza i następny, i kolejny i uświadamiam sobie, że każdy z nich zawiera słowo. Próbuję je złapać, ale pękają przy najlżejszym dotknięciu. Słowa zostają na mojej skórze jak plamy atramentu i prawie udaje mi się dostrzec wzorzec, łączący je sens.

– Prawie? – zapytała Abeke. – Wizje zawsze są trochę niejasne – odparła Leno-ri. – Zwłaszcza wizje zsyłane przez Mulopa. Wiem jednak, że on pragnie spotkać się z Czworgiem Poległych i z ich towarzyszami. – Pokręciła głową. – Nie powinniśmy kazać mu dłużej czekać. Mulopowi się nie odmawia. „Nie zamierzałam przecież odmawiać – pomyślała Abeke. – Chciałam tylko… żeby dał mi trochę czasu”. – Zwłaszcza że Mulop jest pierwszą Wielką Bestią, która sama się z nami skontaktowała – zauważył Tarik i współczująco uśmiechnął się do Abeke. – Po naszych doświadczeniach z Suką przydałoby się przyjemniejsze spotkanie, nie sądzisz? Gdzieś, gdzie świeci słońce i nie odmarzają palce u stóp. Wyobraź sobie, Wielka Bestia sama chce się z nami zobaczyć. Być może Mulop będzie mógł powiedzieć nam więcej o tym, co się dzieje. Ze wszystkich opowieści o nim wynika, że jest potężnym jasnowidzem. Słowa Tarika miały sens, ale Abeke musiała przyznać, że dwuznaczne wizje Lenori nie przekonały jej do końca. Usłyszała kroki na deskach pokładu i odwróciła się, żeby zobaczyć nadchodzącego Rollana wraz z Conorem. Briggan był w stanie uśpienia, bo i on nie przepadał za podróżami morskimi, podczas gdy Essix szybowała w górze, unosząc się na prądach powietrznych. – To jest najbezpieczniejszy plan – dodał uspokajająco Tarik, lecz jego kolejne słowa były znacznie mniej krzepiące. – Martwi mnie jedynie to, że będziemy musieli minąć wybrzeża Stetriolu. Żałuję, że nie ma innej drogi. Miejmy nadzieję, że uda nam się przemknąć niezauważenie. – O tak, miejmy nadzieję – wtrącił kwaśno Rollan. – Jak dotąd nigdy nas nie zawiodła. Tarik zerknął na niego spode łba. – Ani mi się waż znowu pytać, czy nic mi nie jest – ostrzegł go Rollan i uśmiechnął się w sposób, który byłby całkiem przekonujący, gdyby uśmiech objął także jego smutne oczy. – Daję sobie radę, wszystko jest w porządku. Nawet lepiej niż w porządku, bo potrafię już skłonić mojego zwierzoducha do przejścia w stan uśpienia! Czuję się świetnie. – Rozchylił koszulę i wypiął pierś w niebo. – Już zaraz…

za chwilę… Zapadła cisza. Kompletnie nic się nie wydarzyło. Essix w dalszym ciągu leniwie krążyła wysoko w górze, całkowicie ignorując Rollana. – Czekamy – zażartował nieśmiało Conor. Rollan wzruszył ramionami. – Nieważne – powiedział. – Doszliśmy do porozumienia i świetnie się teraz dogadujemy. Mam rację, Essix?! – zawołał. Sokolica zaskrzeczała coś, co mogło oznaczać: „zapnij koszulę”. Mimo wszystko taka odpowiedź była lepsza niż obojętność, jaką jeszcze do niedawna okazywała Rollanowi. Abeke zastanawiała się, czy Rollan rzeczywiście dobrze się czuje. Nie rozumiała, jak zdołał poradzić sobie z tym, co spotkało jego matkę Aidanę. Ale Rollan ewidentnie nie chciał o tym rozmawiać, bo dotąd dopuścił do zaledwie jednej rozmowy na ten temat. Wszyscy widzieli, jak bardzo był zdruzgotany po bitwie w dokach. Początkowo Abeke myślała, że przyczyną była utrata talizmanu – Kryształowego Niedźwiedzia. W końcu to Rollan miał go przy sobie, gdy mors ukradł talizman. Dwa wieczory później, podczas rejsu do Zielonej Przystani, Rollan opowiedział im wszystko. O matce, która opuściła go w dzieciństwie, ponieważ jej więź ze zwierzoduchem była niestabilna i czyniła ją niebezpieczną dla otoczenia. Jak udało jej się znaleźć odrobinę spokoju ducha wśród Zdobywców, jak podano jej Żółć, która ustabilizowała więź. O tym, jak próbowała przekonać Rollana, żeby się do niej przyłączył, i jak uświadomiła mu ciemną stronę działania Żółci: każdy, kto ją wypije, znajdzie się pod kontrolą Zdobywców. Ktoś przejął władzę nad jej ciałem, opowiadał Rollan. Coś nieludzkiego wyjrzało z jej oczu i zmusiło Aidanę do próby zabicia własnego syna. Abeke nadal drżała ze zgrozy na samą myśl o tym. Nie potrafiła sobie wyobrazić, jak okropne musiało być to, że kogoś bliskiego opanowała mroczna siła. Albo jak musiała się czuć osoba, która nagle straciła wszelką kontrolę nad własnym ciałem. Zaatakować swoją rodzinę i nie móc się powstrzymać? Czy jest coś gorszego? Biedny Rollan. Nikt nie wiedział, czy jeszcze kiedyś zobaczy swoją

matkę ani czy jeszcze będzie mógł nazywać ją matką, a nie marionetką kontrolowaną przez Zdobywców. Rollan nie chciał rozpamiętywać tego, co się stało. Zakończył swoją opowieść słowami, że nie życzy sobie żadnych długich, rzewnych rozmów na ten temat, żadnych współczujących spojrzeń ani smutnych min i że napuści Essix na każdego, kto tego spróbuje. Co się stało, to się nie odstanie. Stwierdził jeszcze, że nigdy tak naprawdę nie poznał swojej matki, więc raczej nie będzie za nią zbyt mocno tęsknić. Abeke wiedziała, że to nieprawda, jednak najwyraźniej dzięki temu kłamstwu łatwiej było Rollanowi przekonać samego siebie. Od tego wieczoru Rollan zachowywał się tak jak zwykle, odnosząc się z sarkazmem do wszystkich i wszystkiego. Był może jedynie nieco bardziej zarozumiały, odkąd nauczył się skłaniać Essix do przejścia w stan uśpienia (nie zawsze, ale jednak). Abeke widziała, że Tarik martwi się o Rollana. Wszyscy się o niego martwili. Jednak jedyne, co mogli dla niego zrobić, to pozwolić mu samemu poradzić sobie z bolesnym doświadczeniem. – Miałeś dalsze wizje? – zapytała Conora Lenori. – Przemówił do ciebie Mulop? – Hm – westchnął Conor. – Nie mogę powiedzieć, że do mnie przemówił… – Niepewnym gestem przeczesał jasne włosy. – Przed chwilą mówiłam Abeke, że wizje zsyłane przez Mulopa są zawsze wyjątkowo niezwykłe. – Lenori pokiwała głową. – O czym śniłeś? – Sen zaczął się tak samo jak poprzednie – odparł Conor. – Unosiłem się w powietrzu nad archipelagiem wysepek. Przypominały tysiące zielonych i białych owiec na powierzchni wody. Potem od południa zaczęła się rozlewać w wodzie ciemna chmura, a każda wyspa, której dotknęła, stawała się czarna. A potem… – Zawahał się i zerknął na Rollana. – Mów – zachęcił go Tarik. – Rollan nie będzie z ciebie żartował. – Jasne, że będę – odparował Rollan. – Ale nie przerywaj. – A potem z oceanu wysunęły się długie macki – ciągnął Conor. – I zaczęły podnosić z wody zielone wyspy, i rzucać nimi w te czarne,

zupełnie jak w grze w kulki. I ten czarny atrament też zaczął się cofać, a macki wskazały na mnie i… tak jakby pomachały do mnie. A potem zniknęły pod wodą. I wtedy się obudziłem. – Conor spojrzał wyczekująco na Rollana. – To nie fair – poskarżył się Rollan. – W tym nie ma prawie nic śmiesznego. – Niewiele się dowiedzieliśmy – stwierdziła Lenori. – Ale ewidentnie Mulop stara się zwrócić naszą uwagę. – Chyba postępujemy słusznie – powiedziała Abeke. Opowieść Conora sprawiła, że zaczęła bardziej wierzyć w plan Zielonych Płaszczy. Conor uśmiechnął się do niej, wywołując w jej piersi ciepłe uczucie wdzięczności. „Przynajmniej jeden z moich przyjaciół nadal traktuje mnie jak przyjaciółkę”. – RRRRRRRRRRRRRRRRRRRRRRRRRRRRRRRRRRRRRRRRRRRRRRRRRR! Nad pokładem rozległ się głęboki, basowy warkot, od którego włosy stanęły Abeke dęba. Odwróciła się i zobaczyła Urazę, przyczajoną i gotową do ataku. Ogon lamparcicy trzepotał gwałtownie, a jej fioletowe, pełne furii oczy były utkwione w zwyczajnej, niegroźnej z wyglądu mewie. „Mewa…?”. Szaro-biały ptak siedział na rei na maszcie ponad głowami grupy ludzi, zbyt wysoko, żeby nawet Urazie udało się go dosięgnąć. Mewa niczym nie różniła się od setek podobnych ptaków krążących nad statkiem. Raptem zakłapała dziobem i przechyliła łebek, przyglądając się Urazie oczami czarnymi jak paciorki. – Uraza, co się dzieje? – zapytała Abeke. Mewa powoli obróciła głowę w stronę zebranych w dole ludzi. Jej wzrok prześlizgnął się po Abeke, która natychmiast poczuła dreszcz na plecach. Ptak zamarł, wlepiając oczy w Conora. – Wygląda na to, że masz wielbicielkę – zażartował Rollan. – Właśnie dlatego ci powtarzam, że powinieneś się częściej kąpać. Gdybyś nie zalatywał rybą, nie…

Mewa zaskrzeczała rozdzierająco, jakby ktoś wyrywał jej pióra. A potem zanurkowała i szponami ugodziła Conora w twarz.

3 Sztorm Powietrze wokół Conora nagle wypełniły pióra, odbierając mu oddech i przesłaniając oczy. Szaro-białe skrzydła wściekle biły go po uszach, próbując wytrząsnąć mu mózg z czaszki. Nieprawdopodobnie ostry dziób usiłował dosięgnąć jego twarzy, oczu i gardła. Conor krzyknął i zatoczył się w tył, ale ptak atakował dalej. Chłopiec poczuł, jak wyrywa mu włosy z głowy, więc próbował się zasłonić. Wtedy mewa sięgnęła natychmiast do jego kieszeni. – Granitowy Baran! – usłyszał okrzyk Meilin dochodzący jakby z wielkiej oddali. – Ona próbuje ukraść talizman! – To zwierzoduch pod kontrolą Zdobywców! – zawołał Rollan. Conor wyczuwał wokół siebie towarzyszy i ich wysiłki, żeby powstrzymać mewę, ale ptak był niesłychanie zawzięty. Szarpnął się i odwrócił twarz. Mewa zaatakowała jego plecy, zasypując je gradem ciosów dziobem. Conor chwycił Granitowego Barana w kieszeni. Nie zamierzał oddać Zdobywcom kolejnego talizmanu, choćby mewa miała mu wydziobać oczy. Nagle usłyszał znajomy skrzek Essix i ciężar wczepionej w jego plecy mewy zniknął. – Conor! – Abeke ukucnęła przy nim, żeby obejrzeć jego twarz. – Nic ci się nie stało? – Masz talizman? – chciała wiedzieć Meilin. – Mam. – Conor pokiwał głową. Czuł ciężar Granitowego Barana w kieszeni. – Essix! – zawołał Rollan. – Uważaj!

Conor usiadł i spojrzał w niebo. Ubranie miał podarte, a po twarzy spływała mu krew z co najmniej dwóch skaleczeń od mewiego dzioba, bardziej jednak martwił się o to, gdzie podział się napastliwy ptak. Zobaczył mewę wysoko w górze, gdzie zmagała się z goniącą ją Essix. – Nie pozwólcie jej uciec – sapnął bez tchu. – Jeśli to zwierzoduch związany Żółcią, może na nas ściągnąć Zdobywców! Abeke zerwała się na równe nogi i wydobyła łuk. W jednej chwili nałożyła strzałę na cięciwę i wycelowała, ale się zawahała. – Strzelaj! – krzyknęła Meilin. – Boję się, że trafię Essix! Rollan złożył dłonie w trąbkę. – Essix! – zawołał. – Przestań! Zostaw ją, będziemy strzelać! Essix zaskrzeczała w odpowiedzi, ale zanurkowała i odfrunęła, żeby Abeke mogła wypuścić strzałę. Abeke strzeliła, ale grot chybił mewę o włos. Natychmiast wycelowała i strzeliła ponownie, jednak było już za późno – mewa odfrunęła ku zasłonie chmur. Sokolica skrzeczała, dając wyraz czemuś, co mogło być bezsilną frustracją. Conor całkowicie podzielał jej uczucia. Zauważył jednak wyraz twarzy Abeke, dlatego wstał z pokładu i dotknął jej ramienia. – To nie mogło się udać – powiedział. – Nikomu z nas nie udałoby się trafić. – Spojrzał na Meilin w poszukiwaniu potwierdzenia swoich słów, ale dziewczyna tylko przymrużyła oczy. – Ale teraz Zdobywcy będą wiedzieli, gdzie jesteśmy – wyszeptała Abeke. Głos załamał jej się z rozpaczy. – Ta mewa doprowadzi ich prosto do nas. – Pewnie i tak wiedzą. – Słowa Meilin nie poprawiły nastroju Abeke. – Skoro ktoś przekazuje im informacje, jak pewnie pamiętasz. – Meilin, to nie ja! – wykrzyknęła Abeke. – Nie jestem szpiegiem! Możesz mi zaufać! – Jak? – wybuchła Meilin. – Jak niby mamy sobie ufać? – Zacisnęła pięści, z trudem powstrzymując gniew. – Ja chcę wam ufać, na wszystkie Wielkie Bestie, naprawdę tego chcę. Nie mogę znieść tej

nieustannej podejrzliwości i gniewu, zwłaszcza wobec… wobec was – dokończyła, ale jej wzrok wskazywał Abeke. – Myślałam, że jesteśmy przyjaciółmi. – Bo jesteśmy – próbowała się wtrącić Abeke. Conor również chciał coś powiedzieć, ale Meilin była zbyt zdenerwowana, żeby kogokolwiek słuchać. – Ktoś z nas jest szpiegiem. Ktoś raz za razem prowadzi Zdobywców naszym śladem – nie ustępowała. – I mam wrażenie, że albo nikogo z was to nie obchodzi, albo też nie chcecie o tym rozmawiać. I dobrze. Tylko co mamy myśleć, kiedy twój chłopak Zdobywca zawsze zjawia się w samą porę, żeby odebrać nam talizmany? Zdajesz sobie sprawę z tego, że podczas ostatniej bitwy już po raz drugi zostałaś pojmana w chwili najdogodniejszej dla Zdobywców? – On nie jest moim chłopakiem i nigdy nie zrobiłabym czegoś podobnego celowo! – krzyknęła Abeke. – Shane jest inny niż pozostali Zdobywcy! Wiem, że gdyby udało nam się oddzielić go od jego towarzyszy, zdołalibyśmy go przekonać. Przysięgam, że próbowałam tylko umożliwić nam wszystkim ucieczkę, bo choć możesz w to nie wierzyć, Meilin, bardzo mi na tobie zależy. Zależy mi na was wszystkich. Ramiona Meilin opadły. Dziewczyna dotknęła dłońmi skroni, jakby całkiem opuścił ją gniew, a pozostało jedynie wyczerpanie. – Mnie również na tobie zależy – mruknęła po chwili cicho, ledwie słyszalnie. – Ale kto szpieguje… i jak…? Nie mogę przestać o tym myśleć. To ktoś z nas, więc sama myśl o tym mnie dobija… – urwała, wzięła głęboki oddech i zwróciła się do Jhi: – Chodźmy po bandaże dla Conora. Obie ruszyły w stronę zejściówki. Jhi szła na tyle blisko Meilin, żeby otrzeć się futrem o jej ramię. Widać było, że jest zmartwiona. Abeke westchnęła. Conor objął jej ramiona. Wiedział, jak musiała się czuć Meilin. Za każdym razem, gdy myślał o Shanie, miał chęć walnąć w coś pięścią. Za nic nie mógł zrozumieć, co Abeke w nim widziała. Miał za to pewność, co sam widzi w Abeke – jej lojalność, odwagę i honor.

Wierzył w nią i nie zamierzał pozwolić, żeby zdradzieckie podszepty wątpliwości zmieniły jego opinię. – Nie martw się, Abeke – pocieszał koleżankę. – Meilin woli problemy, które może uderzyć, kopnąć albo zadźgać. Gorzej radzi sobie z tymi niewidzialnymi, które stale wokół nas krążą. Sama o tym wiesz. Gniewa się, ale przejdzie jej, kiedy tylko… kiedy… – urwał. Właśnie, kiedy? Kiedy już się dowiedzą, kto jest szpiegiem? Przecież to odkrycie zniszczy ich przyjaźń. – Dzięki – powiedziała Abeke, wbijając spojrzenie w deski pod nogami. – Chyba powinnam… Pójdę na chwilę pod pokład. – Odeszła szybkim krokiem z Urazą, wycierając oczy. Conor żałował, że nie potrafi znaleźć słów, które poprawiłyby jej nastrój. Tak wiele razem przeszli od czasu, gdy Abeke odeszła od Zdobywców i przyłączyła się do Zielonych Płaszczy. Uważał za niesprawiedliwe, że nagle Abeke otaczała ta sama atmosfera nieufności i podejrzliwości co na początku. „Ja jej ufam. I to jest ważne”. Dotknął tatuażu na ramieniu. Kiedy zaatakowała go mewa, nie miał czasu przywołać swojego zwierzoducha. Nie zdążył nawet o nim pomyśleć. Wezwał go teraz, sięgając w głąb siebie. Gdy Briggan pojawił się na pokładzie, przyjrzał się chłopcu badawczo, po czym rzucił w stronę pozostałych mew niebezpieczne spojrzenie, mówiące: „gdyby któraś z nich chciała znowu spróbować czegoś podobnego, to drób na obiad całkiem mi odpowiada”. Conor kucnął i objął Briggana, a wtedy wilk zaczął lizać rany na jego rękach i twarzy. Po chwili Conor się otrząsnął, wstał i podszedł do Rollana i Tarika. Briggan trzymał się blisko chłopaka, z czujnym wyrazem pyska. Dowódca opierał się o reling i patrzył w chmury, gdzie zniknęła mewa. – Nic ci nie jest? – zapytał Rollan, a kiedy Conor pokręcił głową, dodał: – Wyglądało to paskudnie. – Rollan przyglądał się pozostałym mewom, z których kilka przysiadło na rejach i relingach burtowych. – Skąd mamy wiedzieć, które zwierzęta pracują dla Zdobywców? – Nie ma niezawodnego sposobu, żeby być pewnym. Chyba że