Filbana

  • Dokumenty2 833
  • Odsłony785 970
  • Obserwuję576
  • Rozmiar dokumentów5.6 GB
  • Ilość pobrań528 905

Vicki Myron, Bret Witter - 01 Dewey. Wielki kot w małym mieście

Dodano: 5 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 5 lata temu
Rozmiar :1.1 MB
Rozszerzenie:pdf

Vicki Myron, Bret Witter - 01 Dewey. Wielki kot w małym mieście.pdf

Filbana EBooki Książki -V- Vicki Myron
Użytkownik Filbana wgrał ten materiał 5 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 264 stron)

Vicki Myron: DEWEY Wielki kot w małym mieście VICKI MYRON Bret Witter PrzełożyłaMaria Makuch.

Tytuł oryginałuDewey. The Small-Toum Library Cat Who Tbuched the World Projekt okładkiDianę Luger Fotografia na 1. stronie okładki oraz fotografie na wkładcepochodzą z archiwum autorki Fotografia na 4. stronie okładkiTim Hynds Projekt typograficznyIrena Jagocha Opieka redakcyjnaArtur Wiśniewski AdiustacjaKatarzyna Mach Korekta Barbara Gąsiorowska Anna Krzyżak ŁamaniePiotr Poniedziałek Z'b'5^ Copyright 2008 by Vicki MyronCopyright for the translation by Maria Makuch ISBN 978-83-240-1012-7 Dla Babci, Mamy i Jodi- trzech zdumiewających kobiet,które kochały Deweya prawietak samo jak ja Książki z nowejstrony: www. znak. com.plSpołeczny Instytut Wydawniczy Znak, 30-105 Kraków, ul. Kościuszki 37Bezpłatna infolinia: 0800-130-082,e-mail: czytelnicyznak. com.pl^ Gadu-Gadu: 8182 l.

WStęP Witajcie w Iowa W środkuStanów Zjednoczonych, pomiędzy rzeką Missisipi od wschodu a pustyniami na zachodzie, ciągniesię ponad tysiąc mil równej ziemi, jak gdyby ktoś rozłożył tu olbrzymi stół. Można jeszczenatknąć się na łagodne wzniesienia, leczniema śladugór. Spotkacie rzeki i strumienie, ale niewiele tu większych jezior. Wiatrzrobił swojez występującymi na powierzchni ziemi głazami, zamieniając jenajpierw w piach, potem wpyłi brud, byw końcu powstała czarna gleba, bez którejnie byłoby żyznych pól uprawnych. Drogi tutajsą proste jak z biczastrzelił i tną ziemiępo horyzont długimi równymi liniami. Nie ma żadnych zakrętów,tylkobardzo łagodne, prawie niedostrzegalne luki. Tutejszaziemiazostała zmierzona i podzielonana farmy, jakiekolwiek odstępstwa odlinii prostej są wynikiem poprawek wprzeprowadzonych pomiarach. Jeśli jakieś drogisiękrzyżują, totylko pod kątem prostym, tworząc kwadratowe mile póluprawnych. Weź milion takich kwadratowychmil, połącz je wszystkie, aotrzymasz jedenz najważniejszych obszarów rolniczych świata. Wielkie Równiny. Kosz Chleba. Serce Ziemi. Albo po prostumiejsce, nad którym tylko się przelatuje samolotem, bydotrzeć do celu podróży. Niech inni sobie jadą nad oceany i w góry, na plaże i na narty. Ja wybieram Iowa.

W północno-zachodnim Iowa, gdy nadchodzi zima,groźne niebo niemal połyka domy na równinach. Wmroźny dzień kłębiące sięna wielkich przestrzeniachchmuryzdają się wdzierać w ziemię jak orząceją pługi. Na wiosnę zaś świat jest płaski i pusty, szary i brązowy, w oczy rzucają się czekające na zaoranieścierniska, między ziemią a niebem panuje idealna równowaga. Lecz jeśli będziecie tu późnym latem, stwierdzicie ponad wszelkąwątpliwość, że ziemia koniecznie chce sięgnąćnieba. Kukurydza ma dziewięć stópwysokości, zielone łodygi wieńczą pęki złotych frędzli. Całkowicie zniknieciew ścianach łodyg, zostanieciewnich pogrzebani. Wystarczy jednak niewielkie wzniesienie na drodze, dosłownie kilka stóp w górę, a rozciągnie sięprzedwami widok na bezkres złota górującegonad zielenią - jedwab nici błyszczących w słońcu. Nici zawierają pyłki i przezprawie miesiąc lśnią nawietrze, by potem powoli wyschnąć i zbrązowieć w niewzruszonym skwarze letniego słońca. To właśnie kocham w Iowa - że ciągle się zmienia. Nie w takisposób jak przedmieścia, gdy nowy ciąg restauracji zastępuje stary, lub miasta, w którychwyrastacoraz więcej coraz wyższych budynków,lecz tak jak siętodzieje na wsi - zmiany zachodzą powoli, czasem wydaje się, że następuje krok wstecz, jednak w końcu widać postęp. Tutaj nie ma zbyt wielu przydrożnych sklepów i restauracji. Ani jakichś małych firm. Aniżadnejsprzedażywprost od farmerów. Zabudowania znajdują siętużprzy drogach. Miasta wyrastają nagle, zapowiedziane wielkimi tablicami w stylu "Klejnot w Koronie Iowa"czy "Złota Klamra PasaKukurydzy", irównieszybko znikają. Jazda przez nie trwa niespełna dwieminuty i już ich niema. Mijacie elewator zbożowy, bu dynki gospodarcze, mały sklep albo niewielkąrestaurację. Co jakieś dziesięć milmożna napotkać przydrożnycmentarz, małe nagrobki za niskimi kamiennymi murkami. Kilka grobów rodzinnych przekształcasię z czasem w niewielki miejski cmentarz. Nikt nie chce byćpochowany z dala od domui nikt nie chce marnowaćziemi. Wykorzystaj to, co masz. Niech to będzienajprostszei najbliżej ciebie. A gdy jużwydaj e się wam, żemiasto zostało daleko z tyłu,i dalej podążacie wzdłuż ściany kukurydzy,droga nagle się rozszerza i mijacie cały ciąg różnychmiejsc: sklep zmeblami, hotel Pod Żelaznym Koniem,restaurację Najlepsze Żeberka a także supermarket,McDonalda i Motel 6. Potem na światłach skręćcie napółnoc, będzie to pierwsze skrzyżowanie, jakie napotkaciepo przejechaniu pięćdziesięciu mil, obojętnie,z jakiego kierunku. O światłach nie wypada już mówić"pierwsze". Dosłownie po minucie wjedziecie na śliczny mostna rzece Little Sioux, a z niego wprost docentrum Spencer Iowa, miasta, które od 1931 roku niewiele się zmieniło. Żywcem przypomina onopocztówkę typowego amerykańskiego miasteczka: rzędymałych sklepów w przylegających do siebie jedno- i dwupiętrowych domach,przed którymi mieszkańcy parkują samochody, wjeżdżając na krawężnik, wysiadają i dalej ruszają na piechotę. WhiteDrug, Męskie Ubrania od Eddiego Quinnaczy Meble Steffena są tu od lat.

W Hen House żony farmerówkupują różne ozdoby do domów, czasemzajrzyteżjakiś turysta podróżujący do KrainyWielkich Jeziorpołożonej dwadzieścia mil napółnoc. Jest tam jeszczesklep modelarski z samolotami, sklepikz pocztówkamii miejsce, gdziemożna wypożyczyć wózek inwalidzki.

oraz butlę z tlenem. No i sklep z odkurzaczami, centrum sztuki Art on Grand i stare kino, które wciąż działa, choć nie wyświetla najnowszych filmów, bo zaraz zamostem otwarto multipleks z siedmioma salami. Centrum kończy się na Hotelu oddalonym o osiemprzecznicodmostu. "Hotel" - takwłaśniebrzmi prawdziwa nazwa tego budynku. Z końcem lat dwudziestychbył znany jako Tagney, miał najlepsze pokoje w okolicyijedyną restaurację ze stolikami, a w jego pobliżu znajdowały się dworce autobusowy ikolejowy. Pod koniecWielkiego Kryzysu stał się zwykłym domem noclegowym i jak głosi tutejsza legenda, z czasem z noclegowegozmieniłsię w publiczny. Tenczteropiętrowy budynek zczerwonejcegły w końcu całkiem opustoszałi dopiero w latach siedemdziesiątych wróciło do niego życie. Jednak to prawdziwe zaczęło toczyć się jużgdzie indziej, o pięć przecznic dalejna Grand Avenuew Sister'sMain StreetCafe -prostej jadłodajni ze stolikami z laminatu, kawą z dzbanka i zadymionymi boksami. W Sister's co dzieńrano spotykają się trzy męskie grupy:starzy faceci, faceci trochę starsi i naprawdęstare pryki. Wszyscy razemrządzą Spencer od sześćdziesięciu lat. Zaraz zarogiem niedaleko Sister's Cafe, gdy przetniecie niewielki parking tuż obok Grand Avenue, zobaczycie niski szary budynek zbetonu - Bibliotekę Publiczną w Spencer. Nazywam się Vicki Myroni pracujętutajod dwudziestu pięciu lat, przez ostatnie dwadzieściana stanowisku dyrektora. Pamiętam, gdy sprowadziliśmy pierwszy komputer i zorganizowaliśmy czytelnię. Patrzę na dzieci, które dorastają i przestają siępokazywać, by po dziesięciu latach wrócić zwłasnymi dzieciakami. Biblioteka Publiczna wSpencer, choć na pierw10 szy rzut oka może sięto wydać mało prawdopodobne,jest absolutnym sercem całej tej historii. Wszystko, cozamierzam wam opowiedzieć o Spencer, a także o otaczających je farmach, pobliskich jeziorach, o katolickimkościelew Hartley,o szkole w Moneta, a także o fabryce pudełek i cudownym białym kole diabelskiego młyna Ferris w Arnold's Park, wszystko to łączy się z tymniepozornym szarym budynkiem i kotem, który mieszkał w nim przez ponad dziewiętnaście lat. Jak mocno obecność zwierzęcia może oddziaływaćna rzeczywistość? Nażycie ilu osób wywiera wpływ? Czy porzucony mały kotek jest w stanie przemienićniepozorną bibliotekę wulubione miejsce spotkań ludzi i turystyczną atrakcję? Czy może urozmaicić życiew typowym małym amerykańskim mieście, zjednoczyćcały region i w końcu zasłynąćw świecie? Niebędzieciew stanie odpowiedzieć na te pytania, pókinie poznacie historii cudownegokotabibliotecznego ze Spencerw stanie Iowa imieniem Dewey Czytaj-Więcej Książek.

Rozdział 1 Bardzo zimny poranek Osiemnasty stycznia 1988 roku był w stanie Iowa strasznie zimnym poniedziałkiem. W nocy temperaturaspadła do minus piętnastu stopni, a dotego jeszcze dochodził wiatr, który dosłownie wdzierał się pod okryciei mroził ciało na kość. Mróz był zabójczy, nawetoddychanie sprawiało ból. Problem z Iowa polega na tym,że naogromnych równinachnie ma żadnej naturalnejprzeszkody, która by mogła spowodowaćzmianę pogody. Masy powietrzapłyną prosto z Kanady, przewalają się przez obie Dakoty i wdzierają do samego miasta. Pierwszy most, zbudowany w Spencer narzece LittleSioux podkoniec dziewiętnastego wieku, musiał zostaćrozebrany, gdyż zatory kry zagrażały zwaleniem filarów. W 1893 spłonęła miejska wieża ciśnień, bo zajęła sięsłoma ocieplająca rury, a wszystkiepobliskie hydranty były całkowicie zamarznięte. I wtedy potężny, bardzo gruby kawał loduzwalił się z powierzchni zbiornika, zmiażdżył miejski dom kultury i rozprysł siępocałej Grand Avenue. Tak wygląda zima w Spencer. Nienależę do rannych ptaszków,szczególnie w ciemny styczniowy poranek, ale swoją pracętraktujębardzoserio. Kiedy o siódmej trzydzieści jechałam do biblioteki, po drodze minęłam kilka samochodów, na parkin- 12 gu jednak jak zwykle byłam pierwsza. Biblioteka Publiczna w Spencer stałapo drugiej stronie ulicy ciemnai pusta, póki niewłączyłam światła, wprowadzając doniej oznaki życia. Choć ogrzewanie w nocydziałało, topoczułam siętak, jakgdybymznalazłasię w środkuwielkiej lodówki. Kto wpadł na pomysł, aby w północnym Iowa zbudowaćcoś z betonu i szkła? Tylko kawamogła mnieuratować. Natychmiast pobiegłam do biura, czylimałejkuchenki z mikrofalówką, zlewem,lodówką zabałaganionąproduktami oddającymiróżnorodność kulinarnych gustówpracowników, kilkoma krzesłami i służbowym telefonem. Powiesiłampłaszcz i zabrałam się do parzeniakawy. W międzyczasie rzuciłam okiem nasobotnią gazetę. Wiele z lokalnych sprawdotyczyło biblioteki. Ponieważ nasza gazeta "The Spencer Daily Reporter" nieukazuje sięw niedziele i poniedziałki, dziś rano byławciąż bardzo aktualna. - Dzień dobry, Vicki -usłyszałam głos mojej asystentki Jean Hollis Clark zdejmującej szalik irękawiczki. - Ale parszywa pogoda. - Dzień dobry, Jean - odpowiedziałam,odkładającgazetę. Na środku biura staławielka metalowa skrzyniaz wiekiem na zawiasach. Wymiarami przypominałastolik kuchenny na dwieosoby, tylko z odpiłowanymiw połowie nogami. Z wieka odchodziła metalowa rynna i znikała w ścianie biura. Na jej drugim końcu wystającym nazewnątrz budynku znajdował się otwór,do którego wrzucano książki zwracane po zamknięciu biblioteki. W takiej skrzyni można znaleźć różne dziwne rzeczy-śmieci, kamienie, śnieżki, puszki po napojach. Bibliote13.

karze nie lubią o tym mówić, ale muszą się z tym jakośuporać, choć często nie należy to do przyjemności. Wypożyczalnie filmówteż pewnie mają podobnyproblem. Taki otwór w murze od ulicy, położony do tego w pobliżuszkoły, samprosi się okłopot. Nieraz popołudniuzrywałyśmysię z miejscprzerażone hukiem dochodzącymzeskrzyni, bo ktośwrzucił przez otwór petardę. Szczególnie po weekendzie skrzynia jest pełna książek, które wykładałam od razuna wózki, aby pracownicy mogli je potem spokojnie włożyć na półki. Kiedyw tenniezwykły poniedziałkowy ranek jakzawsze wtoczyłam wózek do pokoju, zobaczyłam, że Jean stoinaśrodku nieruchomo. - Słyszę jakiś hałas. -Jaki hałas? - Ze skrzyni. Chyba jakieś zwierzę. -Co? - Zwierzę. Myślę, że w skrzyni jest coś żywego. I wtedyteżtousłyszałam, dziwny chrobot pod metalowym wiekiem. Wcale nie brzmiał jak odgłos wydawanyprzez zwierzę. Brzmiał, jak gdyby starszy człowiek bardzochciał odkaszlnąć. Jednak wskrzyni niesiedział żaden staruszek. Bez wątpienia zwierzę, ale jakie? Schyliłam się, by podnieśćwieko, mając nadzieję,że to tylko wiewiórka. Najpierw poczułam powiew bardzo mroźnego powietrza. Ktoś wrzucił książkę i nie zasunął klapy otworu. W skrzyni było zimnojak nazewnątrz, kto wie czynawet nie bardziej - w końcu była z metalu. Mogłabyśmiało służyć zazamrażalnik. Wciąż wstrzymywałamoddech, gdy zobaczyłam maleńkiegokotka. Był wciśnięty w jeden z rogów skrzyni, głowę miałzwieszoną, łapki podwinął pod siebie i usiłował wy14 dawać się jaknajmniejszy. Książki piętrzyły się podsamo wieko, częściowo go zasłaniając. Podniosłam jedną z nich, by lepiej mu się przyjrzeć. Kotek popatrzyłna mnie ze smutkiem. Następnie opuściłgłowęi zamarł w miejscu. Nie walczył. Aninie starał się ukryć. Nie wiem nawet, czy się bał. Po prostu prosił o ratunek. Wiem, że słowo "rozczulenie" może wydać się banalne, ale tak się właśnie ze mną stało -ogarnęło mnie obezwładniające rozczulenie i nie mogłamsię ruszyć. Wcaleniejestemskora do wzruszeń. Jestem samotnąmatką, wychowałam się na farmie i życie nigdy mnienie rozpieszczało,ale to, cozobaczyłam, było takcałkowicie. zaskakujące. Wyjęłam kotka ze skrzyni. Dosłownie zniknął w moich dłoniach. Później dowiedzieliśmy się, że miał osiemtygodni, aleteraz wyglądałna osiem dni albo jeszczemniej.

Był takchudy, że widaćmu było każdeżebro. Czułam jego bijące serce i słabiutki oddech. Z trudempodtrzymywał łepek i cały się trząsł. Otworzył pyszczeki wydał jakiś słaby,ledwo słyszalny dźwięk. I było mubardzo zimno. To najbardziejutkwiło miw pamięci, gdyż trudno było sobie wyobrazić, by żywestworzenie mogło przetrzymać taki chłód. Nie byłow nim odrobiny ciepła. Przytuliłam kotka do siebie, bydaćmu trochę własnego. Nie opierałsię. Ufnie cały niemaldo mnie przywarł. - O rany! - jęknęła Jean. - Biedne kociątko - powiedziałam i przytuliłam gojeszcze mocniej. -Jest cudowny. Przezchwilę nie odzywałyśmy się dosiebie. Wpatrywałyśmy się w kotka. W końcu Jean spytała: 15.

- Jak on się tu znalazł? Nie zastanawiałam się nad tym, skupiłam się wyłącznie na tym, jak go ratować. Było zbyt wcześnie, bywzywać weterynarza, najszybciej pojawiłby sięza godzinę. A kotkowi wciąż byłobardzo zimno. Czułam, jak nieustannie drży. - Musimysamecoś zrobić -stwierdziłam. Jean przyniosłaręczniki zawinęłyśmy w niego całestworzonko, tak że widać było tylko nosek i wielkieoczy spoglądające na nas z niedowierzaniem. - Ciepła kąpiel - powiedziałam. - Może przestaniesię trząść. Napełniłam umywalkę ciepłą wodą, sprawdzając łokciem temperaturę, a jednocześnie nie wypuszczałam kotkaz rąk. Zsunął się do wodyjak kawałek lodu. Jeanznalazła gdzieś trochę szamponu, natarłam nim kotkabardzo delikatnie, tak jakbym go głaskała. Im woda wumywalce stawała się bardziej szara,tym mniej się trząsłi po chwili można byłousłyszeć cichutkie mruczenie. Uśmiechnęłam się. Choć taki maleńki, był naprawdę silny. Kiedy wyciągnęłam go zumywalki,wyglądał, jakgdyby się przed chwiląurodził: wielkieoczy, duże uszysterczące z malutkiejgłowy i jeszcze mniejszy tułów. Byłmokry, bezbronny i cicho miauczał za mamą. Wysuszyłyśmy go bibliotecznąsuszarką do kleju. Pochwili trzymałam na rękach ślicznegorudego kotkao jedwabistej, lekko pręgowanej sierści. Przedtembyłtak brudny, że wydawał mi się szary. W międzyczasie przyszłyDoris i Kim, więc byłyśmyteraz we czwórkę i wszystkie rozczulałyśmy się nad nim jak nad dzieckiem. Osiem rąk chciało go naraz dotknąć. Moje trzykoleżanki rozmawiały ciągle zesobą, 16 tylkoja stałam cicho i kołysałam kotka na rękach, przestępując znogi na nogę. - Skąd on się tu wziął? -Był wskrzyni. - Nonie! -On czy ona? Wszystkie popatrzyły na mnie. - On - powiedziałam. -Jest piękny. - Ilema? -Jak się dostał do skrzyni? W ogóle ich niesłuchałam. Byłam wpatrzona w kotka. - Jeststrasznie zimno. -Upiornie. - Najzimniejszyranek tego roku. Chwila ciszy, a potem: - Ktośgo musiałwrzucić doskrzyni. -Okropność. - Może ktoś chciał go uchronić przed zimnem.

-Może. Jest taki bezbronny. - Taki maleńki. -Jest śliczny. Ojej, już się zakochałam. Położyłam kotka na stole. Trudno mu byłoutrzymać równowagę. Miał odmrożone poduszki łapek, które przez następny tydzień były białei schodziła z nichskóra. Mimowyczerpania dokonałjednak czegośzupełnie niezwykłego. Na chwilę stanął pewniej na łapkach i powolispojrzał każdejz nasw oczy. Potem znówzacząłsię chwiać. Podeszłyśmy, by go pogłaskać, a onocierał głowę o każdą rękęi mruczał. To nic, że miałza sobą okropne przejścia. Nieważne, że ktośgo wrzucił doskrzyni. Teraz bardzochciał podziękować każdej z nas za^ ocalenie mu życia. 17.

Od chwili gdy wyjęłam kotka ze skrzyni, upłynęłodwadzieścia minut, a teraz miałam przed sobą mnóstwo czasu, by przemyśleć parę rzeczy. Po pierwsze,kiedyś trzymanie kotów w bibliotekach było dość powszechne, aja zawsze chciałamuczynić naszą bardziejprzyjazną i atrakcyjną. Podrugie, muszę opracować system misek, karmieniai kupić kuwetę. Po trzecie, niemogę zapomnieć ufnego kociego spojrzenia,kiedy popatrzyłmi woczy. Byłam zatemporządnie przygotowana, kiedy usłyszałam pytanie: - Co znim zrobimy? -Myślę - powiedziałam, jakby takie rozwiązaniewłaśnie przyszło mi do głowy- że możetutaj zostać. Rozdział2 Doskotały dodatek To naprawdę zadziwiające, jak szczęśliwy potrafił byćkotek jużtego pierwszego dnia. Znalazł się w zupełnienowym otoczeniu, wśród obcych, którzy za cel postawilisobie dotykanie go, przytulanie i głaskanie, lecz tomu w ogóle nie przeszkadzało - był cały czas spokojny. Mogliśmy bez końca podawać go sobie, trzymaćnarękachw różnych pozycjach, a on nigdy nie okazywałniezadowolenia. Nie usiłowałdrapać, gryźć aniuciekać. U każdego czuł się bezpiecznie i wpatrywał musię w oczy. Był to spory wyczyn, bo kotek anina chwilę nie byłsam. Jeśliktoś musiał gooddać, bomiał coś do zrobienia, natychmiast pojawiałosię co najmniejpięć zestawów rąk gotowych przytulać ipieścić. Zatem kiedy tegodnia nadszedł koniecpracy, musiałam przez chwilkę goobserwować, by przekonać się, czy sam dotrze do miseczki i kuwety. Przezcały dzień nie miał bowiem okazji dotknąć podłogi swymi przemarzniętymi łapkami. Następnegoranka Doris Armstrong przyniosła z domuciepłyróżowykocyk. Doris była kimś w rodzaju naszejbibliotecznej babci. Wszyscy się jejprzyglądaliśmy, kiedy się schyliła, podrapała kotka pod pyszczkiem, złożyła kocyk i wsadziła do kartonowego pudełka. Bardzochętnie wszedł do pudełka i podwinął łapki pod siebie, 19.

by je ogrzać. Przymknął oczy w błogim zadowoleniu,ale trwało to bardzo krótko, bo zaraz ktoś go porwał naręce. Ta chwilka jednak wystarczyła: stworzyliśmy mumiejsce dożycia, nasza biblioteka stała się czyimś domem, a my poczuliśmy się sobie bliscy. Jeszcze przed południem podzieliliśmy się opowieścią onaszej przygodzie z pierwszą osobą spoza gronapracowników. Była nią Mary Houston,specjalistka odhistorii Spencer i członkini radynadzorczej biblioteki. Pracownicy mogli zaakceptować obecność kotka wbibliotece, ale decyzja o jego pozostaniu w niejna dłużejnie należała do nas. Poprzedniego dnia zadzwoniłamdo naszego burmistrza Squeege'aJohnsona, którego kadencjakończyła się za miesiąc. Tak jak myślałam,niesprzeciwiałsię. Squeegenie połykał książek i nie zaglądał do biblioteki w Spencer. Nasz prawnik, do którego zadzwoniłam w drugiej kolejności, nie znał żadnychprzepisów zabraniających trzymania zwierząt w bibliotekach i nie wydawał się bardzo chętny, aby takowewyszukiwać. Odetchnęłam zulgą. Ostatnie słowo należało do rady nadzorczej, czyli grupy obywateli powoływanej przez burmistrza do kontrolowania biblioteki. Wprawdzie ideabibliotecznego kota nie wywołaław nich zdecydowanego sprzeciwu,ale też trudno byłoposądzić ich o entuzjazm. Ich odpowiedź należy zaliczyć raczej do "No dobra, niech spróbują"niż: "Hurra,cudowny pomysł". Toteż spotkanie z Mary było naprawdę ważne. Zgodana trzymanie kota w biblioteceto jednasprawa,natomiast zgoda na tego kota to jużcoś zupełnie innego. Nie można przecieżwziąćsobie do biblioteki każdegoładnego kota. Jeśli nie będzie przyjazny,przysporzy sobie wielu wrogów. Jeślibędzie płochliwy i wszystkiego 20 będzie się bał, nikt niebędzie go lubił, bo go lepiej niepozna. A znów zbyt śmiały i bardzo ruchliwy narobiStrasznego bałaganu, nie mówiąc o agresywnym,który mógłby drapać i gryźć. Taki kot musi przedewszystkim lubić przebywać z ludźmi, kochać ich i sprawić, żeoni pokochająjego. Innymi słowy,to musi być właściwy kot. Co do naszego kotka, byłam pewna, że to właściwykot na właściwym miejscu, od chwili gdy tego pierwszego ranka ze spokojem i wdzięcznością popatrzył miw oczy. Jegoserce biło spokojnie,kiedy pierwszy razgo przytuliłam, a w jego oczach nie było śladu przerażenia. Zaufał micałkowicie. A także wszystkim pracownikom. To właśnie czyniło go wyjątkowym - jegopełne,bezgraniczne zaufanie. A ja, widząc to, takżemu zaufałam. Tojednak wcale nie znaczy, że nie czułam lekkiego niepokoju, kiedy prowadziłam Mary do biura. Gdywzięłam kotka na ręce,by go jej pokazać, serce zaczęło mi mocnej bić i ogarnęłymnie wątpliwości.

Jednakgdy spojrzał mi w oczy, stało się cośjeszcze innego. Między nami było jakieś porozumienie. Był dla mnieczymś więcej niż tylko kotem. Przebywał u nas zaledwiejeden dzień, ale już nie wyobrażałamsobie, żemożego nie być. - Tu cię mam! - wykrzyknęła Mary z uśmiechem. Odrobinę mocniej goprzytrzymałam, gdywyciągnęła rękę, by go pogłaskać po głowie,ale Dewey nawetnie zadrżał. Natomiast wysunął lekko głowę, żeby powąchać jej rękę. - Ojej, ależ jest przystojny - powiedziała Mary. "Przystojny". To słowo wiele razy powtórzyło sięprzez następnekilka dni,gdyż niemal każdy w ten 21.

sposób go odbierał. Bo tobyłnaprawdę bardzo przystojny kot. Jego sierść byłamieszanką ostrego rudego z białym w delikatne ciemniejsze pręgi. Stawała siędłuższa, w miarę gdy kot doroślał. Teraz jednak byłarówna i gęsta,a dłuższa tylko nakarku. Wielekotówmaostre nosy, zbyt szerokie lub asymetryczne pyszczki,lecz u naszego wszystko miało doskonałe proporcje. Noi te jego oczy,ogromne złote oczy. Jednak nie tylko wygląd stanowił o jego pięknie. Takżejegoosobowość. Jeśli choć trochę lubisz koty, natychmiast musisz wziąć go na ręce. W jego pyszczkui spojrzeniu naczłowieka było coś,co można nazwaćtylko bezmiernym pragnieniem miłości. - Lubi,żeby go kołysać - powiedziałam, delikatnieprzekazując go w ręceMary. - Nie, nietak, tylko nagrzbiecie. O, tak, jak małe dziecko. - Jednofuntowe dziecko. -Może nawet nie tyle. Kotekpotrząsnąłogonkiem i bezpiecznie skrył się ramionach Mary. Okazało się, że zaufaniem darzy nie tylko pracowników biblioteki, ufał każdemu. - Och, Vicki - powiedziałaMary. - Jest śliczny. Jaksięnazywa? - Nazywamy go Dewey. W nawiązaniudo dziesiętnego systemuDeweya. Ale tak naprawdę jeszcze sięwahamy. - Cześć,Dewey. Jak ci się podoba nasza biblioteka? -Deweypopatrzył Mary w oczy i wtulił głowę w jej ramię. Mary spojrzała na mniez uśmiechem. - Mogłabym go taktrzymać cały dzień. Naturalnie,musiała mi go jednak oddać, a jazaniosłam go do kuchenki. Wszyscy pracownicy już na nasczekali. 22 - Nieźleposzło - powiedziałam. - Ale jeszczewiele przed nami. ' Stopniowo zaczęliśmy pokazywać Deweya stałymczytelnikom,o których wiedzieliśmy,że lubią koty. Wciąż jeszcze był słaby, więc dawaliśmygo im prostona ręce. Marcie Muckey przyszła w drugi dzień. Trafiona, zatopiona. Mikę Baehr i jego żonaPeg - miłość odpierwszego wejrzenia. - Wspaniały pomysł - stwierdzili oboje, co byłocenne, gdyż Mikę należał do naszejrady nadzorczej. Pat Jones iJudy Johnson - oczarowane. Taknaprawdę w Spencer były cztery Judy Johnson. Dwie stale przychodziły do biblioteki inależały do fanek Deweya. Czymiastoliczące dziesięćtysięcy mieszkańców możebyć duże?

Naturalnie, jesttak duże, żespotkacie tam cztery Judy Johnson, trzy sklepyz meblami, dwa skrzyżowania ze światłami, ale tylko jedną posiadłość. Wszyscy nazywamy ją"nasząposiadłością". Typowe dla Iowa - żadnego zawracania głowy,licząsię fakty, i koniec. Po tygodniuhistoria Deweya, zatytułowana Doskotaly dodatek dobiblioteki w Spencer, trafiła na pierwsząstronę naszej gazety "The Spencer Daily Reporter". Półstronicowy artykuł opowiadał o tym, jak Dewey zostałcudownie ocalony,i opatrzony był kolorowym zdjęciemmaleńkiego rudego kotka, który siedział na starodawnym katalogu bibliotecznym z szufladkami i nieśmiało,lecz ufnie spoglądał w obiektyw. Popularność niesie jednak niebezpieczeństwo. Przeztydzień Dewey pozostawał tajemnicą pracowników biblioteki i kilku wybranych osób. Jeśli ktoś nie korzystał z biblioteki, po prostu o nim nie wiedział. A teraz wiedzieli już wszyscy. Większość mieszkańców,w tym czytelnicy, bez chwilizastanowienia była za nim. 23.

Entuzjaści podzielili się na dwie grupy: miłośników kotów i dzieci. Widok szczęścia na twarzachtych ostatnich, ich radość i śmiech do reszty mnie przekonały, żeDewey powinien zostać. Ale byli też przeciwnicy. Muszę przyznać, że trochęmnie zmartwili, lecz nie dziwiłam siętemu. Na naszym pięknym stworzonym przez Boga świecie zawszesię komuś coś nie podoba, łącznie zBogiem ipięknymświatem. Pewna kobieta poczuła się szczególnie zagrożona. Jejlist, wysłany do mniei do wszystkich członków radymiasta, ażpełen był scenek przedstawiających straszne ataki astmy u dzieci i nagłe poronienia wśród kobiet, które przebywały w pobliżu kociej kuwety. Zgodnie z treścią listu, byłam szaloną kobietą omorderczychzapędach,która nie tylko zagraża życiu i zdrowiu każdego dziecka w mieście,zarówno narodzonego, jakinienarodzonego, lecz także rujnujewspólnotę mieszkańców Spencer. Zwierzę! I do tegojeszcze w bibliotece! Jeśli na to pozwolimy, to niedługo po Grand Avenueludzie będą spacerować z krowami. Autorka naprawdę zagroziła nam, żewkrótce pojawi się w biblioteceze swoją krową na sznurku. Na szczęście nikt nie brałtego na serio. Z pewnością reprezentowała także innych mieszkańców miasta, i to w dość swoistysposób,ale nie przejęłam sięza bardzo, gdyż według mnie cudzy gniew najlepiej zignorować. Zresztą nikt z tych ludzi nigdy nie pokazał się w naszej bibliotece. O wiele bardziej przejmowałam się telefonamitypu: "Mój synek cierpi na alergię. Co mam zrobić? Onkocha waszą bibliotekę". Wiedziałam, że to będzie naszgłówny problem, zatem przygotowałam się dojego rozwiązania. Rok wcześniej z biblioteki w PutnamValley 24 w stanie Nowy Jork usuniętotamtejszego kota imieniem Muffin, mimoże wszyscy mieszkańcy go uwielbiali,ponieważ jedenz członków rady zaczął cierpiećna poważną alergię na kocią sierść. Skutek był taki, żetamtejsza biblioteka straciła osiemdziesiąt tysięcy dolarów obiecanych darowizn pochodzącychgłównieodmieszkańców miasta. Nie miałamzamiaru, aby przypadek Muffina stał się udziałem mojego kotai mojejbiblioteki. W Spencer nie było alergologa, więc zwróciłam sięopomoc do dwóch lekarzyinternistów. Jak stwierdzili, Biblioteka Publiczna w Spencer stanowiładużą otwartą przestrzeń podzieloną rzędami półek o wysokości czterech stóp. Pomieszczenie biurowe, mój pokóji szafyoddzielała od niej prowizoryczna ściana, któranie sięgała sufitu, tylko pozostawiała sześć stóp wolnejprzestrzeni. W ścianie były dwa przejścia bez jakichkolwiek drzwi. Pomieszczenie biurowe także byłootwarte, tylkoposzczególne biurka oddzielono odsiebiepółkami z książkami. Zatem Dewey w każdej chwili bardzo łatwo mógł przedostać się do biura. Takaorganizacja przestrzeni chroniłatakże przed negatywnymiskutkami gubionejprzez kotasierści. Lekarze zapewnili mnie, że biblioteka niestanowiła dogodnego miejsca dla rozwoju alergii.

Jeśli ktośz pracownikówrzeczywiście był alergikiem, to mogłostanowićproblem, alenależy pamiętać, że praca w bibliotece trwatylko po parę godzin co kilka dni. Lekarzepotwierdzili, że nie mam sięczego obawiać. Osobiście rozmawiałamz każdązaniepokojonąosobą i przekazywałam jej tę opinię. Rodzice pozostawali sceptyczni, lecz większość przyprowadzaładzieci dobiblioteki na próbę. Podczaskażdej wizyty trzymałam 25.

Deweya na rękach. Nie wiedziałam, jak zareagują rodzice, a także nie miałam pojęcia, co zrobi kot, gdy zobaczy tak przejęte i zaciekawione dzieci. Matki napominały je, by zachowywały się cicho i spokojnie. Dziecipodchodziły cichutko i ostrożnie,szepcząc: "Cześć, Dewey", apotem rozlegały się piski i krzyki, gdypadałakomenda: "Już dosyć, idziemy". Deweyowi nie przeszkadzał hałas, był najspokojniejszym kotkiem na świecie. Przeszkadzało mu to, że dzieciomnie wolno byłogo głaskać. Kilka dni późniejpewna rodzina ponownie nas odwiedziła, tym razem z aparatem fotograficznym. Małychłopczyk, który cierpiałna alergię, siedział przyDeweyu, głaszcząc go,a jego zatroskana mama robiła imzdjęcia. - Justin nie może mieć żadnego zwierzątka- powiedziała. - Nie zdawałam sobie sprawy, jak tego pragnie. Już teraz bardzo pokochał Deweya. Ja też gopokochałam. Wszyscy go pokochaliśmy. Czymożna było mu się oprzeć? Był takiładny, okazywałnam miłość, lubił być wśród ludzi i. wciąż jeszcze kuśtykał na odmrożonych łapkach. Aż trudno było uwierzyć, jak Dewey nas kochał i jak dobrze czuł się takżewśród obcych. Zdawało się, że chciał powiedzieć:"Czymożna niekochać kota? ", albo bardziejwprost:"Czymożna mi się oprzeć? ".Wkrótce zdałam sobie sprawę,żeDewey nie uważał siebie za kota,jakich wiele jestna tym świecie. Uważał się, słusznie,za kota jedynegow swoim rodzaju. Rozdział 3 Dewey Czytaj-Więcej Książek Los naprawdę sprzyjałDeweyowi. Nie tylko przeżyłstraszny mróz, ale trafił do ludzi, którzy go pokochali,i do biblioteki, gdzie mógł bezpiecznie dalej żyć. Bezwątpienia miał niesamowite szczęście. Nasze miastoteż miało szczęście, bo Dewey niemógł tutrafić w lepszym momencie. Ta zima nie tylko była upiornie mroźna, ale dopisała jedenz najgorszych rozdziałów do historii Spencer. Mieszkańcy większych miast mogą nie pamiętać, żepod koniec lat osiemdziesiątych w rolnictwie miał miejsce poważnykryzys. Być może pamiętają jednakorganizowane przez gwiazdę country Williego Nelsona charytatywne koncerty na rzecz upadających farm. Możektośz was czytał o brankructwach rodzinnych gospodarstw, o wielkich zmianach prowadzących do powstania ogromnych przemysłowych farm ciągnących się bezkońca, bez żadnych budynków i bez widoku pracujących na nich ludzi. Dla wieluosóbto już tylko historia,która bezpośrednio ich nie dotknęła. Jednak wtedy w Spencer te wydarzenia dawały sięodczuć - w ziemi, powietrzu, w każdym wypowiadanymsłowie. Wprawdzie mieliśmy mocnewłasne podstawy gospodarcze,jednak wciąż byliśmy zależni odkondycji okolicznych farm. My byliśmy dla farmerów, 27.

a oni dla nas. Nagle wszystko zaczęło się rozpadać. Znaliśmy te rodziny, ciludzie mieszkali u siebie odpokoleń i teraz byliśmy świadkami ich dramatycznychzmagań. Najpierw przestali przyjeżdżać po częścidomaszyn i nowe urządzenia, a naprawy wykonywali domowym sposobem. Potem zaczęli oszczędzać na zakupach. W końcu pojawiły się trudności w spłatach długu hipotecznego, a onipokładali nadzieję w przyszłymwielkim urodzaju, dzięki któremu rachunki znów byłyby w porządku. Lecz cud nie nastąpił, a bankizaczęły zajmować nieruchomości. Pod koniec lat osiemdziesiątych przejęły niemal połowę indywidualnych farmw północno- zachodnim Iowa. Z ich połączenia powstały potężne rolnicze molochy, a ich właścicielami zazwyczaj stały się firmy ubezpieczeniowe lub stanowispekulanci. Tej katastrofy nie spowodowała natura, jak się to stało w latach trzydziestych, kiedy szalały burze piaskowe. Był to przedewszystkim potężny kryzysfinansowy. W 1978roku ziemia w hrabstwie Clay kosztowaładziewięćsetdolarówza akr. Apotem ceny zaczęłyrosnąć: w 1982 skoczyła do dwóch tysięcy dolarów za akr,rokpóźniej akr ziemi kosztował cztery tysiące. Farmerzy zapożyczali się ipowiększali gospodarstwa. Dlaczegonie mieli tego robić, skoro cena ciągle rosła i więcejmożnabyło zarobić na odsprzedaży ziemi co kilka latniż na jej uprawie? Lecz koniunktura nagle się zmieniła. Cena zaczęłaspadać i kredyty się skończyły. Bez pożyczek pod zastaw ziemi farmerzy nie byliw staniekupować ani nowych maszyn, ani nawet ziarna do obsiania pól. Niskieceny za zbiory nie przynosiły dochodów potrzebnychna spłacenie zaciągniętych wcześniej pożyczek. Walka 28 trwała pięćlat, ale prawaekonomii były nieubłagane i powoli pogrążały farmerów. 'W 1985 upadła Land o'Lakes, gigantyczna wytwórnia margaryny usytuowana na północy Spencer. Wkrótce po tym zdarzeniu bezrobocie wyniosło dziesięć procent, co nie brzmi groźnie, póki się nie wie, że liczbamieszkańcówSpencer w ciąguzaledwie kilkulat spadła z jedenastu tysięcy do ośmiu. Niemal w jednąnocdomy straciły dwadzieścia pięć procent na wartości. Ludziezaczęli opuszczać hrabstwo w poszukiwaniupracy, nierzadko wyjeżdżali z Iowa. Cena ziemi nadal leciaław dół, a farmerzy zaczęli jątracić, bo sumy uzyskane za jej sprzedaż na licytacjachnie pokrywały zaciągniętych pożyczek. Banki zaczęłyponosić straty. Były to lokalne banki rolne stanowiącewielkie wsparcie ekonomicznedla małych miast. Dawały pożyczkimiejscowym farmerom, ludziom, którychznały i którym ufały. Gdy farmerzy stali się niewypłacalni, cały system upadł. Niemal wszystkie miasteczkaw Iowa straciłyswe banki. Upadały one także na dalszych obszarach, sięgając Środkowego Zachodu. Nowiwlaściciele kupowali je za grosze, ale nie mieli zamiaruudzielać pożyczek.

Gospodarka stanęła. W 1989 niewydano w Spencer anijednego pozwolenia na budowędomu. Nikt nie chciał podtrzymywać agonii miasta. Co roku do mieszkańców Spencer przychodził ŚwiętyMikołaj. Właściciele sklepów sponsorowali wycieczkina Hawaje. Ci, którzy brali udział w takiejakcji, stawiali w swej witrynie figurkę Świętego Mikołaja. W 1979rokuznajdowała się ona prawie nakażdej wystawie,lecz w 1985 dwadzieścia pięć sklepów w centrum świeciłopustkami. Wycieczkę na Hawaje odwołano. ŚwiętyMikołaj nie pojawił się w mieście. Upadek wydawał się 29.

przesądzony, a wśród ludzi zaczęło krążyć znane powiedzenie o tym, że ostatni zgasi światło. My w bibliotece robiliśmy,co tylkomogliśmy. GdyLand O' Lakes przestała istnieć, założyliśmy coś w rodzaju biura pośrednictwa pracy. Stworzyliśmy listę różnychzawodów, wybraliśmy książkidotyczące zdobywania kwalifikacji zawodowych, staży, praktyk i kursów. Udostępniliśmy komputer, by mieszkańcy mogli pisaćCV i listy motywacyjne. Dla wielu z nich był topierwszy komputer, jaki widzieli na oczy. Czuliśmy ogromnysmutek, widząc,jak wiele osób się do nas zgłaszało. My, którzy mieliśmy stałą pracę, wyobrażaliśmysobie,co musiał czuć taki zwolniony z zakładu robotnik, właściciel upadłego sklepu czy bezrobotny pracownik farmy. To właśnie wtedy pojawił się Dewey. Nie chciałabymzbytnio przeceniać tego wydarzenia i przypisywać muwielkiego wpływunabieg wypadków w naszym mieście, bo przecież Deweynie stał się nagle twórcą dobrobytu w Spencer. Niestworzył miejsc pracy. Nie ożywiłwcudownysposób gospodarki. Wiadomo, że stan permanentnego kryzysu bardzo źle działa na ludzki umysł. Wysysa z człowieka całą energię. Na okrągło zajmujejegomyśli. Naznacza każdą dziedzinę życia, jest gorszyniż zatrute jedzenie. Nasz kotprzynajmniej byłpewnąodskocznią od tejbeznadziejnej sytuacji. Był też czymś więcej. Historia Deweya poruszyłamieszkańców Spencer. Stała nam się bliska. Nas teżktoś opuścił i wyrzucił. Czuliśmy się jak w wielkiej zimnej skrzyni na książki. Kogo mieliśmy zatowinić? Jakieś nadrzędne czynniki ekonomiczne? Amerykę, która dzięki nammiała co jeść, ale której nie obchodził losludzi wytwarzających to jedzenie? 30 A tu zjawia siękocia przybłęda,skazana na zamarznięcie w wielkim pudle z książkami, przerażona"i opuszczona, ale kurczowo trzymająca siężycia. Kotek przetrzymał straszną zimną noc,by to wydarzenieobróciło się potemw najlepsząrzecz, jaka mogła musię wżyciu przytrafić. Bez względu na okoliczności nigdy nie stracił ani zaufania doludzi, ani chęci do życia. Byłpokorny,co może nie brzmi dobrze wodniesieniu do kota -on po prostu nie był wżaden sposóbnieprzyjemny. Darzył nas zaufaniem kogoś, kto znalazł się niemal po drugiej stronie,leczzdołał powrócić. Takie są moje domysły. Natomiast jestem pewna,że od chwili kiedy go znaleźliśmy, Dewey uwierzyłw swój dobry los. Przebywając między nami, sprawiał, że inniteżw touwierzyli. W ciągu dziesięciu dni przyszedł całkowiciedosiebie i mógł dokładnie zapoznać się z biblioteką,a kiedy to zrobił, wiadomo było, że książki, półki i innerzeczy nie są przedmiotem jego zainteresowania. Jegointeresowali ludzie. Jeśli w bibliotece pojawiał się jakiśczytelnik, natychmiast do niegopodchodził - wciąż jeszcze powoli na obolałych łapkach, alejużsię nie chwiejąc - i wskakiwał mu na kolana.

Z reguły długo tamniebawił,często go spędzano, lecz odrzuceniewcale go donikogo nie zniechęcało. Dewey zawsze przychodził, zawsze próbował wskoczyć na kolana i nieustannie czekał,by głaskały go czyjeś ręce. Po jakimś czasie w naszejbibliotece coś zaczęło się zmieniać. Zauważyłam, że tosię dzieje, gdy przychodzili starsiludzie, by przeglądać gazety czy buszować międzypółkami. Kiedy Dewey zaczął z nimi przebywać, pokazywali się coraz częściej i dłużej zostawali. Wydawało moisię, żezaczęlibardziej o siebie dbaći staranniej się 31.

ubierali. Przedtem zawsze byli mili dla personelu, mówili "dzień dobry" i machali ręką na pożegnanie, leczteraz nawiązywali z nami rozmowy, które niemal zawsze dotyczyły Deweya. Za każdym razemogromnieinteresowali się opowieściami onim. Przychodzili donas nie po to, by zabijać nudę - po prostu odwiedzali przyjaciół. Pewien starszy pan pojawiał się każdego ranka,siadał w wygodnym fotelu i czytał gazety. Wiedziałam,żeniedawno zmarła mu żona iczuł się bardzosamotny. Nigdy nie uważałam goza specjalnego wielbicielakotów, ale gdy tylko Dewey rozsiadał się na jego kolanach, starszypan dosłownie się rozpromieniał. Już nieczytał gazety w samotności. - Noi co, Dewey, jesteśzadowolony? - pytał co dzieńswego nowego przyjaciela. ADewey tylko przymykałoczy izapadał w drzemkę. Był także mężczyzna, który przychodziłdo naszego prowizorycznego pośredniaka. Nie znałam go osobiście, lecz ten typ był mi znany - niezależny, ciężkopracujący, twardy człowiek. Wiedziałamteż, że cierpi. Pochodził ze Spencer jak większośćludzi szukającychpracy, był raczej robotnikiem niż farmerem. Ubierał sięprosto, pewnie tak jak w czasach kiedy miał pracę, nosiłdżinsy i zwykłą koszulę, nigdy nie podchodził dokomputera. Przeglądał wszystkie książki dotyczące zatrudnienia i listę zawodów, lecznigdy nieprosił o pomoc. Był wyciszony, spokojny, zrównoważony,jednakz upływemtygodni zaczęłam u niego dostrzegaćcoraz bardziej pochyloneplecy i głębsze bruzdy na starannie ogolonej twarzy. Każdego ranka Dewey próbował do niego podejść, lecz mężczyzna go odpędzał. Ażpewnego dnia zobaczyłam, że Dewey usiadł w końcu 32 na jego kolanach, a mężczyzna się uśmiechnął. Mimożedalej był smutny i przygarbiony, na twarzy pojawiłmu się słaby uśmiech. Dewey nie potrafił dokonać cudów, ale w zimie 1988 roku dal z siebieto, czego Spencer potrzebowało. Zatem kotek stał się członkiem naszej społeczności. Pracownicyto zrozumieli. Nie należał tylko donas - należał także do czytelników Biblioteki PublicznejwSpencer. Wystawiłam na zewnątrz pudełko i zwróciłamsię do ludzi: - Znacie tego kota, który przesiaduje wam na kolanach i pomaga w szukaniu pracy? Tego, który czytazwami gazety? Wykrada wamszminkę z torebki i prowadzi do działu literatury pięknej? To jestwasz kot,więcpomóżciemiznaleźć dla niego imię. Pracowałam jako szefowa biblioteki dopierood sześciu miesięcy, więc miałam jeszcze zapał do organizowania wszelkich konkursów. Co kilka tygodni wystawiałam w holu pudełko, ogłaszałam zadanie w lokalnymradiu, podawałamnagrodę za zwycięskie hasło - usiłowałam w ten sposób wzbudzić w mieszkańcach zainteresowanie naszą biblioteką. Ciekawy konkurs z dobrymi nagrodamiprzyciągał czasem i pięćdziesięciuuczestników. Jeśli nagroda była kosztowna, na przykład telewizor,tobyło ich nawet siedemdziesięciu. Zazwyczaj jednak nie przekraczaliśmy liczby dwudziestupięciu.

Nasz konkurs na imiędla kota, którego nie ogłosiliśmy w radiu,gdyż zależało mi tylko na czytelnikach,i był bez nagród, przyciągnąłtrzystu dziewięćdziesięciu siedmiu uczestników. Aż tylu! Wtedy zdałamsobiesprawę, że wbibliotece zaczęło dziaćsię coś naprawdę ważnego. Zainteresowanie Deweyem przerosło naszenajśmielsze oczekiwania. 33 U.