Filbana

  • Dokumenty2 833
  • Odsłony785 970
  • Obserwuję576
  • Rozmiar dokumentów5.6 GB
  • Ilość pobrań528 905

Vicki Myron, Bret Witter - 02 Dziewięć wcieleń kota Deweya

Dodano: 5 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 5 lata temu
Rozmiar :3.2 MB
Rozszerzenie:pdf

Vicki Myron, Bret Witter - 02 Dziewięć wcieleń kota Deweya.pdf

Filbana EBooki Książki -V- Vicki Myron
Użytkownik Filbana wgrał ten materiał 5 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 265 stron)

VICKI MYRON & BRET WITTER DZIEWIĘĆ WCIELEŃ KOTA DEWEYA Dewey’s Nine Lives. The Legacy of the Small-Town Library Cat przełożyli: Ewa Bolińska-Gostkowska Bartosz Gostkowski Maksymilian Tumidajewicz Magdalena Zielińska Dariusz Żukowski

Dla Glenna za jego niezwykłą miłość i wsparcie Prolog DEWEY „Dziękuję pani, Vicki, i tobie, Deweyu. Nie wierzę w anioły, ale Deweyowi do nich blisko”. – Christine B., Tampa, Floryda Nie zgadzam się z autorką tego listu, bo sama wierzę, że anioły są między nami i pomagają nam się rozwijać. Wierzę w „momenty nauki”, dzięki którym – jeśli nasze oczy i serca są otwarte – możemy się wiele dowiedzieć o życiu. Anioły sposobności – jak je nazywam – przybierają różne formy. Przychodzą jako osoby ważne dla nas, ale również pod postacią przypadkowo napotkanych ludzi. Wierzę, że Dewey Czytaj-Więcej Książek, słynny kot z biblioteki w Spencer w stanie Iowa, był takim właśnie aniołem. Tak wiele nas nauczył, wpłynął na tylu ludzi, że nie mogę uznać tego za zbieg okoliczności. Poza tym nie wierzę w przypadki. Wiem jednak, co ta młoda kobieta chce powiedzieć. Mówi, że Dewey, poprzez swoje zachowanie oraz przykład, jaki dawał, odmienił jej życie. Nie potrafi znaleźć słów, by opisać tę jego moc, ale wie, że jest wyjątkowa. Cóż, ja znalazłam na to określenie: Magia Deweya. Pasowało za każdym razem, gdy widziałam, jak sprawia, że ludzie zaczynają inaczej postrzegać samych siebie. Nikt nie widywał tej Magii częściej niż ja, bo z wszystkich ludzi na świecie to ja znałam Deweya najlepiej i to na mnie najbardziej wpłynął. Jestem zwykłą dziewczyną z Iowa, wieloletnią dyrektorką biblioteki w małym miasteczku położonym niedaleko farmy, na której się

urodziłam i wychowałam, ale przez dziewiętnaście lat miałam szczęście dzielić mą podróż przez życie z Deweyem. A Dewey... był wyjątkowy. Odmieniał życie. Inspirował miasteczko. Zyskał światową sławę – pisały o nim gazety, był bohaterem bestsellera „New York Timesa”, książki wspomnieniowej zatytułowanej Dewey, którą jako „mama Deweya” miałam zaszczyt napisać i która stała się bestsellerem. Na tym właśnie polegała Magia Deweya. Był tylko kotem, ale potrafił wydobywać z nas to, co najlepsze. Sprawiał, że każdy natychmiast się w nim zakochiwał. Dotykał w samo serce. Nikt, kto go spotkał, nie mógł zapomnieć Deweya Czytaj- Więcej Książek. Jego opowieść zaczyna się zwyczajnie, w niezwykle mroźny styczniowy weekend w 1988 roku. Temperatura spadła wtedy do piętnastu stopni poniżej zera. To ten rodzaj zimna, który wręcz piecze w płucach i zdziera skórę z twarzy (albo przynajmniej takie się ma wrażenie). Taki mróz, często w połączeniu z wściekłym wiatrem, jest najgorszą rzeczą tu, na wielkich północnych równinach. Można się nauczyć to znosić, ale człowiek nigdy się nie przystosuje. W północnej części Iowa czasem mądrzej jest po prostu nie wychodzić z domu. Ktoś jednak mimo mrozu znalazł się tamtej niedzieli w centrum Spencer i wrzucił maleńkiego bezdomnego kociaka do otworu na zwracane książki, znajdującego się na tyłach Biblioteki Publicznej w Spencer. Mam nadzieję, że był to akt miłosierdzia, że ktoś zobaczył maleńkiego, ośmiotygodniowego, półkilogramowego kotka, który trząsł się z zimna, i chciał go ocalić. Jeśli tak było, ten ktoś nie mógł się bardziej pomylić. Z otworu na zwracane książki odchodziła bowiem metalowa, długa na metr rura, którą książki spadały do szczelnie zamkniętej metalowej skrzyni. W rezultacie była to lodówka. Żadnych koców, poduszek czy miękkiej wyściółki. Tylko zimny metal. I książki. Zatem przez co najmniej dziesięć godzin, a być może nawet przez całą dobę, mały Dewey siedział zmarznięty w całkowitej ciemności, tylko on i książki. Wkroczyłam do jego historii wczesnym poniedziałkiem, gdy otworzyłam pojemnik i znalazłam w nim małego kotka. Kiedy spojrzał mi głęboko w oczy, serce mi stanęło. Był taki słodki... i tak bezbronny. Tuliłam go, dopóki nie przestał drżeć, potem urządziłam mu ciepłą kąpiel w bibliotecznej umywalce i wysuszyłam suszarką, której używamy czasem do prac plastycznych dzieci. Wtedy dopiero Dewey odzyskał rezon i chwiejąc się na odmrożonych łapkach, podchodził do każdej osoby z personelu i szturchał ją noskiem.

Postanowiłam wtedy, że biblioteka powinna go przygarnąć. Nie chodziło tylko o to, że zakochałam się w Deweyu od razu, gdy spojrzał na mnie cudownymi złotymi oczami. Jego determinacja, sposób, w jaki chciał podziękować każdemu pracownikowi biblioteki za ocalenie, w połączeniu z tymi oczami pasowała idealnie do mojego planu ocieplenia instytucjonalnego wizerunku biblioteki. Miał tak towarzyskie usposobienie i radosną osobowość, że każdemu poprawiał humor. Wówczas Spencer w Iowa właśnie tego potrzebowało. Miasto dotknięte było kryzysem – w siedemdziesięciu procentach sklepów nie było towaru, farmy w hrabstwie masowo bankrutowały. Potrzebowaliśmy jakiejś pokrzepiającej historii. Potrzebowaliśmy porozmawiać o czymś pozytywnym. Potrzebowaliśmy lekcji z wytrwałości, nadziei i miłości. Jeśli mały kotek, którego wrzucono do zimnego i ciemnego metalowego pojemnika, wyszedł z tego pełen zaufania i współczucia, my także potrafimy przetrwać nasze niepowodzenia. Ale Dewey nie był maskotką. Był towarzyszem z prawdziwego zdarzenia, zwierzakiem zawsze otwartym na nowych ludzi, którzy odwiedzali bibliotekę. Siadał zawsze tylko jednej osobie na kolanach i co ważniejsze, miał dar wyczuwania, kto go naprawdę potrzebuje. Pamiętam emerytów, którzy przychodzili do biblioteki co rano. Po tym jak Dewey się pojawił, wielu z nich zaczęło zostawać dłużej i nawet rozmawiać z obsługą. Pamiętam Crystal, niepełnosprawną fizycznie uczennicę szkoły średniej, która zawsze wpatrywała się w podłogę, aż odnalazł ją Dewey. Wskakiwał na jej wózek inwalidzki, gdy tylko wjeżdżała do biblioteki. Z czasem Crystal zaczęła się rozglądać dookoła i gdy co tydzień do nas przyjeżdżała, wydawała różne dźwięki, żeby Dewey ją usłyszał i przybiegł usiąść na jej kolanach. Wtedy śmiała się z całego serca. Pamiętam naszą nową asystentkę z działu dziecięcego, która nieco wcześniej przeprowadziła się do Spencer, by opiekować się chorą matką. Dewey siadywał przy niej każdego popołudnia. Pewnego dnia zastałam ją ze łzami w oczach. Zdałam sobie wtedy sprawę, jak bardzo cierpi, i zrozumiałam, że ma tylko Deweya. Pamiętam nieśmiałą kobietę, która nie potrafiła się z nikim zaprzyjaźnić. I młodego człowieka, sfrustrowanego, bo nie mógł znaleźć pracy. Oraz bezdomnego, który nigdy do nikogo się nie odzywał, ale zawsze brał Deweya, sadzał go sobie na ramieniu (oczywiście na prawym, Dewey

siadał wyłącznie na prawym ramieniu) i spacerował z nim przez piętnaście minut. Mężczyzna szeptał, Dewey słuchał. Jestem tego pewna. I słuchając, będąc obecnym, bardzo im wszystkim pomagał. Przede wszystkim pamiętam jednak dzieci. Dewey miał wyjątkowe relacje z dziećmi. Uwielbiał niemowlęta. Wdrapywał się do wózków i układał przy nich z wyrazem ostatecznego zadowolenia na pyszczku, nawet jeśli ciągnęły go za uszy. Pozwalał się maluchom głaskać i szturchać, a one piszczały z radości. Zaprzyjaźnił się z chłopcem, który ze względu na alergię nie mógł mieć swojego zwierzątka. Popołudnia spędzał z uczniami liceum, którzy przychodzili do biblioteki, gdy ich rodzice byli w pracy. Dewey gonił za ich ołówkami i chował się w rękawach ich kurtek. Podczas naszej cotygodniowej „Godziny na historyjkę” wypróbowywał kolana każdego dziecka, zanim usadowił się na dobre. Co tydzień wybierał sobie kogoś innego. O tak, Dewey miał swe kocie nawyki. Dużo spał, nie każdemu dawał się drapać po brzuchu, zjadał gumki recepturki, atakował klawisze maszyny do pisania (wtedy były jeszcze maszyny do pisania!) i klawiatury komputerowe. Wylegiwał się na kserokopiarce, bo dmuchała ciepłym powietrzem. Wspinał się na lampy. Nie dało się otworzyć żadnego pudełka, bo Dewey pojawiał się znikąd i natychmiast wskakiwał do środka. Jednak najważniejsza jego umiejętność także była kocia, lecz sięgała znacznie głębiej – Dewey po kolei otwierał serca mieszkańców Spencer na piękno i miłość w naszym małym miasteczku pośrodku wspaniałych równin Iowa, ale i na siebie nawzajem. To właśnie była prawdziwa Magia Deweya. Zarażał każdego swym radosnym, przyjaznym i spokojnym podejściem do życia. A jak stał się sławny? Wyłącznie dzięki własnej charyzmie. Oczywiście starałam się, by znano go w Spencer. Ciężko pracowałam, pomagając mu zmienić wizerunek biblioteki, żeby przestała być po prostu magazynem książek, a stała się miejscem spotkań. Dziwiłam się, że ktoś spoza północnej części Iowa o nim słyszał. Z początku rzadko, a potem coraz częściej przyjeżdżali do nas ludzie przyciągani historią o wyjątkowym kocie, który inspiruje miasteczko. Najpierw przyjeżdżali dziennikarze – z Des Moines, Anglii, Bostonu i Japonii. Potem zaczęli odwiedzać nas goście. Starsza para z Nowego Jorku na wyprawie po kraju, która po wizycie u Deweya przysyłała pieniądze na każde urodziny i Boże Narodzenie do końca jego życia. Rodzina z Rhode Island, która była na weselu w Minneapolis (pięć godzin od Spencer). Mała chora dziewczynka z Teksasu, dla której – jestem pewna – ta podróż była ostatnim życzeniem. Obserwowanie coraz większej sławy Deweya było niesamowite. Ludzie

spotykali się z Deweyem, spędzali z nim czas i zaczynali go uwielbiać. Wracali do domów i opowiadali o nim innym, którzy też przyjeżdżali z wizytą i wyjeżdżali pod wielkim wrażeniem. Tak to szło, aż potem nagle dostawaliśmy telefon od dziennikarza z Los Angeles albo z Australii. Gdy Dewey umarł spokojnie w wieku dziewiętnastu lat, każdego dnia z entuzjazmem i wdziękiem służąc społeczności Spencer i bibliotece publicznej, nie byłam zaskoczona, że jego nekrolog, początkowo wydrukowany w Sioux City, obiegł ponad 275 gazet. Albo że do biblioteki przychodziły tysiące listów z całego świata. Albo że setki fanów podpisywało księgi kondolencyjne i uczestniczyło w zaimprowizowanych wieczorach pamięci. Przez dwa miesiące byliśmy oblężeni przez reporterów i miłośników Deweya, zalewały nas prośby o historie o nim. Stopniowo jednak zgiełk ucichł. Kamery wyłączono, a Spencer znów stało się niewielkim cichym miasteczkiem, jakim zawsze było. Ci z nas, którzy kochali Deweya, wreszcie mieli czas, by przeżyć żałobę. Odszedł Dewey- celebryta, pozostały wspomnienia o Deweyu-przyjacielu ukryte głęboko w naszych sercach. Kiedy więc wreszcie mroźnego grudniowego poranka pochowałam prochy Deweya obok okna dziecięcego skrzydła biblioteki, którą Dewey tak ukochał, była przy mnie tylko moja asystentka. Tak właśnie chciałby być pochowany Dewey. Wiedziałam, że pozostawił po sobie dziedzictwo. Dewey zmienił mnie, zmienił pracowników biblioteki, zmienił Crystal – niepełnosprawną dziewczynkę, a także bezdomnego i dzieci, które przychodziły co tydzień na „Godzinę na historyjkę”. Niektóre przyprowadzały później swoje własne dzieci, by poznały Deweya. Wiedziałam, jak jest ważny, bo wielu ludzi opowiadało mi w zaufaniu swoje historie związane z Deweyem. W efekcie zmienił nie tylko Spencer. Najbardziej zmienił tych z nas, którzy go znali i kochali. Jego dziedzictwo przetrwa w nas. Myślałam, że na tym się skończy. Naprawdę. Aż wydarzyło się coś niezwykłego. Napisałam książkę o Deweyu, a czytelnicy na nią zareagowali. Książka miała być hołdem dla przyjaciela, podziękowaniem za jego służbę Spencer i wpływ, jaki wywarł na moje życie. Wiedziałam, że mój kot ma sympatyków, wiedziałam, że będą chcieli przeczytać pełną wersję historii, ale nie byłam przygotowana na tak emocjonalne reakcje. Ci ludzie, którzy tłumnie przychodzili na moje spotkania autorskie, nie tylko lubili Deweya i nie tylko podobała im się moja książka – oni i jedno, i drugie uwielbiali. Byli poruszeni tą opowieścią i czuli, że ich odmieniła. Pamiętam, jak pewna kobieta ze Sioux

City rozpłakała się na wspomnienie swojej zmarłej matki, nauczycielki pianina i organistki kościelnej ze Spencer, która każdej niedzieli wybierała się po bułki cynamonowe i do biblioteki – odwiedzić Deweya. Zachorowała na alzheimera i stopniowo zapominała swego męża, dzieci, własne imię. Córka jechała co tydzień przez dwie godziny z Sioux City, by ją zobaczyć, i zabierała z sobą własnego kota. To był czarnobiały kot, w niczym niepodobny do miedzianorudego Deweya, lecz za każdym razem jej mama się uśmiechała i mówiła: „O, Dewey! Dziękuję, że przywiozłaś Deweya”. Kobieta tak płakała, że nie mogła wydusić z siebie ostatnich słów tej historii. – Po spotkaniu z tobą siedziałam w aucie – powiedziała mi jakiś czas później – i płakałam przez kwadrans. Łzy nie chciały przestać płynąć. Mama nie żyje od dwunastu lat, ale dopiero wtedy po raz pierwszy naprawdę po niej płakałam. Wspomnienie o Deweyu i o tym, jak mama go uwielbiała, pomogło mi zakończyć żałobę. Najdziwniejsze, że nie znałam tej kobiety – Margo Chesebro – ani jej mamy, Grace Barlow-Chesebro (choć wnioskując z opisu jej córki, jestem pewna, że bym ją polubiła, bo była kobietą silną, mądrą i niezależną, która wierzyła w magię zwierząt). A jednak one znały i kochały Deweya. Był ważną częścią ich życia. Na tyle ważną, że Grace w jakiś sposób zachowała pamięć o nim, mimo że na zawsze zapomniała imiona własnych dzieci i była przekonana, iż jej mąż to nieżyjący brat. Zdałam sobie wówczas sprawę, że nigdy tak naprawdę nie poznam stopnia, w jakim Dewey wpływał na ludzi. Byli też tacy, którzy nigdy nie poznali Deweya, ale tak wzruszyła ich moja o nim opowieść, że musieli do mnie napisać. Zaczęło się niemal natychmiast po publikacji książki: „Nigdy nie pisałam, do żadnego autora, ale tak poruszyła mnie historia Deweya, że...” albo „Dewey był aniołem, dziękuję, że się nim podzieliłaś z resztą świata”. Z biegiem czasu książka osiągała szczytowe miejsca na listach bestsellerów, a do mnie przychodziło coraz więcej listów, aż w końcu otrzymywałam ich codziennie kilka tuzinów. Przez rok przyszło ponad trzy tysiące listów, emaili i paczek, w większości od osób, które nie słyszały o Deweyu przed przeczytaniem książki. Dostałam poduszkę wyszywaną krzyżykiem z portretem Deweya odwzorowanym z okładki oraz kilka jego obrazów. Były mieszkaniec Spencer, który choć się wyprowadził, nigdy nie zapomniał miasteczka, ufundował rzeźbę Deweya dla biblioteki. (Zrozumiałam, że działa tu Magia Deweya, gdy zobaczyłam, gdzie mieści

się pracownia rzeźbiarza – w Dewey w Arizonie). Nie potrafię nawet zliczyć, ile rysunków, ozdób czy figurek kotów dostałam od moich fanów. Mam w domu specjalny regał przeznaczony wyłącznie na nie – jest przepełniony! Ktoś przysłał dwadzieścia dolarów, żeby kupić Deweyowi róże. Ktoś inny podarował pięć dolarów, by posadzić kocimiętkę na jego grobie. Pani pracująca w call center w Idaho powiedziała mi, że za każdym razem, gdy dzwoni ktoś z Iowa, ona pyta o Deweya. Ma nadzieję, że znajdzie osobę, która go znała. Jakiś człowiek przysłał zdjęcie słoja, do którego zbiera drobne. Na etykiecie było zdjęcie Deweya. Wszystkie pieniądze, które w ten sposób zaoszczędził, przeznacza na pomoc zwierzętom. Czytałam każdą kartkę, list i email. Chciałam na każdy odpowiedzieć, ale okazało się to niemożliwe ze względu na ich przytłaczającą ilość. Zwłaszcza że często byłam w rozjazdach i spotykałam się z fanami Deweya. (Bądźcie jednak spokojni, drodzy autorzy listów, kupiłam te róże i posadziłam kocimiętkę). Uczucia wyrażone w listach i to, w jaki sposób Dewey wciąż zmienia życie ludzi, poruszają mnie bardziej, niż ich autorzy mogą przypuszczać. Młody mężczyzna, zgorzkniały, pełen złości po bolesnym rozwodzie i zawirowaniach zawodowych, napisał, że Dewey otworzył na nowo jego serce. Kobieta z ciężkim stwardnieniem rozsianym napisała, że po lekturze Deweya schyliła się, by pocałować psa, który mieszkał w jej domu opieki. Nie potrafiła się potem sama podnieść, ale była bardzo szczęśliwa, że to zrobiła, bo ten pies zmarł tydzień później. Pewien mężczyzna z Anglii, który kilka lat wcześniej stracił żonę, napisał, że dopiero po przeczytaniu Deweya zdał sobie sprawę, iż dwa koty, które po niej zostały, a których nienawidził po jej śmierci, tak naprawdę pomogły mu przetrwać. Bez nich wpadłby w głęboką depresję, której mógłby nie przeżyć. List od młodej kobiety z Florydy był typowy. Napisała, że tuż przed przeczytaniem Deweya zakończyła toksyczny dwuletni związek z alkoholikiem, przez który straciła poczucie własnej godności oraz wpędziła się w długi. „Czułam się głupia – pisała – i przede wszystkim miałam wrażenie, że poniosłam porażkę. A potem przeczytałam pani książkę”. „Teraz mogę się pochwalić, że od poniedziałku wracam do szkoły – pisała dalej. – Skupiam się na poskładaniu w całość tego, co zostało

z mojego życia. Nie robię tego z powodu pani książki, choć dała mi ona siłę i zachęciła do stanowczości. Przede wszystkim jednak przypomniała mi, że jeszcze nie wszystko skończone. Zatem dziękuję pani, Vicki, i tobie, Deweyu. Nie wierzę w anioły, ale Deweyowi do nich blisko. Dzięki pani nawet po śmierci potrafi wpływać na ludzi, tak jak wpłynął na mnie. Została pani pobłogosławiona jego obecnością, ale przecież nie muszę pani tego uzmysławiać. Dla mnie również obecność Deweya była błogosławieństwem, mimo że nigdy nie poznałam go osobiście”. Czy poruszył mnie ten list? Oczywiście! Dotknąć kogoś tak głęboko, pomóc mu dostrzec nadzieję na przyszłość to dar, który zawsze będę pielęgnować. Jestem z niego dumna. Ten dar otrzymałam od Deweya. Od chwili wydania książki dostawałam listy nie tylko od obcych osób. Odezwali się także starzy przyjaciele i członkowie rodziny, z którymi od lat nie miałam kontaktu. Poznałam ludzi – takich jak mój współautor, redaktorzy i agentka – z którymi bardzo się zaprzyjaźniłam. Ilustratorem książeczek dla dzieci o Deweyu był Steven James – tak samo nazywał się mój ukochany brat, który dwadzieścia trzy lata temu zmarł na raka. Znowu Magia Deweya! Odezwał się nawet mój były mąż. Był uroczym, inteligentnym mężczyzną, ale również alkoholikiem, który zrujnował moje – oraz swoje własne – życie bardziej niż ktokolwiek inny. Mimo że mamy córkę, nie miałam z nim kontaktu od jedenastu lat, aż napisał do mnie list po przeczytaniu mojej książki. Od dziesięciu lat nie pije. Poślubił swoją pierwszą miłość i żyją teraz szczęśliwie w Arizonie. Przysłał mi nawet zdjęcia. Bardzo dobrze wygląda, zawsze był przystojny. Sprawia wrażenie szczęśliwego, tak jak i jego żona. Dostałam od niego Tshirt z napisem „Uważaj, albo opiszę cię w mojej książce” – to żart w jego stylu. Nie miał do mnie żalu o to, co napisałam, w końcu wszystko to było prawdą. „Przepraszam” – napisał po prostu. Na zakończenie listu dodał: „Jestem z ciebie dumny”. Ja również byłam dumna z niego. Pisali do mnie koledzy po fachu, dzieciaki z farm, rodacy z Iowa, samotne matki i osoby, których bliscy popełnili samobójstwo (w moim przypadku był to brat), a także kobiety, które miały raka piersi. Kontaktowały się ze mną kobiety, które w latach siedemdziesiątych tak jak ja doświadczyły straszliwego i niepotrzebnego zabiegu usunięcia macicy. Jednej z nich z Fort Dodge w Iowa operację przeprowadzał mniej więcej w tym samym czasie ten sam lekarz co mnie. „To mnie niemal zabiło – powiedziała mi na wieczorze autorskim. – Byłam w śpiączce przez tydzień. Od tego czasu tak

jak ty nie odzyskałam już pełni zdrowia”. Przytuliłam ją, a ona się rozpłakała. Myślę, że czasem dobrze jest wiedzieć, że nie jest się jedynym. Wspólnota – tak to się nazywa. Wspólnota. Mocno wierzę w siłę wspólnoty, czy jest nią małe miasteczko, wspólnie wyznawana religia czy miłość do kotów. Dewey to książka o zwykłych ludziach i o tym, co dobrego może się przydarzyć w zwyczajnym życiu. Chyba dlatego dotarła do serc tak wielu osób. Ludziom spodobało się Spencer w Iowa. Polubili nasze pola kukurydzy i architekturę, polubili też nasze wartości – prostotę, staromodną ciężką pracę, ale też kreatywność, zaangażowanie i miłość. (Lekarz, który asystował przy mojej obustronnej mastektomii, doktor Kohlgraf, powiedział, że wreszcie po dwudziestu latach starań udało mu się nakłonić do współpracy najsłynniejszą w Kalifornii panią chirurg. Przeczytała książkę, spodobała się jej i bardzo zapragnęła zamieszkać w miejscu takim jak Spencer). Szczery ton i wartości wyrażone w mojej książce – „Znaleźć własne miejsce. Być szczęśliwym z tego, co się ma. Traktować wszystkich z szacunkiem. Prowadzić dobre życie. Nie mam na myśli dóbr materialnych, mam na myśli miłość. Nigdy nie wiesz, kiedy nadejdzie” 1 – przekraczają granice. Mam na myśli także granice państw. Historia o Deweyu stała się bestsellerem w Anglii, Brazylii, Portugalii, Chinach i Korei. Byłam zapraszana nawet do Turcji. Pewien człowiek z Mediolanu przyjechał do Spencer tylko po to, by zobaczyć miejsce, w którym żył Dewey. Ludzie z całego świata mówili mi, że chcą przyjechać z wizytą do słynnego Spencer i, co ważniejsze, że przekazują moją książkę następnemu pokoleniu jako swego rodzaju dziedzictwo. Myślicie, że to dlatego, że tak bardzo przejęli się moją opowieścią? Nie, oczywiście, że nie! Oni chcą podzielić się siłą miłości, która jest zaklęta między wierszami tej książki. Innymi słowy, chcą doświadczyć Magii tego wyjątkowego zwierzaka, Deweya Czytaj-Więcej Książek. Kota, który jakimś sposobem z niewielkiej biblioteki w Iowa potrafił dotrzeć do serc ludzi na całym świecie. Jak już powiedziałam na początku, wszystko to dzieje się dla Deweya i z jego powodu. Bez niego nie napisałabym książki. Jak powiedziała młoda kobieta z Florydy, każdy czytelnik doświadczył Magii Deweya, mimo że nigdy nie spotkał go osobiście. A więc Dewey żyje! Pomimo śmierci żyje nadal jako wspomnienie, jako przykład tego, co dobre w świecie. Przede wszystkim jednak, co uświadamiałam sobie dzień po dniu, czytając listy, żyje we wszystkich tych zwierzętach, które tak jak on są wrażliwe, radosne, uważne i oddane.

Najbardziej podobało mi się to, że choć około trzydziestu procent listów przychodziło od mężczyzn (w tym od dwóch szeryfów, miłośników kotów), każdy zaczynał się tak: „Pewnie mężczyźni do pani nie piszą...”. Nie przejmujcie się, prawdziwi mężczyźni także kochają koty! Ciągle powtarzał się też w listach jeden refren: „Dewey tak bardzo mnie wzruszył, bo przypomina mi mojego ukochanego zwierzaka”. Powoli docierało do mnie, że Dewey dotknął tematu głębokiej miłości, jaką ludzie na całym świecie odczuwają wobec swoich ulubieńców. I że książka o Deweyu dała im coś bardzo ważnego – sposób na podzielenie się tą miłością. Sądzę, że dzięki tej książce można było bez problemu powiedzieć obcej osobie (nawet jeśli byłam nią tylko ja): „Kocham moje koty, są dla mnie ważne, są moimi przyjaciółmi, odmieniły moje życie. Kiedy umrą, będę za nimi strasznie tęsknić”. Pewien młody mężczyzna opowiedział mi w liście, jak załamał go wyjątkowo bolesny rozwód. Jego dwa koty były wówczas dla niego jedynym radosnym punktem: „Początkowo pomyślałem sobie: »Boże, jak można tak mocno kochać zwierzęta? Chyba coś ze mną nie tak. Moje życie musi być bardzo puste«. Przed samym sobą wstydziłem się przyznać, jak ważne są dla mnie moje koty. Potem przeczytałem pani książkę i zrozumiałem, że nie ma nic złego w tym, że kocham je tak bardzo. W jakimś stopniu pani książka sprawiła, iż poczułem, że to uczucie nie jest niczym złym i że to w porządku, by rozwijać naszą miłość, pogłębiać związek i jeszcze bardziej spłatać nasze życia. Dziękuję pani za to”. Przez bardzo długi czas jedyne, co przychodziło na myśl, gdy mówiło się o głębokim związku między człowiekiem i kotem, było: „To smutne”. A ja uwielbiałam mojego kota. I nie byłam jedyna. Myślę, że Dewey, dzięki swej wielkodusznej naturze i ujmującej osobowości oraz Magii, którą ujawniał w małomiasteczkowej bibliotece, stał się symbolem niezwykle ważnego związku, jaki istnieje między istotą ludzką i zwierzęciem. W Dziewięciu wcieleniach kota Deweya przeczytają państwo dziewięć historii o niezwykłych kotach i ich kochających właścicielach. Trzy z nich wydarzyły się w Spencer albo jego okolicach i dotyczą Deweya. Nie weszły do pierwszej książki, bo wtedy nie miałam o nich pojęcia. Pozostałe sześć opowiada o ludziach, którzy napisali do mnie po lekturze Deweya. Ich wkład jest bezinteresowny – to fani, którzy napisali tylko po to, by wyrazić zachwyt i miłość dla Deweya oraz swych własnych zwierzaków, nie oczekując niczego w zamian. Czy to najlepsze historie, jakie wyłowiłam z ponad trzech tysięcy listów?

Nie wiem. W większości przypadków po prostu kierowałam się jednym lub kilkoma zdaniami, które mnie najbardziej poruszyły. „Przyjmujemy pod swój dach bezdomne i skrzywdzone koty...” „Przeżył atak kojota i uderzenie niedźwiedzia. Wracał do mnie trzydzieści kilometrów po tym, jak zabrała go pewna mściwa kobieta, która chciała mnie tym zranić”. „Nawet moja córka i rodzice nie kochali mnie tak mocno, jak kocha mnie moja mała kotka Ciasteczko”. Gdy wraz z Brettem Witterem dzwoniliśmy do autorów listów, wysłuchiwaliśmy całkowicie nieoczekiwanych opowieści o ludziach i ich kotach. Jedne były ciekawsze, inne mniej, ale wszystkie były szczere i autentyczne. Po Deweyu ludzie radzili mi, żebym napisała o kocie odnalezionym w sofie podarowanej na cele charytatywne albo o poparzonym kotku, którego widzieli w lokalnych wiadomościach, albo o jednookim kociaku z klapniętym uchem, który całe życie mieszkał w piwnym barze w Chicago. Ja jednak pytałam: dlaczego? Jaki to ma związek z Deweyem? To wszystko urocze historie, ale gdzie jest w nich miłość? Jeśli mam opowiadać czyjeś losy, chcę, by były zbudowane na tym samym fundamencie co Dewey: na wyjątkowej więzi między kotem a człowiekiem. Chciałam pisać o ludziach, których życie całkowicie odmieniła miłość do kota. Osoby opisane w tej książce nie uważają się za bohaterów. Nie zrobili przecież nic, przez co mogliby trafić do Today Show lub porannych wiadomości. To zwykli ludzie wiodący zwykłe życie ze zwykłymi zwierzętami. Nie wiem, czy akurat ich opowieści były najlepsze spośród nadesłanych w tych wszystkich listach, ale zapewniam was: lubię każdego z nich. To ludzie podobni do tych, z którymi dorastałam i z którymi chciałabym się zaprzyjaźnić. Wraz ze swoimi kotami uosabiają wszystko to, co – jak sądzę – symbolizował Dewey: życzliwość, wytrwałość, moralność, umiejętność ciężkiej pracy oraz siłę, by niezależnie od okoliczności zawsze pozostawać wiernym sobie. Rozgłos wokół książki o Deweyu wiązał się po części właśnie z tymi wartościami, dlatego chciałam, by i oni je odzwierciedlali. Myślę, że tak jest. Jestem dumna, że poznałam każdego z nich. Nie mogę zagwarantować, że spodoba się wam wszystko, co oni robili. Pewnie nie, bo mi samej nie podobają się niektóre rzeczy. Na przykład, mimo że bardzo się staram, nie potrafię wybaczyć Mary Nan Evans, że

zawczasu nie wysterylizowała swoich kotów. Po prostu nie potrafię. Inni pozwalali kotom wychodzić na zewnątrz, a przecież wiadomo powszechnie, że to skraca ich średnią długość życia. Niektóre koty mogą się wydać rozpieszczone, inne stłamszone lub zbytnio uczłowieczone. Wiem, że znajdą się zarzuty. W końcu ja także dostawałam pełne nienawiści emaile po wydaniu pierwszej książki, bo pisałam w niej, że pozwalałam Deweyowi w ostatnich latach jego życia jeść kanapki z befsztykiem od Arby’ego. Kochałam tego kota całym sercem, dawałam mu wszystko co mogłam. Żył dziewiętnaście cudownych lat – tak, dziewiętnaście! – a i tak ludzie nękali mnie i nazywali morderczynią za to, że w akcie miłosierdzia, który żywcem wyrwał mi serce z piersi, pozwoliłam go uśpić. Jeśli odczuwacie pokusę krytyki, proszę, nie róbcie tego. Pomyślcie o tym, że każda osoba w tej książce głęboko i szczerze kochała swojego zwierzaka. Każdy robił dla swego ulubieńca to, co jego zdaniem było najlepsze. Jeśli podejmował decyzje, z którymi się nie zgadzacie, nie jest to kwestią jego czy jej charakteru. Może to po prostu inni ludzie, różni od was. Może żyli w innych czasach, z innym rozumieniem tego, jak zwierzęta i ludzie powinni współistnieć. Najczęściej jedno i drugie. Żadna historia nie została zmieniona dla celów tej książki, nic nie zostało wygładzone. To nie jest żaden Zaklinacz kotów ani poradnik hodowcy. To zbiór opowieści o wspólnych losach prawdziwych kotów i prawdziwych ludzi. To nie druga część Deweya i nie miała nią być. Jest tylko jeden Dewey (książka), tak jak był tylko jeden Dewey (mój cudowny kot). Jednak opowieści są tysiące. Istnieje pewnie milion kotów, które przy odrobinie szczęścia mogłyby zmienić czyjeś życie. Naprawdę istnieją, mieszkają z ludźmi opisanymi w tej książce i milionami im podobnych. Bywa, że żyją też w dużo gorszych warunkach: w schroniskach, dzikich kocich koloniach albo na mroźnych ulicach, gdzie muszą samotnie walczyć o przetrwanie, szukając swojej szansy. Najważniejszą lekcją, jakiej nauczyłam się przez ostatnie dwadzieścia lat, jest ta: anioły przychodzą do nas pod różnymi postaciami. Miłość może nadejść z najmniej oczekiwanej strony. Jedno wyjątkowe zwierzę może odmienić człowiekowi życie. Może odmienić życie całego miasteczka. W pewnym sensie może odmienić świat. Tak samo jak wy. Przekład Magdalena Zielińska

Rozdział 1 DEWEY I TOBI „Była spokojnym kotem. Była łagodna i... nigdy nie chciała narobić nikomu kłopotu. Chciała sobie po prostu żyć w spokoju. Rozumiesz, o czym mówię?” Dla większości świata moje ukochane Spencer w Iowa ze swymi dziesięcioma tysiącami mieszkańców jest tylko małym miasteczkiem. Trudno się tu zgubić, bo ulice wytyczone zostały prostopadłe do siebie na planie siatki wpisanej w kwadrat, która rozciąga się dwadzieścia dziewięć przecznic z północy na południe (z rzeką pośrodku) i dwadzieścia pięć przecznic ze wschodu na zachód. Sklepy, stłoczone przede wszystkim wzdłuż głównej ulicy, Grand Avenue, są wystarczająco duże, lecz nie przytłaczające. Jednopiętrowy budynek biblioteki znajdujący się na rogu Grand Avenue i Third Street, czyli w samym sercu miasta, jest otwarty dla gości i przytulny. Rozmiar jest jednak rzeczą względną, zwłaszcza w miejscu takim jak Iowa. To stan o populacji równej jednej szóstej populacji Florydy przy dwa razy większej liczbie miast. Wielu z nas pochodzi z jeszcze mniejszych miejscowości niż Spencer, na przykład z Moneta, które uważam za moje rodzinne miasteczko, mimo że wychowałam się na farmie oddalonej od niego trzy kilometry. W Moneta jest zaledwie sześć przecznic, pięć budynków komercyjnych, jeśli wliczyć bar i salę do potańcówek. W najlepszym okresie mieszkało tam nieco ponad dwieście osób. To mniej, niż przechodzi przez drzwi Biblioteki Publicznej w Spencer jednego dnia. A więc tu, w farmerskim stanie Iowa, Spencer to duże miasto. To miasto, do którego się jeździ, a nie przez które się przejeżdża. To miasto, w którym rozpoznajesz większość mieszkańców, ale niekoniecznie znasz ich z imienia. To miasto, w którym wszyscy wiedzą o upadającym biznesie, każdy

ma na to swoje poglądy, ale nie każdy odczuwa konsekwencje plajty. Kiedy podupada farma w hrabstwie Clay, do którego należy Spencer, być może nie kojarzymy osoby farmera, ale z pewnością znamy kogoś takiego jak on, więc rozumiemy i przejmujemy się jego losem. Niezależnie od tego, czy wywodzimy się ze starej linii farmerów, czy jesteśmy latynoskimi imigrantami, którzy pracują na każdym poziomie wielkiej machiny zwanej rolnictwem, dzielimy coś więcej niż tylko uporządkowany, pocięty prostymi liniami kawałek ziemi w Iowa zwany Spencer. Podzielamy tę samą postawę, etykę pracy i światopogląd, czeka nas podobna przyszłość. Nie wszyscy się jednak znamy. Było to dla mnie jasne jako dyrektorki biblioteki. Każdego dnia o dowolnej porze mogłam przejść przez bibliotekę i rozpoznać stałych czytelników. Wielu z nich znałam z imienia i nazwiska, z wieloma dorastałam, często też znałam ich rodziny. Pamiętam jak około dziesięciu lat temu jeden z regularnych gości zaczął powoli się staczać. Trwało to kilka miesięcy. Znałam go od czasów szkoły średniej i wiedziałam o jego przeszłości. Swego czasu popadł w narkotyki, potem się co prawda z tego wyrwał, ale najwyraźniej znowu problem wrócił. Zadzwoniłam więc do jego brata a mojego starego przyjaciela, który przyjechał z innego stanu, by się nim zająć. To właśnie jest cudowne w miejscach takich jak Spencer: znajomości są trwałe. Przyjaźń i pomoc są często na wyciągnięcie ręki. Biblioteka przyciągnęła odwiedzających z dziewięciu hrabstw. Gdy odchodziłam na emeryturę, mieliśmy osiemnaście tysięcy członków – niemal dwa razy tyle co mieszkańców Spencer – nie było więc mowy, żebym wszystkich znała. Jednym z regularnych gości była Yvonne Barry. Nie mogłam kojarzyć jej ze szkoły, bo była o piętnaście lat młodsza. Nie pochodziła z hrabstwa Clay, więc nie znałam jej rodziny. Obsługa zwykle obserwowała bezdomnego, który co rano przychodził odwiedzać Deweya. Chcieliśmy mieć pewność, że wszystko z nim w porządku. Co do Yvonne, nigdy nie było powodu do zmartwień – zawsze była ładnie ubrana i zadbana. Była też niezwykle małomówna. Nigdy nie zaczynała rozmowy. Na „dzień dobry, Yvonne” odpowiadała szeptem: „Cześć”. Lubiła magazyny i zawsze przeglądała nowości książkowe. Oprócz tego wiedziałam o niej tylko jedno: kochała Deweya. Widać to było w jej uśmiechu za każdym razem, gdy do niej podchodził. Każdy sądził, że łączy go z Deweyem wyjątkowa nić porozumienia. Nie pamiętam, ile razy słyszałam powierzane mi w sekrecie słowa: „Nie mów nikomu, żeby nie wywoływać zazdrości, ale między Deweyem a mną jest naprawdę niespotykana więź”. Uśmiechałam się i potakiwałam, czekając na

następną osobę, która znowu powie mi to samo. Dewey tak hojnie obdarowywał swoim uczuciem, że każdy czuł z nim szczególny związek. Dla nich Dewey był jedyny. Dla niego byli kimś z trzystu... pięciuset... tysiąca stałych bywalców. Wydawało mi się niemożliwe, żeby każdego z nich uwielbiał. Założyłam więc, że Yvonne jest jedną z jego przygodnych towarzyszek. Spędzała z nim czas, ale nie biegli ku sobie. Nie pamiętam, żeby Dewey kiedykolwiek na nią czekał. A jednak w jakiś sposób każda jej wizyta kończyła się tak, że razem z Deweyem spacerowali sobie cichutko po bibliotece szczęśliwi jak nie wiem co. Dopiero po śmierci Deweya Yvonne zaczęła mówić. Troszkę. Przez dziewiętnaście lat ciągle rozmawiałam o Deweyu z bywalcami biblioteki. Gdy umarł, wydawało się, że nie pozostał żaden inny temat. Kiedy mijało początkowe zamieszanie i rozpoczął się mroźny luty, a świadomość, że Dewey zmarł, zdążyła już przeniknąć nasze kości, Yvonne podeszła do mnie i cicho, nerwowo zaczęła opowiadać o Deweyu. Mówiła o tym, jak bardzo czekała na spotkania z nim, jak dobrze ją rozumiał, jaki był łagodny i odważny. Kilka razy wspominała dzień, w którym Dewey usnął na jej kolanach i spał tak przez godzinę – mówiła jak wyjątkowa się wtedy czuła. – To bardzo miłe, dziękuję – powiedziałam jej wówczas. Doceniałam jej słowa, zwłaszcza że wiedziałam, jak trudno się jej przemóc i zacząć rozmowę. Ale byłam zajęta i nigdy nie dopytywałam o szczegóły. Czemu miałabym dopytywać? Przecież Dewey sypiał na kolanach wielu ludzi! Oczywiście że było to dla nich wyjątkowe. Po kilku krótkich rozmowach Yvonne znowu zamknęła się w sobie. Na powrót wtopiła się w tło, a jej „wyjątkowe chwile” z Deweyem stały się tylko jednym z wielu pociągnięć pędzla na gigantycznym portrecie jego życia. Dwa lata później dowiedziałam się, jak bardzo poruszyło ją to, że jej imię znalazło się w Deweyu. Postanowiłam z nią porozmawiać. Już wtedy zebrałam wiele prostych, choć słodkich opowieści o Deweyu w stylu „nie potrafię tego wyjaśnić, on po prostu mnie uszczęśliwiał”. Nie wierzyłam, że można tu jeszcze coś dodać. Jednak opowieść Yvonne okazała się inna. Było coś w jej relacji z Deweyem, co przypomniało mi, dlaczego tak kocham biblioteki. I małe miasteczka. I koty. Muszę przyznać, że Yvonne była tak wycofana, że niewiele się o niej dowiedziałam. Wydawało mi się, że jest inaczej, ale gdy czytam tę historię, widzę, że była, jest i będzie dla mnie tajemnicą.

Nauczyłam się jednak, że żyjąc obok siebie, można wieść całkowicie inne życia. I tego, jak łatwo się zagubić nawet w tak małym mieście jak Spencer. Nauczyłam się, że poznać kogoś jest bardzo trudno, ale to nieważne, jeśli ma się serce otwarte na jego potrzeby. Nie musimy rozumieć, wystarczy, by nam zależało. To kolejna rzecz, której nauczyłam się dzięki Deweyowi. Na tym polegała jego Magia. W efekcie powstała jeszcze jedna opowieść właśnie o nim. Yvonne dorastała pięćdziesiąt kilometrów na południowy zachód od Spencer w Sutherland w stanie Iowa, miasteczku o populacji wielkości około ośmiuset osób. Jej ojciec był kimś, kogo dawniej nazywano „złotą rączką”. Pracował na niewielkiej dzierżawionej farmie blisko lokalnej drogi numer M12, pełnił urząd w strukturach władzy hrabstwa i był właścicielem starej ciężarówki z cysterną na wodę, którą napełniał ze swej studni i rozwoził do lokalnych tuczarni. Znałam wielu mu podobnych ludzi: cichych, o chwiejnym kroku, często niezauważanych, choć zawsze obecnych – dobrych ludzi, czekających na wsparcie, które nigdy nie nadchodzi. W pewnych wyborach nie uzyskał odpowiedniej liczby głosów i stracił urząd. Wraz z rodziną przeprowadził się z farmy do domu w mieście. Zaczął pracować w fabryce. Yvonne, pięciolatka, najmłodsza z pięciorga dzieci, zajęła się kotami, które zamieszkiwały ich nową posiadłość. Sama dobrze pamiętam dzieciństwo na wsi: długie, niespieszne pory roku, godziny spędzone na podwórku na zabawie z moimi braćmi, podczas gdy rodzice pracowali, by farma przynosiła plon. Wciąż pamiętam, jakby to było wczoraj, popołudnie, kiedy tata przyniósł do domu Śnieżynkę – pierwsze zwierzę, które pokochałam. Był upalny letni dzień, a ja stałam na podwórzu i patrzyłam, jak ojciec się zbliża, wychodzi spomiędzy niewysokiej kukurydzy. Strasznie się pocił pod kapeluszem, co wyglądało niemal, jakby płakał. Gdy szłam za nim do domu, dostrzegłam, że trzyma coś w dłoniach, ale początkowo nie wiedziałam, co to jest. – Musiało się urodzić w polu – powiedział do mamy. – Było ich tam jeszcze trochę. Jego matka i reszta kociąt zginęły pod pługiem, a temu – dodał, trzymając zakrwawionego kiciusia – ucięło nogi. Większość farmerów zostawiłaby ciężko ranne zwierzę na pewną śmierć, pozwoliłaby działać naturze, ale kiedy mój tato zobaczył, że kotek jeszcze żyje, podniósł go i pobiegł do domu. Tu przejęła go mama, też wielka miłośniczka zwierząt. Pielęgnowała go przez miesiąc i karmiła mlekiem z

butelki. Otulała ciepłym kocem w nocy, a w dzień pozwalała siedzieć w swojej parnej kuchni. Podglądałam ją zdumiona, jak szybko kotek dochodzi do siebie. Mniej więcej w połowie lata kikuty Śnieżynki się zagoiły. Wielu ludzi sądzi, że koty są leniwe – powinni zobaczyć, jak bardzo Śnieżynka się starała! Jaką miała determinację! Błyskawicznie nauczyła się balansować na dwóch przednich nogach, z tylną częścią ciała uniesioną pionowo w górę. Potem nauczyła się skakać, kręcąc zadkiem w powietrzu jak paniusia, z ogonkiem wycelowanym w niebo. Uwielbiałam to. Tego lata bawiłyśmy się ze Śnieżynką każdego dnia. Biegałam po obejściu, wrzeszcząc i śmiejąc się, a ona podskakiwała za mną, kręcąc pupą. Jesienią po szkole rzucałam w kąt tornister i biegłam na podwórze, wołając ją. Żyła niedługo, a po jej śmierci byłam niepocieszona. Nigdy jednak nie zapomnę, jak Śnieżynka tańczyła w zwolnionym tempie, jakby przymierzała się do figury w jitterbugu. Jej motywacja oraz lekcja, jakiej udzielili mi rodzice, by szanować i pielęgnować każdą żyjącą istotę, były dla mnie trwałą nauką. Czym różniły się przeżycia pięcioletniej Yvonne? Nie wiem. Nie wiem, czy bawiła się ze starszym rodzeństwem, czy spędzała czas sama. Nie wiem, czy wybrała towarzystwo kotów z samotności czy z autentycznej miłości do nich. Wiem tylko, że jej rodzice, jak wielu rolników, nie przejmowali się specjalnie kotami i nie pomagali jej dbać o te, które pojawiały się u nich w domu. – Koty zawsze zdychały albo znikały – powiedziała mi Yvonne. – Byłam załamana, ale rodzice nigdy nie pozwalali mi kupować im karmy niezależnie od tego, jak bardzo o to prosiłam. Mówili, że nas nie stać. Najżywszym wspomnieniem z mojego dzieciństwa jest obraz taty rozmawiającego z mamą z tym poranionym kotkiem w ręku. Yvonne z dzieciństwa pamięta fotografię. Miała wtedy sześć lat. Jej mama chciała, by dzieci zapozowały do zdjęcia ze swoimi ulubionymi kotami. Yvonne nie mogła nigdzie znaleźć swojej ukochanej kotki, Czarnobiałej. Mama w końcu kazała jej przerwać poszukiwania i stanąć do zdjęcia z bratem i siostrą, którzy tulili ruchliwe zwierzęta. – A teraz się uśmiechnij – zarządziła mama. – Nie mogę znaleźć kici. – Trudno, uśmiechnij się. Po wszystkim Yvonne wpatrywała się w pobliskie pola i przygryzała wargę. W Iowa nawet w miastach są płaskie, puste przestrzenie, gdzie widać, jak świat rozciąg się przed tobą. Można by tak patrzeć przez

wieczność, ale w końcu Yvonne wróciła do matki i poprosiła o zrobienie jej zdjęcia z jakimś innym kotem. – Film mi się skończył – powiedziała mama. – Chciało mi się płakać – opowiadała mi później Yvonne – ale powstrzymałam się. Wiedziałam, że by się ze mnie śmiali. Dziesięć lat później, gdy Yvonne miała lat szesnaście, jej tata dostał pracę w fabryce Witco, więc cała rodzina przeniosła się do Spencer. Pamiętam wyprawy do Spencer, gdy byłam nastolatką i jeszcze mieszkałam w pobliskim Hartley. To było przerażające doświadczenie. Dziewczyny z liceum w Spencer wydawały się takie światowe, na bieżąco z modą, bez problemu rozmawiały z chłopakami i wystawały na ulicach, jakby były Pink Ladies z Grease. Byłam wtedy przekonana, że są fizycznie większe od nas, dzieciaków ze wsi, że mogą nas zmiażdżyć, gdyby tylko chciały. Takie właśnie było dla mnie Spencer, choć i tak byłam bardzo uprzywilejowana. Moja babcia mieszkała w mieście, więc orientowałam się, gdzie co jest. Chodziłam do liceum w Hartley, jednej z większych szkół w okolicy. Byłam kontaktową, lubianą dziewczyną, która prawie nigdy nie czuła się przytłoczona albo nie na miejscu. Wyobrażam sobie jednak, jak musiała czuć się Yvonne, nieśmiała dziewczyna, która nigdy wcześniej nie była w Spencer, nigdy nie osiągała sukcesów w szkole, nigdy nie czuła się dobrze w sytuacjach społecznych, nawet gdy mieszkała w Sutherland. Doskonale rozumiem, co miała na myśli, gdy powiedziała mi, że półtora roku, które spędziła w Spencer, były torturą. Rodzice podarowali jej lek na samotność – kota. Tuż przed przeprowadzką do Spencer kotka jej ciotki Mary urodziła kilka półsyjamskich kociąt. Yvonne zakochała się w nich od pierwszego wejrzenia. Jakimś cudem udało jej się przekonać rodziców, by pozwolili jej jedno przygarnąć. Gdy przyjechali na miejsce, hałaśliwa gromadka biegała po podwórku, kotłując się i tarzając w kurzu. Yvonne poczuła się zdezorientowana. Patrzyła na nie i myślała: „Jak mam wybrać mojego kota?” Wtedy jeden z kotków wyszedł z ukrycia i spojrzał na nią wielkimi oczami, jakby nieśmiało mówił cichutkim i najsłodszym głosem „cześć”. – Dobra, wezmę ciebie – odrzekła Yvonne. Nazwała kotkę Tobi. Tobi była nieco bardziej brązowa i okrągła niż typowe koty syjamskie, ale miała też niezwykłą miękkość i cudownie błękitne oczy właściwe swej rasie. Zresztą „miękka” to słowo opisujące

nie tylko jej sierść. Tobi była wyjątkowo łagodna – cicha, delikatna. Brakowało jej też odwagi. Uciekała za każdym razem, gdy ktoś wchodził do pomieszczenia, uciekała na dźwięk otwieranych drzwi, zmykała do bezpiecznego łóżka Yvonne, gdy słyszała kroki na schodach. Tylko raz opuściła dom, gdy udało jej się wybiec, mijając w drzwiach swoją panią. Yvonne stała na betonowym podeście i zobaczyła tylko, jak Tobi znika za rogiem. Pobiegła w przeciwną stronę i okrążywszy dom, spotkała Tobi na tyłach. Kotka wpadła jej w ramiona z przerażeniem w oczach. – Och, nie rób tego nigdy więcej – poprosiła Yvonne. – Proszę, nigdy tego już nie rób. Nie wiadomo było, która z nich bardziej się wystraszyła. – Tobi była pieszczochą – mówiła o niej Yvonne. – Zawsze chciała na mnie leżeć. Spała co noc w moim łóżku. – Pewnie to lubiłaś – odparłam. – Jasne, oczywiście – powiedziała i popatrzyła na mnie, czekając na kolejne pytanie. Po skończeniu szkoły średniej Yvonne rozpoczęła pracę w Witco, fabryce, w której pracował jej ojciec. Produkowano tam urządzenia służące do wtryskiwania oleju do zakamarków silników i innych maszyn. Po trudach szkoły praca przy taśmie była dla niej ulgą. Wymagała dużego tempa i kondycji fizycznej, ale Yvonne była przecież młoda i silna. Mogła sobie dokręcać śruby i nie musiała się do nikogo odzywać. – Nie była to wymarzona praca – powiedziała jakby zakłopotana, bo zwykle czuła dumę z dobrze wykonanej roboty – ale przynajmniej była. Ja skądinąd wiem, że nie ma nic lepszego niż praca, która ma znaczenie. Yvonne nie prowadziła w zasadzie żadnego życia towarzyskiego poza fabryką. Gdy kończyła zmianę, mogła zawsze liczyć na jedno – że Tobi będzie na nią czekała. Upodobała sobie wysoko położone miejsca z dala od kopiących stóp czy ruchliwych ramion i często wypatrywała powrotu Yvonne z najwyższej półki na regale. Innymi razy czekała na szczycie schodów. Jeśli dom był pusty, Tobi wszędzie chodziła za swoją panią. Jeśli jednak ktoś inny wracał do domu, obie udawały się do pokoju Yvonne i zamykały za sobą drzwi. Yvonne szybko zdała sobie sprawę, że Tobi spędza większość czasu zagrzebana w pościeli, czekając na powrót jedynej osoby, przy której czuje się swobodnie. I być może nigdy świadomie nie przeszło jej przez myśl, że właśnie tego pragnęła – przyjaciela, który zawsze będzie

dla niej. Jako dwudziestokilkulatka Yvonne wyprowadziła się od rodziców do budynku, w którym mieszkanie miała również jej starsza siostra. Tobi uwielbiała spokój. Yvonne uwielbiała samodzielność. Pracowała więc przy taśmie, montując olejarki. Latami całymi sieć ulic w Spencer onieśmielała ją, wszyscy byli dla niej obcy, ale z czasem przestała się jej bać i powoli rozpoznawała znajome twarze. Robiła zakupy w sklepach przy Grand Avenue albo w nowym centrum handlowym na południu miasta. Ubrania kupowała w Fashion Bug, a ulubioną karmę Tobi – Tender Vittles – w małym, lokalnym sklepie zoologicznym. Kiedyś kupiła maskę na Halloween, założyła ją i tupiąc, zaczęła wchodzić po schodach. Podeszła do drzwi sypialni i niskim głosem jęknęła: „Aaaaahhhh”. Piękne błękitne syjamskie oczy Tobi niemal wyszły z orbit, kotka się wycofała, sierść się zjeżyła ze strachu. Yvonne poczuła się bardzo winna i natychmiast zdjęła maskę. – Tobi, to tylko ja. Tobi przypatrywała się jej przez kilka sekund, a potem obróciła się, jakby mówiąc „wiedziałam”. Nazajutrz Yvonne postanowiła znowu postraszyć Tobi. Ponownie nałożyła maskę i głośno weszła do sypialni. Tobi tylko zerknęła w jej stronę i obróciła się zdegustowana, jakby mówiąc: „Proszę cię! Przecież wiem, że to ty”. Yvonne roześmiała się i przytuliła kotkę. – Ale z ciebie spryciara, co? Ich życie było proste i przyjemne. Yvonne Barry odnalazła poczucie bezpieczeństwa, towarzysza i szczęście. Jej dni składały się z krótkich, powtarzalnych momentów. W święta Bożego Narodzenia Yvonne zbudowała niewielki tunel z prezentów, a Tobi siedziała w nim całymi dniami. – Myślałam, że to wyjątkowe, że tak lubi choinkę. Potem dowiedziałam się jednak, że wiele kotów tak ma. Wieczorem kręciła Tobi w krześle obrotowym, a kotka rzucała się w stronę jej ręki, za każdym razem gdy ją mijała. Wiele lat później Yvonne wciąż uśmiecha się na to wspomnienie. Tobi uwielbiała to krzesło. A to, co lubiła Tobi, lubiła też Yvonne. Kiedy w połowie lat osiemdziesiątych miał miejsce mały kryzys ekonomiczny i zredukowano czas pracy Yvonne, ponownie zamieszkała

z rodzicami. Nie do końca wiem, jak się z tym czuła, bo o tym nie mówiła, ale nie sądzę, żeby to była dla niej duża zmiana. – Czynsz był zbyt wysoki – powiedziała mi tylko. – Zapytałam rodziców, czy mogę wrócić do domu, i się zgodzili. – Czasem tato ruszał palcem nakrytym gazetą, Tobi natychmiast chciała go złapać, a tata się śmiał. Nazywaliśmy to zabawą w starą gazetę. Większość czasu jednak przy moich rodzicach Tobi siedziała sobie w fotelu i patrzyła za okno, podczas gdy tata czytał. Nie mam pojęcia, jak interpretować tę historię. Czy w tym domu było więcej śmiechu i zabawy, niż mi się wydawało? Czy Tobi pokonywała skorupę cichego człowieka? A może gra w gazetę była jedynym momentem beztroski w zwykle cichym i stłumionym świecie? Chciałabym wierzyć w śmiech, ale nie mogę przestać sobie wyobrażać godzin, dni, tygodni, nawet miesięcy – jeśli dobrze interpretuję wypowiedź Yvonne – jakie dzieliły kolejne rundy tej zabawy. Wciąż mimo woli widzę oczami wyobraźni starego zasłoniętego gazetą człowieka, który siedzi cicho w swym fotelu, małego kotka wyciągającego szyję, by wyjrzeć za okno, i młodą kobietę, która ich obserwuje na wpół ukryta za drzwiami. Rodzeństwo Yvonne wyprowadziło się i nie sądzę, by coś więcej niż pustka wypełniało długie godziny w tym domu. Jej mama czytała romanse w swojej sypialni. Tata oglądał mecze baseballa w telewizji. Yvonne i Tobi tak cicho, jak to możliwe, wymykają się na górę, by pokręcić kota na obrotowym krześle. Parę przecznic od nich mieszkał Dewey. Biblioteka jest czymś więcej niż tylko składem książek. Większość znanych mi mądrych bibliotekarzy wie, że najważniejsza funkcja biblioteki nie ma nic wspólnego z książkami. Bo najważniejsze jest to, że biblioteka jest otwarta i dostępna. Dziś tak wielu ludzi nie odnajduje się w społeczeństwie, a biblioteka stanowi miejsce, dokąd zawsze można pójść za darmo. Ile razy słyszeliście historie o biednym dziecku, które dzięki bibliotece wyrosło na przyzwoitego człowieka? Wiedza skumulowana w książkach, a teraz także i w komputerach, poszerzyła jego horyzonty daleko poza wąski wycinek świata, jaki odziedziczyło. Biblioteka zapewnia też coś innego – przestrzeń. Jeśli w domu są kłótnie, dziecko ucieka w ciszę biblioteki. Jeśli czuje się zaniedbywane, tu może liczyć na interakcję z innymi ludźmi. A przecież w bibliotece nawet nie trzeba mówić. To jest właśnie cudowne w konstrukcji człowieka, że czasem wystarczy mu po prostu obecność drugiego, nawet jeśli nie zamienia się z nim ani słowa.

Kiedy zostałam dyrektorką Biblioteki Publicznej w Spencer, postanowiłam uczynić ją jeszcze bardziej otwartą, dostępną i przyjazną. Częścią planu były, rzecz jasna, nowe książki i materiały, ale przede wszystkim chciałam zmienić nastawienie ludzi. Chciałam, żeby czuli się u nas swobodnie, jak członkowie wspólnoty, a nie jak petenci w urzędzie. Kazałam pomalować ściany na żywsze kolory, a okazałe czarne meble zastąpiłam bardziej wygodnymi stolami i krzesłami. Założyłam fundusz na zakup dzieł sztuki, które miały wisieć na ścianach oraz zdobić górne półki. Poinstruowałam pracowników, by z uśmiechem witali każdego odwiedzającego. Kiedy niespełna sześć miesięcy później Dewey pojawił się w skrzyni na zwracane książki, od razu wiedziałam, że świetnie pasuje do mojego planu. Widać było, że spokojny z niego kociak i że nie będzie z nim kłopotów. Sądziłam jednak, że będzie elementem tła jak kolejny obrazek, który ma budować domową atmosferę. Dewey nie miał jednak zamiaru być elementem tła. Od momentu kiedy zagoiły się mu przemrożone łapki i mógł zacząć chodzić po bibliotece bez bólu, chciał być w centrum zainteresowania. Paradoks bibliotekarzy polega na tym, że aby biblioteka dobrze pełniła swoją funkcję, nie można być zbyt przyjacielskim. Chcemy, by ludzie czuli się mile widziani, ale trzeba uważać, by nie poczuli się zamęczani. Biblioteka nie jest miejscem spotkań towarzyskich. Możesz dołączyć, kiedy chcesz, i angażować się tak mocno, jak ci pasuje. Twój wybór. Jeśli masz ochotę na pogaduszki, możesz rozmawiać cały dzień. Jeśli pragniesz anonimowości, biblioteka ci ją zapewni. Wiele osób, zwłaszcza tych marginalizowanych lub nieśmiałych, uwielbia bibliotekę właśnie za tę mieszankę prywatności i przestrzeni publicznej – mają okazję pobyć wśród ludzi bez presji wchodzenia z nimi w interakcję. Dla bibliotekarzy jest to czasem niemały problem – tak jak w przypadku Billa Mullenberga. Przez dziesięciolecia Bill pełnił funkcję dyrektora szkoły średniej w Spencer. Praca ta nie tylko była ważna i przysparzała mu szacunku, ale i wymagała od niego rozmawiania z setkami ludzi każdego tygodnia. Wiem, że przejście na emeryturę było dla niego niezwykle trudne, bo niełatwo zostawić pracę swojego życia. Billowi było jeszcze ciężej, bo zmarła jego ukochana żona. Po jej śmierci zaczął każdego ranka przychodzić do biblioteki, by poczytać gazetę. Wiedziałam, że nie chodzi tu o zaoszczędzenie paru groszy na prenumeracie. Bill w domu czuł się samotny, więc szukał dla siebie miejsca. Co miał robić personel? Witaliśmy go, ale wymuszona rozmowa

byłaby wbrew etosowi bibliotekarza. Poza tym byliśmy zajęci. Spencer nie płaciło nam za bycie przyjaciółmi czy terapeutami. Każdy z nas musiał pracować co najmniej po czterdzieści godzin tygodniowo, żeby to miejsce jakoś funkcjonowało. Wtedy do akcji wkroczył Dewey. Jako kot nie musiał stosować się do społecznych ograniczeń bibliotekarza. A jako nasz kierownik do spraw ludzi oraz etatowy witacz, nie miewał dodatkowej roboty w kantorku na zapleczu. Dewey nie miał problemu z podochodzeniem do obcych i wskakiwaniem im na kolana. Jeśli go odpychali, próbował jeszcze dwa, trzy razy, aż dotarło do niego, że go tu nie chcą. Wtedy po prostu sobie szedł. Natrętny kot, bądź co bądź, nie jest ani w połowie tak irytujący jak zbyt „pomocny” bibliotekarz, bo nie wywołuje poczucia, że ktoś cię ocenia, naciska lub wypytuje o sprawy, które chcesz zachować dla siebie. Przeobrażenie, które nastąpiło po tym jak nasz gość przyjął obecność Deweya, było niezwykłe. W ciągu miesiąca od chwili zaakceptowania Deweya jako „kumpla na kolana”, zachowanie Billa całkowicie się zmieniło. Przede wszystkim zaczął się uśmiechać. Wydaje mi się, że pierwszy jego uśmiech od śmierci żony widziałam, gdy Dewey po raz drugi czy trzeci wskoczył mu na kolana, zrzucił z nich gazetę i zażądał pieszczot. Teraz Bill uśmiechał się na okrągło, tak jak dawniej. Coraz częściej wchodził w kontakt z obsługą, coraz dłużej zostawał na pogaduszki. Właśnie obserwując Biłla, po raz pierwszy zdałam sobie sprawę, że Dewey jest nie tylko chodzącym ozdobnikiem. Odkąd się pojawił, liczba odwiedzających imponująco wzrosła. Nie wiem, czy zachęcił ich do przyjścia po raz pierwszy, ale z pewnością przekonał, by wrócili. Yvonne na przykład nie przychodziła do biblioteki aż do czasu, gdy Dewey miał jakieś cztery, pięć miesięcy. Przeczytała o jego ocaleniu w „Spencer Daily Reporter”, ale dopiero latem zdecydowała się wpaść. Wtedy Dewey był już niemal dorosłym kotem. Miał puszysty ogon, fantastyczną miedzianą sierść i cudowną kryzę – wyglądał jak wytworny król biblioteki przechadzający się wśród poddanych. Był nim zresztą. Spokojny, pewny siebie Dewey czuł się swobodnie w swoim nowym otoczeniu. Gdy Yvonne zobaczyła go po raz pierwszy, kroczył dumnie, jakby był właścicielem biblioteki. „Jaki piękny kot” – pomyślała. Nie wiem, jak się poznali. Przypuszczam, że to Dewey podszedł do Yvonne, tak jak zwykle podchodził do innych, ale być może i ją do niego ciągnęło. Łatwo się z nim rozmawiało, że tak powiem, bo nie ma