Filbana

  • Dokumenty2 833
  • Odsłony782 955
  • Obserwuję573
  • Rozmiar dokumentów5.6 GB
  • Ilość pobrań527 295

Waris Dirie - SAFA. Nie okaleczajcie mnie

Dodano: 5 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 5 lata temu
Rozmiar :4.3 MB
Rozszerzenie:pdf

Waris Dirie - SAFA. Nie okaleczajcie mnie.pdf

Filbana EBooki Pisane przez życie
Użytkownik Filbana wgrał ten materiał 5 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 274 stron)

Spis treści Karta tytułowa Karta redakcyjna Prolog 1. Nowina 2. Umowa 3. Film 4. Przyjazd 5. Rodzina Safy 6. W luksusowym hotelu 7. Wizyta u lekarki 8. Uczta 9. Powrót 10. Wizyta u Inab 11. Przyjazd do Paryża 12. Wyprawa po zakupy i jej konsekwencje 13. Historia Inab 14. Troska o Safę 15. Podróż samochodem 16. Niepokój w Wiedniu 17. Szkolenie 18. Ponowne spotkanie

19. Święto Kwiatów Pustyni 20. Ratowanie Safy Posłowie. Uratuj mały Kwiat Pustyni! Fundacja Kwiat Pustyni Centrum Kwiat Pustyni Kwiat Pustyni – patronat Fotografie

Tytuł oryginału SAFA. DIE RETTUNG DER KLEINEN WÜSTENBLUME Wydawca Daria Kielan Redaktor prowadzący Katarzyna Krawczyk Redakcja Marta Mizuro Korekta Irena Kulczycka Halina Ruszkiewicz Zdjęcia na wkładce Desert Flower Foundation: s. 1, 3, 4-10, 12-15; Susanne Spiel: s. 11, 16; Walter Wehner: s. 2 Copyright © 2014 Desert Flower Foundation / Media Pros Handels GmbH All rights reserved Copyright © for the Polish translation by Aldona Zaniewska 2015 Świat Książki Warszawa 2015 Świat Książki Sp. z o.o. 02-103 Warszawa, ul. Hankiewicza 2 Księgarnia internetowa: swiatksiazki.pl Łamanie Piotr Trzebiecki Dystrybucja Firma Księgarska Olesiejuk sp. z o.o., sp. j. 05-850 Ożarów Mazowiecki, ul. Poznańska 91 e-mail: hurt@olesiejuk.pl tel. 22 733 50 10 www.olesiejuk.pl ISBN 9788380310612 Skład wersji elektronicznej

pan@drewnianyrower.com

Dokument chroniony elektronicznym znakiem wodnym

Prolog Dżibuti, 15 stycznia 2013 Kochana Waris Dirie! Pamiętasz mnie jeszcze? Nazywam się Safa. Mam siedem lat i mieszkam z mamą i z tatą w Balbali w Dżibuti. I z moimi braćmi, Amirem i Nourem. Właściwie pochodzimy z Somalii, tak samo jak Ty. Grałam w Twoim filmie. Pamiętasz jeszcze? Ja już, niestety, nie pamiętam. Ale wszyscy ludzie znają Twój film, i mnie teraz też znają. Jestem z tego dumna. Jak Ci się wiedzie, Waris? Tato mówi, że nam się teraz żyje znacznie lepiej niż kiedyś. Mamy wystarczająco dużo jedzenia i czystą wodę, mamy nawet w domu światło elektryczne. W Balbali oprócz nas nikt takiego nie ma. I nawet mogę chodzić do szkoły. To wspaniałe! Wszyscy tam wiedzą, że wybrałaś mnie do swojego filmu. Tato mówi, że teraz jesteśmy szanowaną rodziną. Co to dokładnie znaczy? Mnie też wiedzie się całkiem dobrze, ale czasem jest mi smutno, bo jestem tak bardzo samotna. Kiedy z moimi braćmi gram na ulicy w piłkę, inne dzieci uciekają. Krzyczą: „Jesteś nieczysta, śmierdzisz!”. A przecież to nieprawda. Mama i tato często się kłócą z mojego powodu. Mama krzyczy: „To hańba, że Safa nie jest obrzezana!”. Potem tato jest bardzo zły. Myślisz, Waris, że byłoby lepiej, gdybym była obrzezana? Ja czasem tak myślę. Wtedy na pewno inne dzieci znów by się ze mną bawiły. Ale bardzo się tego boję. Wiem, że to, co robią z dziewczynkami, bardzo, bardzo boli i że to coś złego. Czy mogłabyś mi pomóc, Waris? W szkole dzieci są dla mnie znacznie milsze. Ale nie zawsze tak było. Wszystkie pochodzą z daleka, a ich rodzice to bardzo ważni ludzie.

Ja jestem jedyną dziewczynką z Balbali. Inne dzieci często ze mnie drwiły, bo mama i tato są biedni. I z powodu nikabu, chusty zasłaniającej twarz. Ale potem moja nauczycielka pani Dourani porozmawiała z mamą. Od tego czasu mogę chodzić do szkoły bez chusty. Podoba mi się to. Moja najlepsza przyjaciółka nazywa się Diane Pearl. Pochodzi z Ameryki, jej ojciec jest dyplomatą. Kim jest dyplomata, Waris? Diane mieszka w najpiękniejszym domu w całym Dżibuti. Ma już osiem lat. Ale nie mówi jeszcze za dobrze po francusku, dlatego teraz jest w mojej klasie. Od razu się dogadałyśmy. Wszyscy wiedzą, że Diane jest moją przyjaciółką i dlatego, że jest taka duża, inni nie są teraz dla mnie już tacy podli. Kilka dni temu byli u nas w wiosce ludzie od Ciebie, z wielkimi kamerami i mikrofonami. Rozmawiali ze wszystkimi i zadawali mamie i tacie dużo pytań. I dali mi Twoje zdjęcie, na które teraz patrzę, kiedy jestem smutna. Dlatego do Ciebie piszę. Kochana Waris, uważam, że jesteś wspaniała. Dla mnie jesteś najpiękniejszą i najsilniejszą kobietą na świecie. Kiedy będę duża, chcę być taka jak Ty. Odwiedzisz mnie, gdy znów będziesz w Dżibuti? Byłoby wspaniale. Kocham Cię Twoja Safa Z uwagą czytałam słowa małej dziewczynki z Balbali, ubogiego przedmieścia Dżibuti. Linijka po linijce. Otrzymałam już wiele wzruszających listów od różnych kobiet. Od pokrzywdzonych, które prosiły moją Fundację Kwiat Pustyni o pomoc. Od kobiet bogatych i szanowanych, które obiecywały mi wsparcie. Od przerażonych kobiet, które błagały, by wyzwolić je z nędzy. Ale takiego listu od tak małej dziewczynki jeszcze nigdy nie dostałam. Siedziałam w pokoju hotelowym w Brukseli i czytałam wciąż od nowa wzruszające słowa Safy. Głębia ich znaczenia zaciskała się jak pętla wokół mojego serca. Jaka wewnętrzna walka musiała się toczyć w tej siedmioletniej istocie, że potrafiła napisać tak dojrzały, niezwykle długi list? Jak bardzo Safa musiała być rozdarta? Z jednej strony szczęśliwa, że nietknięta, z drugiej pogardzana, odepchnięta i samotna…

– Safa dała ten list do ciebie naszej ekipie. Musiałam jej solennie obiecać, że przekażę ci go osobiście – przerwała tę karuzelę uczuć moja asystentka i menedżerka. – Dziękuję, Joanno. Gdzie ten materiał filmowy o jej wiosce i rodzinie? Czy tak jak pisze Safa, dużo tam rozmawialiście z ludźmi? Chcę obejrzeć wszystko, co macie. – Znów nie potrafiłam ukryć swojej niecierpliwości. – Nie martw się, mam wszystko ze sobą – uspokoiła mnie Joanna. – Kiedy tylko wrócimy do hotelu, przyniosę ci to z pokoju. – Dziękuję. Ostrożnie złożyłam list i włożyłam do lewej wewnętrznej kieszeni żakietu, blisko serca, które właśnie głęboko poruszył.

1 Nowina Moja krtań się zaciska, z trudem chwytam powietrze. Dłonie zaczynają mi drżeć, wilgotnieją, szukają oparcia w podłokietnikach szarego skórzanego fotela. Chcę stąd wyjść, nie patrzeć na to, co zaraz zobaczę, mam ochotę po prostu zniknąć. Za często już widziałam takie obrazki i równie często je wypierałam. Ale nie mogę znów się odwrócić. Zaczynają mnie piec oczy. Czuję, jak krew pulsuje mi w skroniach, jakby głowa miała mi zaraz pęknąć. Śmiertelnie się boję. Zaciemniona sala wydaje się coraz bardziej kurczyć. Jestem więźniem, więźniem przeszłości w teraźniejszości i tego, co nieubłaganie nadchodzi. Słyszę przeraźliwy krzyk. Rozbrzmiewa w sali konferencyjnej, przenika mnie do głębi. Przede mną pojawia się wykrzywiona bólem twarz małej dziewczynki. Dziewczynki, jaką i ja kiedyś byłam. Krew, wszędzie dookoła krew. Złamana gałąź ciernistego krzewu. Kościste, poorane, zgrubiałe dłonie, które ułamują ostre jak nóż kolce z sękatej gałęzi. Twarz starej czarownicy. Napastliwa, zajadła, brzydka, patrząca tak zimno, że dreszcz przebiega po plecach. Dwie dłonie chwytają nogi małego stworzonka, brutalnie je rozkładają. Dłonie należą do matki, która robi to, co uważa za konieczne. Nieustępliwie i zdecydowanie. Zniszczy życie swojej córeczki na zawsze. Co myśli, kiedy mocno przytrzymuje dziewczynkę? Dlaczego prowadzi ją na

rzeź? Jak może zrobić coś tak strasznego swojemu dziecku? Krwi z własnej krwi i kości z kości? Dlaczego nie zabierze córki i nie ucieknie? Przecież tym samym ją traci, całą zakrwawioną od cięć i ukłuć tej morderczyni. I co teraz? Czy dziewczynka przeżyje? Co powie później, kiedy dorosła córka zapyta ją, dlaczego jej to zrobiła? Że taka była wola Allacha? Że tego wymagała tradycja jej ludu? Że tylko dzięki temu można stać się dobrą, wierną i czystą żoną? Że w przeciwnym razie nie można byłoby znaleźć dla niej męża, który zapłaciłby odpowiednio duże wiano? Że to dla jej własnego bezpieczeństwa? Że w jej plemieniu zawsze się to robiło i w przyszłości też tak będzie? Albo że bycie kobietą oznacza cierpienie i poddanie się? Rosła we mnie bezgraniczna wściekłość. Napłynęły mi do oczu łzy gniewu i rozpaczy, niepohamowanie spływały mi po twarzy. Zawładnęła mną już tylko jedna myśl: „To się musi skończyć! To się musi skończyć na wieki wieków!”. * W sali konferencyjnej budynku Berlaymont w Brukseli zapaliły się światła. Szybko otarłam łzy z policzków i rozejrzałam się. Byłam na międzynarodowej konferencji na temat FGM – okaleczania żeńskich narządów płciowych, na którą zaprosiła mnie Viviane Reding, wiceprzewodnicząca Komisji Europejskiej. Obrady rozpoczynały się od wyświetlenia przejmującej sceny obrzezania z filmu Kwiat pustyni. Członkowie Komisji Europejskiej, ministrowie, posłowie, przedstawiciele różnych organizacji pozarządowych i dziennikarze zmieszani patrzyli na ekran. Wszyscy znali moją, napisaną w tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiątym ósmym roku książkę pod tym samym tytułem, w której opowiedziałam o cierpieniu, jakiego doświadczyłam w wieku pięciu lat, i ucieczce z domu. Wielu z obecnych ją czytało, kilkoro widziało również film, który w dwa tysiące dziewiątym roku wszedł na ekrany. Mimo to na twarzach wyraźnie malowało się przerażenie

i konsternacja. Czułam, że najmocniejsze ujęcia z tego filmu głęboko poruszyły ludzi na sali. W milczeniu patrzyli, jak idę na mównicę. Potrzebowałam kilku chwil, żeby się opanować i poradzić sobie ze wspomnieniem tych okropnych scen, które mnie i moje życie naznaczyły na zawsze. – Masz, Waris. – Joanna wstała ze swojego miejsca w pierwszym rzędzie i podała mi chusteczkę do nosa. Z czasem stała się dla mnie kimś znacznie więcej niż tylko moją asystentką, menedżerką i prawą ręką. Z biegiem razem przeżytych lat i naszej wspólnej walki z okaleczaniem żeńskich narządów płciowych – Female Genital Mutilation, jak się to nazywa po angielsku, w skrócie FGM – Joanna została moją najbardziej zaufaną i najwierniejszą przyjaciółką. Nikt lepiej od niej nie wiedział, co się ze mną działo, gdy oglądałam scenę obrzezania. Z jaką mocą trauma związana z tym przeżyciem wciąż jeszcze siała we mnie spustoszenie. Oglądałam Kwiat pustyni już setki razy na premierach i prezentacjach na całym świecie, współpracowałam nawet przy powstawaniu filmu i wyraźnie opowiadałam się za tym, by akt obrzezania przedstawić jak najdrastyczniej. I tak prawdziwej grozy i brutalności, których ofiarą pada rocznie około trzech milionów dziewczynek na całym świecie, którym bez znieczulenia i w pełni świadomości brudną brzytwą dosłownie wyrzyna się łechtaczkę, a także wewnętrzne i zewnętrzne wargi sromowe, a potem zszywa krwawe strzępy skóry, nie da się pokazać. Słysząc krzyk małej dziewczynki, która wcieliła się we mnie na kinowym ekranie, za każdym razem przenosiłam się do tamtej chwili. Ten krzyk zmuszał do przeżywania na nowo grozy, bólu i lęku. Czułam się tak, jakby ktoś znów rozdzierał głębokie rany, które nosiłam w sobie od dzieciństwa. Po tej scenie Joanna już niezliczoną ilość razy przytulała mnie i próbowała uspokoić. Również i teraz patrzyła mi głęboko w oczy z pierwszego rzędu i kiwnęła do mnie głową, żeby mi ponownie dodać otuchy. *

Kilka godzin przed swoim wykładem spotkałam się w jej biurze z wiceprzewodniczącą Komisji Europejskiej, która była też Komisarzem do spraw Wolności Obywatelskich, Sprawiedliwości i Spraw Wewnętrznych. – Waris, cieszę się, że znów przyjechała pani do Brukseli! – Viviane Reding w jabłkowozielonym kostiumie przywitała mnie z życzliwym uśmiechem. – Ja też się cieszę, że tu jestem – odrzekłam uprzejmie. – Obiecuję pani, że będę panią popierać w stu procentach w pani walce przeciwko obrzezywaniu kobiet! – Jej jasnoniebieskie, pełne oczekiwania oczy lśniły przez eleganckie okulary w prawie niewidocznych oprawkach. – Razem przedstawimy ten temat opinii publicznej, ludzie muszą się wszystkiego dowiedzieć – ciągnęła pewnym głosem Reding i skrzyżowała ręce na piersiach. Na chwilę odebrało mi mowę. – Przedstawimy opinii publicznej? – prawie wysyczałam. Zawsze trudno mi było w takich sytuacjach zachować dyplomatyczną flegmę. Gdy wiceprzewodnicząca nie zareagowała, mówiłam dalej. – Co proszę? – warknęłam i patrzyłam na nią rozzłoszczona. – Od tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiątego szóstego roku nie robię nic innego, tylko informuję i uświadamiam ludzi, czym jest FGM. Mówiłam o tym w Nowym Jorku przed Organizacją Narodów Zjednoczonych, tu w Brukseli przed Unią Europejską, poza tym przed Unią Afrykańską w Addis Abebie i przed wieloma rządami na całym świecie. Wystąpiłam w setkach programów telewizyjnych, udzieliłam niezliczonych wywiadów, wyjawiłam to, co tkwi we mnie najgłębiej, można by rzec: złożyłam w ofierze własną intymność, żeby ludźmi potrząsnąć. – Mówiłam coraz głośniej, a głos zaczął mi drżeć. – Pracowałam nawet dla ONZ i Unii Afrykańskiej jako ambasadorka i założyłam Fundację Kwiat Pustyni. Latami każdą iskrę własnej energii wkładałam w walkę z obrzezywaniem kobiet na całym świecie. A pani mi tu opowiada, jak najlepiej informować o tym opinię publiczną? Zakłopotana Viviane Reding wbiła wzrok w podłogę, gdy ja dosłownie przewiercałam ją oczyma. Ta rezolutna kobieta, której prawdopodobnie rzadko kto się sprzeciwiał, na pewno nie spodziewała się takiej reakcji.

Gdy w końcu znów spojrzała mi w oczy, kontynuowałam cicho, ale jeszcze dobitniej: – Mama, nie jestem tu po to, żeby wzbudzać zainteresowanie. Jestem tu, żeby z pani pomocą w końcu po wsze czasy wykorzenić obrzezywanie kobiet, przestępstwo popełniane na małych dziewczynkach. Mówiono o tym aż za dużo. Teraz chciałabym zobaczyć czyny. Ze strony Unii Europejskiej, ze strony wszystkich europejskich rządów. Nawet jeśli przyglądała mi się bez zrozumienia, Viviane Reding dokładnie wiedziała, dlaczego wpadłam w furię. Już w dwa tysiące szóstym roku, tuż przed ukazaniem się mojej trzeciej książki, Przełamać tabu, wystąpiłam przed Radą Europejską, by zaprezentować niepokojące wyniki kwerendy mojej Fundacji Kwiat Pustyni w sprawie ciągłego szerzenia się FGM w Europie. Wraz ze swoim zespołem opracowałam nawet katalog działań, o których informowałam najważniejszych decydentów. I które konkretnie z naszych pomysłów i propozycji od tego czasu zostały wdrożone? Żaden. Ani jeden. Tymczasem męka milionów dziewczynek i kobiet, które albo bezsensownie umierały z powodu infekcji, albo musiały żyć, znosząc piekielny ból, trwała. – Jak chce pani uchronić te młode dziewczęta przed zniszczeniem ich na zawsze? I jak pani zamierza pomóc ofiarom? – przypuściłam kolejny szturm. Cisza. Viviane Reding, znów zakłopotana, wpatrywała się w podłogę, gdy otworzyły się drzwi do jej biura. Szybko odzyskała rezon, wyciągnęła ramiona i objęła kobietę, która właśnie weszła do pokoju. – Waris, kochana moja, czy mogę przedstawić pani Chantal Compaoré, pierwszą damę państwa Burkina Faso? Żaden afrykański rząd nie ma na koncie więcej sukcesów w walce z FGM niż oni. Błyski fleszy, wszędzie mikrofony. Trzy zespoły kamerzystów i dwóch fotografów skakało wokół korpulentnej, otulonej kolorowymi szatami prezydentowej, jak gdyby wykonywali dla niej taniec płodności. W ten sposób skończyła się moja rozmowa z wiceprzewodniczącą, ale na nowo

obudziła się we mnie wola walki. Tę wolę walki, tylko wzmocnioną niepohamowaną wściekłością, czułam też po prezentacji mojego filmu, kiedy stałam przy mównicy na scenie w sali plenarnej Unii Europejskiej, a moje łzy wysychały. Przede mną siedzieli nie tylko czołowi politycy z Europy i Afryki, lecz także wysocy rangą urzędnicy Unii Europejskiej i przedstawiciele organizacji pozarządowych. Wszyscy oni mieli moc, by uchronić setki tysięcy dziewcząt przed obrzezaniem. Zatroszczyć się o ofiary. Uczynić ich życie wartym życia. Było dla mnie zagadką, dlaczego tego nie robili. Dlaczego nie wykonywali pracy, za którą im płacono. Czy przeszkadzały im w tym jedynie zwykłe lenistwo i ignorancja? A może ci ludzie wylądowali na nieodpowiednich stanowiskach i prawdziwe społeczne zadania ich przerastały? Tylko dlaczego właściwie wciąż jeszcze zaskakiwała mnie ich niekompetencja? Od wielu lat nie miałam wątpliwości, że politycy z wielu krajów używali mnie jako listka figowego, by uspokoić opinię publiczną i pokazać swoim wyborcom, że traktują swoją pracę poważnie. Że są warci pieniędzy, które biorą. Jedno zdjęcie z Waris Dirie i wzruszający podpis pod nim wystarczały, by uwiarygodnić ich rzekomy wkład w walkę z okaleczaniem kobiet. Od lat chętnie zapraszano mnie jako „gwiazdę” na międzynarodowe konferencje. Za każdym razem mogłam zaprezentować swoje żądania, a potem z grzecznym uśmiechem pozować do grupowych zdjęć z prezydentami i ministrami. Tylko jednego nie mogłam: zapytać potem, które z moich żądań naprawdę zostały wprowadzone w życie lub jakimi konkretnie środkami mają zamiar wspierać moją walkę przeciwko okaleczaniu żeńskich narządów płciowych. Nic dziwnego, że w ostatnim czasie rzadko przyjmowałam jakiekolwiek zaproszenia od polityków i raczej skupiałam się na pracy Fundacji Kwiat Pustyni. Długo zastanawiałam się, czy powinnam wziąć udział w tym posiedzeniu Komisji Europejskiej. Nadzieja, że tym razem wreszcie będzie mowa o decydujących rozstrzygnięciach, w końcu przywiodła mnie do Brukseli. Najwyraźniej na darmo. Na chwilę położyłam dłoń na lewej górnej kieszeni żakietu, do której w hotelu wsunęłam list od Safy. Jak wiarygodnie, mając wtedy ledwie trzy

lata, odegrała małą Waris w filmie! Przy czym straszliwy akt obrzezania dotychczas został jej oszczędzony. Tak przynajmniej wynikało z jej wzruszającego listu. Czyżby nietykalność mojego małego Kwiatu Pustyni była zagrożona? Czy naprawdę jej rodzice zastanawiali się nad obrzezaniem małej? Mimo naszej umowy? Starałam się uporządkować myśli i wzięłam kilka głębokich wdechów, zanim spokojnym głosem przemówiłam do mikrofonu. – Bardzo szanowna pani wiceprzewodnicząca, moi bardzo szanowni panie i panowie komisarze i posłowie – zaczęłam swoją mowę przed dobrą setką ekspertów i zainteresowanych słuchaczy. Wszystkie oczy były skierowane na mnie. Obecni najwyraźniej oczekiwali ode mnie słów uznania i wdzięczności za to, że zwołali tę konferencję. – Tutaj, w tym budynku, w styczniu dwa tysiące szóstego roku zreferowałam Radzie Europejskiej wyniki dwuletnich badań, które moja Fundacja Kwiat Pustyni sfinansowała sama, bez jakiegokolwiek wsparcia ze środków publicznych. Przedstawiłam wtedy nie tylko swój manifest, lecz także obszerny katalog działań zapobiegawczych do wdrożenia przez wszystkie rządy. Szczegółowo opisano w nim, jak można skutecznie zwalczać FGM i taktownie nieść pomoc jego ofiarom. Wszyscy ministrowie i komisarze europejscy byli pod wrażeniem, oklaskiwali mnie i obiecywali, że wprowadzą moje postulaty w życie. I co się wydarzyło od tego czasu? – Mój głos był coraz mocniejszy i bardziej przenikliwy. – Nic! Rozejrzałam się dookoła. Pełne zakłopotania milczenie na sali. – Teraz znów mnie tu państwo zaprosiliście, by rozważyć, jakie środki może podjąć Unia Europejska i europejskie rządy przeciwko FGM. Jak gdyby wszystko, o czym wówczas debatowaliśmy, zostało wyparte z pamięci. Wspomniany manifest, a także wszystkie postulaty, które też w każdej chwili możecie przeczytać na stronie mojej fundacji, zestawiłam wobec tego dla państwa ponownie. Chciałabym was jeszcze raz usilnie poprosić o to, byście je uważnie przeczytali i w końcu wprowadzili w czyn! Demonstracyjnie podniosłam swoje papiery nad głowę, by można je było zobaczyć również z ostatnich rzędów. – Moje panie i panowie, wszyscy państwo – wskazałam dłonią salę – to

zależy od każdego z was! Trzeba poinformować i przeszkolić pediatrów, ginekologów, akuszerki, nauczycieli, opiekunów azylantów, pracowników socjalnych, urzędy do spraw młodzieży, policję, prokuratorów i sędziów w całej Europie. Tylko w ten sposób możemy wspólnie raz na zawsze skończyć z tym przestępstwem. Proponowane przeze mnie rozwiązania są równie proste, co skuteczne. Mimo to dotychczas niczego nie zrobiliście… Dlaczego? Czyżbyście nie chcieli chronić tych niewinnych dziewczynek? Naprawdę nie chcecie pomóc ofiarom? Cisza w pomieszczeniu była zarazem przytłaczająca i wyzwalająca. W końcu powiedziałam wszystko, co mi przez lata leżało na sercu. Nareszcie ktoś mnie naprawdę słuchał. Wykorzystałam okazję i mówiłam dalej. – Po co organizujecie wciąż nowe konferencje, jeśli nie zamierzacie niczego przedsięwziąć? Wszak nie robicie tego wyłącznie po to, by was ponownie wybrano, tylko dla dziewczynek, takich, jakie widzieliście na właśnie obejrzanym filmie. Rodzina Safy pochodzi z Somalii, tak samo jak ja. Jej los wydawał się określony z góry. Ale potem dostała rolę w moim filmie i jej życie się zmieniło. Rola w filmie uchroniła Safę od obrzezania planowanego przez rodzinę od dawna. Dziś ma siedem lat, regularnie chodzi do szkoły i ma dzięki temu szansę na życie, w którym będzie sama o sobie decydować. Ale jedna Safa to za mało, potrzebujemy milionów Saf – i te będziemy mogli uratować tylko z waszą pomocą. Tylko z waszą pomocą możemy zapewnić tym niewinnym dziewczynkom godne ludzkie życie. Dlatego proszę państwa usilnie, żebyście coś wreszcie przedsięwzięli. Dla Safy i milionów innych małych dziewczynek w Afryce, Azji i Europie, którym dotychczas nikt nie pomaga. To jest wasze zadanie jako polityków. Po to ludzie was wybrali. Proszę, wykonajcie wreszcie waszą pracę! Dziękuję. Podziałało. Przez kilka sekund panowała pełna zakłopotania cisza, potem kilku posłów zaczęło nieco wymuszenie klaskać. Natomiast urzędnicy unijni odpowiedzialni za zaplanowanie i organizację konferencji uporczywie patrzyli na dokumenty do prezentacji, które leżały przed nimi na stole. Viviane Reding zapobiegliwie weszła na podium i odsunęła mnie od mównicy.

– Bardzo dziękuję za te pomocne wywody, droga Waris – powiedziała do przesady uprzejmie. – A teraz chcielibyśmy poprosić inne organizacje pozarządowe, by złożyły swoje propozycje… – Dobra robota, Waris! – Na korytarzu przed salą plenarną Joanna objęła mnie serdecznie. Milczałam. Wciąż jeszcze byłam wzburzona swoim osobistym horrorem filmowym, pokazanym przed chwilą, i bezczynnością polityków, na którą musiałam tu patrzeć z bliska. Chwilę później zmęczone i bez sił wsiadłyśmy do taksówki, która zawiozła nas do hotelu. – Nie powinnam pokazywać tej sceny – westchnęłam w samochodzie. – Za każdym razem za bardzo ją przeżywam. Wciąż rozpoznaję siebie w małej Safie. Poza tym ta chwila jest uchwycona tak wiarygodnie, że nawet ja przez krótki moment uważam ją za prawdę. Joanna patrzyła na mnie z wyrozumiałością. Często rozmawiałyśmy o tym, że ten film przenosi mnie do dzieciństwa. Na somalijską pustynię, która była dla mnie najpiękniejszym miejscem na Ziemi. Często cierpieliśmy głód i nie mieliśmy dość wody do picia. Mimo to byłam szczęśliwa pod tym bezkresnym niebem. Nie bałam się, choć na pustyni czaiło się mnóstwo niebezpieczeństw, ponieważ rodzice nauczyli mnie, jak je rozpoznawać i radzić sobie z nimi. Znałam swoją pustynię. Gdyby było inaczej nigdy nie zdołałabym sama przejść przez nią w wieku trzynastu lat, aby uciec przed małżeństwem ze starcem i swoim marnym losem. Tak, zawsze stanowiłam jedność z tą pustynią. Kochałam swoją ojczyznę. Tak samo jak rodziców – i ślepo im ufałam. W każdym razie do tego dnia w piątym roku mojego życia, który w tak straszny, krwawy sposób zmienił moje życie na zawsze. Tego dnia, do którego cofam się, kiedy oglądam ten film. – Waris, pokazanie tej sceny było słuszne – odpowiedziała Joanna. – Przypomnij sobie, że gdy kiedyś udzielałaś zgody na sfilmowanie książki, obstawałaś przy tym, by nie skreślać sceny obrzezania. Miała otworzyć ludziom oczy. A ponadto – kontynuowała – dzięki temu filmowi uchroniłaś przed obrzezaniem małą dziewczynkę Safę. Instynktownie chwyciłam za kieszeń żakietu, żeby się upewnić, czy list od

Safy wciąż tam jest. – Wiem, wyrosłaś w muzułmańskim świecie – powiedziała Joanna – mimo to chcę ci przybliżyć pewną mądrość z żydowskiego Talmudu. Wzięła głęboki wdech i ciągnęła: – Człowiek został stworzony tylko w jednym celu: żeby się nauczyć, że „ktokolwiek niszczy czyjąś duszę, niszczy cały świat. Ktokolwiek ocala jedno życie, to tak, jakby ocalał cały świat”[1]. Moje oczy wypełniły się łzami. Zanim Joanna to zauważyła, mocno ją objęłam i pocałowałam w policzek. Od wielu lat dzieliłyśmy radości i smutki. Zawsze była przy mnie. Potem pozwoliłam płynąć moim łzom. Łzom wzruszenia, łzom szczęścia. * Po przyjeździe do hotelu zdjęłam żakiet i wyjęłam z wewnętrznej kieszeni poskładany żółtawy papier. Zmęczona opadłam na olbrzymie, miękkie łóżko. Nie mogłam się doczekać, kiedy jeszcze raz będę mogła przebiec wzrokiem linijki napisane przez Safę. Jak gdyby czytała w moich myślach, Joanna otworzyła laptop, który już poprzedniego dnia postawiła na biurku w moim pokoju. – Co robisz? – zapytałam. – Chcę poszukać dla ciebie najnowszego materiału z Dżibuti, który przysłała nam nasza współpracownica. Jest tam też kilka filmów wideo. Pospiesznie usiadłam. – Proszę, pokaż mi wszystkie zdjęcia. Chciałabym koniecznie obejrzeć filmy z Safą! Joanna postawiła pudełko z materiałami na mojej szafce nocnej i włożyła płytę do laptopa. – Waris, jestem zmęczona jak pies i idę do swojego pokoju. Chciałabym jeszcze zadzwonić do syna w Wiedniu, zanim położę się spać. Mam nadzieję, że dasz sobie radę beze mnie. Jeśli jeszcze czegoś będziesz potrzebować, zadzwoń.

Gdy zamknęła za sobą drzwi, na mojej twarzy pojawił się uśmiech. Joanna, moja bratnia dusza, wspierała mnie i doradzała jako menedżerka i przyjaciółka – byłam jej niezmiernie wdzięczna za to, że jest u mego boku. Zawsze gotowa słuchać o moich troskach i wciąż okazywała zrozumienie dla mojej często dość kłopotliwej impulsywności. Czy ja potrafiłabym być dla niej takim wsparciem, jakim jest ona dla mnie? Czy wiedziała, jak wielkie ona i jej siła robiły na mnie wrażenie? Joanna dorastała w Gdańsku, w okresie komunizmu. Ponieważ jej rodzice byli przeciwnikami ówczesnego reżimu, rodzina była biedna i musiała liczyć się ze złą sytuacją. Joanna miała za sobą trudne dzieciństwo, pełne niedostatków. Jako młoda kobieta opuściła Polskę i wyjechała na studia do Austrii, a potem znalazła tam też posadę. Z początku nie znała ani jednego niemieckiego słowa i dopóki nie nauczyła się języka, musiała się utrzymywać z przypadkowych prac. Skończyła studia i wkrótce zaczęła odnosić sukcesy w interesach. Może właśnie to łączyło nas tak bardzo. Historia Joanny przypominała mi czas, który spędziłam w Londynie, gdy krewni w ambasadzie somalijskiej wykorzystywali mnie jak niewolnicę. Ten zły czas, kiedy żyłam na ulicy, nie znając ani jednego angielskiego słowa. Ten czas, gdy udało mi się dostać pracę sprzątaczki w McDonaldzie. Joanna miała podobne doświadczenia. Doświadczenie bycia wykorzystywanym, świadomość, że nie zna się języka w obcym kraju, ale trzeba dać sobie radę bez niczyjej pomocy, pokonać przeszkody i nigdy się nie poddać. Nie załamywać się, tylko dalej walczyć, nieważne, jak beznadziejna wydaje się sytuacja. Iść dalej tą kamienistą drogą, chociaż tęsknota za domem czasem prawie rozdziera serce. Bez wątpienia Joannę i mnie łączyły te same doświadczenia, które sprawiały, że często byłyśmy słabe, ale też w wielu sytuacjach bardzo silne. Zatopiona w myślach wskoczyłam pod kołdrę, ustawiłam laptop na brzuchu i klikając, zaczęłam przebijać się przez dane. Jeden z wielu katalogów nosił tytuł „Safa i jej rodzina”. Serce natychmiast zaczęło mi bić szybciej. Dwa kliknięcia – i oto pojawiły się zdjęcia z dalekiego kraju, który kiedyś był też moją ojczyzną. Na pierwszym zdjęciu widać było rodzinę Safy. W szczupłym, drobnym

mężczyźnie o chudych nogach i poważnym spojrzeniu natychmiast rozpoznałam jej ojca. Nosił wąsy, miał żółte zęby. Gruba żyła znaczyła jego czoło. Podkoszulek tylko w połowie tkwił w spranych spodniach, w których brakowało górnego guzika. Obok niego stała matka Safy, krągła kobieta w czerwonym hidżabie w nadrukowane białe kwiaty, jaki nosi wiele somalijskich kobiet. Jej oczy w kształcie migdałów niepewnie patrzyły w obiektyw, lekko się uśmiechała. W dłoniach trzymała paczuszkę, którą kilka tygodni temu wysłałam do Dżibuti. Była w niej drobna biżuteria, którą przygotowała dla mnie zaprzyjaźniona projektantka i którą podarowałam kobietom z tej rodziny. Przed obojgiem rodziców stali bracia Safy, Amir i Nour, których na pierwszy rzut oka można było wziąć za bliźniaków. Nour, młodszy, miał na sobie biało-niebieski, o wiele za duży T-shirt z nadrukiem podobizny Clone Troopera z filmu Gwiezdne wojny. Nieśmiało, ale tym bardziej ujmująco patrzył prosto w obiektyw. Amir nosił niebieski, rozdarty T-shirt z arabskim napisem. W odróżnieniu od swego brata miał gniewny wyraz twarzy. W środku stała Safa z promiennym uśmiechem – dokładnie taka, jak ją zapamiętałam. Oburącz ściskała małą różową szkatułkę na kosmetyki, którą jej posłałam. Na szyi Safy wisiał łańcuszek z amuletem, który też jej kiedyś podarowałam – ręką Fatimy, która miała chronić dziewczynkę przed wszelkim złem. Jak dobrze, że nosi ten amulet, pomyślałam spontanicznie. Nie potrafiłam sobie wytłumaczyć dlaczego, ale gdy patrzyłam na to upozowane zdjęcie po plecach przebiegł mi zimny dreszcz. Czy to widok tej starej, nieznanej mi kobiety na brzegu zdjęcia tak mnie poruszył? Czy to z powodu jej gniewnego spojrzenia i wielkich, kościstych dłoni, które wbijały się w ciałko najwyżej rocznej dziewczynki, którą do siebie przyciskała? Im dłużej wpatrywałam się w to zdjęcie, tym było dla mnie bardziej oczywiste: coś tu się nie zgadzało. Tylko co ta rodzina miała do ukrycia? Z ciekawością obejrzałam potem wszystkie zdjęcia Safy. Ta słodka dziewczynka z wielkimi, migdałowymi oczami i rozwichrzonymi czarnymi włosami na wszystkich zdjęciach wydawała się radosna i beztroska. Za to na twarzach członków jej rodziny wypisane były sceptycyzm i nieufność. Może

się myliłam, może tylko przestraszył ich błysk aparatu. Film wideo, który czekał na odtworzenie w moim laptopie, z pewnością coś wyjaśni. Zaniepokojona kliknęłam myszką w skierowaną w prawo strzałkę, żeby go włączyć. Najpierw powoli i trochę chybotliwie kamera przesuwała się przez jasnobrązowy pustynny krajobraz. Nad tak dobrze mi znanym afrykańskim horyzontem drżało światło. Pojawił się znów ten tępy, ale uparcie kłujący ból w moim sercu, który powracał za każdym razem, kiedy oglądałam takie obrazy. Od tak dawna prowadziłam dobre, przyjemne życie w Europie, która stała się dla mnie drugą ojczyzną. Ale moje serce nigdy nie opuściło swojego prawdziwego domu, afrykańskiej pustyni. Im byłam starsza, tym bardziej dręczyła mnie tęsknota za krajem, w którym wyrastałam, nosząc tak trafnie nadane mi przez rodziców imię Waris (kwiat pustyni). Za tym miejscem, w którym stałam się silną dziewczyną i pewnego dnia zrozumiałam, że tylko ucieczka może mnie uchronić przed niechybnym zwiędnięciem. Moje melancholijne myśli przerwała nagła zmiana. Teraz ekran wypełniło potężne zbiorowisko pomalowanych na kolorowo chat z blachy falistej. Ta twierdza biedy, która co najmniej kilku tysiącom ludzi dawała schronienie, połyskiwała różowo, turkusowo, zielono, we wszystkich kolorach. Przez wioskę prowadziły nieutwardzone drogi, pełne gruzu, kamieni, szarego pyłu i gór śmieci. Kamera przybliżyła zardzewiały blaszany płot, który kiedyś pomalowany był na niebiesko. Małe, nędzne drewniane drzwiczki zwisały krzywo na prowizorycznych zawiasach. Przy występie muru mała koza w czarno-białe łaty znudzona obserwowała głośną zabawę dzieci w pyle przed płotem. Drewniane drzwiczki, skrzypiąc, otworzyły się i mała dziewczynka z radosnym uśmiechem pomachała do obiektywu kamery. To była Safa w sukience w żółto-różowe kwiatki, która sięgała jej prawie do kostek. Na zaplecionych w warkoczyki włosach kołysały się kolorowe koraliki. Połyskiwały w słońcu żółto, czerwono, niebiesko i zielono, jak kwiaty na wiosennej łące. Mój wzrok natychmiast padł na błyszczący łańcuszek i dołek pośrodku szyi dziewczynki, gdzie spoczywała ręka Fatimy. Uśmiechnęłam się, gdy odkryłam dużą lukę między śnieżnobiałymi zębami Safy. Prawdopodobnie dziewczynka straciła pierwsze mleczaki. Z chichotem

biegła w kierunku blaszanej chaty, o której ścianę oparta była miotła. – Zawsze wszystko sprzątam! – zawołała z dumą, chwyciła samotną słomianą miotłę i ochoczo zajęła się zamiataniem piaszczystej ziemi, aż prawie zasłonił ją tuman kurzu, który się podniósł. – Safo, całkiem się ubrudzisz! Nie mamy aż tyle wody, żeby cię wciąż myć. – Na filmie pojawiła się matka Safy, wyraźnie zdenerwowana. Gdy odkryła kamerę, roześmiała się zakłopotana. Następne ujęcie pokazywało wnętrze chaty, w której mieszkała Safa z rodziną. W dwóch maleńkich pomieszczeniach pomiędzy szorstkimi ścianami z falistej blachy i pod dziurawym dachem z papy mieszkało tu siedmioro dorosłych i piątka dzieci. Safa i jej matka siedziały w domu na jednym z dwóch prowizorycznych łóżek. – Jak wasze otoczenie reaguje na to, że Safa nie jest obrzezana? – usłyszałam głos współpracownicy zza kamery. – Tu wszystkie dziewczynki są obrzezane – odpowiedziała matka Safy w swoim i moim somalijskim języku, jednocześnie przeganiając muchę, która wygodnie przysiadła na twarzy jej córeczki. – Wszystkie są obrzezane, oprócz Safy – podkreśliła raz jeszcze. Prowadząca wywiad współpracownica chciała wiedzieć, czy matka nie cieszy się z tego, że dzięki roli w filmie i wynikającej z tego umowy jej córce oszczędzono cierpienia. – Tak, mój mąż i ja podpisaliśmy umowę, w której zobowiązaliśmy się, że nie pozwolimy obrzezać Safy – odpowiedziała Somalijka. – Ale, szczerze mówiąc, nie jestem przekonana, że to była właściwa decyzja. Rytuał obrzezania należy przecież do naszej tradycji. Nigdy nie znajdziemy dla Safy męża, jeśli nie będzie obrzezana. Nigdy nie będzie należeć do naszej społeczności tak jak inne dziewczynki. Dlatego jestem pewna, że pewnego dnia każemy jednak obrzezać naszą córkę. Zaparło mi dech. Co ta kobieta właśnie powiedziała? Czy ja się przesłyszałam? Pospiesznie usiadłam i kliknęłam myszką na „stop”, żeby się upewnić, że dobrze zrozumiałam matkę Safy. Czyżby mój somalijski przez lata życia w Europie aż tak się pogorszył?

„Dlatego jestem pewna, że pewnego dnia jednak każemy obrzezać naszą córkę” – usłyszałam jeszcze raz. Rzeczywiście! Ta kobieta była naprawdę gotowa zniszczyć życie swojej córeczki. Ograbić ją na zawsze z beztroski, szczęścia i zdrowia. To nie mogła być prawda! W żadnym razie nie mogłam do tego dopuścić! Ze łzami w oczach przyglądałam się, jak Safa lękliwie przytuliła swoją wąską główkę do matki. Do kobiety, która nie tylko chciała złamać umowę zawartą z moją fundacją, lecz także była gotowa z zimną krwią złożyć swoje dziecko na ołtarzu dobrej opinii i akceptacji współplemieńców. I to prawdopodobnie już wkrótce. Moje serce galopowało jak szalone. Wychodziłam z siebie z rozczarowania i gniewu. Czy ta kobieta niczego się nie nauczyła? Po co te rozmowy, w których ja i moi pracownicy tłumaczyliśmy jej szczegółowo, jakim niepojętym przestępstwem jest obrzezanie kobiet – jej, mnie, nas wszystkich? Po co ta umowa, która jej dzieciom umożliwiała kształcenie, a tym samym lepszą przyszłość? Fundacja Kwiat Pustyni zobowiązała się, że przez następne lata będzie pokrywać koszty wody, jedzenia, sprzętów domowych, opieki medycznej i wszystkie rachunki za kształcenie. Ale pod warunkiem, że Safa nie zostanie obrzezana. Beznamiętne oświadczenie matki Safy przed kamerą postawiło to wszystko pod znakiem zapytania. Czyżby dla tej młodej, ale bardzo dojrzałej kobiety obrzezanie córki naprawdę było ważniejsze, niż przetrwanie i przyszłość całej rodziny? Najwyraźniej tradycja była silniejsza niż zdrowy rozsądek, a zabobon miał większą moc niż jakakolwiek umowa. Ze smutkiem spojrzałam na mały zegarek na nocnej szafce. Było późno. Mimo to nikt nie zrozumiałby mojego telefonu o tej porze lepiej niż Joanna. Podniosłam słuchawkę i wybrałam numer swojej towarzyszki, która szepnęła do telefonu zaspane „halo?”. – Joanna – powiedziałam tak głośno, że ostatecznie wyrwałam ją ze snu. – Obejrzałam właśnie ten film wideo. Musimy natychmiast lecieć do Dżibuti i porozmawiać z rodzicami Safy. – Dlaczego, co się dzieje? – Joanna z początku nie rozumiała mojego wzburzenia.