Mojej pięknej księżniczce, Nadii.
Jest wspaniałą dziewczynką, a ja jestem dumna,
że mogę nazywać ją swoją córką.
Przeszła przez tak wiele,
ale wyszła z tego z uśmiechem.
Mam nadzieję, że gdy przeczyta tę książkę,
w pełni zrozumie, czemu zrobiłam to, co zrobiłam.
Nadia jest moim życiem i zrobię wszystko,
by ją chronić.
Kocham cię skarbie, na zawsze.
Mama
Przedmowa
Jest takie stare powiedzenie, że zwykli ludzie są zdolni do
niezwykłych czynów. Historia Sarah Taylor nadaje tym
wyświechtanym słowom zupełnie nowe znaczenie. Daje
nadzieję wszystkim rodzicom, którzy walczą o swoje dzieci
z najgorszymi przeciwnościami losu.
Porzucenie pracy, domu i rodziny w Wigan, by wyjechać
do Libii z ledwie kilkoma rzeczami w plecaku, wymaga
wyjątkowej determinacji i odwagi. Sarah zawsze powtarza,
że tak postąpiłby każdy rodzic na jej miejscu. Pewnie ma
rację, ale prawda jest taka, że nie każdy rodzic miałby dość
siły charakteru, by osiągnąć to, co udało się jej, i to w tak
niesamowity sposób.
Włączyłem się w tę sprawę w 2008 roku, gdy rodzice
Sarah, Dot i Dave, odwiedzili mnie w moim biurze w
Golborne, wraz z komisarzem Philem Owenem. Ich
opowieść wyróżniała się wśród zgłoszeń o niewywożonych
śmieciach i zbyt głośnych sąsiadach.
Byłem zadziwiony, gdy Dot i Dave powiedzieli mi, jak ta
młoda dziewczyna, Sarah, której wtedy jeszcze nie znałem,
zdołała umówić się na spotkanie z Wodzem i namówić go
do pomocy. Wtedy pomyślałem, że Sarah to siła, z którą
trzeba się liczyć. Stanowiła rzadkie połączenie żywej
inteligencji z autentycznym ciepłem i dobrocią — nigdy nie
straciła tych cech, nawet w najgorszych chwilach i to
właśnie wyjaśnia, czemu tak wiele ludzi chciało jej pomóc.
Prawda jest taka, że nie zdołałaby tego osiągnąć
samodzielnie i zawsze będę wdzięczny niesamowitemu
profesjonalizmowi i współczuciu Phila Owena, ambasadora
Vincenta Feana i jego ludziom. Oni reprezentują to, co
najlepsze w naszej administracji państwowej.
Podróż Sarah była podróżą osobistą, ale jedną z
niezwykłych stron tej sprawy jest to, że to, co osobiste,
zostało połączone z aspektem publicznym i politycznym.
W tle całej tej historii mamy Libię i Bliski Wschód tuż
przed wielkim wstrząsem. Wtedy jeszcze się tego nie czuło,
ale kiedy patrzę na to teraz, to widzę, że fakt, iż historia
Sarah rozegrała się właśnie w tym czasie, mógł być
największym szczęściem, jakie ją spotkało. Współpraca
brytyjskiego i libijskiego rządu w sprawie Nadii nie byłaby
możliwa pięć lat wcześniej, przed odwilżą w kontaktach
dyplomatycznych, która nastąpiła w połowie dekady. Ale
prawda jest też taka, że gdyby Nadii nie odnaleziono, nim
Libia pogrążyła się w chaosie wojny domowej, istnieją duże
wątpliwości, czy zdołalibyśmy ją odzyskać.
Tuż przed świętami Bożego Narodzenia w 2011 roku
zaproszono mnie na otwarcie nowej szkoły podstawowej.
Dopiero gdy wszedłem do klasy, uświadomiłem sobie, że to
szkoła Nadii. Widok jej uśmiechniętej buzi i jej odpowiedź z
pięknym wigańskim akcentem zawsze pozostaną w mojej
pamięci jako jedne moich z najcenniejszych wspomnień.
Rt. Honourable Andy Burnham
minister zdrowia w gabinecie cieni, luty 2013
Ogródek w Wigan
To zabawne, kiedy pomyślę, że pochodzę z całkiem
przeciętnej rodziny z typowego miasteczka w Lancashire w
Anglii, a moje życie nigdy nie było typowe. W gruncie
rzeczy było całkiem na odwrót. Nawet moje narodziny,
dziesiątego lipca 1976 roku, były spektakularne — mama
męczyła się już trzydzieści sześć godzin, potrzebowała
znieczulenia, tlenu i petydyny, i koniecznie chciała
wreszcie urodzić, natomiast mnie wcale się nie spieszyło
na świat. Lekarz musiał użyć kleszczy, żeby mnie
wyciągnąć. Wygląda na to, że zawsze byłam niezależna i
uparta, na moje szczęście. I na szczęście dla Nadii.
Po kilku dniach spędzonych w szpitalu wróciłyśmy z
mamą do domu przy ulicy Chatham 17 w Wigan. Był to
czteropokojowy segment w szeregowcu, który moi rodzice
podnajmowali od ojczyma mojej matki za pięć funtów
tygodniowo. Domek był niewielki, ale przytulny, a
sąsiedztwo klasy robotniczej niezmiernie przyjazne i
pomocne. Wszyscy w okolicy się znali i odwiedzali
wzajemnie.
Mama poznała tatę w pubie w Wigan. Oboje mieli
niewiele ponad dwadzieścia lat, gdy się pobrali. Mój tata,
David, był spawaczem, ale mimo to nie mieliśmy zbyt wiele
pieniędzy. Nie stać nas było na oddawanie samochodu do
warsztatu, więc tata musiał sam go naprawiać. Później
zaczął tak dorabiać. Mama, która pracowała jako
krawcowa, także była zaradna. Kupiła maszynę do szycia
za pieniądze odziedziczone po jakiejś dalekiej ciotce i szyła
nam ubrania. Naprawdę kochała to zajęcie, ale robiła to
głównie po to, żeby trochę zaoszczędzić.
Gdy byłam mała, spędzaliśmy mnóstwo czasu z
dziadkami ze strony ojca. Tata urodził się w Wigan, a jego
rodzice mieszkali nieopodal. Pamiętam dnie spędzane z
babcią, Betty Taylor, na pieczeniu jej słynnych ciast
jagodowych. Dziadek Bill miał czerwonego vana typu
Bedford, którym jeździł do pracy. Lubiłam stawać z tyłu i
pukać w sufit samochodu, a dziadek zawsze mnie
rozśmieszał, pytając, kto to się kręci po dachu jego auta.
Mama, Dorothy Bibby, była jedną z siedmiorga
rodzeństwa urodzonego w Singapurze. Jej ojciec, który
pracował w RAF-ie, zmarł, gdy miała zaledwie piętnaście
lat, więc nie miałam okazji go poznać. Mama miała ciężkie
dzieciństwo, gdyż jej matka musiała sama utrzymać całą
rodzinę.
Na trzy dni przed świętami Bożego Narodzenia w 1980
roku urodził się mój młodszy brat, Andrew. Tata zawiózł
nas do szpitala naszym pomarańczowym samochodem
reliant kitten. Pamiętam, że w bagażniku zobaczyłam lalkę
zapakowaną w dużą torbę. Zdziwiłam się, że mama i tata
kupili ją małemu chłopcu! Ogarnęła mnie zazdrość, ale w
szpitalu tata wręczył mi lalkę i powiedział, że to prezent od
Andrew. Bardzo się ucieszyłam i pomyślałam, że
posiadanie młodszego brata może być jednak fajne.
Rodzice umieścili Andrew w mojej sypialni, gdy miał jakieś
osiem miesięcy. Bardzo się z tego ucieszyłam. Jako starsza
siostra chciałam się nim opiekować, podobało mi się, że
jestem tak „odpowiedzialna”.
Obydwoje rodzice palili i kiedy trochę podrosłam,
zaczęli mnie wysyłać do Pattersona, małego sklepiku po
drugiej stronie ulicy, w którym kupowałam paczki player’s
no. 6 — wydaje mi się, że były to jedne z najtańszych
papierosów. Ulica nie była ruchliwa, a sklep znajdował się
naprzeciwko naszego domu, więc rodzice nie bali się mnie
tam posyłać. Pan Patterson był starszym człowiekiem i
prowadził sklep wraz z żoną. Gdy rodzicom brakowało
pieniędzy, państwo Pattersonowie sprzedawali nam „na
zeszyt”, dopóki nie uregulowaliśmy rachunku — nie sądzę,
aby teraz było wiele takich miejsc, gdzie można to robić.
Za rogiem mieścił się drugi sklep U Agnes. Teoretycznie
nie mogłam tam chodzić, bo był przy głównej ulicy.
Problem w tym, że U Agnes mieli większy wybór cukierków
niż u starego pana Pattersona, w tym moje ulubione —
szczękołamacze i buteleczki coli. Na szczęście zwykle
udawało mi się przekonać mamę, by pozwoliła mi tam
pójść, o ile tylko taty nie było w domu, bo on by się na to
nie zgodził. Zawsze biegłam w tę i z powrotem, by zdążyć
do domu przed nim. I nigdy się o tym nie dowiedział — jak
do tej pory. Przepraszam, Tato!
Był też inny starszy pan — Arthur — który mieszkał po
drugiej stronie ulicy i zawsze, gdy mnie widział, dawał mi
garść czekoladek, między innymi batoniki Galaxy i
Smarties. Teraz brzmi to trochę niepokojąco, ale było
naprawdę niewinne i jedyne, o co mogę go oskarżyć, to o
to, iż jestem teraz czekoladoholiczką! Jak się zastanowić, to
aż dziwne, że wciąż mam jakieś zęby!
Gdy dorastałam, nie mieliśmy dość pieniędzy, by jeździć
na wakacje i pamiętam tylko jedną wycieczkę zagraniczną.
Gdy byłam jeszcze mała, mój wujek Harry z rodziną
zaprosili nas na objazd Europy ich camperem. Pamiętam
potworne upały — tata nabawił się nawet udaru
słonecznego w Szwajcarii — ale mimo to bawiliśmy się
świetnie. Kilka lat później tata kupił stary ambulans,
przemalował na beżowo i przerobił na coś w rodzaju domu
na kółkach. W środku były dwa łóżka, wstawił stoliki, zlew i
szafkę. Pojechaliśmy na kemping do Flamingo Land w
północnym Yorkshire, gdzie biegaliśmy z Andrew po lesie,
odwiedziliśmy nawet niewielki park tematyczny, który w
owym czasie nie był tak duży jak dziś.
Jako dzieci dobrze się dogadywaliśmy. Grywaliśmy na
ulicy w piłkę z naszymi kuzynami, Markiem i Michaelem,
do późna. Jako najstarsza zawsze chciałam przewodzić,
chociaż podejrzewam, że robiłabym tak bez względu na
wiek. Zachowywałam się trochę apodyktycznie, ale poza
tym byłam grzecznym i spokojnym dzieckiem, i raczej się
nie buntowałam. Mama i tata byli wobec mnie stanowczy
— wychowywali mnie odpowiednio i nauczyli, jak odróżniać
dobro od zła. Chociaż zawsze byli kochający i opiekuńczy,
nie chcieli, abym wyrosła na beksę. Nawet kiedy
chorowałam, nigdy się nade mną nie rozczulali —
poświęcali mi uwagę wtedy, gdy jej potrzebowałam, ale bez
przesady. Jestem pewna, że to ich wpływ sprawił, że jestem
teraz tym, kim jestem — pomogli mi być silną, pewną
siebie i nauczyli odpowiednich wartości moralnych. Zawsze
byli wobec mnie szczerzy i ja także staram się taka być
wobec innych ludzi.
Na początku 1983 roku rodzice uznali, że powinniśmy
mieć z Andrew oddzielne pokoje, więc przeprowadziliśmy
się do innej części Wigan. Dom przy Meadway 18 był
znacznie większy, miał trzy sypialnie i ogród z przodu i z
tyłu. Nasz poprzedni dom przy ulicy Chatham miał tylko
malutki ogródek, więc ucieszyliśmy się z bratem, że mamy
teraz tyle miejsca do zabawy. Byliśmy zachwyceni nową
okolicą i podobał nam się duży dom. Niestety, ta radość nie
trwała długo.
Mieszkaliśmy przy Meadway dopiero kilka miesięcy, gdy
źle się poczułam. Miałam wtedy siedem lat. Na rękach i
nogach zauważyłam siniaki. Sprawa była poważna, bo nie
były efektem upadków. Za każdym razem, gdy ktoś mnie
dotknął, na mojej skórze pojawiał się kolejny sinoniebieski
ślad. Na początku rodzice podejrzewali, że ktoś się znęca
nade mną w szkole, ale przecież potrafiłam się obronić.
Zaczęłam też dużo sypiać. Kiedy wracałam ze szkoły,
kładłam się na kanapie i zapadałam w głęboki sen.
Siniaków robiło się coraz więcej i zaniepokojeni rodzice
zabrali mnie do lekarza. Zostałam skierowana do
miejscowego szpitala na badania krwi, wyniki nie wykazały
niczego niepokojącego. Ale pewnego dnia tak bardzo
rozbolał mnie brzuch, że nie mogłam się wyprostować i
znów wylądowałam w szpitalu.
Zrobiono mi kolejne badania krwi i nakłucie lędźwiowe.
To ostatnie służy do pobrania płynu mózgowo-rdzeniowego.
Jest to dość przykre doświadczenie dla dziecka. Pamiętam,
jak leżałam na brzuchu, a wokół mnie kręciło się mnóstwo
lekarzy i pielęgniarek. Jedna z nich chwyciła mnie za rękę i
zapewniła, że mogę ją ściskać tak mocno, jak tylko chcę.
Lekarka powiedziała mi, co zamierza zrobić, ale nie
sądziłam, że igła będzie taka duża. Pamiętam, jak
powiedziałam: „Myślałam, że będzie jak szpilka!”
Obserwowało mnie tyle pielęgniarek i studentów
medycyny, że chociaż próbowałam hamować łzy,
wybuchnęłam płaczem. Wszyscy zebrani mówili, że jestem
dzielna, a ja czułam się z siebie dumna, ale wciąż nie
wiedziałam, co jest ze mną nie tak, podobnie jak moi
rodzice.
Następnego dnia pojechaliśmy do szpitala dla dzieci
Pendlebury Children’s Hospital w Greater Manchester,
teraz nazywanego Royal Manchester Children’s Hospital.
Zabrano nas do sali, gdzie wskazano mi łóżko, kazano się
rozebrać i położyć. W tym samym czasie rodzice zostali
zaproszeni do gabinetu lekarskiego. Pielęgniarka chciała
mi założyć wenflon, ale krzyknęłam do niej:
— Nie dotykaj mnie, zaraz wracam do domu! — Nie
pozwoliłam jej nic zrobić, dopóki nie przyszła do mnie
mama. Wydaje mi się, że zawsze byłam uparta, ale wtedy
byłam po prostu przerażona.
Przestraszyłam się jeszcze bardziej, gdy pojawili się
oboje rodzice. Wyglądali na wstrząśniętych, pobledli i
płakali.
— Co się stało? — zapytałam.
— Wszystko w porządku, Sarah. — Mama próbowała
mnie pocieszyć. — Jesteś trochę chora i będziesz musiała
zostać na jakiś czas w szpitalu, ale niedługo wrócisz do
domu.
— Ale ja się czuję dobrze — odparłam. — Nic mi nie jest.
— Proszę, Sarah, rób to, o co cię proszą, a niedługo
wrócisz do domu.
Ostatecznie zgodziłam się, by pielęgniarka się mną
zajęła, ale wcale mi się to nie podobało. Mama i tata
siedzieli przy mnie do końca czasu odwiedzin, ale potem
zostałam sama. Martwiłam się, że jestem w szpitalu, i do
tego tak daleko od domu. Zabrano mnie od rodziny, ale
najgorsze było to, że nie chciałam chorować. Tej nocy
usnęłam ze łzami w oczach.
Ósmego sierpnia 1983 roku, o pierwszej po południu —
ten dzień mój tata zapamiętał już na zawsze — lekarze
zdiagnozowali u mnie białaczkę. Później oznajmili mi, że
mam raka. Pamiętam, jak zadałam tacie pytanie, którego
na pewno się obawiał: „Czy ja umrę?”
Tata nabrał głęboko powietrza, wziął mnie za rękę i
spojrzał mi prosto w oczy.
— Sarah, istnieje takie niebezpieczeństwo, ale jeśli
będziesz brać lekarstwa i robić to, co powiedzą ci lekarze i
pielęgniarki, to może nic ci nie będzie.
Mógł skłamać, próbując mnie pocieszyć, ale to nie było
w jego stylu. W naszym stylu.
Później powiedział mi, że te słowa były dla niego niczym
cios w serce.
Od samego początku mojej choroby rodzice ustalili, że
będą mi zawsze mówić prawdę, bez względu na to, jak
bardzo będzie trudna. Uznali, że muszą być ze mną
szczerzy tak jak mój lekarz, doktor Richard Stevens, był z
nimi.
To musiała być jedna z najtrudniejszych rzeczy, jakie
kiedykolwiek zrobił mój tata, ale jego zachowanie i
prawdomówność pomogły mi w oswojeniu choroby, i teraz,
kiedy jestem dorosła, stosuję tę zasadę również wobec
swojej córki. Zawsze jestem szczera wobec Nadii i
odpowiadam jej zgodnie z prawdą na wszystko, o co mnie
zapyta.
Tak czy inaczej byłam w szpitalu, na początku
intensywnej dwutygodniowej kuracji. W pewnym momencie
miałam bardzo wysoką temperaturę, byłam w krytycznym
stanie. Mama zamieszkała nieopodal w specjalnej
kwaterze. A mnie zamknęli w izolatce, żeby nie dopadła
mnie infekcja, i czułam się tam samotna i smutna.
Chemioterapia ma wiele efektów ubocznych — wciąż
wymiotowałam, nie jadłam, a mój organizm zasilano
kroplówką. Pamiętam, jak któregoś dnia obudziłam się i
zobaczyłam pęk włosów na poduszce. Mama i tata ostrzegli
mnie, że stracę włosy, więc byłam na to przygotowana.
Zresztą wszystkie dzieci na oddziale przechodziły przez to
samo. Wstydziłam się tego, że będę łysa i bałam się, co
powiedzą moi koledzy w szkole — martwiłam się, że będą
się ze mnie śmiać. Pierwszy raz w życiu ktoś się będzie ze
mnie wyśmiewać. Miałam tylko nadzieję, że zanim wrócę
do szkoły, włosy odrosną, ale oczywiście tak się nie stało i
musiałam nosić na głowie chustkę. (Okazało się jednak, że
gdy wróciłam do szkoły, jakieś osiem miesięcy po tym, jak
zdiagnozowano u mnie chorobę, nikt się ze mnie nie śmiał,
za to zdobyłam wielu nowych przyjaciół, których zaciekawił
mój wygląd. Możliwe, że nauczyciele wszystkich
uprzedzili).
Pewnego dnia, po dwóch tygodniach leżenia w szpitalu,
gdy mama szykowała w kuchni posiłek (nie chciałam jeść
szpitalnego jedzenia, bo zawsze było zimne), a tata siedział
obok mnie, podeszła do nas pielęgniarka.
— Czy chciałabyś wrócić do domu, Sarah? — zapytała.
Zanim zdążyłam odpowiedzieć, tata zawołał radośnie:
— Czy chciałaby? Pewnie, że chcielibyśmy!
Bardzo się ucieszyłam, że mogę wrócić do domu, ale
szybko się okazało, że będę poddana radioterapii na
oddziale pobytu dziennego w Christie’s Hospital (też w
Manchesterze). Ponieważ nie mogłyśmy tak daleko
dojeżdżać, zatrzymałyśmy się z mamą u rodziny, która
miała syna w tym samym wieku co ja. Jonathan też
chorował na białaczkę i był pacjentem na tym samym
oddziale. W tym trudnym czasie nasze rodziny wspierały
się wzajemnie i bardzo do siebie zbliżyły. Niestety, kilka lat
później Jonathan miał nawrót białaczki i zmarł. Był taki
młody — nie wiem, jak jego rodzice to przeżyli.
Kiedy wypisano mnie z Christie’s, skierowano mnie
znów do Pendlebury, ale tym razem już tylko na dzienne
wizyty. Raz w tygodniu w pełnym znieczuleniu robiono mi
badanie szpiku w poszukiwaniu chorych komórek. Po
jakimś czasie testy robiono już tylko raz w miesiącu, potem
raz na dwa miesiące, aż w końcu raz do roku. Pamiętam,
jak lekarz powiedział mi, że jeśli sześć razy z rzędu w
badaniu nie wyjdą żadne nieprawidłowości, to zostanie
oficjalnie stwierdzona „remisja”. Dopiero dziesięć lat
później, gdy miałam siedemnaście lat, orzeczono, że jestem
zdrowa, ale do dziś raz do roku przechodzę badania szpiku.
Po pięciu latach mojej remisji rodzice postanowili
postarać się o jeszcze jedno dziecko i dwudziestego
ósmego lipca 1989 roku urodziła się moja siostra,
Stephanie. Tak się cieszyłam, że mama urodziła
dziewczynkę. Tym razem nie musieli mi dawać lalki —
dostałam do zabawy żywą lalkę! Pomagałam przy jej
ubieraniu i poświęcałam jej wiele czasu. Nie sądzę, żeby
Andrew cieszył się z młodszej siostry, pewnie wolałby
brata.
Wszystko zaczęło iść ku lepszemu — nie miałam
objawów choroby, Stephanie była zdrowa, moi rodzice
szczęśliwi, a ja z przyjemnością uczęszczałam do nowej
szkoły średniej, Rose Bridge High School. Odzyskiwałam
poczucie bezpieczeństwa, zawierałam nowe przyjaźnie i
szło mi w szkole całkiem nieźle. Gdy dorastałam, byłam
bardzo pewna siebie — mówiłam to, co myślę, i zawsze
broniłam swoich przekonań. Byłam lubiana i miałam
grupkę przyjaciół, na których mogłam polegać — zawsze
starałam się dogadywać z popularnymi dzieciakami.
Swoją pierwszą miłość, Roberta, poznałam w ostatniej
klasie. Miałam piętnaście lat, a on był ode mnie o dwa lata
starszy. Mój brat Andrew grał w rugby, a tata Roberta był
jego trenerem. A do tego nasi ojcowie pracowali w jednej
firmie. Tata lubił Roberta i jego rodzinę, ale trudno mu było
się pogodzić z myślą, że jego mała dziewczynka ma
chłopaka. Nie chciał, żebym chodziła na randki, dopóki nie
skończę szesnastu lat. Nalegał też, bym wracała przed
dziesiątą wieczorem i ostrzegał, że w innym przypadku
„będą problemy”. Tata zawsze chciał wiedzieć, dokąd idę, i
chociaż mnie to frustrowało, robił to dla mojego dobra.
Jestem pewna, że moja choroba wpłynęła na jego
zachowanie i sprawiła, że był jeszcze bardziej opiekuńczy.
Od samego początku naszego związku spędzaliśmy z
Robertem mnóstwo czasu. Właściwie byliśmy nierozłączni.
Jak się nad tym zastanowić, możliwe że byliśmy sobie zbyt
oddani i odsuwaliśmy od siebie przyjaciół, którym pewnie
trudno było przebywać z parą tak bardzo skupioną na
sobie. W końcu tylko moja młodsza siostra Stephanie była
w stanie wytrzymać nasze ciągłe obściskiwania i to tylko
wtedy, gdy oznaczało to wycieczkę do Southport albo
Blackpool!
Skończyłam szkołę średnią z zaliczeniem z dziewięciu
przedmiotów i zaczęłam pracować w Ormskirk & District
General Hospital na kursie kształcącym zawodowo.
Zarabiałam mniej więcej sześćdziesiąt funtów tygodniowo
jako pomoc pielęgniarska. Opiekowałam się starszymi
pacjentami na oddziale hospicyjnym i bardzo mi się ta
praca podobała — spotkałam wielu miłych ludzi. Miałam
sporo zadań — pomagałam przy karmieniu, toalecie i
kąpieli, ale te obowiązki mnie nie zniechęcały. Niektóre
zadania nie były zbyt miłe, ale po prostu je wykonywałam.
Pamiętam pewnego starszego mężczyznę, którego
dopiero co przywieziono. Był w bardzo złym stanie.
Wychudzony i wysoki, a także bardzo grzeczny. Już
wcześniej leżał w szpitalu, ale tym razem był bardzo ciężko
chory i kilka dni później zmarł na oddziale. Byłam przy jego
boku, gdy odchodził. Pierwszy raz w życiu widziałam wtedy
zwłoki, a do tego jeszcze byłam świadkiem jego śmierci.
Zrobiłam wszystko, co trzeba — obmyłam go i ubrałam. A
potem kazano mi otworzyć wszystkie okna, co wydało mi
się trochę dziwne, ale powiedziano mi, że dzięki temu
wypuścimy „złe duchy”! Millie Blake, starsza pielęgniarka,
pilnowała, by zawsze tak robić po czyjejś śmierci, a ja nie
chciałam się kłócić, chociaż nie wierzyłam w takie rzeczy.
Pracowałam w szpitalu przez około półtora roku i chociaż
pieniądze były niewielkie, bardzo mi się to podobało.
Robert zarabiał więcej ode mnie w urzędzie skarbowym, w
dziale zapomogowym, i zasugerował, że powinnam się tam
przenieść. Prawdę mówiąc, wolałabym zostać szpitalu, ale
tam oferowano lepsze warunki. Na szczęście przyjęto moją
kandydaturę i w ciągu tygodnia zaczęłam pracę jako
urzędniczka, obchodziłam osiemnaste urodziny i zdałam na
prawo jazdy.
Od kiedy zaczęłam lepiej zarabiać, mogliśmy sobie
pozwolić z Robertem na cudowne egzotyczne wakacje —
pojechaliśmy do RPA, na Dominikanę i do Kenii.
Po pięciu latach chodzenia ze sobą, gdy skończyłam
dwadzieścia jeden lat, postanowiliśmy kupić razem dom.
Poszliśmy obejrzeć pokazowy budynek na nowo
budowanym osiedlu i zakochaliśmy się w tym miejscu.
Naszego domu jeszcze nie było, ale od razu złożyliśmy
ofertę. Wprowadziliśmy się do niego kilka miesięcy później,
a z dużą pomocą naszych rodzin kupiliśmy wszystko, co
było nam potrzebne w naszym pierwszym własnym domu.
Byłam zachwycona wizją mieszkania na swoim.
Niestety, ledwie po roku wspólnego mieszkania coś
zaczęło się psuć. Byliśmy ze sobą od siedmiu lat i choć
żadne z nas nie poznało kogoś innego, w naszym związku
zaczęło czegoś brakować. Nadal nie wiem do końca, czemu
zerwaliśmy ze sobą. Nie było żadnych poważnych
powodów, nie kłóciliśmy się, ale byliśmy parą od czasów
szkolnych i chyba po prostu się sobą znudziliśmy. Nie
mieliśmy już żadnych tematów do rozmów i przestaliśmy
uprawiać seks. Później Robert powiedział mi, że nie wyszło
nam między innymi dlatego, że był za młody i brakowało
mu przestrzeni dla siebie. Gdy teraz o tym myślę, dochodzę
do wniosku, że żadne z nas nie czuło dość silnej potrzeby,
by to naprawić, więc się rozstaliśmy. Robert się
wyprowadził, a ja mieszkałam w naszym domu, dopóki go
nie sprzedaliśmy, po czym wróciłam do rodziców.
Chociaż nasze rozstanie było wspólną decyzją, mocno je
przeżyłam i na jakiś czas straciłam pewność siebie. Na
szczęście miałam rodzinę i przyjaciół, którzy mnie
rozweselali. Często wychodziłyśmy do miasta z moją
przyjaciółką, Lindą, która niedawno rozstała się z mężem.
Doskonale się razem bawiłyśmy. Spotkałyśmy się nawet z
kilkoma chłopakami, ale nic z tego nie wyszło. Dopiero co
zakończyłam długoletni związek i chciałam się trochę
zabawić i być niezależna. Chciałam nadrobić stracony czas.
Oczywiście, i to nie po raz pierwszy, gdy wszystko
zaczynało wyglądać dobrze, czekał mnie kolejny szok. Jakiś
czas po powrocie do rodzinnego domu, niedługo po
obchodach milenijnych wybraliśmy się na lunch, podczas
którego potarłam szyję i poczułam tam jakąś gulkę.
Wspomniałam o tym mamie, ale nie zamierzałam się tym
martwić, natomiast ona uparła się, żebym poszła do
lekarza. Zrobiłam badania krwi, które wyszły dobrze, a
także testy głosu. Nie wykryto nic groźnego, ale w związku
z moją historią choroby uznano, że powinnam zrobić
biopsję i usunąć guzek.
Przerażała mnie myśl o tym, że rak mógł powrócić i że
znów czeka mnie leczenie. Niestety, moje najgorsze obawy
się potwierdziły, wyniki badania wykazały raka tarczycy.
Pamiętam, że lekarz stwierdził, iż gdyby miał wybierać
pomiędzy różnymi rodzajami raka, to zdecydowałby się
właśnie na tego, ponieważ wolno narasta i stosunkowo
łatwo go usunąć. Trochę mi te słowa pomogły, ale wciąż
nie mogłam uwierzyć, że znów zostałam zaatakowana. Czy
już nigdy nie pozbędę się tej okropnej choroby?
Zostałam przyjęta do szpitala Royal Manchester
Infirmary i poddana operacji, podczas której usunięto mi
tarczycę i oba węzły chłonne. Zastanawia mnie, czy ten rak
był spowodowany radioterapią, podczas której nosiłam
metalową kurtkę, która jednak nie chroniła mojej szyi.
Pewnie nigdy się tego nie dowiem, więc po co się
zastanawiać?
Po operacji wróciłam do pracy w urzędzie skarbowym i
do „normalnego” życia. W czwartkowe wieczory
wychodziłam z moją koleżanką Lyndsey, z którą kiedyś
pracowałam. Byłyśmy wolne i jeździłyśmy do miasta,
prowadząc na zmianę tak, żeby zawsze jedna mogła wypić
kilka drinków. Zaczynałyśmy w knajpce Chicago Rock
Cafe, bo był to pierwszy pub, na który trafiłyśmy. Było to
popularne miejsce, bardzo żywe i grano tu muzykę z lat
osiemdziesiątych, która nam odpowiadała. A co więcej,
istniało duże prawdopodobieństwo, że kogoś tu spotkam.
Nie zrozumcie mnie źle, nie byłam zdesperowana — ale
jeśli będzie mi dane kogoś poznać, to dobrze, a jak nie, to
trudno.
Pewnego październikowego wieczoru w 2000 roku
pojechałyśmy z Lyndsey do miasta. Tym razem ona
prowadziła, więc nie musiałam się przejmować
ograniczeniami, chociaż nigdy nie pijałam za dużo. Tego
wieczoru w pubie było wyjątkowo tłoczno, ale udało mi się
dopchać do baru i zamówić dwa piwa. Gdy się rozglądałam,
zauważyłam patrzącego na mnie mężczyznę. Hm, niezły,
pomyślałam. Światło w pubie było przyćmione, ale mimo to
zauważyłam, że ten wysoki, ciemny nieznajomy był też
starannie ogolony i bardzo przystojny. Taki facet nie mógł
zwrócić na mnie uwagi.
Wróciłam do naszego stolika. Opowiedziałam od razu
Lyndsey, że ktoś się mną interesuje. Próbowałam się
powstrzymać, ale nie wytrzymałam i się odwróciłam, by na
niego spojrzeć. O nie, nie było go! Poszedł. Zawaliłam
sprawę. Nagle ktoś popukał mnie w ramię. Spojrzałam w
górę. To był on. Nie tak wysoki, jak mi się na początku
wydawało, ale równie piękny.
Odezwał się łamaną angielszczyzną, którą dość trudno
było zrozumieć:
— Skąd jesteś? Wyglądasz na Włoszkę. Jak masz na
imię? — Na początek zabrzmiało to bardzo dobrze.
— Prawdę mówiąc jestem stąd, z Wigan — odparłam,
mając nadzieję, że moja odpowiedź go nie zniechęci.
Zapytałam, skąd przyjechał, a on odpowiedział:
— Urodziłem się w Libii. — Niewiele mi to mówiło,
nigdy wcześniej nie słyszałam o Libii.
— A gdzie to jest?
— W północnej Afryce — odparł z uśmiechem. — Mam
dwadzieścia siedem lat i jestem geodetą, ale przyjechałem
uczyć się angielskiego w Wigan College.
Uroczy, przystojny i z dobrą pracą, nieźle się zapowiada,
pomyślałam.
Zaproponował mi drinka, a po krótkiej rozmowie
zapytał, czy pomogłabym mu w nauce angielskiego.
Odpowiedziałam, że nie jestem nauczycielką, ale mogę
spróbować, jeśli tylko będę potrafiła. Wymieniliśmy się
numerami telefonów. Mężczyna miał na imię Fawzi.
Przyrzekł zadzwonić w najbliższych dniach. Pamiętam,
że obiecałam sobie nie robić specjalnych nadziei.
Może zostaniemy po prostu przyjaciółmi. Jeśli chce się
ze mną spotkać, to zadzwoni. Jeśli zadzwoni, to dobrze, a
jeśli nie, to też nic się nie stanie.
Oczywiście, gdy w końcu zadzwonił, zareagowałam
zupełnie inaczej. Ucieszyłam się dużo bardziej, niż mogłam
się spodziewać — podniecała mnie myśl, że poznam tego
obcego człowieka i dowiem się o nim więcej.
Umówiliśmy się na sobotnie popołudnie, znów w
Chicago Rock Cafe. Postanowiłam się z nim zobaczyć po
południu, bo uznałam, że tak będzie bezpieczniej, gdyby
okazał się zbyt nachalny. A poza tym o tej porze zawsze
jest mniej ludzi i ciszej, więc miałam szansę go lepiej
rozumieć.
Gdy się pojawił, z przyjemnością stwierdziłam, że jest
równie przystojny, jak zapamiętałam. Wydawał się
wyluzowany, opowiadał o sobie i wspomniał, że jego
rodzina mieszka w Libii, a firma budowlana, w której
pracuje, przysłała go do Anglii na kurs. Dodał też, że jest
muzułmaninem i zapytał, czy to dla mnie problem.
— Żaden problem — odparłam.
Powiedziałam mu, że mamy w rodzinie osobę, która
wzięła ślub z muzułmaninem i wiem trochę o jego religii.
Na tym etapie nie miało wielkiego znaczenia, jaką religię
wyznaje, w końcu nie zamierzałam za niego wychodzić.
Fawzi zapytał, czy chciałabym wyjść tego wieczoru do
klubu i jeśli tak, to czy mógłby przyprowadzić przyjaciela.
Zdziwiło mnie trochę, że chce zabrać na randkę kolegę —
założyłam, że zaprasza mnie na randkę — ale się
zgodziłam. Chociaż nie byłam zdenerwowana tą dziwną
propozycją, oznajmiłam, że będę prowadzić. W ten sposób
mogłam się szybko zwinąć, gdyby coś poszło nie tak.
Spotkałam się z nimi w pubie Berkley Square w centrum
Wigan. Okazało się, że przyjaciel Fawziego to jego
współlokator, Ibrahim, który w Anglii posługuje się
Redakcja stylistyczna Monika Kiersnowska Korekta Halina Lisińska Renata Kuk Projekt graficzny serii Małgorzata Cebo-Foniok Zdjęcie na okładce Ze zbiorów autorki Tytuł oryginału For the Love of Nadia Text Copyright © Sarah Taylor and Andrew Merriman 2013 All rights reserved. For the Polish edition Copyright © 2013 by Wydawnictwo Amber Sp. z o.o. ISBN 978-83-241-4718-2 Warszawa 2013. Wydanie I Wydawnictwo AMBER Sp. z o.o. 02-952 Warszawa, ul. Wiertnicza 63 tel. 620 40 13, 620 81 62
www.wydawnictwoamber.pl Publikację elektroniczną przygotował:
Mojej pięknej księżniczce, Nadii. Jest wspaniałą dziewczynką, a ja jestem dumna, że mogę nazywać ją swoją córką. Przeszła przez tak wiele, ale wyszła z tego z uśmiechem. Mam nadzieję, że gdy przeczyta tę książkę, w pełni zrozumie, czemu zrobiłam to, co zrobiłam. Nadia jest moim życiem i zrobię wszystko, by ją chronić. Kocham cię skarbie, na zawsze. Mama
Przedmowa Jest takie stare powiedzenie, że zwykli ludzie są zdolni do niezwykłych czynów. Historia Sarah Taylor nadaje tym wyświechtanym słowom zupełnie nowe znaczenie. Daje nadzieję wszystkim rodzicom, którzy walczą o swoje dzieci z najgorszymi przeciwnościami losu. Porzucenie pracy, domu i rodziny w Wigan, by wyjechać do Libii z ledwie kilkoma rzeczami w plecaku, wymaga wyjątkowej determinacji i odwagi. Sarah zawsze powtarza, że tak postąpiłby każdy rodzic na jej miejscu. Pewnie ma rację, ale prawda jest taka, że nie każdy rodzic miałby dość siły charakteru, by osiągnąć to, co udało się jej, i to w tak niesamowity sposób. Włączyłem się w tę sprawę w 2008 roku, gdy rodzice Sarah, Dot i Dave, odwiedzili mnie w moim biurze w Golborne, wraz z komisarzem Philem Owenem. Ich opowieść wyróżniała się wśród zgłoszeń o niewywożonych śmieciach i zbyt głośnych sąsiadach. Byłem zadziwiony, gdy Dot i Dave powiedzieli mi, jak ta młoda dziewczyna, Sarah, której wtedy jeszcze nie znałem, zdołała umówić się na spotkanie z Wodzem i namówić go do pomocy. Wtedy pomyślałem, że Sarah to siła, z którą trzeba się liczyć. Stanowiła rzadkie połączenie żywej inteligencji z autentycznym ciepłem i dobrocią — nigdy nie
straciła tych cech, nawet w najgorszych chwilach i to właśnie wyjaśnia, czemu tak wiele ludzi chciało jej pomóc. Prawda jest taka, że nie zdołałaby tego osiągnąć samodzielnie i zawsze będę wdzięczny niesamowitemu profesjonalizmowi i współczuciu Phila Owena, ambasadora Vincenta Feana i jego ludziom. Oni reprezentują to, co najlepsze w naszej administracji państwowej. Podróż Sarah była podróżą osobistą, ale jedną z niezwykłych stron tej sprawy jest to, że to, co osobiste, zostało połączone z aspektem publicznym i politycznym. W tle całej tej historii mamy Libię i Bliski Wschód tuż przed wielkim wstrząsem. Wtedy jeszcze się tego nie czuło, ale kiedy patrzę na to teraz, to widzę, że fakt, iż historia Sarah rozegrała się właśnie w tym czasie, mógł być największym szczęściem, jakie ją spotkało. Współpraca brytyjskiego i libijskiego rządu w sprawie Nadii nie byłaby możliwa pięć lat wcześniej, przed odwilżą w kontaktach dyplomatycznych, która nastąpiła w połowie dekady. Ale prawda jest też taka, że gdyby Nadii nie odnaleziono, nim Libia pogrążyła się w chaosie wojny domowej, istnieją duże wątpliwości, czy zdołalibyśmy ją odzyskać. Tuż przed świętami Bożego Narodzenia w 2011 roku zaproszono mnie na otwarcie nowej szkoły podstawowej. Dopiero gdy wszedłem do klasy, uświadomiłem sobie, że to szkoła Nadii. Widok jej uśmiechniętej buzi i jej odpowiedź z pięknym wigańskim akcentem zawsze pozostaną w mojej pamięci jako jedne moich z najcenniejszych wspomnień. Rt. Honourable Andy Burnham
minister zdrowia w gabinecie cieni, luty 2013
Ogródek w Wigan To zabawne, kiedy pomyślę, że pochodzę z całkiem przeciętnej rodziny z typowego miasteczka w Lancashire w Anglii, a moje życie nigdy nie było typowe. W gruncie rzeczy było całkiem na odwrót. Nawet moje narodziny, dziesiątego lipca 1976 roku, były spektakularne — mama męczyła się już trzydzieści sześć godzin, potrzebowała znieczulenia, tlenu i petydyny, i koniecznie chciała wreszcie urodzić, natomiast mnie wcale się nie spieszyło na świat. Lekarz musiał użyć kleszczy, żeby mnie wyciągnąć. Wygląda na to, że zawsze byłam niezależna i uparta, na moje szczęście. I na szczęście dla Nadii. Po kilku dniach spędzonych w szpitalu wróciłyśmy z mamą do domu przy ulicy Chatham 17 w Wigan. Był to czteropokojowy segment w szeregowcu, który moi rodzice podnajmowali od ojczyma mojej matki za pięć funtów tygodniowo. Domek był niewielki, ale przytulny, a sąsiedztwo klasy robotniczej niezmiernie przyjazne i pomocne. Wszyscy w okolicy się znali i odwiedzali wzajemnie. Mama poznała tatę w pubie w Wigan. Oboje mieli niewiele ponad dwadzieścia lat, gdy się pobrali. Mój tata, David, był spawaczem, ale mimo to nie mieliśmy zbyt wiele pieniędzy. Nie stać nas było na oddawanie samochodu do
warsztatu, więc tata musiał sam go naprawiać. Później zaczął tak dorabiać. Mama, która pracowała jako krawcowa, także była zaradna. Kupiła maszynę do szycia za pieniądze odziedziczone po jakiejś dalekiej ciotce i szyła nam ubrania. Naprawdę kochała to zajęcie, ale robiła to głównie po to, żeby trochę zaoszczędzić. Gdy byłam mała, spędzaliśmy mnóstwo czasu z dziadkami ze strony ojca. Tata urodził się w Wigan, a jego rodzice mieszkali nieopodal. Pamiętam dnie spędzane z babcią, Betty Taylor, na pieczeniu jej słynnych ciast jagodowych. Dziadek Bill miał czerwonego vana typu Bedford, którym jeździł do pracy. Lubiłam stawać z tyłu i pukać w sufit samochodu, a dziadek zawsze mnie rozśmieszał, pytając, kto to się kręci po dachu jego auta. Mama, Dorothy Bibby, była jedną z siedmiorga rodzeństwa urodzonego w Singapurze. Jej ojciec, który pracował w RAF-ie, zmarł, gdy miała zaledwie piętnaście lat, więc nie miałam okazji go poznać. Mama miała ciężkie dzieciństwo, gdyż jej matka musiała sama utrzymać całą rodzinę. Na trzy dni przed świętami Bożego Narodzenia w 1980 roku urodził się mój młodszy brat, Andrew. Tata zawiózł nas do szpitala naszym pomarańczowym samochodem reliant kitten. Pamiętam, że w bagażniku zobaczyłam lalkę zapakowaną w dużą torbę. Zdziwiłam się, że mama i tata kupili ją małemu chłopcu! Ogarnęła mnie zazdrość, ale w szpitalu tata wręczył mi lalkę i powiedział, że to prezent od Andrew. Bardzo się ucieszyłam i pomyślałam, że posiadanie młodszego brata może być jednak fajne.
Rodzice umieścili Andrew w mojej sypialni, gdy miał jakieś osiem miesięcy. Bardzo się z tego ucieszyłam. Jako starsza siostra chciałam się nim opiekować, podobało mi się, że jestem tak „odpowiedzialna”. Obydwoje rodzice palili i kiedy trochę podrosłam, zaczęli mnie wysyłać do Pattersona, małego sklepiku po drugiej stronie ulicy, w którym kupowałam paczki player’s no. 6 — wydaje mi się, że były to jedne z najtańszych papierosów. Ulica nie była ruchliwa, a sklep znajdował się naprzeciwko naszego domu, więc rodzice nie bali się mnie tam posyłać. Pan Patterson był starszym człowiekiem i prowadził sklep wraz z żoną. Gdy rodzicom brakowało pieniędzy, państwo Pattersonowie sprzedawali nam „na zeszyt”, dopóki nie uregulowaliśmy rachunku — nie sądzę, aby teraz było wiele takich miejsc, gdzie można to robić. Za rogiem mieścił się drugi sklep U Agnes. Teoretycznie nie mogłam tam chodzić, bo był przy głównej ulicy. Problem w tym, że U Agnes mieli większy wybór cukierków niż u starego pana Pattersona, w tym moje ulubione — szczękołamacze i buteleczki coli. Na szczęście zwykle udawało mi się przekonać mamę, by pozwoliła mi tam pójść, o ile tylko taty nie było w domu, bo on by się na to nie zgodził. Zawsze biegłam w tę i z powrotem, by zdążyć do domu przed nim. I nigdy się o tym nie dowiedział — jak do tej pory. Przepraszam, Tato! Był też inny starszy pan — Arthur — który mieszkał po drugiej stronie ulicy i zawsze, gdy mnie widział, dawał mi garść czekoladek, między innymi batoniki Galaxy i Smarties. Teraz brzmi to trochę niepokojąco, ale było
naprawdę niewinne i jedyne, o co mogę go oskarżyć, to o to, iż jestem teraz czekoladoholiczką! Jak się zastanowić, to aż dziwne, że wciąż mam jakieś zęby! Gdy dorastałam, nie mieliśmy dość pieniędzy, by jeździć na wakacje i pamiętam tylko jedną wycieczkę zagraniczną. Gdy byłam jeszcze mała, mój wujek Harry z rodziną zaprosili nas na objazd Europy ich camperem. Pamiętam potworne upały — tata nabawił się nawet udaru słonecznego w Szwajcarii — ale mimo to bawiliśmy się świetnie. Kilka lat później tata kupił stary ambulans, przemalował na beżowo i przerobił na coś w rodzaju domu na kółkach. W środku były dwa łóżka, wstawił stoliki, zlew i szafkę. Pojechaliśmy na kemping do Flamingo Land w północnym Yorkshire, gdzie biegaliśmy z Andrew po lesie, odwiedziliśmy nawet niewielki park tematyczny, który w owym czasie nie był tak duży jak dziś. Jako dzieci dobrze się dogadywaliśmy. Grywaliśmy na ulicy w piłkę z naszymi kuzynami, Markiem i Michaelem, do późna. Jako najstarsza zawsze chciałam przewodzić, chociaż podejrzewam, że robiłabym tak bez względu na wiek. Zachowywałam się trochę apodyktycznie, ale poza tym byłam grzecznym i spokojnym dzieckiem, i raczej się nie buntowałam. Mama i tata byli wobec mnie stanowczy — wychowywali mnie odpowiednio i nauczyli, jak odróżniać dobro od zła. Chociaż zawsze byli kochający i opiekuńczy, nie chcieli, abym wyrosła na beksę. Nawet kiedy chorowałam, nigdy się nade mną nie rozczulali — poświęcali mi uwagę wtedy, gdy jej potrzebowałam, ale bez przesady. Jestem pewna, że to ich wpływ sprawił, że jestem
teraz tym, kim jestem — pomogli mi być silną, pewną siebie i nauczyli odpowiednich wartości moralnych. Zawsze byli wobec mnie szczerzy i ja także staram się taka być wobec innych ludzi. Na początku 1983 roku rodzice uznali, że powinniśmy mieć z Andrew oddzielne pokoje, więc przeprowadziliśmy się do innej części Wigan. Dom przy Meadway 18 był znacznie większy, miał trzy sypialnie i ogród z przodu i z tyłu. Nasz poprzedni dom przy ulicy Chatham miał tylko malutki ogródek, więc ucieszyliśmy się z bratem, że mamy teraz tyle miejsca do zabawy. Byliśmy zachwyceni nową okolicą i podobał nam się duży dom. Niestety, ta radość nie trwała długo. Mieszkaliśmy przy Meadway dopiero kilka miesięcy, gdy źle się poczułam. Miałam wtedy siedem lat. Na rękach i nogach zauważyłam siniaki. Sprawa była poważna, bo nie były efektem upadków. Za każdym razem, gdy ktoś mnie dotknął, na mojej skórze pojawiał się kolejny sinoniebieski ślad. Na początku rodzice podejrzewali, że ktoś się znęca nade mną w szkole, ale przecież potrafiłam się obronić. Zaczęłam też dużo sypiać. Kiedy wracałam ze szkoły, kładłam się na kanapie i zapadałam w głęboki sen. Siniaków robiło się coraz więcej i zaniepokojeni rodzice zabrali mnie do lekarza. Zostałam skierowana do miejscowego szpitala na badania krwi, wyniki nie wykazały niczego niepokojącego. Ale pewnego dnia tak bardzo rozbolał mnie brzuch, że nie mogłam się wyprostować i znów wylądowałam w szpitalu. Zrobiono mi kolejne badania krwi i nakłucie lędźwiowe.
To ostatnie służy do pobrania płynu mózgowo-rdzeniowego. Jest to dość przykre doświadczenie dla dziecka. Pamiętam, jak leżałam na brzuchu, a wokół mnie kręciło się mnóstwo lekarzy i pielęgniarek. Jedna z nich chwyciła mnie za rękę i zapewniła, że mogę ją ściskać tak mocno, jak tylko chcę. Lekarka powiedziała mi, co zamierza zrobić, ale nie sądziłam, że igła będzie taka duża. Pamiętam, jak powiedziałam: „Myślałam, że będzie jak szpilka!” Obserwowało mnie tyle pielęgniarek i studentów medycyny, że chociaż próbowałam hamować łzy, wybuchnęłam płaczem. Wszyscy zebrani mówili, że jestem dzielna, a ja czułam się z siebie dumna, ale wciąż nie wiedziałam, co jest ze mną nie tak, podobnie jak moi rodzice. Następnego dnia pojechaliśmy do szpitala dla dzieci Pendlebury Children’s Hospital w Greater Manchester, teraz nazywanego Royal Manchester Children’s Hospital. Zabrano nas do sali, gdzie wskazano mi łóżko, kazano się rozebrać i położyć. W tym samym czasie rodzice zostali zaproszeni do gabinetu lekarskiego. Pielęgniarka chciała mi założyć wenflon, ale krzyknęłam do niej: — Nie dotykaj mnie, zaraz wracam do domu! — Nie pozwoliłam jej nic zrobić, dopóki nie przyszła do mnie mama. Wydaje mi się, że zawsze byłam uparta, ale wtedy byłam po prostu przerażona. Przestraszyłam się jeszcze bardziej, gdy pojawili się oboje rodzice. Wyglądali na wstrząśniętych, pobledli i płakali. — Co się stało? — zapytałam.
— Wszystko w porządku, Sarah. — Mama próbowała mnie pocieszyć. — Jesteś trochę chora i będziesz musiała zostać na jakiś czas w szpitalu, ale niedługo wrócisz do domu. — Ale ja się czuję dobrze — odparłam. — Nic mi nie jest. — Proszę, Sarah, rób to, o co cię proszą, a niedługo wrócisz do domu. Ostatecznie zgodziłam się, by pielęgniarka się mną zajęła, ale wcale mi się to nie podobało. Mama i tata siedzieli przy mnie do końca czasu odwiedzin, ale potem zostałam sama. Martwiłam się, że jestem w szpitalu, i do tego tak daleko od domu. Zabrano mnie od rodziny, ale najgorsze było to, że nie chciałam chorować. Tej nocy usnęłam ze łzami w oczach. Ósmego sierpnia 1983 roku, o pierwszej po południu — ten dzień mój tata zapamiętał już na zawsze — lekarze zdiagnozowali u mnie białaczkę. Później oznajmili mi, że mam raka. Pamiętam, jak zadałam tacie pytanie, którego na pewno się obawiał: „Czy ja umrę?” Tata nabrał głęboko powietrza, wziął mnie za rękę i spojrzał mi prosto w oczy. — Sarah, istnieje takie niebezpieczeństwo, ale jeśli będziesz brać lekarstwa i robić to, co powiedzą ci lekarze i pielęgniarki, to może nic ci nie będzie. Mógł skłamać, próbując mnie pocieszyć, ale to nie było w jego stylu. W naszym stylu. Później powiedział mi, że te słowa były dla niego niczym cios w serce.
Od samego początku mojej choroby rodzice ustalili, że będą mi zawsze mówić prawdę, bez względu na to, jak bardzo będzie trudna. Uznali, że muszą być ze mną szczerzy tak jak mój lekarz, doktor Richard Stevens, był z nimi. To musiała być jedna z najtrudniejszych rzeczy, jakie kiedykolwiek zrobił mój tata, ale jego zachowanie i prawdomówność pomogły mi w oswojeniu choroby, i teraz, kiedy jestem dorosła, stosuję tę zasadę również wobec swojej córki. Zawsze jestem szczera wobec Nadii i odpowiadam jej zgodnie z prawdą na wszystko, o co mnie zapyta. Tak czy inaczej byłam w szpitalu, na początku intensywnej dwutygodniowej kuracji. W pewnym momencie miałam bardzo wysoką temperaturę, byłam w krytycznym stanie. Mama zamieszkała nieopodal w specjalnej kwaterze. A mnie zamknęli w izolatce, żeby nie dopadła mnie infekcja, i czułam się tam samotna i smutna. Chemioterapia ma wiele efektów ubocznych — wciąż wymiotowałam, nie jadłam, a mój organizm zasilano kroplówką. Pamiętam, jak któregoś dnia obudziłam się i zobaczyłam pęk włosów na poduszce. Mama i tata ostrzegli mnie, że stracę włosy, więc byłam na to przygotowana. Zresztą wszystkie dzieci na oddziale przechodziły przez to samo. Wstydziłam się tego, że będę łysa i bałam się, co powiedzą moi koledzy w szkole — martwiłam się, że będą się ze mnie śmiać. Pierwszy raz w życiu ktoś się będzie ze mnie wyśmiewać. Miałam tylko nadzieję, że zanim wrócę do szkoły, włosy odrosną, ale oczywiście tak się nie stało i
musiałam nosić na głowie chustkę. (Okazało się jednak, że gdy wróciłam do szkoły, jakieś osiem miesięcy po tym, jak zdiagnozowano u mnie chorobę, nikt się ze mnie nie śmiał, za to zdobyłam wielu nowych przyjaciół, których zaciekawił mój wygląd. Możliwe, że nauczyciele wszystkich uprzedzili). Pewnego dnia, po dwóch tygodniach leżenia w szpitalu, gdy mama szykowała w kuchni posiłek (nie chciałam jeść szpitalnego jedzenia, bo zawsze było zimne), a tata siedział obok mnie, podeszła do nas pielęgniarka. — Czy chciałabyś wrócić do domu, Sarah? — zapytała. Zanim zdążyłam odpowiedzieć, tata zawołał radośnie: — Czy chciałaby? Pewnie, że chcielibyśmy! Bardzo się ucieszyłam, że mogę wrócić do domu, ale szybko się okazało, że będę poddana radioterapii na oddziale pobytu dziennego w Christie’s Hospital (też w Manchesterze). Ponieważ nie mogłyśmy tak daleko dojeżdżać, zatrzymałyśmy się z mamą u rodziny, która miała syna w tym samym wieku co ja. Jonathan też chorował na białaczkę i był pacjentem na tym samym oddziale. W tym trudnym czasie nasze rodziny wspierały się wzajemnie i bardzo do siebie zbliżyły. Niestety, kilka lat później Jonathan miał nawrót białaczki i zmarł. Był taki młody — nie wiem, jak jego rodzice to przeżyli. Kiedy wypisano mnie z Christie’s, skierowano mnie znów do Pendlebury, ale tym razem już tylko na dzienne wizyty. Raz w tygodniu w pełnym znieczuleniu robiono mi badanie szpiku w poszukiwaniu chorych komórek. Po
jakimś czasie testy robiono już tylko raz w miesiącu, potem raz na dwa miesiące, aż w końcu raz do roku. Pamiętam, jak lekarz powiedział mi, że jeśli sześć razy z rzędu w badaniu nie wyjdą żadne nieprawidłowości, to zostanie oficjalnie stwierdzona „remisja”. Dopiero dziesięć lat później, gdy miałam siedemnaście lat, orzeczono, że jestem zdrowa, ale do dziś raz do roku przechodzę badania szpiku. Po pięciu latach mojej remisji rodzice postanowili postarać się o jeszcze jedno dziecko i dwudziestego ósmego lipca 1989 roku urodziła się moja siostra, Stephanie. Tak się cieszyłam, że mama urodziła dziewczynkę. Tym razem nie musieli mi dawać lalki — dostałam do zabawy żywą lalkę! Pomagałam przy jej ubieraniu i poświęcałam jej wiele czasu. Nie sądzę, żeby Andrew cieszył się z młodszej siostry, pewnie wolałby brata. Wszystko zaczęło iść ku lepszemu — nie miałam objawów choroby, Stephanie była zdrowa, moi rodzice szczęśliwi, a ja z przyjemnością uczęszczałam do nowej szkoły średniej, Rose Bridge High School. Odzyskiwałam poczucie bezpieczeństwa, zawierałam nowe przyjaźnie i szło mi w szkole całkiem nieźle. Gdy dorastałam, byłam bardzo pewna siebie — mówiłam to, co myślę, i zawsze broniłam swoich przekonań. Byłam lubiana i miałam grupkę przyjaciół, na których mogłam polegać — zawsze starałam się dogadywać z popularnymi dzieciakami. Swoją pierwszą miłość, Roberta, poznałam w ostatniej klasie. Miałam piętnaście lat, a on był ode mnie o dwa lata starszy. Mój brat Andrew grał w rugby, a tata Roberta był
jego trenerem. A do tego nasi ojcowie pracowali w jednej firmie. Tata lubił Roberta i jego rodzinę, ale trudno mu było się pogodzić z myślą, że jego mała dziewczynka ma chłopaka. Nie chciał, żebym chodziła na randki, dopóki nie skończę szesnastu lat. Nalegał też, bym wracała przed dziesiątą wieczorem i ostrzegał, że w innym przypadku „będą problemy”. Tata zawsze chciał wiedzieć, dokąd idę, i chociaż mnie to frustrowało, robił to dla mojego dobra. Jestem pewna, że moja choroba wpłynęła na jego zachowanie i sprawiła, że był jeszcze bardziej opiekuńczy. Od samego początku naszego związku spędzaliśmy z Robertem mnóstwo czasu. Właściwie byliśmy nierozłączni. Jak się nad tym zastanowić, możliwe że byliśmy sobie zbyt oddani i odsuwaliśmy od siebie przyjaciół, którym pewnie trudno było przebywać z parą tak bardzo skupioną na sobie. W końcu tylko moja młodsza siostra Stephanie była w stanie wytrzymać nasze ciągłe obściskiwania i to tylko wtedy, gdy oznaczało to wycieczkę do Southport albo Blackpool! Skończyłam szkołę średnią z zaliczeniem z dziewięciu przedmiotów i zaczęłam pracować w Ormskirk & District General Hospital na kursie kształcącym zawodowo. Zarabiałam mniej więcej sześćdziesiąt funtów tygodniowo jako pomoc pielęgniarska. Opiekowałam się starszymi pacjentami na oddziale hospicyjnym i bardzo mi się ta praca podobała — spotkałam wielu miłych ludzi. Miałam sporo zadań — pomagałam przy karmieniu, toalecie i kąpieli, ale te obowiązki mnie nie zniechęcały. Niektóre zadania nie były zbyt miłe, ale po prostu je wykonywałam.
Pamiętam pewnego starszego mężczyznę, którego dopiero co przywieziono. Był w bardzo złym stanie. Wychudzony i wysoki, a także bardzo grzeczny. Już wcześniej leżał w szpitalu, ale tym razem był bardzo ciężko chory i kilka dni później zmarł na oddziale. Byłam przy jego boku, gdy odchodził. Pierwszy raz w życiu widziałam wtedy zwłoki, a do tego jeszcze byłam świadkiem jego śmierci. Zrobiłam wszystko, co trzeba — obmyłam go i ubrałam. A potem kazano mi otworzyć wszystkie okna, co wydało mi się trochę dziwne, ale powiedziano mi, że dzięki temu wypuścimy „złe duchy”! Millie Blake, starsza pielęgniarka, pilnowała, by zawsze tak robić po czyjejś śmierci, a ja nie chciałam się kłócić, chociaż nie wierzyłam w takie rzeczy. Pracowałam w szpitalu przez około półtora roku i chociaż pieniądze były niewielkie, bardzo mi się to podobało. Robert zarabiał więcej ode mnie w urzędzie skarbowym, w dziale zapomogowym, i zasugerował, że powinnam się tam przenieść. Prawdę mówiąc, wolałabym zostać szpitalu, ale tam oferowano lepsze warunki. Na szczęście przyjęto moją kandydaturę i w ciągu tygodnia zaczęłam pracę jako urzędniczka, obchodziłam osiemnaste urodziny i zdałam na prawo jazdy. Od kiedy zaczęłam lepiej zarabiać, mogliśmy sobie pozwolić z Robertem na cudowne egzotyczne wakacje — pojechaliśmy do RPA, na Dominikanę i do Kenii. Po pięciu latach chodzenia ze sobą, gdy skończyłam dwadzieścia jeden lat, postanowiliśmy kupić razem dom. Poszliśmy obejrzeć pokazowy budynek na nowo budowanym osiedlu i zakochaliśmy się w tym miejscu.
Naszego domu jeszcze nie było, ale od razu złożyliśmy ofertę. Wprowadziliśmy się do niego kilka miesięcy później, a z dużą pomocą naszych rodzin kupiliśmy wszystko, co było nam potrzebne w naszym pierwszym własnym domu. Byłam zachwycona wizją mieszkania na swoim. Niestety, ledwie po roku wspólnego mieszkania coś zaczęło się psuć. Byliśmy ze sobą od siedmiu lat i choć żadne z nas nie poznało kogoś innego, w naszym związku zaczęło czegoś brakować. Nadal nie wiem do końca, czemu zerwaliśmy ze sobą. Nie było żadnych poważnych powodów, nie kłóciliśmy się, ale byliśmy parą od czasów szkolnych i chyba po prostu się sobą znudziliśmy. Nie mieliśmy już żadnych tematów do rozmów i przestaliśmy uprawiać seks. Później Robert powiedział mi, że nie wyszło nam między innymi dlatego, że był za młody i brakowało mu przestrzeni dla siebie. Gdy teraz o tym myślę, dochodzę do wniosku, że żadne z nas nie czuło dość silnej potrzeby, by to naprawić, więc się rozstaliśmy. Robert się wyprowadził, a ja mieszkałam w naszym domu, dopóki go nie sprzedaliśmy, po czym wróciłam do rodziców. Chociaż nasze rozstanie było wspólną decyzją, mocno je przeżyłam i na jakiś czas straciłam pewność siebie. Na szczęście miałam rodzinę i przyjaciół, którzy mnie rozweselali. Często wychodziłyśmy do miasta z moją przyjaciółką, Lindą, która niedawno rozstała się z mężem. Doskonale się razem bawiłyśmy. Spotkałyśmy się nawet z kilkoma chłopakami, ale nic z tego nie wyszło. Dopiero co zakończyłam długoletni związek i chciałam się trochę zabawić i być niezależna. Chciałam nadrobić stracony czas.
Oczywiście, i to nie po raz pierwszy, gdy wszystko zaczynało wyglądać dobrze, czekał mnie kolejny szok. Jakiś czas po powrocie do rodzinnego domu, niedługo po obchodach milenijnych wybraliśmy się na lunch, podczas którego potarłam szyję i poczułam tam jakąś gulkę. Wspomniałam o tym mamie, ale nie zamierzałam się tym martwić, natomiast ona uparła się, żebym poszła do lekarza. Zrobiłam badania krwi, które wyszły dobrze, a także testy głosu. Nie wykryto nic groźnego, ale w związku z moją historią choroby uznano, że powinnam zrobić biopsję i usunąć guzek. Przerażała mnie myśl o tym, że rak mógł powrócić i że znów czeka mnie leczenie. Niestety, moje najgorsze obawy się potwierdziły, wyniki badania wykazały raka tarczycy. Pamiętam, że lekarz stwierdził, iż gdyby miał wybierać pomiędzy różnymi rodzajami raka, to zdecydowałby się właśnie na tego, ponieważ wolno narasta i stosunkowo łatwo go usunąć. Trochę mi te słowa pomogły, ale wciąż nie mogłam uwierzyć, że znów zostałam zaatakowana. Czy już nigdy nie pozbędę się tej okropnej choroby? Zostałam przyjęta do szpitala Royal Manchester Infirmary i poddana operacji, podczas której usunięto mi tarczycę i oba węzły chłonne. Zastanawia mnie, czy ten rak był spowodowany radioterapią, podczas której nosiłam metalową kurtkę, która jednak nie chroniła mojej szyi. Pewnie nigdy się tego nie dowiem, więc po co się zastanawiać? Po operacji wróciłam do pracy w urzędzie skarbowym i do „normalnego” życia. W czwartkowe wieczory
wychodziłam z moją koleżanką Lyndsey, z którą kiedyś pracowałam. Byłyśmy wolne i jeździłyśmy do miasta, prowadząc na zmianę tak, żeby zawsze jedna mogła wypić kilka drinków. Zaczynałyśmy w knajpce Chicago Rock Cafe, bo był to pierwszy pub, na który trafiłyśmy. Było to popularne miejsce, bardzo żywe i grano tu muzykę z lat osiemdziesiątych, która nam odpowiadała. A co więcej, istniało duże prawdopodobieństwo, że kogoś tu spotkam. Nie zrozumcie mnie źle, nie byłam zdesperowana — ale jeśli będzie mi dane kogoś poznać, to dobrze, a jak nie, to trudno. Pewnego październikowego wieczoru w 2000 roku pojechałyśmy z Lyndsey do miasta. Tym razem ona prowadziła, więc nie musiałam się przejmować ograniczeniami, chociaż nigdy nie pijałam za dużo. Tego wieczoru w pubie było wyjątkowo tłoczno, ale udało mi się dopchać do baru i zamówić dwa piwa. Gdy się rozglądałam, zauważyłam patrzącego na mnie mężczyznę. Hm, niezły, pomyślałam. Światło w pubie było przyćmione, ale mimo to zauważyłam, że ten wysoki, ciemny nieznajomy był też starannie ogolony i bardzo przystojny. Taki facet nie mógł zwrócić na mnie uwagi. Wróciłam do naszego stolika. Opowiedziałam od razu Lyndsey, że ktoś się mną interesuje. Próbowałam się powstrzymać, ale nie wytrzymałam i się odwróciłam, by na niego spojrzeć. O nie, nie było go! Poszedł. Zawaliłam sprawę. Nagle ktoś popukał mnie w ramię. Spojrzałam w górę. To był on. Nie tak wysoki, jak mi się na początku wydawało, ale równie piękny.
Odezwał się łamaną angielszczyzną, którą dość trudno było zrozumieć: — Skąd jesteś? Wyglądasz na Włoszkę. Jak masz na imię? — Na początek zabrzmiało to bardzo dobrze. — Prawdę mówiąc jestem stąd, z Wigan — odparłam, mając nadzieję, że moja odpowiedź go nie zniechęci. Zapytałam, skąd przyjechał, a on odpowiedział: — Urodziłem się w Libii. — Niewiele mi to mówiło, nigdy wcześniej nie słyszałam o Libii. — A gdzie to jest? — W północnej Afryce — odparł z uśmiechem. — Mam dwadzieścia siedem lat i jestem geodetą, ale przyjechałem uczyć się angielskiego w Wigan College. Uroczy, przystojny i z dobrą pracą, nieźle się zapowiada, pomyślałam. Zaproponował mi drinka, a po krótkiej rozmowie zapytał, czy pomogłabym mu w nauce angielskiego. Odpowiedziałam, że nie jestem nauczycielką, ale mogę spróbować, jeśli tylko będę potrafiła. Wymieniliśmy się numerami telefonów. Mężczyna miał na imię Fawzi. Przyrzekł zadzwonić w najbliższych dniach. Pamiętam, że obiecałam sobie nie robić specjalnych nadziei. Może zostaniemy po prostu przyjaciółmi. Jeśli chce się ze mną spotkać, to zadzwoni. Jeśli zadzwoni, to dobrze, a jeśli nie, to też nic się nie stanie. Oczywiście, gdy w końcu zadzwonił, zareagowałam zupełnie inaczej. Ucieszyłam się dużo bardziej, niż mogłam się spodziewać — podniecała mnie myśl, że poznam tego
obcego człowieka i dowiem się o nim więcej. Umówiliśmy się na sobotnie popołudnie, znów w Chicago Rock Cafe. Postanowiłam się z nim zobaczyć po południu, bo uznałam, że tak będzie bezpieczniej, gdyby okazał się zbyt nachalny. A poza tym o tej porze zawsze jest mniej ludzi i ciszej, więc miałam szansę go lepiej rozumieć. Gdy się pojawił, z przyjemnością stwierdziłam, że jest równie przystojny, jak zapamiętałam. Wydawał się wyluzowany, opowiadał o sobie i wspomniał, że jego rodzina mieszka w Libii, a firma budowlana, w której pracuje, przysłała go do Anglii na kurs. Dodał też, że jest muzułmaninem i zapytał, czy to dla mnie problem. — Żaden problem — odparłam. Powiedziałam mu, że mamy w rodzinie osobę, która wzięła ślub z muzułmaninem i wiem trochę o jego religii. Na tym etapie nie miało wielkiego znaczenia, jaką religię wyznaje, w końcu nie zamierzałam za niego wychodzić. Fawzi zapytał, czy chciałabym wyjść tego wieczoru do klubu i jeśli tak, to czy mógłby przyprowadzić przyjaciela. Zdziwiło mnie trochę, że chce zabrać na randkę kolegę — założyłam, że zaprasza mnie na randkę — ale się zgodziłam. Chociaż nie byłam zdenerwowana tą dziwną propozycją, oznajmiłam, że będę prowadzić. W ten sposób mogłam się szybko zwinąć, gdyby coś poszło nie tak. Spotkałam się z nimi w pubie Berkley Square w centrum Wigan. Okazało się, że przyjaciel Fawziego to jego współlokator, Ibrahim, który w Anglii posługuje się