HaskiB

  • Dokumenty72
  • Odsłony6 948
  • Obserwuję9
  • Rozmiar dokumentów138.2 MB
  • Ilość pobrań3 698

Black London 01 - RYZYKOWNY UKĹ_AD

Dodano: 6 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 6 lata temu
Rozmiar :2.7 MB
Rozszerzenie:pdf

Black London 01 - RYZYKOWNY UKĹ_AD.pdf

HaskiB EBooki
Użytkownik HaskiB wgrał ten materiał 6 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 385 stron)

CZĘŚĆ 1 Londyn Żywy Londyn, z piekącymi oczami i podrażnionymi płucami, mrugał, rzęził i krztusił się; nieożywiony Londyn był umazaną sadzą zjawą, podzieloną celowo na to, co widzialne i niewidzialne -iw efekcie nie był ani taki, ani taki. Charles Dickens, Nasz wspólny przyjaciel, tłum. Tadeusz Jan Dehnel

JEDEN Astry amerykańskie rozkwitały u stóp Pete Caldecott, gdy spotkała Jacka Wintera - dokładnie tak samo, jak dwa­ naście lat temu, kiedy Jack umarł. Owego dnia nierzucający się w oczy grobowiec w odle­ głej części cmentarza Highgate tonął w małych purpuro­ wych kwiatach. Jack zmiażdżył je butami, otwierając drzwi mauzoleum. Pete czuła, jak ogarnia ją strach. Grobowiec cuchnął czymś gorzkim. - Jack, nie jestem przekonana... Uśmiechnął się. - Boisz się, kotku? Nie masz czego. Jestem przy tobie. Zagryzając usta, Pete przekroczyła jedną nogą próg gro­ bowca, po chwili dostawiając drugą stopę. W pogrążonym w mroku wnętrzu zaszeptał nagle wiatr, marszcząc szkol­ ną spódniczkę wokół jej kolan. Pete natychmiast cofnęła się do wejścia.

- Nie powinniśmy tu być. Jack westchnął, przygładzając dłonią tlenione włosy, któ­ re sterczały mu z głowy niczym połyskujące w półmroku kol­ ce. Trzy miesiące temu w klubie Pete zwróciła uwagę przede wszystkim na te włosy... Zdawały się rozpływać w świetle reflektorów, kiedy Jack uchwycił się mikrofonu niczym to­ nący i wrzasnął. - Nie bądź głupia, Pete. Nikt cię tu przecież nie ugry­ zie. W każdym razie, jeszcze nie teraz. - Na twarzy Jacka znów zagościł diabelski uśmieszek i chłopak wyciągnął rę­ kę w jej stronę. - Zapraszam cię w moje skromne progi. Pete chwyciła jego dłoń, czując stwardniałe od grania na gitarze opuszki palców i, wykorzystując przypływ ener­ gii, weszła w głąb grobowca. Kamienna budowla była więk­ sza, niż wydawała się z zewnątrz i kiedy Pete zdecydowanie postawiła stopy na posadzce, twarde podeszwy jej butów zastukały o kamienie. - Nie jestem głupia. Jack roześmiał się i rzucił jej torbę z zielonego płótna, którą przyniósł ze sobą. - Przepraszam, w takim razie musiałem pomylić cię z two­ ją siostrą. Pete szturchnęła go w ramię. - Natrząsasz się ze swojej dziewczyny, nie zapominaj. Jesteś szalony. Jack złapał ją znowu za rękę i zamknął jej palce w swojej dłoni. Gdy Pete nie wyrwała się, jego oczy pociemniały. - Nie masz o tym żadnego pojęcia. Pete nie umknęła wzrokiem przed jego spojrzeniem. Przez chwilę oboje stali w milczeniu, głośno oddychając, aż w końcu Pete cofnęła dłoń. - 1 0 -

- Myślałam, że przyszliśmy tu robić jakąś magię. Jack odsunął się od niej. - Ja też tak myślałem. Wyciągnął z kieszeni kawałek kredy i zaczął rysować krzywy okrąg na kamiennych płytach. Z każdą chwilą po­ wstawały kolejne linie i esy-floresy, zbiegające się w cen­ trum koła. - I tak będzie, skarbie. Muszę tylko dokończyć pewne przygotowania, by upewnić się, że wszystko pójdzie zgod­ nie z planem i nic nie będzie ci zagrażać. W końcu to twój debiut. Sposób, w jaki to powiedział, mógł sprawić, że wszyscy koledzy z klasy Pete w szkole Our Lady of Penitence1 ob­ laliby się rumieńcem. - Po co mnie tu sprowadziłeś? Te wszystkie bzdury z czcze­ niem starożytnego demona to sprawa MG, nie moja. Nie po­ winnam być tu sama z tobą. Jesteś zdecydowanie za stary. - Cholera, mam dopiero dwadzieścia sześć lat - zapro­ testował Jack. Dokończył okrąg, który przybrał ostatecz­ nie kształt czegoś, co przypominało Pete klatkę. Potem wyjął z torby dwie grube świece - czarną i białą. - Zacho­ wujesz się, jakbym stał jedną nogą w pieprzonym grobie, naprawdę. - A ja mam szesnaście lat - wyszeptała pod nosem Pe­ te. - Jeśli MG dowie się, że byliśmy tu razem, jeżeli tata kiedykolwiek się dowie... - Poprosiłem cię, żebyś poszła ze mną, bo jesteś mi po­ trzebna - wyjaśnił Jack, przysiadając na piętach. Poważny ton jego głosu wyrwał Pete z rozmyślań o sio­ strze i o tym, co by się stało, gdyby MG była świadkiem tej 1 Our Lady of Penitence (j. ang) - Naszej Pani Skruchy (przyp. tłum.). 11 -

sceny. Pete była najstarsza, ale to MG miała moc wpada­ nia w szal o iście atomowej sile rażenia. A tata - na pew­ no wysłałby Pete do zakonu, zamknął w wieży albo zrobił coś równie okrutnego, co w bajkach mieli w zwyczaju ro­ bić rozzłoszczeni ojcowie z krnąbrnymi córkami. Pete zamrugała oczami. - A do czego jestem „potrzebna"? Jack otrzepał dłonie z kredy, wstał i zaczął się klepać po kieszeniach zniszczonych czarnych dżinsów w poszuki­ waniu zapalniczki. - Pomyślmy... Jesteś rozsądna, potrafisz zachować zim­ ną krew w sytuacji kryzysowej i jesteś bardzo ładna. Który facet nie chciałby cię mieć przy sobie? - Stul pysk! - rzuciła Pete. - Co by powiedziała MG, gdyby to usłyszała? - MG? - odparł Jack. - Ona wie, jaki jestem. Nie po­ wiedziałaby absolutnie niczego, bo nie zadaje pytań, a ja nie odpowiadam na nie. - Dalej przeszukiwał bezskutecz­ nie nabijaną ćwiekami kurtkę. - Do jasnej cholery, masz może zapalniczkę? Pete pogrzebała w plecaku, który nosiła do szkoły, i zna­ lazła paczkę papierosów Silk Cut oraz jednorazową zapal­ niczkę, schowane w pudełku po tamponach. MG mogła traktować Pete w najlepszym razie z obojętnością, ale na­ uczyła ją kilku niezłych sztuczek. - Dzięki - powiedział Jack, kiedy rzuciła mu zapalniczkę. Zapalił świeczki i umieścił je u góry i na dole kręgu. Im dłużej Pete patrzyła na to, tym bardziej piekły ją oczy i czu­ ła dzwonienie w głowie, więc odwróciła głowę w kierunku wąskiej strużki światła, która oznaczała powrót do świa­ ta żywych. - 12 -

- Już prawie gotowe... - wymamrotał Jack. Wyjął z ukry­ tej kieszeni nóż sprężynowy. A może nóż zjawił się tak po prostu? Pete nie była pewna w tym słabym świetle. Jack ska­ leczył się w palec, wyciskając precyzyjnie trzy krople krwi na okręg z kredy. Pete miała już wcześniej do czynienia z magią Jacka - proste uliczne sztuczki, takie jak znikające karty, królowa pik prześlizgująca się między jego zwinnymi palcami albo małe hokus-pokus w rodzaju papierosa, który wyjmował z kieszeni już zapalony. Tu, w grobowcu, Pete pomyślała, że jest inaczej. To by­ ła prawdziwa magia. Ta myśl, rzecz jasna, wydawała jej się głupia. W końcu była córką oficera policji i pochodziła z rodziny Caldecottów - choć trochę mniej niż MG - i z za­ sady nie dawała wiary takim sprawom. Jack samą swoją obecnością sprawiał, że chciało się wierzyć. Roztaczał wo­ kół siebie aurę odmieńca żyjącego pośród ludzi. Ludzie za­ glądali mu w oczy i nawracali się, bo widać w nich było dia­ bła tańczącego w jasnym płomieniu jego duszy. Jack Winter sam był magią. - Gotowa? - spytał, stojąc u góry kręgu. Pete poczuła, jak wokół nich zbiera się coś gwałtowne­ go i naelektryzowanego - niczym upiorna burza z zacina­ jącym prosto w twarz deszczem. - Co mam robić? - odpowiedziała pytaniem. Jack skinął na nią i syknął, kiedy nieomal starła część narysowanych przez niego magicznych symboli. - Słońce, uważaj na granicę kręgu. Nie chciałbym, żeby coś ucięło ci nogi w kolanach. - Niech to szlag, poważnie? - Pete podejrzliwie przyj­ rzała się narysowanym liniom. Nie była swoją siostrą, któ- - 13 -

ra lubiła rozwodzić się nad „energią", a jednak wiedziała, kiedy tylko przyszła tu z Jackiem - głęboko i w sposób nie domagający się logicznych argumentów - że ma do czy­ nienia z czymś nie z tego świata. - Sam krąg nie skrzywdzi cię - wyjaśnił jej Jack - lecz nie wolno ci naruszyć symboli. Nie chciałabyś wypuścić na zewnątrz tego, co jest zamknięte w środku. Wierz mi. - Po tych słowach wziął Pete za rękę, kiedy się zbliżyła, i podniósł nóż. Pete szarpnęła się, ale Jack był szybszy. Bły­ skawicznym ruchem naciął jej dłoń. - Auć! - syknęła rozdrażniona. Wszystkie pytania, któ­ re kłębiły jej się jeszcze przed chwilą w głowie, nagle znik­ nęły, ustępując miejsca czerwonej fali upojnej ekscytacji. Pete nie zapytała, po co tu przyszli, gdy przemknęli obok budki strażnika przy wejściu na cmentarz i włamali się do te­ go grobowca, bo w przeciwieństwie do Jacka bała się. On nie lękał się niczego. Ani bandy skinheadów, którzy zrobili awanturę w klubie Fiver's, gdzie Jack grał ze swoim zespo­ łem. Ani ojca Pete - oficera Caldecotta, który skutecznie przeganiał wszystkich próżniaków, z którymi umawiała się MG. Jack po prostu wyciągał rękę na powitanie, a ludzie byli gotowi rzucić się do Tamizy z mostu Tower Bridge, byle tylko znaleźć się obok niego i uszczknąć choć trochę z ota­ czającej go aury niebezpieczeństwa, która zdawała się prze­ nikać wszystko, czego dotknął. Kiedy kreda przesiąkła jej krwią, symbole zaczęły przy­ bierać czerwony odcień, jak rumieniący się policzek. Pete wiedziała, że już się nie wycofa. Nie warto zadawać pytań. Jack jej potrzebował i ona tu jest. - Wszystko w porządku, skarbie? - spytał, przyciskając pomiętą chusteczkę do rany i dociskając ją pięścią. 14

- Tak, nic mi nie jest. Jestem gotowa - zapewniła go Pe- te. Nie chciała myśleć, co może wypełznąć z grobowca pod wpływem zręcznych dłoni Jacka, ani czy w ogóle ma on wy­ starczającą moc, żeby nad tym zapanować. Wiedziała tyl­ ko, że wybrał ją - Pete Caldecott, która nie miała żadnych przyjaciół ani kolegów, nie wspominając o chłopaku - gdy­ by jakiś jej się trafił, chyba zagrałaby w lotto. Jack Win­ ter, magik i wokalista zespołu Poor Dead Bastards1 chciał mieć ją przy sobie w tym ciemnym miejscu. Jack zaprowadził Pete do czarnej świecy u stóp kręgu, a ona upewniła się, że trwa na nogach pewnie jak posąg. Jack nie mógł poznać, że ona się boi czy myśli, że to wszyst­ ko jest dziwne i podejrzane. - Teraz przytrzymaj się mnie - polecił Jack, krzyżując jej poplamione krwią palce na znakach na podłodze. - Cokol­ wiek się zdarzy, nie puszczaj mnie, dobrze? - A co może się zdarzyć? - Żołądek podjechał Pete do gardła. Stojąc na swoim miejscu przy białej świecy, Jack uśmiech­ nął się diabolicznie. - Zaraz się przekonamy. Zaczął mówić coś po irlandzku - długie, rytmiczne zda­ nia. Powinny brzmieć jak uroczyste wersy, wygłaszane przez odzianego w płaszcz kapłana przy kamiennym ołtarzu, ale w ustach chłopaka zlewały się, jak gdyby recytował zwrotki jednej ze swoich piosenek, będąc już po kilku kuflach piwa. Przez moment nic się nie działo. Pete spojrzała ukrad­ kiem na Jacka, czując niemal litość, ponieważ wydawał się skupiony na czymś, co miało być przerażające albo dziwne. I wtedy coś się zdarzyło. 1 Poor Dead Bastards (j. ang.) - Biedne Martwe Bękarty (przyp. tłum.) - 1 5 -

Pete poczuła szarpnięcie, jak gdyby gdzieś w ciemności spadła zasłona, oddzielając to, co przyjemne i prawdziwe. Coś kotłowało się pomiędzy nią a Jackiem i wokół nich. Pe­ te miała wrażenie, że dostrzega ciemny dym, unoszący się w samym środku okręgu, kiedy Jack podniósł głos, zawo­ dząc rytmicznie. Wreszcie owoce jego czaru stały się nama­ calne. Nakreślone kredą linie przywarły do niego, niczym kościste palce, powstrzymując widmowy kształt w miejscu. Kiedy czar zmaterializował się, oczy Jacka rozbłysły błę­ kitnym płomieniem, który powędrował w dół, po jego po­ liczkach, ramionach i dłoniach, spowijając całą postać. Pete westchnęła, obserwując, jak kształt w okręgu przybiera co­ raz bardziej rzeczywistą formę, by w końcu stać się człowie­ kiem -widmowym mężczyzną utkanym z dymu. Linie nama­ lowane kredą powstrzymały go tylko na moment, po czym zjawa skupiła uwagę na Pete. Nie miała oczu, a mimo to spojrzeniem przewiercała ją na wskroś. A potem ruszyła nieubłaganie, prosto w jej stronę. - Jack? - Pete z trudem rozpoznała swój piskliwy głos. Widmowy mężczyzna miał już twarz, ślady białek pod po­ wiekami i dłonie z nienaturalnie długimi palcami, które wy­ ciągał w jej stronę, jakby chciał wydrapać jej oczy. W gło­ wie Pete pojawiły się nagle szepty. Poczuła, jak gdyby ktoś ścisnął jej czaszkę obcęgami tak mocno, że krzyknęła na ca­ ły głos. A Jack... Gdzie on był? Stał i przyglądał się uważnie dymowi, jak gdyby Pete była myszą, a on miłośnikiem py­ tonów. - Jack - odezwała się znowu Pete, zmuszając każdy znie­ ruchomiały mięsień w swoim ciele, aby przemówił. - Co to jest? - 1 6 -

Jack przyklęknął na jedno kolano i szybko nakreślił kre­ dą jakiś symbol na podłodze. - Bainirseach - wyszeptał. Widmowa postać zatoczyła się jak pijana albo jak ktoś, komu nagle wrzucono na barki ogromny ciężar. Mimo to wciąż zmierzała w stronę Pete, krok za krokiem. - Ależ idiota ze mnie - syknął Jack, po czym nakreślił nowy symbol. Jednak mężczyzna nie zatrzymał się. - Jack - powiedziała na głos Pete, słysząc w swoim gło­ sie nutę paniki. - Zamknij się wreszcie, dobra?! - krzyknął Jack. Pete zobaczyła wyraz jego twarzy - w końcu dotarło do niego to, co ona już wiedziała. Nieważne jak. Przyszło jej to do głowy, gdy potworne ciśnienie ustąpiło. Zupełnie tak samo, jak wtedy, gdy budzisz się rano i nagle znasz roz­ wiązanie wczorajszego zadania z matematyki. Czary Jacka nie powiodły się. Widmowy potwór został obudzony i wy­ puszczony na wolność. - Tylko tyle masz do powiedzenia?! - wrzasnęła. - Zrób coś! Jack próbował. Pete zapewniała o tym, mimo że jej wspo­ mnienia z tego dnia były szczątkowe i mało wiarygodne. Jack naprawdę próbował zatrzymać mężczyznę z dymu jak najdalej od Pete, lecz jedynym efektem jego starań okaza­ ły się krzyki, ciemność i krew. - 1 7 -

DWA Szyld na budynku, ledwie trzymający się na zawiasach, optymistycznie głosił: HOTEL. Niżej widniał mniej­ szy, mocno zatarty złoty napis: Grand Montresor. Malutkie purpurowe astry porastały gęsto popękane be­ tonowe schody, wyglądając z każdej szczeliny, w odwiecz­ nej walce człowieka z naturą. Pete ostrożnie przestąpiła nad nimi, żeby nie uszkodzić ani jednego kwiatu, a potem weszła w pachnący środkiem dezynfekującym mrok. Montresor, podobnie jak wszyst­ kie domy w okolicy, czasy świetności miał dawno za sobą. Wyróżniał się jak ciemne ognisko infekcji na twarzy Blo- omsbury. Pete zastanawiała się, jak to jest, że informacje zawsze zdobywa się w najpodlejszych i najmroczniejszych miejscach w jej mieście. Kiedy podeszła do recepcji, siedzący za kontuarem męż­ czyzna rodem z filmu o wampirach machnął ze zniecierpli­ wieniem egzemplarzem magazynu „Hello!". - 18 -

- Słucham? - Czy może mi pan powiedzieć, kto zatrzymał się w po­ koju pod numerem dwudziestym szóstym? - spytała Pe­ te, starając się, żeby jej głos zabrzmiał uprzejmie, a jed­ nocześnie oficjalnie. Zdała sobie sprawę, że będzie ją to kosztowało więcej niż wymuszony uśmiech i szczebiotliwy ton, żeby doczekać się jakiejś reakcji ze strony faceta, któ­ ry tylko chrząknął. Rozwinęła kartkę, którą dostała od Olivera Heatha - swo­ jego kolegi zza biurka w policji londyńskiej. „Grand Mon- tresor, Bloomsbury przy King's Cross, pokój 26 o 15:00". - Powiedział, że ma informacje na temat porwania tej małej Killigan. - Ollie wzruszył ramionami, przeciągając samogłoski w sposób charakterystyczny dla mieszkańca środkowej Anglii. - Zastrzegł, że inspektor śledczy musi być sam i nie wolno mu się spóźnić. Sześcioletnia Bridget Killigan zniknęła z placu zabaw przy szkole podstawowej, skąd miał ją odebrać ojciec, któ­ ry się spóźniał. Zazwyczaj w takich sytuacjach Pete mówiła rodzicom, by nie tracili nadziei. Zapewniała, że ich dziec­ ko się odnajdzie, a rodzinom nic nie zagraża. W większości przypadków dziecko porywał rodzic, którego sąd pozbawił opieki nad nim; starszy kolega ze szkoły, który traktował to jak żart. Bywało, że znikało z własnej woli, po czym gubi­ ło się w metrze i lądowało w Brixton. Obcy porywali dzieci w bajkach, a nie w Londynie Pete Caldecott. Kiedy przydzielono jej sprawę Bridget Killigan, Pete po­ czuła ucisk w klatce piersiowej, który zwiastował niewyja­ śnioną zbrodnię. Dziewczynka nie miała rozwiedzionych rodziców ani odrażających wujków. Pete przeczuwała, że je­ śli Bridget Killigan się odnajdzie, to tylko martwa. - 19 -

Recepcjonista patrzył na nią spode łba, więc Pete po­ kazała mu nakaz. - Czy winda działa? - spytała. Mężczyzna prychnął. - A jak pani myśli, pani inspektor? Pete westchnęła z rezygnacją i zaczęła wspinać się po schodach. Przecież chciała spędzać więcej czasu na siłow­ ni, prawda? W wieku dwudziestu ośmiu lat można było zo­ stać inspektorem śledczym tylko w jeden sposób - spędza­ jąc każdą wolną chwilę nad sprawą, którą się prowadziło. W każdym razie, jeśli nie chciało się znosić nieustających szeptów, w jaki sposób inspektor Caldecott zapracowała na swoją pozycję, odsuwając na boczny tor starszych i bar­ dziej doświadczonych kolegów po fachu. Drzwi do pokoju oznakowanego numerem dwadzieścia sześć niczym nie różniły się od innych drzwi w korytarzu, który pomalowano na kolor jajka rudzika. Pete podnio­ sła rękę, żeby zastukać, ale zaraz ją opuściła. Oczywiście, próbowała ignorować swoją wiedzę. Nie da się wiedzieć czegoś, czego nie wydedukowało się na podstawie faktów. Uczucie ciśnienia za oczami, szepty z przyszłości, odbija­ jące się echem w jej uszach - to musiał być wynik stresu albo niskiego poziomu cukru we krwi. Może raz czy dwa miała trafne przeczucie, to wszystko. Była dobra w swoim fachu. Nie było w tym nic pozaziemskiego. Ponownie podniosła rękę i tym razem zapukała, pew­ nie i po trzykroć. - Proszę wejść - wymamrotał ktoś w środku. - Drzwi są otwarte. - To niezbyt rozsądne w tym mieście - odparła Pete, mając świadomość, że w najlepszym razie po drugiej stro- - 2 0 -

nie drzwi może się spodziewać niebudzącego zaufania in­ formatora o chytrych oczkach, który usłyszał z piątej ręki jakąś historię o Bridget Killigan i postanowił zarobić pa­ rę funtów. Przekręciła gałkę i weszła do środka, pilnując się na wy­ padek, gdyby za drzwiami czaił się psychopatyczny mor­ derca. - Oficer śledcza Caldecott. Chciał pan rozmawiać o Brid­ get Killigan? Mężczyzna siedział zgarbiony na kanapie. Z ust zwi­ sał mu zapalony papieros. Słońce wisiało nisko nad King's Cross, rozświetlając jego farbowane na platynowy kolor włosy i tworząc aureolę nad ziemistą twarzą o zapadnię­ tych policzkach. - Tak - potwierdził Jack Winter, wypuszczając dym no­ sem. - Chciałem. Ostatnim razem, kiedy Pete go widziała, Jack był zakrwa­ wiony i nieruchomy. Wzrok miał wbity w sklepienie gro­ bowca. Pete przyglądała mu się przez moment, oba obrazy Jacka nakładały się na siebie: kapiące krople krwi i ból wy­ krzywiający twarz. Wówczas był młodszy i bardziej postaw­ ny. Nabrał ciała, śpiąc nocami na podłodze i walcząc przed klubem po swoich koncertach. Ale to już przeszłość. Jego rysy uległy wyostrzeniu, przybyło mu mnóstwo zmarszczek. Strzepnął popiół na parapet, a potem rozłożył długie ręce i nogi, wskazując Pete miejsce na łóżku. - Jeśli chcesz, możesz usiąść. Pete nie była w stanie się ruszyć. Stała jak wrośnięty w zie­ mię prastary dąb. Zakrwawiony i nieruchomy. Martwy. - Ty... - Pete wykrztusiła drżącym głosem. - To ty. - 21 -

- Tak, ja też jestem trochę zdziwiony - odparł Jack, głę­ boko zaciągając się papierosem, jakby znajdował się pod wodą, a papieros dostarczał mu tlen. - Zadzwoniłem na po­ licję, spytałem, kto zajmuje się sprawą Killigan i podali mi twoje nazwisko. Mało brakowało, a powiedziałbym: „Pie­ przyć to". Pete w końcu się ocknęła i zamrugała oczami, usiłując wrócić do rzeczywistości. W głowie kłębiło się jej tysiące pytań. Jack Winter żyje. Dobra. Do rzeczy. - Co chcesz przez to powiedzieć? Jack rzucił na ziemię niedopałek i zdeptał go wojsko­ wym butem z wysoką cholewką. - Do cholery, wiesz dobrze, o czym mówię, kapryśna dziwko. - Ja nie... - zaczęła Pete, lecz Jack nie pozwolił jej do­ kończyć. Podniósł z łóżka znoszoną skórzaną kurtkę i za­ rzucił ją na kościste ramiona. - Bridget Killigan zostanie odnaleziona jutro przy wej­ ściu na cmentarz Highgate. Wolałbym pięćset funtów na­ grody, ale ponieważ jesteś gliniarzem, wiem, że twoje szcze­ re podziękowania będą musiały mi wystarczyć. Jack minął Pete w drodze do drzwi, stawiając nogi nie­ pewnie i chwiejnie, jak gdyby był przeziębiony. Pete do­ szła do wniosku, że jej umysł nie ogarnia sytuacji, powin­ na działać. Złapała więc Jacka za nadgarstek. - Zaczekaj! Skąd o tym wiesz? Proszę. Proszę, dodała w myślach, powiedz mi, dlaczego przez miniony czas nie dałeś ani razu znaku życia. Powiedz, jak udało ci się wtedy przeżyć. - Puść mnie! - rzucił Jack. Pete nie posłuchała go; szarpnął się w jej uścisku.

- Chcę tylko zamienić z tobą słowo po dwunastu latach. A ty nie? - Nie - odparł Jack. - Powiedziałem, co miałem do po­ wiedzenia, a teraz spadam do pubu. Puszczaj, pieprzona faszystko! To mówiąc, Jack zdołał się wyrwać, odsłaniając przy tym na przedramieniu nabrzmiałe żyły i liczne nakłucia. Pete znieruchomiała, mogła jedynie patrzeć w niemym przera­ żeniu, jak Jack opuszcza rękaw. - Jak długo? - spytała. Jack wsadził papierosa do ust, po czym go zapalił. - Jakby cię to w ogóle obchodziło. Po tych słowach trzasnął sfatygowanymi drzwiami i mo­ mentalnie zniknął. Po wyjściu z Grand Montresor Pete wybrała w komór­ ce numer MG w Sussex, ale zaraz się rozłączyła. Potem zadzwoniła do Scotland Yardu. Ollie podniósł słuchawkę, ale Pete rozłączyła się znowu. Co do cholery miała mu powiedzieć? A tak przy okazji, pamiętasz faceta, który padł martwy u moich stóp, kiedy miałam szesnaście lat? Widziałam go dzisiaj. Zgadza się. Przesyła buziaki dla dzieciaków. Ollie nie był gotów udzielać rad, chyba że dotyczyły dru­ żyny Leeds United albo tanich wakacji. MG też miała wy­ starczająco powodów, żeby uważać Pete za wariatkę. Po wy­ darzeniach na cmentarzu, gdy kilka tygodni później Pete zaczęła o nich mówić, MG nawrzeszczała na nią i uderzyła ją, domagając się wyjaśnień, co stało się z jej facetem. „Sama chciałabym to wiedzieć, naprawdę" - odparła wte­ dy Pete, ale to nie wystarczyło. MG już nigdy jej nie zaufa- - 2 3 -

ta. To ona przedstawiła siostrę Jackowi i zabrała ją na kon­ cert Poor Dead Bastards. Ponieważ w przekonaniu MG cały świat kręcił się wokół niej, to była wina siostry, że Jack nie żyje. Pete zawiniła, bo nie zapobiegła temu, co się stało. Oj­ ciec chciał, żeby pogodziły się z sytuacją i ze sobą, ale MG nie chciała o tym słyszeć. Pete oparła głowę o kierownicę swojego mini coopera, bezskutecznie próbując zgrać obraz wychudzonego, mizer­ nego mężczyzny z pokoju numer dwadzieścia sześć ze wspo­ mnieniami, które towarzyszyły jej przez kilka lat. Nieczęsto je do siebie dopuszczała. Wystarczająco bolesne było wspo­ mnienie ich pierwszego spotkania w Fiver's, kiedy Jack był już zakrwawiony i w strzępach, mimo że występ dopiero się zaczął. Ten obraz pozostał z nią - krzyczący i krwawiący Jack, i bez wątpienia żywy. W snach dwa wizerunki Jacka - żywego i martwego - zlały się ze sobą i Pete często śniła, że stoi sama w Fiver's, a ze sceny śpiewa dla niej martwy wokalista. W tym momencie zadzwoniła komórka. Wyrwana z za­ dumy Pete wzdrygnęła się, zrzucając telefon między sie­ dzenie kierowcy a skrzynię biegów. Przeklinając pod no­ sem, z trudem wydobyła aparat ze szczeliny. - Inspektor Caldecott. - Gdzie jesteś? Pete odsunęła telefon od ucha i spojrzała na ekran. Czerwone litery obwieszczały: TERRY (PRACA). Wzię­ ła głęboki oddech i wsadziła wszystko, czego była świad­ kiem w Grand Montresor do pustej szufladki z tyłu głowy, w której przechowywała informacje zbyt okropne albo na­ zbyt prawdziwe, żeby mogły ujrzeć światło dzienne. - Pracowałam i wyłączyłam telefon. - 2 4

Terry westchnął. - Miałaś być u agenta nieruchomości o czwartej, żeby podpisać umowę sprzedaży. Pete przekręciła kluczyk w stacyjce, budząc do życia ze­ gar na desce rozdzielczej. Była 15:45. - Terry, nie dam rady przebić się w kwadrans przez mia­ sto - powiedziała. - Musimy to przełożyć na jutro. - Pete, nie jesteśmy ze sobą, co oznacza, że nie możesz rozporządzać naszą wspólną własnością wedle własnego uznania. Chcę sprzedać mieszkanie do lata. Wyjeżdżam na wakacje do Hiszpanii i nie mam ochoty zawracać so­ bie tym głowy. - Przebacz, że zakłócam ci wspaniałe wakacje - odpar­ ła Pete. - Chodzi tylko o ciebie, prawda? - Kupiliśmy to mieszkanie razem, lecz nie jesteśmy już razem. Chcę dostać moje pieniądze i umyć od tego ręce. Nic więcej. Pete niemal zdążyła zapomnieć o protekcjonalnym to­ nie Terry'ego, który sprawiał, że czuła się jak rekrut. Szyb­ ko sobie przypomniała. - Pracuję - podkreśliła. - Nie mam dla ciebie czasu. - Na tym zawsze polegał twój problem - odparł Terry i rozłączył się. - Tobie również życzę miłego popołudnia - wymamro­ tała Pete, rzucając komórkę na tylne siedzenie. Terry miał pracę, którą zaczynał i kończył codziennie o tej samej porze. Nigdy nie ubrudził sobie butów krwią i nie widział ludzi, którzy właśnie zmartwychwstali. Pete ściskała kierownicę przez dobre trzydzieści sekund, zanim uspokoiła się na tyle, by móc prowadzić. Próbowała wymazać z pamięci twarz Jacka i zastąpić ją buzią Bridget - 2 5 -

Killigan, to jej losem powinna się przejmować, a nie Pa­ nem Powstałym z Cholernych Martwych. „Bridget Killigan zostanie odnaleziona jutro przy wej­ ściu na cmentarz Highgate". - Chrzanienie - stwierdziła stanowczo Pete, ruszając sprzed krawężnika. - 2 6 -

TRZY Komisarz Ollie Heath właśnie wychodził, kiedy Pete osunęła się na krzesło za swoim biurkiem w przypo­ minającym labirynt biurze Wydziału Zabójstw i Przestępstw Kryminalnych. Zatrzymał się i wygładził płaszcz na wydat­ nym brzuchu. - Wyglądasz jak zmora. - Wielkie dzięki. - To przez tego nieudacznika, za którego miałaś wyjść za mąż? - spytał Ollie. - Jeśli będzie sprawiał ci problemy, mogę nasłać na niego drogówkę. - To nie Terry - powiedziała Pete. - Tylko... ktoś, kogo znałam dawno temu. - Nieprzyjemne spotkanie? - dociekał Ollie. Oczy Jacka - niebieskie jak najzimniejsza część lodow­ ca, rozszerzone i nieruchome. Skóra i platynowe włosy po­ plamione krwią. Pete wzdrygnęła się i spróbowała odgonić myśli, które wywołał w niej obraz twarzy Jacka. Zdawa- - 2 7 -

ło jej się, że odrzuciła je na dobre, uznając za halucynacje i sny, skrywające okrutną prawdę. - Nie, złe wspomnienia. Ollie poklepał ją niezręcznie kilka razy po ramieniu. Pe- te zesztywniała i Ollie szybko cofnął pulchną rękę, wkłada­ jąc ją do kieszeni. - Nie pracuj do późna, Caldecott. Jeśli padniesz z wy­ cieńczenia, to nie znajdziesz Bridget Killigan. - Jasne. Dobranoc. Ollie wyszedł do swojego wysprzątanego mieszkania, ko­ ta i telewizora. Pete miała ochotę zrobić to samo, ale dzisiaj wieczorem otaczało ją zbyt wiele duchów, żeby zdołała po­ rządnie odpocząć. Jack, MG, Terry, tata. Ojciec wiedziałby, co robić. Czy można zaufać Jackowi - o ile ten mężczyzna w hotelu był Jackiem. W ostrym, bijącym z ekranu kompu­ tera świetle obejmującym pokój głównej ekipy dochodze­ niowo-śledczej Pete była bardziej skłonna uwierzyć w to, że wszystko jej się przyśniło. - Po co do mnie wróciłeś? - mruknęła pod nosem, kła­ dąc głowę na złożonych na biurku dłoniach. Wiedziała, że to był Jack. Pete była pewna swoich przypuszczeń tylko kilka razy w życiu, także wtedy, gdy onkolog zrobił pierw­ sze zdjęcia rentgenowskie płuc Connora. Wiedziała, że on umrze. Próbowała zignorować intuicję, ponieważ uznanie tego, co widziała, za prawdziwe mogłoby poprowadzić ją w otchłań, do pamiętnego dnia w grobowcu... - Przestań - wymamrotała Pete. Odpowiedział jej tyl­ ko widmowy głos Jacka: „Bridget Killigan zostanie odna­ leziona jutro przy wejściu na cmentarz Highgate". Pete usiadła prosto, żeby wypełnić papiery. Connor by ją wyśmiał nawet wówczas, kiedy pod koniec życia tkwił - 28 -

nieruchomo, podłączony przez całą dobę do aparatu tle­ nowego. - Do diabła z tym - mruknęła wreszcie, zrezygnowa­ na. Pozbierała swoje rzeczy i poszła korytarzem prowa­ dzącym do tylnego wyjścia. Nocne powietrze było chłod­ ne, a w deszczu i zapachu kołyszących się drzew czuło się nadchodzącą zimę. Zostawiwszy mini coopera na parkin­ gu, postanowiła się przejść, aby raz jeszcze rozważyć ar­ gumenty przemawiające przeciwko temu, co usłyszała od Jacka Wintera. Po pierwsze, Jack nie żył. A po drugie, na­ wet kiedy żył, nie był godny zaufania. Gdy jednak Pete zamknęła oczy, znów powróciły do niej twarz Jacka i jego słowa. - Nie mam nic innego. - Pete westchnęła, idąc tak bli­ sko brzegu, jak się dało, żeby nie wpaść do Tamizy. Na­ wet jeśli straciła kilka godzin, jeszcze nie przegrała. Brid­ get Killigan zniknęła trzy dni temu, jakby rozpłynęła się we mgle. - Nie mam nic innego - powtórzyła i o tak póź­ nej godzinie miało to jakiś sens.