IXENA

  • Dokumenty1 316
  • Odsłony258 476
  • Obserwuję204
  • Rozmiar dokumentów2.2 GB
  • Ilość pobrań149 133

Antologia - Antologia fantastyki rosyjskiej - Zombi Lenina

Dodano: 8 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 8 lata temu
Rozmiar :1.2 MB
Rozszerzenie:pdf

Moje dokumenty

IXENA
EBooki
FANTASTYKA

Antologia - Antologia fantastyki rosyjskiej - Zombi Lenina.pdf

IXENA EBooki FANTASTYKA Almanach rosyjskiej fantastyki (Czarna msza, Mroczny bies) (sajens_fik
Użytkownik IXENA wgrał ten materiał 8 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 120 stron)

Antologia rosyjskiej fantastyki t.2 Zombi Lenina Przełożyli Eugeniusz Dębski Paweł Laudański Aleksander Pędziński Wybrał Wojtek Sedeńko Kir Bułyczow INSTRUMENT DLA CUDOWNEGO DZIECKA Nigdy nie wstawiam podtytułu „opowiadanie fantastyczne”. To sprawa czytelnika - sam rozstrzygnie, czy tekst jest fantastyczny, czy tylko udaje. Ale tym ra- zem czynię to absolutnie świadomie. Muszę, bo w opowiadaniu, w istocie, nie ma nic fantastyczne- go poza zachowaniem bohaterów. Nie wykluczone przecież, że będący przedmiotem opowiadania wynalazek, na pozór mało prawdopodobny, w rzeczywistości już jest produkowany seryjnie przez fabrykę w Osace albo na Tajwanie. Nie wspominając o Marsie. Winna była, jak zwykle, Ksenia Udałowa. Jej marzeniem było wychowanie wnuka w duchu arystokratycznym. Ale ponieważ nie dyspono- wała gotówką, pozwalającą na studia w Oksfordzie, to zaczęła realizować arystokratyzację w grani- cach Wielkiego Guslara. Nocował kiedyś u Udałowych pewien przybysz, którego Korneliusz Iwanowicz znalazł w lesie w stanie dość rozpaczliwym, niemal umierającego z głodu i lęku przed dzikimi zwierzętami. Szczególnie wystraszył go kicający zając. Przybysz ukrył się pod wielką surojadką i stopniowo sobie umierał. Na szczęście Korneliusz tego ranka wybrał się na grzyby i ściął właśnie tę surojadkę. Kiedy przybysz zobaczył, że w minimalnym odstępie od jego głowy śmiga ogromne ostrze, stra- cił do końca przytomność. Udałow odwrócił grzyb i zobaczył, że ten jest robaczywy. Zamachnął się, by cisnąć nim w krzaki i zobaczył, że obok pieńka nóżki leży bez przytomności przybysz z innej planety, wzrostu około dziesięciu centymetrów, przypominający zgrabnego, czaru- jącego, różowiutkiego słonika z futrzastymi uszkami i ogonkiem tak zakręconym, że każdy prosiac- zek umarłby z zazdrości. - Tego jeszcze brakowało - westchnął Udałow. - Teraz na bank wrócę bez grzybów. Nie można przecież zostawiać brata w rozumie w lesie, gdzie go każdy zając może skrzywdzić. Udałow ułożył nieszczęsnego przybysza do koszyka, przykrył świeżymi liśćmi, żeby mu nie wi- ało i, przeklinając, udał się do domu. W domu Ksenia trochę pomarudziła - no, co to za maniery takie! Ani jednego dnia bez przyby- sza! Ale potem przyjrzała się biednej istocie i zajęła się urządzaniem mu warunków do życia. Kiedy po trzech dniach przybysz ostatecznie doszedł do siebie i nawet przyzwyczaił się już do mieszkania Udałowych, przyznał, że przyleciał na Ziemię przez przypadek. Wybrał się na planetę Simla w systemie Wielkiego Strusia, a komputer z Informacji, dopiero od dwóch tygodni tam pra- cujący, wpakował go na dziką Ziemię, gdzie nawet zające są niebezpieczne dla materializatorów drugiej klasy. Kiedy nadeszła chwila rozstania, przybysz zapytał Ksenię, którą uznał za wodza stada Uda- łowych, co by chciała otrzymać w prezencie. Ksenia poprosiła o czas do namysłu, do jutra. Udałowa cierpiała na kompleks owej staruchy, co to jeśli dostawała kałużę, prosiła o jezioro, jak otrzymała jezioro, chciała morza, a wraz z morzem i złotą rybkę, żeby ją usmażyć na oliwie z oli- wek. Ta właściwość charakteru często pakowała Ksenię w dżunglę życiowych kłopotów. Często musiała korzystać z pomocy sąsiada, profesora Minca.

Póki w domu wszyscy spali, łącznie z przybyszem, Ksenia siedziała w kuchni, piła jedną po dru- giej filiżankę herbaty i zastanawiała się, jak to zrobić, żeby nie skiepścić i nie zażądać za mało. W końcu przybysze, mimo że w Guslarze rzecz zwyczajna, to rzadko mieszkają w prywatnych miesz- kaniach i na dodatek gotowi są za to płacić według międzyplanetarnej taryfy. Przy tym nie można Kseni nazwać ślepą egoistką. Zawsze się o kogoś troszczyła. Rano zwróciła się do Tiszy - tak czule nazywano w domu przybysza, którego imienia nie udało się nikomu z Udałowych wymówić: - A czy możesz podarować tylko mały przedmiot, czy gabaryty nie odgrywają roli? - Ach, kochana Kseniu - powiedział Tisza. - Czy gabaryty w ogóle odgrywać rola w prawd- ziwych uczuciach? Tisza siedział na miękkich i ciepłych kolanach Kseni, a ta drapała go pod trąbą. - No to zdobądź dla mnie instrument - poprosiła Ksenia. - Dla wnuczka Maksymki. - Ciekawe - powiedział przybysz. - Instrument do jaka cel? Chirurgiczny czy budowlany - typu calówka lub młotek? - Nie kituj mi tu - warknęła Ksenia. - Ja ci zaraz dam młotek! Wymierzyła mu klapsa, Tisza spadł na podłogę, trochę się potłukł, ale nawet się nie obraził, po- nieważ uznał, że sam jest sobie winien. - Odpowiedź na jeden pytanie, co? - powiedział. - Po co jest instrument dla twój głupi dziecko - wnuk? Czy powiedziałem wam, że Tisza jest w ojczyźnie znanym filologiem? - Instrument to pianino albo fortepian, ale nie za duży - powiedziała Ksenia. - Żeby można było na nim grać. Bo na świecie teraz rządzi sprzedajność i korupcja, w naszych ciężkich czasach nie mamy co pokazać kolegom ze szkoły muzycznej, którzy sobie sprowadzili „Steinwaye” z Tajwanu. Tisza podszedł do prośby Kseni poważnie i uważnie. Poszli razem, do sklepu, do działu muzycz- nego dokładnie rzecz ujmując, potem do biblioteki, gdzie przekartkowali fundamentalne dzieło von Brauhitza „Historia produkcji salonowych fortepianów w księstwie Sakson-Weimar w końcu XVII wieku”. Co prawda dzieło było w języku niemieckim i tylko przypadkowo ocalało, kiedy wieśniacy palili bibliotekę obszarnika Gulkina, anglomana i teutonofila. Przeczytać je mógł co najwyżej słonik Tisza, ale stronice przewracała Ksenia. Kiedy w drodze powrotnej zajrzeli do Aleksandra Grubina, który nie tak dawno sklecił niezły komputer ze szczątków walającego się w lesie bezpilotowego statku kosmicznego z planety Swie- karsa, ten pozwolił sympatycznemu Tiszy przejrzeć wszelkie dane dotyczące pianin i fortepianów. Wieczorem słonik zapytał Ksenię: - Jaki jest cel waszego wyuczenia wnuka Maksyma - junior muzyka klasycznej, tak? - Jasna sprawa, kocham swoje potomstwo - przyznała się Ksenia. - Proszę nie kłamać, kobieta - przyhamował ją przybysz. - Gadać prawda. - Och, Tisza - westchnęła Ksenia. - Co ma zrobić chłopiec, skoro dookoła każdy usiłuje zrobić ze swojego dzieciaka albo mistrza olimpijskiego, albo skrzypka Kogana? Jesteśmy społeczeństwem nierównych możliwości. Jutro syn naszego Machmuda z targowiska będzie się pokazywał z an- gielską księżniczką, a mój będzie orał w fabryce makaronu? Czy można się z tym pogodzić? - Są zdolności u twój wnuk, tak? - zapytał spryciarz Tisza. - Zdolności ma wybitne - odpowiedziała Ksenia. - Byłam z nim u kilku lekarzy, wszyscy to przy- znali. Ale bez instrumentu nic nie zwojujesz. Wszyscy mają instrumenty, a my - pianino „Czer- wony Październik” i to wynajęte. Czujesz różnicę? - Jestem z tobą moralnie w zgodzie nie - powiedział przybysz. - Ale moja zobowiązanie wdzięcz- ności każe milczeć mi. Twój instrument powinien dać przewaga genialnym wciśniętym w kąt dzi- ecko. - Masz rację, Tisza. Instrument dla cudownego dziecka - Instrument powinien być najlepszy w mieście. - Oczywiście! Wyobraź sobie, Krugozorowowie zakupili fortepian z Wysp Kanaryjskich. Wiesz dlaczego? Ponieważ grał na nim Hemingway. Znasz takiego pisarza? - Niestety, nie miałem szczęścia. - Ja też - powiedziała Ksenia. - No to lecę - powiedział słonik. - Dokąd? W nocy?

- Będę dokonywał wykorzystania możliwości twojego sąsiada Aleksander Grubina w celu mate- rializacji. - I zdobędziesz instrument? - Zobaczymy - powiedział przybysz. Po godzinie, na środku salonu, czyli dużego pokoju w mieszkaniu Udałowych, stał skromny na oko, gabinetowy fortepian z napisem „Steinway” nad klawiaturą. Fortepian był tak doskonały w li- niach, tak szlachetnie połyskiwał, że wiadomo było, że przed wnukiem Kseni droga kariery stoi ot- worem. - O, takiego męża mi trzeba - powiedziała żartem Ksenia do przybysza. - Nie wziąłbyś mnie? Słonik siedział na kolanach Kseni, przycisnąwszy ogonek do jej brzucha. Nie miał poczucia hu- moru. - Ty mnie troskasz seksualnie - powiedział niskim głosem. - Ale jest możliwość. Pomyśl. Na pewnej planecie, nie podam jej nazwy, istnieje nielegalna przestępcza praktyka, tam zmieniają ludzi z rasy na rasę. Można zrobić z ciebie parę dla mnie. - Ze mnie? - obruszyła się Ksenia. - Takiego małego mikropotwora? Chyba zwariowałeś, Tisza! - Nie ja proponował, mi jest propozycja kobieta od ciebie. - Zamilcz - powiedziała Ksenia. - Nie zapominaj, że jestem zamężna i wedle naszych ziemskich praw mój mąż Korneliusz ma prawo mnie zadusić, jeśli znajdzie u mnie nie tę, co trzeba chustecz- kę. - Zadusić? Wow! Ksenia powiedziała to i wystraszyła się. Korneliusz w życiu nie podniósł na nią palca, a zresztą, niechby spróbował! Zobaczyłby, co z niego by zostało. Ale przecież przydarzają się ludziom mi- styczne przemiany. Ksenia pogłaskała błyszczący bok fortepianu. Instrument był ciepły. Cieplejszy, niż zazwyczaj bywają fortepiany. Potem Tisza podał Kseni paczkę dolarów. Niewielką, oczywiście, ale jak na przybysza ciężką - w każdym razie uginał się pod jej ciężarem, jakby trzymał materac. - A to co znowu! - oburzyła się nieprzekupna Ksenia. - Jestem przecież byłym człowiekiem rad- zieckim! Nie dam się przekupić. A ile tu jest? - Trzysta czterdzieści - odpowiedział Tisza. - Na tyle niezależna komisja wyceniająca oszacowali wasz stary instrument, który musiałem dematerializować. Mam nadzieję, że okaże mi pani honor i przyjmie ode mnie ta suma. Tak! - Rozumiem - szybko powiedziała Ksenia i wyszarpnęła zielony rulonik z łapek przybysza, póki się nie rozmyślił. Ale schowawszy pieniądze, trochę się zdenerwowała. - Czyżby „Czerwony Październik” ze znakiem jakości tak tanio był wyceniony? - Nie wszędzie - cierpliwie odparł przybysz. - Podobno na Nowej Gwinei cieszą się popytem. - No to po co go dematerializowałeś? Trzeba było raczej tam przenieść. - A nowy instrument kosztowałby… - zaczął przybysz, ale Ksenia przestała go słuchać. - Poczekaj, wypróbuję. Nie wiadomo, co człowiekowi wcisną. Usiadła przy fortepianie, podniosła klapę, przejechała po klawiszach pulchnym palcem. Dźwięk był głośny. - Nie wiem, czy nie za duży - powiedziała. - Chłopczyk może nie sięgnąć. - On trochę rozumie - powiedział przybysz. - On będzie się starał zaspokoić życzenia młodzieży. - W jakim sensie? Fortepian westchnął i ten odgłos dotarł do uszu Kseni. - Proszę go nie krzywdzić - powiedział przybysz. - On jest biologiczny instrument. - Słuchaj - rzekła Ksenia. - Jeśli on jest żywy, czy coś takiego, to lepiej zabieraj go z powrotem. Bo mi jeszcze pewnego pięknego dnia Maksymka zadusi. Fortepian drgnął. Z jego wnętrza doleciało buczenie. - Nawet przedmiot może być oburzona - odparł Tisza. - Nawet przedmiot, tak! I wyjaśnił Kseni, że nie istnieją żywe fortepiany, ponieważ to przeczy naturze. Ale pewną cząstkę świadomości można przydać każdemu przedmiotowi, mającemu styczność z człowiekiem, ponieważ wszystko w przyrodzie jest skomplikowaną jednością przeciwieństw i przedmiot, podobnie jak tresowane zwierzę, może efektownie stawać na przednich łapach, ale nie

należy tego rozumieć dosłownie. Ksenia nie zrozumiała tego dosłownie, ponieważ w ogóle nic nie zrozumiała. Zamiast rozumieć, głaskała fortepian i czekała, aż przybysz się wyniesie i odczepi ze swoimi przemowami. W tym momencie przyszedł Udałow, wybierał się właśnie do lasu, żeby odprowadzić przybysza do statku ratowniczego, zobaczył fortepian i zdziwił się. - To nic szczególnego - powiedział przybysz. - Jest pewna pamiątka dla waszego mały geniusz. - Czas, by dziecko zaczęło grać na prawdziwym instrumencie - powiedziała Ksenia. Udałow nie sprzeczał się, wiedział bowiem, jak bezsensowna jest dysputa z żoną. Wziął po prostu przybysza pod pachę i poszedł z nim do lasu, rozmawiając po drodze o niczym ważnym, jak dobrzy znajomi. Przybysz nie zapraszał Udałowa do siebie, ponieważ na jego planecie Udałowowi wszystkiego będzie mało, w tym toalet. A tymczasem Ksenia przyprowadziła ze szkoły malca. Maksymek skończył osiem lat, w sam raz, żeby zacząć trenować na pianistę. Chłopiec na widok fortepianu zdębiał. Pianino „Czerwony Październik” było szczytem marzeń. „Steinway” stał tylko u Machmudowych, Seneńków i Krugłozadowych. Ale przecież tamte dzieci- aki były wożone do szkoły muzycznej mercedesami prosto z lekcji tenisa. - Siadaj i graj - powiedziała Ksenia. Chłopiec, na zewnątrz spokojnie, ale w duchu sprzeciwiając się jak byczek prowadzony do rzeź- ni, podszedł do instrumentu i usiadł. - Podoba się? - zapytała babcia. - Co? - zapytał wnuczek, pogrążony w rozmyślaniach nad tym, czy Stiopka Ryżyj nadaje się na kapitana drużyny piłkarskiej? W końcu odgryzł połowę loda Wierki, czy nie? Wszyscy widzieli. - Co, nie widzisz, przy czym siedzisz? - zapytała surowo babcia. Wnukowi nie pozostało nic innego, jak zobaczyć i przyznać się. - Cieszysz się? - zapytała babcia. Maksymek nie odezwał się, po prostu nie wiedział, co lepsze. Przyznasz się, że się cieszysz i za- raz cię zmuszą, żebyś grał od rana do wieczora, a potem jeszcze na koncercie każą występować. Już się takie rzeczy przydarzały, nie tylko Maksymce, ale i Goszy Lupmanowi: został wystawiony na koncert, przeziębił się i umarł. Opowiadali to sobie pierwszoklasiści w szkole muzycznej, straszyli jeden drugiego, żeby przy- padkiem nie zrobiła się modna nauka występów. Z drugiej strony - powiesz, żeś nieszczęśliwy, to cię ukarzą, za nie czułość. Maksymek otworzył nuty nudnej i znienawidzonej już wręcz etiudy Gedike i zaczął dźgać palca- mi w klawisze. Klawisze odpowiadały czule i drżąco. Ksenia z miłością patrzyła na te paluszki, jeszcze nie umyte z konfitur - Maksymek niedawno pa- kował do słoika łapy brudne od błota, którym wcześniej ciskał w przechodzącą wredną babkę, łapy podrapane w trakcie bójki z Niurką z sąsiedniego podwórka, która za dużo sobie pozwala. Te pa- luszki teraz jednak fruwały nad klawiaturą niczym jaskółeczki, a etiuda brzmiała wytwornie, jak nokturn Chopina, o którym Ksenia nawet pojęcia nie miała, choć kochała wszystko, co piękne. - Maksym, zwariowałeś? - wrzasnęła od progu jego matka. - Odejdź od pijanina, jeszcze połami- esz w cholerę! Ta kobieta od razu widziała sedno problemu i rozumiała, że dziecko kaleczy przypadkowo zna- jdujący się w domu obcy i cenny instrument. Ksenia najpierw roześmiała się, potem jak wilczyca rzuciła się bronić wnusia, w tej chwili już bowiem miała pewność, że sama kupiła ten instrument za swoje pieniądze, za emeryckie. I nikomu już nie udałoby się jej przekonać, że było inaczej. Chłopiec tymczasem bez hałasu zlazł z taboretu i zwiał na podwórko, żeby pograć w piłkę. Mimo wspaniałych warunków stworzonych przez przybysza, nadal nie lubił grać. Ćwiczenia fizyczne pociągały go znacznie silniej. Ale na tym jego cierpienia się nie skończyły. Kiedy w domu wszyscy zrozumieli, że fortepian wyprzedza wszystkie inne instrumenty wszyst- kich majętnych guslarskich rodzin, okazało się, że chłopca należy pokazywać, jak jakiś cud. Przecież nie da się pokazywać fortepianu.

W mieście zaczęły się takie rozmowy: - Udałowowie idą na całość. Niby czemu nie? Ichni Maksymek zdaje do konserwatorium. Od razu z pierwszej klasy. I biorą go. Mimo że są egzaminy wstępne. . Gadają, że będzie drugim Roztropowiczem. - Nie daj Boże! - odpowiadali inni. - On ma taką energiczną żonę! - Za wcześnie - odpowiadali pierwsi - za wcześnie, żeby Maksymek się żenił. Najpierw musi wykształcenie zdobyć. Wojsko odsłużyć, a potem już się żenić z tą kobietą. Takie filozoficzne dyskursy nigdy nie kończą się dobrze. Guslarczycy zaczynali się bić, ale i to nie rozwiązywało problemu. Zaglądali do Udałowych niektórzy z tych bogaczy. Oglądali fortepian, dziwili się i nawet proponowali, że kupią. Rodzice Maksymka sprzedaliby go chętnie, ale nie mogli - Ksenia nie pozwalała. A potem wydarzyło się coś takiego, że im też odechciało się sprzedawać. W szkole odbywały się egzaminy, a Maksymek złapał świnkę. Choroba nie jest specjalnie ni- ebezpieczna, ale do szkoły nie wolno chodzić. Egzaminu też nie można przenieść. Zdecydowano, że skoro szkoła ma do czynienia z tak rzadkim talentem, to przeprowadzi się eg- zamin w domu. Maksymek przestał więc chodzić do szkoły muzycznej. Motywował to słabym zdrowiem. Babcia, kochająca wnusia nad życie, oczywiście poparła go. Rodzice Maksymka na mu- zyce nie znali się kompletnie i tylko niecierpliwie czekali chwili, kiedy zaproszą go do siebie Ame- rykanie, a oni kupią sobie dom w Kalifornii. Pewnego razu Udałow postanowił poobserwować wnuka - jak ten przygotowuje się do wielkiej kariery. Usiadł za jego plecami tak, że Maksymek nie zdawał sobie sprawy z jego obecności. I oka- zało się, że wnuk nie zawsze nadąża za muzyką. Raz zamiast akordu trąci klawisz, a fortepian wy- daje z siebie wspaniały szlachetny dźwięk akordu. A innym razem nie trafi w klawisz, ale ten sam się naciska i brzmi pięknie, stara się instrument, stara. Tak więc to nie wnuczek gra, a gra za niego fortepian. A to jest niesłuszne. W ten sposób z czło- wieka nie wyrośnie Chopin. A potem, kiedy niekumata babcia postawiła na pulpicie nuty niemieckiego kompozytora Schu- berta, od którego pierwszoklasistów trzyma się na kilometr, żeby nie stracili chęci grania, to Mak- symek tak go odwalił, że z dołu przyszedł sąsiad, profesor Minc i zapytał, co to za płyta grała u Udałowych, bo co było grane - wiedział, ale który to z genialnych pianistów - nie skapował. Po tym incydencie chłopiec zaczął zadzierać nosa, a Udałow się zaniepokoił. Nie musiał długo myśleć, żeby zrozumieć, że sukcesy wnuka związane są z prezentem przyby- sza. Przecież przybysze są zbudowani inaczej, nie jak ludzie. Oni mają inne wyobrażenie o pedago- gice. Coś w tym fortepianie było takiego, co pomagało Maksymkowi w osiąganiu szczytów interp- retacji. A pędrak co? Jak usłyszał te wszystkie pochwały, zaczął siebie uważać za pianistę, nawet w piłkę przestał grać, żeby częściej stać obok fortepianu. Fortepian też się przywiązał do chłopaka. Na jego widok podrygiwał, cicho i głucho pobrzękiwał strunami i nawet troszeczkę przestępował grubymi drewnianymi nogami, jak trzynogi rumak w oc- zekiwaniu na swojego rycerza. Do szkoły muzycznej Maksymek przestał uczęszczać, usprawiedliwiając się słabym zdrowiem, podtrzymała go, jak na złość, babcia, zakochana w chłopcu na maksa. Rodzice mieli w nosie muzykę, ale nie dolary, które Maksym zarobi, kiedy wszyscy wyjadą do Stanów. Udałow podejrzał, jak Maksymek ćwiczy - nie zawsze wnuk nadążał za muzyką. A kiedy nie udawało mu się ułożyć paluszków w akord, po prostu uderzał jeden klawisz jednym palcem, a for- tepian wydawał z siebie akord! To samo, kiedy Maksymek nie trafiał w klawisz - fortepian sam uderzał w odpowiedni. Udałow powiedział do chłopca: - Nieładnie, Maksym, okłamywać tak dorosłych. - Nikogo nie okłamuję! - zaprotestował Maksymek fałszywym głosem. - Nie umiesz zagrać tego swojego Schuberta - Szostakowicza. - Umiem. - Sprawdzimy? Maksymek z pewną miną zasiadł do fortepianu i kazał dziadkowi otworzyć nuty.

Nuty jako tako znał, więc na początek uderzył we dwie dobre. A potem - hulaj dusza, piekła nie ma! - zaczął walić w klawisze, jak chciał, a fortepian posłusznie wygrywał to, co było zapisane w nutach, jakby miał własne dodatkowe oczy. - No i jak, przekonałem cię, dziaduś? - Odpowiem ci pytaniem na pytanie: masz zamiar całe życie grać tylko na swoim fortepianie? Chłopiec zamyślił się i myślał całą minutę. Należy mu wybaczyć, przecież dopiero zaczynał swo- ją artystyczną karierę. - Raczej tak, raczej będę występował ze swoim fortepianem - powiedział. - Kocham tę maszynę i ona nieźle się do mnie odnosi. Fortepian kiwnął się i tupnął nóżką. - Och, te dary przybyszy! - westchnął z grecka Udałow. - Może przejdziemy się do uniwersamu? - A po co? - zapytał chłopiec. - Słyszałem, że przywieźli tam nowe samochodziki z Niemiec. Maksymek kochał samochodziki znacznie bardziej niż fortepian. Oczywiście, że pognał do uni- wersamu z dziadkiem. - A właśnie - powiedział Udałow. - Założę się o pięć samochodzików, że na tym pianinie nie uda ci się zagrać. - Dlaczego? - zapytał chłopiec przesiąknięty już nieco dumą, a duma zawsze oślepia. - Dlatego, że za ciebie gra fortepian, dziecino - powiedział Udałow. - Widziałem, jak to robił. - Dziaduś, jesteś żałosnym zazdrośnikiem - powiedział chłopiec. - Siedem samochodzików. - Sześć. Przybili. Udałow podszedł do ekspedientki nudzącej się przy tomie Sydneya Sheldona o pięknym życiu na Bahamach, a ta pozwoliła: - Tylko proszę niczego nie połamać. Maksymek rzucił okiem na nuty i zaczął walić w klawisze. Walił sobie, a one wydawały straszliwe dźwięki. Maksym walił mocniej, a klawisze odpowiadały jeszcze straszniejszymi dźwiękami. Aż ekspedientka odłożyła powieść, mimo że był to najtragicz- niejszy moment w całej książce i powiedziała: - Hej tam, obywatele, może już dość tego znęcania się nad szlachetnym towarem. Wracali wolno. Maksymek obracał w ręku samochodzik i wcale się nie przejmował. - Nie sądzone ci być Richterem - powiedział Udałow do dzieciaka. - No i chwała Bogu - odparło dziecię. - Znacznie bardziej widzi mi się kariera Rinaldo albo, w najgorszym razie, Pelego. Słowo honoru. - A co z konserwatorium? - Dziadku, pewnie że fajnie, jak człowieka oklaskuje trzydzieści osób - rozsądnie oświadczył Maksymek. Ale kiedy sto tysięcy krzyczy: „Mak-sym mis-trzem jest!” - to brzmi lepiej! - Będziemy musieli pozbyć się fortepianu - powiedział Udałow - bo to się skończy jakąś wpadką. Może oddajmy go do szkoły muzycznej. - Dziadku, zwariowałeś? - oświadczył wnuk. - Szkoła zaraz zacznie taki kit serwować, że się wy- sunie na pierwsze miejsce w Rosji, a potem się wszystko wyda i polecą na Sybir. - Mądrze gadasz - zgodził się Udałow. Racjonalizm wnuka chwilami go zadziwiał. - Trzeba znaleźć jelenia - powiedziało chłopię. A jeleń sam do nich przyszedł. - Jaki ładny chłopczyk - powiedział jeleń. Jeleń był elegancko ubrany, ostrzyżony, wygolony, a mercedes na HOLLYWOODZKIEJ rejest- racji, doprowadzającej do zachwytu miejscową milicję, jechał dziesięć metrów za nim. Czasem Udałow dziwił się, jak to możliwe, że do Wielkiego Guslaru trafiają tak znakomici lud- zie, którzy nie wiadomo, co tu robią. Żadnych bogactw mineralnych nie było w okolicy, baobaby tu nie rosły, krokodyle zostały wytrzebione… Czyli co innego ci ludzie mieli na myśli. Co i rusz po ulicach Guslaru przemykały całe kawalkady wspaniałych fur albo pojedyncze dżipy. Niektórzy z tych ludzi nawet tu osiadali na dłużej.

Profesor Minc wysunął hipotezę, że ludzie ci, starając się rozszerzyć sferę zastosowania swoich kapitałów, szukają kontaktu z przybyszami, odwiedzającymi miasto. Ale nie było na to dowodów, a właściciele dżipów do niczego się nie przyznawali. - Chłopczyk gra na fortepianie? - zapytał jeleń. Na oko miał od dwudziestu do pięćdziesięciu lat - skóra gładka, naciągnięta na twarz, ani zmarszczek, ani wątpliwości. Nie doczekawszy się odpowiedzi, przybysz zapytał, nie obrażając się: - Ja też mam zdolnego chłopczyka. Ani dnia bez Bacha. Kumasz? Udałow milczał. Maksymek też milczał. Obaj zastanawiali się. - Ale z instrumentem - kiepścizna. Ludzie mówią, że macie prawdziwego „Steinwaya”, tak? Bo u nas to zawsze jest tak, że zanim człowiek doczeka się, aż z Australii przywiozą instrument, to chło- piec wyrośnie, zacznie w piłkę nożną grać. Słuchaj, Udałow, sprzedaj mi ten fortepian. Dam ci dob- re pieniądze i „Czerwony Październik” na dodatek. - Ile? - zapytał Udałow. - O, to jest męska rozmowa. Dostaniesz „Czerwony Październik” i piętnaście dolarów na doda- tek. Jeleń zrobił pauzę, a ochroniarze zachichotali, zachwyceni sprytem pracodawcy. Inny na miejscu Udałowa obruszyłby się czy nawet roześmiał prosto w twarz bezczelnemu oli- garchowi, ale Udałow przeżył długie radzieckie życie i nie dawał się tak łatwo zastraszyć. - Czyli tak - powiedział, siadając na ławeczkę, obok której przechodzili. - Trzy tysiące zielonych na stół i pamiętajcie - nasz fortepian jest zaczarowany. Gra nie według zdolności, a jak należy. - Właśnie tego mi trzeba - powiedział jeleń. Manewr Udałowa spowodował, że musiał się zatrzymać i rozmazań, stojąc jak przed nauczyci- elem. Nie podobało mu się to, ale musiał ścierpieć. - Trzydzieści dolarów i „Czerwony Październik”. - Trzy tysiące i zostaw „Czerwony Październik” sobie. - Zamiast „Czerwonego Października” importowane rolki mojego rozmiaru - wtrącił się Maksy- mek. Jeleń patrzył na mieszczan z góry i życzył im śmierci. Ale był bezsilny. - Czterdzieści dolarów - powiedział. - Trzy tysiące. Udałow odczuwał wielką przyjemność. Targował się o nieziemską forsę i na dodatek ratował wnuka przed muzycznym wychowaniem i karał Ksenię, która mogła poprosić przybysza o coś po- żyteczniejszego, na przykład o skierowanie na Kanary. - Czterdzieści dwa. Udałow pomyślał sobie: wymyślamy dowcipy o nowych ruskich, a oni w tych dowcipach są tacy naiwni i z gestem. A tak naprawdę nowy ruski za dziesięć kopiejek sprzeda matkę rodzoną. Czy ktoś kiedyś słyszał, żeby za czynnego „Steinwaya” ktoś dawał czterdzieści dwa dolary? - Idziemy, wnusiu - rzucił Korneliusz. - Wpadniemy na lody. Ale z miejsca się nie ruszyli. To był atak psychologiczny. Wiadomo. Ale jeleń tego nie wiedział i nie wytrzymał. - Wyfasuj mu szmal - polecił sekretarzowi w kamizelce kuloodpornej, siedzącemu w mercedesie z laptopem na kolanach. Obgadano detale. Zdecydowano, że odbiór odbędzie się w czasie, kiedy Ksenia uda się na aerobik. Ostatnio nabrała ochoty na młodszy wygląd, żeby potencjalnym młodym kochankom Kornelius- za Iwanowicza pokazać, jak nie mają lotu do starej gwardii. Podjechał dźwig. W obecności profesora Minca i Grubina Udałow przeliczył pieniądze - aż do końca obie strony nie ufały sobie. Chłopczyk Wania, synek jelenia, już podjechał na złotej hulajnodze, wykonanej na specjalne za- mówienie w fabryce rollse-royce’a. Patrzył z pogardą na Maksymka. Maksymek w ogóle na niego nie patrzył. Maksymka pochłaniały myśli o rolkach. Rodzice Maksymki byli w pracy, i dobrze, bo nie wiadomo, jak ustosunkowaliby się do rezygna-

cji z muzykalnej kariery jedynego synka. Fortepian odjechał w zielonym furgonie. Udałow z wnukiem udali się do uniwersamu, żeby nie odkładać na później zakupu rolek. Kasa mogła zniknąć. Przyjdzie reszta rodziny i skonfiskuje. Zdarzały się już takie numery. A przecież nie tylko rolki są potrzebne, konieczny jest nowy spinning dla dziadka. Udałow z Maksymkiem, zmęczeni, ale zadowoleni, wyszli z domu i skierowali się przez pod- wórze na ulicę. W tym momencie z nieba zjechał niewielki latający talerz z dwoma dezintegratorami w części dziobowej. Udałow przyglądał się wychodzącym ze statku przybyszom i myślał, że sprytnie postąpił, ukry- wając dolary. - Prezent otrzymali? - zapytał pierwszy i najważniejszy przybysz z dwoma trąbami, pewnie jakiś generał. - Macie na myśli fortepian? - naiwnie zapytał Udałow. - Nie mamy wiedzy nazwa - powiedział generał. - Więc jeśli macie na myśli właśnie fortepian, to zamieniliśmy się - powiedział Udałow. - Po- nieważ mieliśmy własny całkiem dobry instrument „Czerwony Październik”. To było tylko lekkie polepszenie sytuacji. - To nie wolno - surowo rzucił generał. - Światowe reguły zabraniające rozpowszechniania przo- dujących technologii na opóźnione światy. Mogą być wykorzystane w głupim celu na pewno. Zdol- ności instrumentu już zostały zlikwidowane. - Zgadzam się z wami - powiedział Udałow. - No to dajcie adres do konfiskaty. - Nie znamy adresu. Rozmowa zaszła w ślepą uliczkę. Latający talerz stał przed Udałowem i nie odlatywał, ponieważ generał z tamtej planety nie wykonał zadania swojego rządu. Ale co robić dalej, nie wiedział nikt; przecież nie można chodzić po wszystkich dwupiętrowych willach z czerwonej cegły, osadzonych na peryferiach Guslaru? Nie wiedzieli również Udałow i przybysze, że właśnie w tym czasie, nie tak znowu daleko od nich, w jednym z wiejskich domków mają miejsce dość dramatyczne wydarzenia. Wszyscy oligarchowie i biznesmeni Guslaru, łącznie z kierownictwem miejscowej mafii i ojco- wie miasta, zebrali się w skromnie udekorowanym saksońską porcelaną salonie. Na jego środku stał fortepian. Przy nim siedział potomek jelenia - Wanieczka. Jego ojciec, jeleń, w białym garniturze, ze złotym łańcuchem na szyi, wyszedł przed audytorium i, denerwując się wyraźnie, powiedział: - Długo, kurde, przygotowywaliśmy się. Nawet, w morde, instrument kupiliśmy. Za ciężką kasę. Jeleń zaczerpnął powietrza. Sprowadzony specjalnie na tę okazję profesor konserwatorium z Wołogdy (aż do 1990 roku - muzycznej szkoły imienia Grizadubowej) otworzył klapę fortepianu, rozłożył nuty. - Graj - polecił jeleń synowi. Wszyscy zaliczkowo zaklaskali, ponieważ jeleń był najbogatszym wśród nich oligarchem i kont- rolował prywatne toalety. Potomek przejechał palcami po klawiszach. Dziecię wiedziało co nieco o nutach, dlatego uderzało tam, gdzie należało. Ale Szopenowi i tak nie zagrażał. Mimo usilnych starań chłopca, fortepian mógł wydusić z siebie tylko popularną niegdyś piosenkę: „wlazł, kurde, kotek na płotek”. Audytorium zaczęło szemrać, a ojciec się wściekł i trochę się pieklił. Kobiety na wszelki wypa- dek wyszły z salonu. Niektóre wazy z saksońskiej porcelany, te delikatniejsze, spadały na podłogę i tłukły się. „Kotek-na-płotek” grzmiał w całym domu niczym groźna symfonia. Jeleń w końcu polecił: - Iwan, spadaj od instrumentu! Profesor, idź-no, sprawdź, czy wszystko tam w porządku. Oligarchowie i mafioso, którzy nie znosili gospodarza, zaczęli się chichrać i chichotać niby uk- radkiem.

Profesor usiadł do instrumentu i zaczął grać to, co rano wspaniale wychodziło. Rano tak. A teraz nie. Słychać było tylko „kotka-na-płotka”. Wtedy jeleń walnął profesora w głowę pięścią, sypnął kopa Wanieczce i wrzasnął do ochrony: - Siekiera! Siekiera pojawiła się w oka mgnieniu. Goście nie rozchodzili się w oczekiwaniu rzadkiego wido- wiska. Jeleń zaczął rąbać fortepian „Steinway”, goście cicho klaskali w dłonie. Profesor płakał. Je- leń rąbał i przeklinał. I wygłaszał, przeklinając, taką oto przemowę: - Niech ja dorwę tego Udałowa! Ja z niego, kurna, kotlety zrobię! Będzie mi wylizywał kurz w moich kiblach. Fortepian popiskiwał, jęczał i rozpaczliwie się bronił, nawet usiłował uciec do kąta. Kiedy fortepian był już mocno pokaleczony i czuł, że zbliża się jego śmierć, wypadł z willi i po- biegł uliczką, mając nadzieję na schronienie u Udałowa - nikogo poza nim w mieście nie znał. Możecie więc sobie wyobrazić scenę na podwórzu budynku numer 16 na ulicy Puszkina! Na środku podwórza stoją Udałowowie. Przed nosem Korneliusz Iwanowicza wolno lata tam i z powrotem talerz z nieznanej planety, z okien którego wyglądają milutkie wojenne słoniki. W tym momencie na podwórze wpada noga for- tepianu, za nią wpełza klawiatura, za którą niczym garść ogonów wlecze się kita ze strun. Za tymi nieszczęsnymi resztkami fortepianu wpada znany nam już jeleń z siekierą i usiłuje dobić fortepian, a ten kryje się za Udałowem. - Ach, tu cię mam! - wrzasnął nieprzyjemnie jeleń. - Coś ty mi, kurde, podsunął? I w tym momencie latający talerz wpada w przestrzeń między obliczem wystraszonego Udałowa i rozjuszonym pyskiem jelenia. I głos generała z dwoma trąbami rozlega się głośno i surowo: - Natychmiast powstrzymaj się bezrozumny dzikusie! Bezrozumny dzikus skamieniał na widok malutkiego słonika z dwoma trąbami, a widzowie - go- ście jelenia, którzy go dogonili - rozrechotali się, tłocząc się w bramie. Opamiętawszy się, jeleń podniósł siekierę przeciwko przybyszom, przedstawicielom huma- nistycznej i rozwiniętej cywilizacji. Podniósł i skamieniał kompletnie. A jego goście na trzy dni potracili głosy. - Rozumiem - powiedział dwutrąby generał - że chciwość doprowadza miejscowe dzikusy do strasznych granic. Dlatego muszę ogłosić werdykt, który możecie zaskarżyć w najwyższym sądzie apelacyjnym Centrum Galaktycznego. Od dziś nie będziesz mógł wypowiedzieć ani jeden brzydkie słów i będziesz z otaczającymi maksymalnie uprzejmy. Rozumiesz? - No, a kto mnie będzie szanował? - rozpłakał się jeleń. - Szacunek osiąga się poprzez dobre uczynki. Od dziś będziesz dążył do bezinteresownych do- brych czynów. - Tylko nie to! - rozszlochał się jeleń. - Za to, że wystraszyliście naszego przyjaciela Udałowa i jego wnuczka, zostawicie mu swój sie- kierę. - Aj! - wrzasnął jeleń. - I od tej chwili opuści was chęć zemsty i nigdy do was nie wróci. - Oczywiście - powiedział jeleń. - Przepraszam. Podał Udałowowi nieszczęsną siekierę i ukłonił się z szacunkiem Korneliuszowi i jego wnukowi, a potem wyprowadził skamieniałych gości z podwórka. Ludzie gadają, że nie tak dawno, sprzedawszy swoją willę i opuściwszy rodzinę, wyjechał do in- dyjskiego stanu Kerala, gdzie mieszka w Aszramie, odżywia samym ryżem i przegotowaną wodą i sławi Krysznę. Generał i jego towarzysze z talerza rozpuścili w powietrzu resztki fortepianu, pożegnali się z Udałowem i odlecieli. Udałow poszedł do siebie i już miał schować siekierę w komórce. - Poczekaj, dziaduś - powiedział chłopiec. - Gdzieś kiedyś w telewizorze opowiadali bajkę o zło- tej siekierze.

- Nie - powiedział Udałow. - Przecież to biały metal, w najlepszym wypadku srebrna. - Spróbuj ugryźć - poradziło dziecko. Udałow nadgryzł. I pomyślał: rzeczywiście, jeszcze w życiu nie trzymałem w ręku tak ciężkiej siekiery. W tym momencie wszedł do nich profesor Minc, który chciał posłuchać historii o fortepianie. - Poczekaj, sąsiedzie - poprosił Udałow. - Zobacz najpierw, co to za siekiera? Minc zważył narzędzie w ręku i powiedział: - Najprawdopodobniej platyna. Tym sposobem Udałowowie stali się bogaci. Okazało się, że jeleń ukrył zagrabione kapitały w platynowej siekierze. Latem cała rodzina Udałowych pojechała na wypoczynek do Soczi. Tam następnego dnia po przyjeździe okradziono ich. Ale to już kompletnie inna historia. Tłumaczył Eugeniusz Dębski Marina i Siergiej Diaczenko SPALONA WIEŻA …nigdy nie wiesz, z której strony dopadną cię nieprzyjemności. Przy zjeździe z mostu tylne koło furgonetki podskoczyło na wyboju, stareńką paką zatrzęsło i Gaj wyraźnie usłyszał rumor wywracającej się klatki. Przyszło mu zakląć i zatrzymać samochód. Był czerwcowy poranek, od rzeki pachniało rybą, nie przykro jednak, lecz świeżo i smacznie, ni- czym podczas wędkowania, gdy woda rozpościera się jak lustro, a prężne rybie ciało podskakuje w pełnej rosy trawie. Wśród rosnących przy samej drodze krzaków siedział, rozprawiając, nieznany zielony ptaszek; jego monolog optymistycznie nastrajał do całego świata. Zmrużywszy oczy, Gaj wpatrzył się w niewysoko stojące słońce i z przyjemnością pomyślał o długim i spokojnym dniu, należącym do niego od tego oto ranka, aż do samej nocy, przez cały dzi- eń - wolna jazda, gdyż spieszyć się nie ma po co… Gaj nie wiedział, że od przewróconej na pace klatki odpadły drzwiczki i czarnobłyszcząca nutria, opisana w specyfikacji liczbą z wieloma zerami, znalazła się w ten sposób w połowie drogi na wol- ność. Gaj nie zdawał sobie z tego sprawy i beztrosko otworzył żelazne drzwi paki. Cenne zwierzę wypadło mu pod nogi i, odbiegłszy kilka kroków, zamarło między przerażonym strażnikiem więzienia a brzegiem wąskiej rzeki. Wstrząsy i hałas oszołomiły nutrię i dlatego, znalazłszy się na wolności, nie od razu to pojęła. Niestety, Gaj pojął to jeszcze później. - Szczurku - powiedział z fałszywą czułością, robiąc krok w stronę uciekinierki. - Mój dobry szczurek… Chwilę później skoczył - z poświęceniem, jakby chcąc zasłużyć sobie na miano najlepszego bramkarza świata; próbował chwycić za czarny, nagi ogon, złapał jednak tylko powietrze i nieco trawy. Nutria, pokazując, że wcale nie jest taka głupia, dopadła brzegu i nie rozchlapując wody, zni- kła pod jej powierzchnią; przez pewien czas Gaj widział jeszcze jej głowę, zaraz jednak i ona skryła się pod mostem. Jakiś czas po prostu siedział na brzegu. Ręce mu opadły. Potem, zacisnąwszy zęby, podniósł się i wrócił do furgonetki; pusta klatka bez drzwiczek leżała na boku, pozostałe były całe i dziewięć żół- tozębnych stworzeń zerkało na Gaja z nieskrywaną, złośliwą satysfakcją. Wrócił nad wodę, położył się na brzuchu i spojrzał pod most. Na omszałych kamieniach tańczyły plamki słońca; pod samym brzuchem mostu było całkiem ciemno - tak, jak w duszy Gaja. Dlatego, że przynajmniej połowa zarobku… zarobku ZA CAŁE LATO. I ta połowa właśnie znikła pod wo- dą. Dosłownie i w przenośni… a niech to szlag. - Zgubiłeś coś? Na drodze, nawet i pustej, od czasu do czasu trafiają się podróżni, i to nawet interesujący. Nic szczególnego w tym głosie nie było - mimo to Gaj cały zmartwiał. 1 już po sekundzie zrozumiał, że odwrócić się i odpowiedzieć bardzo, ale to bardzo nie ma ochoty. Ale nieudzielenie odpowiedzi nie byłoby grzeczne; dlatego też, po chwili wahania, odezwał się, wciąż jeszcze leżąc na brzuchu: - Nutria mi uciekła.

Nieznajomy zaśmiał się cicho. Gaj przekręcił się na bok i ujrzał wąskie, bose stopy i spodnie wojskowego kroju w ochronnych barwach. Po prawej nogawce wspinała się mrówka; Gaj poderwał się, siadł i uniósł głowę. Odniósł wrażenie, że z dwóch wąskich szczelin spojrzały nań dwa ostre zielone reflektory. Zdążył zaobserwować jasnowłosą czuprynę, zauważył skórzany futerał wiszący na szyi - i szyb- ko odwrócił wzrok. Wszystko na raz. A niech to, wszystkie nieszczęścia - jednocześnie. - Nigdy nie słyszałem, żeby w tych okolicach występowały nutrie - oznajmił w zamyśleniu przy- bysz. Odejdź, poprosił w myślach Gaj. Nic ci nie zrobiłem. Odejdź. Przybysz nie zwracał uwagi na jego modlitwy - stał sobie spokojnie, jakby na coś czekając. Gaj wymamrotał zatem zachrypniętym głosem: - Nutrie… mam ich tam… całą furgonetkę. Przybysz odszedł - po to, by zajrzeć w otwartą pakę i ze zdziwieniem, a kto wie, może z radością, mruknąć: - Oho… Ucieczka spod straży. One co, zębami pręty przegryzają? Wielki czarny żuk przeszedł ze źdźbła trawy na listek babki. A właśnie, że nie chcę patrzeć, wmawiał w siebie Gaj. Nie mam po co na niego… na TEGO… patrzeć. Nie na darmo gadali, że… znów się pojawił. Nie na darmo gadali, a ja myślałem, że na darmo… Przybysz zostawił nutrie. Widać bardziej interesowała go rozmowa z Gajem: - Co żeś tak się zaciął? Żuk źle stąpnął i zniknął z pola widzenia, na dobre spadając gdzieś pod listek. - Jak się nazywasz, milczku? A co ci do tego, pomyślał Gaj i wcisnął głowę w ramiona. - Jak - jak? - Gaj… - Co zamierzasz robić? Pod siedzeniem w kabinie leżał kawałek ołowianej rurki - „na wszelki wypadek”. Nie, to myśl absolutnie nie na miejscu. - Robić? Zdejmę spodnie i wlezę pod most. - Sądzisz, że ją złapiesz? - Nie, nie sądzę - burknął Gaj. - Może pomóc? - Nie!! Gaj odskoczył jak oparzony. Należało natychmiast odjechać stąd jak najdalej, ale pozostawienie drogocennego zwierzęcia na łasce losu wydawało się niemożliwe - i dlatego jedyne, co mu pozosta- ło, to podniesienie klapy i uparte wpatrywanie się w silnik, dając w ten sposób do zrozumienia, że rozmowę uznaje się za zakończoną. Przybysz jednakże uznał, że jest inaczej i nie zamierzał ustąpić: - A niby dlaczego „nie”? - Dziękuję - wydusił Gaj - ale nie trzeba. Upływały minuty; Gaj z przerażeniem stwierdził, że wyleciało mu z głowy, jak zbudowany jest silnik, mało tego - sam silnik falował mu przed oczyma, a przecież trzeba było jakoś imitować oży- wioną działalność techniczną. - Czego się tak przestraszyłeś? - z zaskakującą delikatnością spytał przybysz. - Chcę ci pomóc. Naprawdę. - Nie zaczepiałem pana - wydusił Gaj. - Podobnie jak ja ciebie… wszak jedziesz do Luru? Na fermę futrzarską, jak sądzę… Gdzie za te- go szczura zedrą z ciebie i spodnie, i skórę. Dlaczego zatem nie chcesz, abym ci pomógł? Gaj z łomotem zatrzasnął klapę silnika. - Dlatego, że pan nie robi niczego za darmo. Oczywiście, nie powinien tak prosto z mostu, bezczelnie, o tym mówić, ale przybysz na szczęście tylko się roześmiał: - Dokładnie. Skoro zatem jest ci to wiadome, powinieneś wiedzieć również coś innego: cenę uz- gadniam z góry. Jeśli nie jesteś w stanie zapłacić - nie zgadzaj się… A z obietnicy się wywiązuję. Od innych, rzecz jasna, wymagam tego samego. I delikatnie pogładził wiszący na szyi futerał. Gaj cofnął się o pół kroku:

- Niczego nie mam. - A czego nie masz, o to nie poproszę. Podrzuć mnie do Luru, podwieź, i tak tam przecież je- dziesz. Gaj speszył się, pozwalając przybyszowi kontynuować, jakby nic się nie stało: - To nawet nie zapłata, a zwykła wymiana usług. Wydobędę ci tego wodnego szczura, ty zabier- zesz mnie na pokład. Odpowiada? Gaj milczał, przygryzając wargi. Żeby tylko ta zaraza nie była taka droga. Żeby… harować całe lato na to przeklęte, zaczajone gdzieś pod mostem stworzenie?! Z drugiej strony - długi, dłuuugi dzień w towarzystwie… tego. Gdyby tylko Gaj był choć trochę mądrzejszy, już dawno by się zmył i samochód by zostawił, a nawet nutrie, ale nie - rozmowę nawi- ązał, dureń… - Ech - z wyrzutem pociągnął jego rozmówca. - Wykształcony miejski chłopak, a boi się słu- chów, plotek, bajań… Jakaś staruszka naszpikowała cię horrorami? o tym, że zjem cię gdzieś po drodze, co? Gaj przełknął, zestawiając w myślach rozumną ostrożność z ogromną pokusą. Faktycznie, przecież do niczego TAKIEGO się nie zobowiązuje… - Do Luru? I nic więcej? Żadnych… niczego..? - Żadnych, niczego - z powagą zapewnił go rozmówca. - Dlatego, że i mnie, co tu kryć, bez trudu przyjdzie złapanie twojego szczura… No, zastanów się. Gaj zastanowił się, aż zaswędziało go w tyle głowy. - Decyduj się - z uśmiechem naciskał rozmówca. - No? „I niech cię Bóg broni, synku - mówiła starucha t Tina - przed nawiązaniem rozmowy ze Szczuro- łapem. A już w interesy z nim wchodzić - to tak samo, jakby diabłu duszę zaprzedać”. - Umowa stoi? - zapytał, uśmiechając się szeroko, Szczurołap. - Tak - powiedział Gaj, nie usłyszał swojego głosu i powtórzył już głośniej: - Tak. Legendy o Szczurołapie docierały nawet do Stolicy, a czegóż dopiero na ten temat w tutejszych głuchych i ciemnych miejscach nie gadano. Opowieść o jakichś zaginionych dzieciach powtarzana była w wielu wersjach, ale stara farmerka Tina, w której domu Gaj już trzecie lato wynajmował po- kój - farmerka owa snuła historie od niej straszniejsze. I to, co w uniwersyteckich audytoriach ok- reślano mianem „aktualnego folkloru” i co służyło jako temat naukowych rozpraw - wszystko to przybierało w głuszy zupełnie nie akademicki, całkowicie złowieszczy sens. Wszystkie swoje „prawdziwe historie” Tina przedstawiała ze znawstwem, jak na to zasługiwały - głucho, monotonnie, kołysząc się i spoglądając w kominek: - I kogo wezwie ta dudeczka, ten i dębowe drzwi przebije, i w przepaść się rzuci, i w ogień sko- czy, jak do rzeki… O matce zapomnisz i narzeczoną porzucisz, jemu będziesz służyć, póki nie zet- lejesz… W pokoju gęstniały ciemności, a odblaski ognia zmieniały twarz staruchy w miedzianą, rytualną maskę: - I opadł głaz, i zamknęła się szczelina, i mówią, że ich głosy do dnia dzisiejszego można usłys- zeć… Tylko nikt słuchać nie chce - a nuż pojawi się ON i zażąda tego, co mu się należy… Dłoń Szczurołapa była twarda, zwykła ludzka dłoń i w pełni przyjacielski uścisk. Uścisk pieczętujący zawartą właśnie umowę. - Dawaj klatkę, chłopcze. A przecież zaraz zobaczę, jak on to robi, pomyślał Gaj z niepokojem. - Przymocuj czymś drzwiczki… Gaj pospiesznie pokiwał głową. Zajął się kłębkiem drutu, zakrzątnął, starając się nie patrzeć, jak ręce Szczurołapa otwierają zamek skórzanego futerału. Mimo starań jednak, co i rusz spoglądał w tamtą stronę. - Nie strzelaj oczyma, chodź tutaj… Popatrz… Jaki piękny. Nikt mi nie uwierzy - Gaj odpędził natrętną myśl. Nikt mi nie uwierzy, że go widziałem. Flet był rzeczywiście… piękny. Pokrywający go lak, ciemny, delikatnie popękany, wydawał się być żywą skórą. Opaloną i gładką. I wrażenie to wzmogło się, kiedy flecista przesunął po nim palcami: - Jak można się go bać? Boję się akurat nie jego, lecz ciebie, pomyślał Gaj ponuro.

Szczurołap podniósł flet do ust. Dźwięk, który poniósł się nad rzeczką, nie miał nic wspólnego z muzyką. Przypominał raczej głos chorego, bardzo starego i bardzo samotnego zwierzęcia; Gaj poczuł sła- bość w kolanach. Spod mostu bez najmniejszego plusku wychynęła czarna, głowa. Przerażający dźwięk urwał się; nutria znieruchomiała, niezdecydowana, ale dźwięk znów się poj- awił, głośniejszy i bardziej natarczywy, i uciekinierka skierowała się do brzegu, wydostała się na piasek, potem na trawę, pokornie dreptała, ciągnąc mokry goły ogon i oniemiałemu Gajowi po- trzebne było znaczące spojrzenie Szczurołapa, by oprzytomnieć i zatrzasnąć za więźniarką drzwicz- ki klatki. - I już po wszystkim. No co, chłopcze, nie cieszysz się? - Dziękuję… Szczurołap przetarł flet kolorową szmatką; Gaj nie patrzył w tamtą stronę, czuł jednak na sobie jego drwiące spojrzenie. - Możemy jechać - oznajmił, wbijając wzrok w ziemię. - Wpuścisz mnie do kabiny czy też przyjdzie mi towarzyszyć nutriom? Gaj zdobył się na coś słabo przypominającego uśmiech. Droga do Luru, przezwana Rudą Trasą z powodu nieprzerwanie ciągnącej się, wszechobecnej żółtej gliny, pamiętała lepsze czasy. Kiedyś panował tu ożywiony ruch, było wręcz ciasno, kiedyś wzdłuż poboczy tłoczyły się kempingi i bary, a najmniejszy wybój błyskawicznie znikał niczym zlizany gi- gantycznym jęzorem; trasa zapewne pamiętała jeszcze tamte czasy, w przeciwieństwie do Gaja, który był zbyt młody i na tamte czasy się nie załapał. Teraz droga zmieniła się - można jechać choć- by cały dzień i nie spotkać ni człowieka, ni samochodu; zresztą, za tę właśnie możliwość spokojnej samotności Gaj lubił Rudą Trasę. Z naprzeciwka nadciągały lasy i zagajniki, wzgórza, pola, pustkowia; czasem trafiały się zapom- niane cmentarze z wrośniętymi w ziemię krzyżami, częściej jednak - żelazne szkielety przydroż- nych zabudowań. Czasami przebiegał, pędząc na oślep, zając albo migał w trawie lisi grzbiet, pasły się zdziczałe kozy, zmieniały swe kształty obłoki, ciągnęły korowody odległych i całkiem bliskich drzew - niezmienionym pozostawał tylko horyzont. Po prawej stronie wiła się rzeka, a to podchod- ząc do samej drogi, a to umykając gdzieś w bok. Gaj lubił Rudą Trasę i nawet teraz działała na ni- ego uspokajająco. Jak dłoń przyjaciela - nie bój się, jakoś to będzie. Z początku podróżnicy jechali w milczeniu, Gaj siedział skulony i napięty, udając, że całkowicie pochłonięty jest jazdą. Ale dzień, jak na złość, był tak jasny i wyrazisty, a niebo tak niemożliwie wręcz błękitne, świat wokół tak wypieszczony słońcem, że wszystkie lęki i obawy stopniowo bla- kły, bladły, zdając się być nie na miejscu i niemalże śmiesząc. Wszystkie te legendy, dodawał sobie otuchy Gaj, dobre są do opowiadania wieczorem przy ko- minku, a w południe nie straszcie mnie „aktualnym folklorem”, bo wiedzcie, że nie przynosi to żad- nego skutku… I, zdoławszy wmówić sobie, że jest spokojny, Gaj poweselał, przestał się chmurzyć i zaczął kątem oka przyglądać się swemu rozmówcy. A ten siedział, podciągnąwszy pod siebie długie nogi - kabina była dlań zbyt mała - i wystawił łokieć przez okno; całkiem, jak się zdawało, zapomniawszy o Gaju, spoglądał gdzieś w niebo i z jego twarzy nie schodził drwiący, nieobecny uśmiech. Na kolanach, obciągniętych ochronnymi spodniami, leżała torba, nie wiedzieć czemu nadpalona, choć niezbyt mocno, a tylko tak ciut - ciut. Jedna dłoń Szczurołapa spoczywała na klapie torby, druga z roztargnieniem gładziła futerał z fle- tem, i przy tym rozbłyskał i gasł czerwony kamień w pierścieniu nasadzonym na małym palcu. W opuszczone okno wpadał wiatr, targał żółtymi włosami Szczurołapa, szarpał wyblakłą kraciastą ko- szulą, poruszał zszytą ze skrawków materiału chustą, okrywającą szyję, i Gaj dopiero teraz uświ- adomił sobie, skąd wzięło się to przezwisko - Pstrokaty Flecista. - Na drogę patrz. Gaj drgnął. Mocniej chwycił kierownicę. Droga odbiła w bok od rzeki, by po chwili znów do niej wrócić; wzniecając kłęby kurzu, nadje- chała z naprzeciwka - rzadki przypadek! - ciężarówka, nieznajomy kierowca pozdrowił go machni- ęciem ręki, Gaj odpowiedział tym samym i długo obserwował we wstecznym lusterku oddalający się żółty obłoczek.

- Nie nudno ci tak cały dzień samemu w kabinie? - niedbale spytał Szczurołap. Gaj wzruszył ramionami. Zapewne jego współtowarzysz podróży nie miał pojęcia ani o urokach samotności, ani o zniewalającej sile nie kończącej się drogi; na wyjaśnianie czegokolwiek Gaj nie miał ochoty i dlatego wydusił z siebie tylko krótkie: - Nie. - I nie boisz się? - kontynuował Szczurołap z tą samą niedbałością. - A jeśli nagle silnik zgaśnie, jakaś awaria albo atak serca? Chociaż na atak serca jesteś jeszcze, jak sądzę, za młody. Gaj spojrzał nań podejrzliwie. Chciał powiedzieć, że z podejrzanym towarzystwem podróżować jest o wiele niebezpieczniej - ale, oczywiście, nie powiedział tego. I nie powiedział, że zna Rudą Trasę jak własną kieszeń. I że zżył się z nią, jak ze starym ubrani- em. I że nuda łatwiej dopada w hałaśliwym tłumie. Wśród miejscowej młodzieży Gaj czuł się beznadziejnie obco, podobnie zresztą obco czuł się wśród studenckiej braci. Umiał opowiadać anegdoty i fantastycznie wręcz wpasowywał się w popi- jawy, nawet podobał się córkom farmerów - mimo to jednak nie był uznany za swojego. Wyglądało nawet na to, że bano się go, i z przyjaźnią nikt się doń nie pchał; krzywdzić go zresztą też nie krzywdzono, gdyż do bicia brał się bez zastanowienia i walczył tak, jak walczą zagnane w kąt zwierzęta. Nawet więksi, silniejsi i zadziorniejsi chłopcy woleli nie wchodzić mu w drogę - „ten, no… wściekły, chłopy, niech go…” Nad huczne imprezy - nawet z udziałem młodych dziew- cząt - Gaj przedkładał towarzystwo starej Tiny; siedział, wpatrując się w ogień, słuchał i milczał, opowieści kończyły się - a on wciąż milczał i nawet starucha rozumiała wtedy, że ten człowiek jest nieobecny, a gdzie przebywa, nawet nie próbowała odgadnąć. Gaj drgnął. Szczurołap już nie spoglądał w niebo, lecz kątem oka przyglądał mu się i od tego spojrzenia dłonie, spoczywające na kierownicy, pokryły się potem. - Jak trafiłeś na tę drogę? - spytał cicho flecista, jakby zwracał się do siebie samego. Gaj zatrzepotał rzęsami. - Pracuję… No, pracuję. Pracuję, a co? - Nic - Szczurołap chrząknął, jakby ze złością. - Pracuj sobie. Co nowego w mieście? - Nic - na podobieństwo echa odezwał się Gaj i zaraz potem przestraszył się, by jego odpowiedź nie została odebrana jako drwina. - Aaa… studenci… buntują się… - A ty? Nie buntujesz się, przecież jesteś studentem? Wszystko wiesz, pomyślał z przygnębieniem Gaj. I burknął, zaciskając zęby: - Nie mam kiedy. Jeśli latem nie zarobię, to co będę żarł zimą? - A co, z głodu umrzesz? O dach kabiny zawadziła gałąź, potem jeszcze jedna. Droga stała się węższa i zanurkowała w maleńki zagajnik. - Co, nie możesz znaleźć roboty? W końcu jesteś studentem renomowanego uniwersytetu. - Co ma teraz renomę? - wymamrotał Gaj ponuro. - Nic nie zostało… renomowanego… - Korepetycjami byś się zajął. Nic skomplikowanego, przyzwoicie płacą, a tutaj… tylko kurz ły- kasz… - Tutaj mi lepiej. - Co masz na myśli? Gaj zdenerwował się nie na żarty. Przyczepił się, kleszcz jeden, nic w umowie nie było o tym, że będzie przez całą drogę gadał. - Płacą dobrze - wydusił z niechęcią. Odetchnął dodał całkiem niespodziewanie dla samego si- ebie: - A poza tym stąd pochodzę. No nie, co za siła pociągnęła za jego nieskory z reguły do gadania język?! Szczurołap odchrząknął. Pokręcił się, rozsiadając - Wygodniej: - Interesujące… Z Luru? - Z Krzywych Kątów. To bardziej na zachód. - No proszę, to przecież całkiem niedaleko. Odwiedzasz rodziców? Gaj chciał skłamać, ale nie zdecydował się: - Nie. Owym „nie” spróbował ze wszystkich sił postawić grubą kropkę; jednakże Szczurołap miał w nosie wszystkie znaki przestankowe.

- Nie? Ale mam nadzieję, że rodzice jeszcze żyją? - I ja mam taką nadzieję - wymamrotał Gaj ze znużeniem. - A gdzie ich masz? - A kto ich tam wie. I znów milczeli, ale Szczurołap nie odwracał wzroku, patrzył na Gaja i poprzez Gaja, i w głąb Gaja, w sam środek, i ten nie wytrzymał wreszcie: - No, nie mam ochoty rozmawiać! Co masz z tym wspólnego… Co, umawialiśmy się na to? Na rozmowy o życiu się umawialiśmy?! - Nie krzycz. Gaj zamilkł. Furgonetka, zapiszczawszy hamulcami, zatrzymała się na poboczu; Gaj zaciskał zęby, zdawało mu się, że jest zakorkowanym dzbanem z piekącą zawartością, a pieczęć za chwilę opadnie, gdyż to coś, Zapełniające naczynie po samą szyjkę, podnosi się, rośnie, doprasza się uj- ścia… Rozpierały go słowa. Próbował powstrzymać się jak mógł - lecz słowa stały już u samej bramy jego ust. - No… Dobrze, nie duś tego w sobie. Słucham cię, chłopcze. I niczym dziecko, na ramieniu którego legła ręka bezwzględnego dorosłego, Gaj zaczął mówić, najpierw powoli, zacinając się, a potem coraz szybciej i łatwiej, a nawet z jakąś dziwną ulgą: - No… Moja matka pochodzi ze stolicy. Dwadzieścia lat temu były tam zamieszki, jedne z pierwszych. Ona wyglądała, jakby urodziła się na północy, a do tych z północy odnoszono się każ- dego dnia coraz gorzej, musiała uciekać. Trafiła właśnie do Krzywych Kątów. A ojciec też był przyjezdny, z Pogórza, tam miał wizję czy coś podobnego, że powinien ludzkość ratować… Więc kiedy się urodziłem, ojca już w pobliżu nie było - jego przeznaczenie… bezwzględne było, nie dało mu w miejscu usiedzieć. Ruszył szerzyć dobro, matka została sama i myślę, że nielekko jej było i, jak mówili, przeżyłem tylko dlatego, że urodziłem się nad wyraz rozwinięty, dobre pięć ki- logramów. Bardzo długo nie pamiętam siebie, jako pięciolatka - nie pamiętam, jako siedmiolatka - też nie. A potem pojawił się Il. On był…tak w ogóle to był rudy. Gdy wchodził do domu - to jakby pochodnię ktoś wniósł. On też kiedyś uciekł ze stolicy, gdyż północni to jedno, a rudych to wtedy nie tylko nie lubiono - okrutnie nienawidzono, jakby to oni byli wszystkiemu winni… I oto pojawił się w Krzywych Ką- tach i zajął miejsce mojego ojca. Matka przy nim uspokoiła się, poweselała, przestała krzyczeć na wszystkich… Kim on był w stolicy - nie wiem, bo milczał, nie chciał mówić… ale nie był pi- erwszym lepszym, tego jestem pewien. Nauczył mnie czytać i pisać, bajki układać. Łódeczki puszc- zać w kałużach, jakieś latające węże robić, z ogonami jak u smoków. Wciąż opowiadał i opowiadał - o obcych krajach, gdzie lato trwa przez cały rok, i innych, gdzie cały czas zima. Czułem się przy nim jak w twierdzy, a matka też czuła się bezpieczna. Pachniał tytoniem, ale nie mocno, a tak przyjemnie, niewiele palił… Miał bliznę nad lewą brwią. Każdego ranka mył się w ce- brze, nawet w mrozy, i mnie nauczył… I był tak bardzo dobry… Gaj zamilkł. Stare, zepchnięte w najdalszy zakątek pamięci, zakazane wspomnienia, wciąż jeszc- ze sprawowały nad nim władzę. - A potem? Gaj przełknął kulę w gardle: - Potem pojechaliśmy na jarmark, gdzie jakiś chłopiec zwędził komuś sakiewkę, ale go złapali… tego chłopca… I skopali na śmierć. To znaczy dopiero zaczęli go bić,; wtedy Il zrobił się blady jak ściana, nawet piegi mu znikły. I rzucił się ratować tego chłopaka. A przecież był rudy, rudych wszyscy nienawidzili… i nienawidzą do tej pory. Powinien był się z boku trzymać… nie zwracać uwagi na siebie. A on się rzucił. I jego też zabili - wielu ich było, cały tłum, nawet kobiety i wszy- scy chcieli go kopnąć. Kiedy przywieźli go do domu, to tylko po włosach… poznaliśmy. Wiatr ucichł. Słońce zasnuło się mgłą, a z zachodu sunęło w jego kierunku coś złowieszczego i szarego; z tyłu cichutko kręciły się nutrie. - Ile miałeś wtedy lat? - Dziesięć. - I wszystko tak dokładnie pamiętasz? - A dlaczego mam nie pamiętać? - Gaj nawet zaśmiał się, choć, szczerze mówiąc, nie był to we-

soły śmiech. - Choć tego, co było później, lepiej w ogóle nie pamiętać. Matka po pogrzebie przez tydzień milczała, wreszcie spakowała się, zabrała mnie - i poszliśmy, gdzie diabeł mówi dobranoc, do wesołego miasta Geja. Na początku o mało z głodu nie pomarliśmy, potem matka znalazła, robo- tę i zaczęło być łatwiej. A jeszcze później staliśmy się nagle bogaci, matka sprawiła sobie mnóstwo sukienek, przez kilka dni.. krótko mówiąc, nie było jej. Potem oddała mnie do internatu, czegoś w rodzaju uprzywilejowanego przytułku; tam dopiero zrobiło mi się niewesoło, uciekłem raz - przy- prowadzili z powrotem i sprali, uciekłem po raz drugi. Nie wiem, czym by się to skończyło, ale matka znów została bez grosza, rzuciła dotychczasową pracę, przeprowadziła się ze mną na przed- mieścia. I nagle znalazłem się w bezpłatnej szkole dla biedoty. A tam był nauczyciel Kim. On był… Nie miał nic z tego rudego, był całkiem łysy, jak kolano, ale to on był pierwszym czło- wiekiem przypominającym mi Ila. Mieszkał przy szkole… Dziurawy globus. Pył… książkowy, to nie zwykły pył, lecz jakby…jakby zleżały czas. Zapewne gdyby nie nauczyciel Kim, za diabła nie trafiłbym na uniwersytet. Miał córkę Olgę. Pisała wiersze, to znaczy nie pisała, one po prostu z niej się wylewały. Nocą budziła się z płaczem, drżąca, w gorączce trzydzieści osiem… dopóki nie zapi- sała wierszy. Zapisała - i jak ręką odjął. Potem je paliła. Darła na strzępy, a one mimo to ją męczyły, mówiła mi - a może ja jestem po prostu nienormal- na… Gaj przerwał. Wstrzymał oddech; mrok, szczelina w zmurszałym ogrodzeniu, a w szczelinie bla- da twarz, szare oko, okrągłe niczym globus, w otoczeniu jasnych, krótkich rzęs. Co za dziwne stworzenie. Ubranie, jak oczy, szare… I szyja tak cienka, że aż strach dotknąć - bo a nuż ją złamiesz. Cień, po prostu cień, szary nocny motyl na dnie białej porcelanowej filiżanki, żywa, a nawet, zdaje się, ciepła, nieulękła… Gaj oparł się łokciami o kierownicę: - No, a potem zgwałciło ją w ciemnym zaułku dwóch chłopaków pracujących przy wyrębie lasu. Sąsiedzi się dowiedzieli, okrzyczeli dziwką. Te chłopaki - ona nawet ich twarzy nie zapamiętała. To najemni robole, dziś tutaj, a jutro już śladu po nich nie ma. Uśmiechnął się krzywo. Ci albo inni - zdążyli go pobić; pamiętał rozpaczliwą żądzę krwi, kiedy wpadłszy do wiejskiej knajpki, złapał za klapy pierwszego z brzegu draba - wszak to on, on! - i walnął mordą o stół, a co było potem? Nie czuł bólu, choć pięści miał starte do żywego mięsa, a z niego wciąż tryskała nienawiść i żądza odwetu, dopóki w końcu świat nie skurczył się do roz- miarów dłoni i nie zgasł… - Mówiąc krótko, nauczyciel z córką wyjechali. Dlatego, że… no, ona nawet na ulicę wyjść nie mogła. Wyjechali, miałem adres… najpierw pisali, potem… no, zawierucha była. Zgubili się… Gaj pochylił głowę. Westchnął: - I wtedy matka… spotkała swoją wielką miłość. Ja, szczęście, byłem już duży. Wszystko rozu- miałem… nigdy nie ośmieliłbym się… nigdy w życiu… no… osądzać. Zamilkł. Diabelstwo zakończyło się tak nagle, jak zaczęło - teraz był pusty. Puste naczynie, dźwięczne, spokojne i nawet dno już zdążyło podeschnąć. A przecież wszystko to nie było przeznaczone dla cudzych uszu - to nawet dla własnych czczych wspomnień nie było przeznaczone! Urywki i skrawki - tak, czasami się przypomną, nic się na to nie poradzi, ale żeby tak konsekwentnie, jakby na papierze, ni to spowiedź, ni to pamiętniki, niech to diabli… Zacisnął zęby, powstrzymując rozdrażnienie: - No dobrze. Zabawiłem pana, co? A to wszystko kłamstwa, tak naprawdę to jestem nieślubnym synem księcia, porzuconym w pieluchach z herbem… pod ścianą klasztoru. A przecież i w pieluchy z herbem także się siusia i… sra, krótko mówiąc. I herb od tego cierpi. A mój najjaśniejszy ojciec… Zaciął się. Rozmówca milczał; Gaj posiedział, opierając się łokciami o kierownicę, potem zupeł- nie spokojnie powiedział: - Mój najjaśniejszy ojciec miał wykład na uniwersytecie. W zeszłym roku. „Drogi ratunku”. I tak go zobaczyłem… Dobrze, że zapamiętałem, jak się nazywa. Nawet, głupi, podejść chciałem. Po- tem, chwała Bogu, zmądrzałem i rozmyśliłem się. I nawet nie upiłem się z tego powodu… dla za- sady. Zachichotał. Kiedy człowiek się śmieje - nie wygląda żałośnie; w każdym bądź razie jeśli śmieje się zdrowo, naturalnie i szczerze. A tej szczerości Gajowi zabrakło, śmiech utkwił mu w gardle,

dlatego, że sobie przypomniał. Właśnie tego dnia, kiedy nie upił się dla zasady - Gajowi po raz pierwszy przyśnił się ten zna- mienny sen. Śniło mu się miejsce, w którym nigdy nie był - ni to miasto, ni osada z pokracznie wąs- kimi i krzywymi uliczkami, a nad nimi szarymi brzuchami wisiały ślepe domy bez okien. Niebo nad miastem było nienaturalnie żółte; pod tym żółtym niebem wlókł Gaja pozbawiony twarzy tłum, wlókł z niskim, głuchym rykiem, a on dobrze wiedział, gdzie go taszczą, ale nie mógł wyrwać się z chwytnych, wielopalczastych rąk - nie to jednak było najstraszniejsze. Straszniejsze były chwile, w których w tłumie zaczął rozróżniać twarze; wykrzykiwała przek- leństwa matka, potrząsał ciężką pałką nauczyciel Kim, szczerzyli zęby przyjaciele ze szkoły, migała wykrzywiona nienawiścią twarz starej Tiny - i Olga, jego Olga. Gaj próbował pochwycić jej spojr- zenie, lecz łzy przeszkadzały mu w patrzeniu, próbował tylko nie zwalić się tłumowi pod nogi. A tłum wlókł go, wnosił na plac, pośrodku którego sterczał kamienny palec; Gaj czuł, jak wbijają się w ciało żelazne linki, nie mógł się ruszyć, przywiązany do słupa, zasypywano go wiązkami chrustu powyżej oczu i wtedy budził się z krzykiem, od którego sąsiedzi z pokoju zrywali się z pos- łań. Sen powtarzał się. Przychodził częściej lub rzadziej, obrastał nowymi szczegółami, odchodził w zapomnienie, powracał znowu na przekór nadziei i nie pomagały ni zioła, ni zaklęcia, ni rozpaczli- we wysiłki woli. Jego palce zacisnęły się kurczowo na kierownicy. - Przypomniałeś sobie? - spytał cicho jego towarzysz. Gaj spojrzał nań przelotnie - i odwrócił się. Co niby „przypomniał sobie”? Cóż to za zainteresowanie cudzymi sekretnymi wspomnieniami? - A o to, jeśli można, niech pan nie pyta - wycedził, spoglądając na swe dłonie, białe i dziwnie stwardniałe. - Przykro mi, ale o tym nie opowiem… - A i nie trzeba - zaskakująco łatwo zgodził się jego towarzysz. - A pogoda nam się chyba psu- je… Pojedziemy? Gaj spojrzał na zegarek, drgnął: - O żesz ty… I uruchomił silnik. Nadleciał wiatr, rudy pył zakotłował się; Szczurołap zabrał łokieć z okna i podniósł szybę. Słońce znikło; Gaj siedział za kierownicą, pragnąc zlać się w jedną całość z samochodem, stać się samym samochodem, niczego nie wiedzieć i nie pamiętać, prócz dudnienia silnika, zapachu ben- zyny, drobnych kamyczków łaskoczących opony i dużych, zostających pomiędzy kołami, i wyboj- ów, od których trzęsła się skrzynia… - Nie pędź tak - poprosił Szczurołap. - Nie żałuj mnie - pożałuj swoje nutrie. Ależ ze mnie dureń, myślał Gaj, jeszcze mocniej ściskając zęby. Ależ ze mnie kretyn… Jak mu się udało - tak łatwo zmusić mnie do gadania? - Ale droga, bez dwóch zdań - nagle Szczurołap o mały włos nie uderzyłby głową o sufit kabiny - no i kierowca, bez dwóch zdań, piekielny… Brałeś pod uwagę, że właśnie za to tak pięknie ci pła- cą? I rekrutacja, zapewne, z konkursu, cała masa chętnych? - Nie - wydusił Gaj. - Co, pieniądze nikomu niepotrzebne? Czy on już się w ogóle nie odczep? pomyślał Gaj prawie żałośnie. Czegóż mu jeszcze potrzeba? - Droga, sam pan widzi… Nikt nie ma ochoty jeździć tą drogą, a w dodatku obok… no, są takie miejsca. Obok Pustej Osady… Szczurołap zauważalnie się ożywił: - Pusta Osada? Chłopak… filolog, folklorysta. „Samoistny rozwój współczesnego folkloru”, hm? Kup ode mnie temat, tanio wezmę, a jak chcesz, bierz i za darmo, „głębokie badania młodego uczo- nego”, „młodzieńcze, ma pan już zapewnione miejsce na aspiranturze”. Gaj ciężko westchnął. Proszę bardzo, śmiej się. - Kroczące drzewa! - nabijał się dalej Szczurołap. - Gigantyczne pająki! Latający krwiopijcy! Pełzający kąsający po palcach! Nie, poważnie? O Pustej Osadzie to ty mi zgodnie z programem przewodnika, czy też może sam w nią wierzysz? Gaj chrząknął. Komiczność sytuacji polegała na tym, że najjaskrawszy przykład „współczesnego folkloru” jechał razem z nim tym samym samochodem.

- Dobra - powiedział flecista, skończywszy się śmiać. - W porządku… Pusta Osada. A co w niej jest takiego strasznego? Gaj milczał. Patrzył na drogę. - Pusta - niech i będzie pusta… Chyba nie boisz się pustki? Gaj wzruszył ramionami. O Osadzie takie rzeczy opowiadali i to tak malowniczo, że gdyby Ruda Trasa nie miała odnogi, to nikt by tędy nie jeździł. Gaj też by sobie odpuścił… - No, chłopcze, powiedz szczerze… byłeś kiedyś w Pustej Osadzie? Gaj zakrztusił się. Szczurołap wzruszył ramionami: - Sam przecież powiedziałeś - „obok jeżdżę”! Ona przecież przy drodze leży, czyżbyś nie bywał?! - Prosta droga - powiedział z naciskiem Gaj - nie zawsze jest najkrótsza. Teraz zakrztusił się Szczurołap: - Tak? No, no… „Ten chłopak był zmyślny, nie pchał się na rożen… Śmiały był chłopak, ni mie- czem, ni mową.” Gaj ciężko westchnął. Szczurołap żartował, podśmiewywał się i kpił, i powodów do niepokoju w zasadzie nie było, lecz w duszy Gaja obudziły się z jakiegoś powodu wszystkie wcześniejsze lęki; dokładnie w powiązaniu z jego stanem ducha, chmury na niebie zgęstniały. Dzień się skrócił, zastąpiony przedburzowymi ciemnościami - i w tym właśnie momencie przed nimi pojawiło się rozwidlenie. Stara droga, nie zmieniając kierunku, zagłębiała się w las i ginęła pośród pni; nowa ostro skręcała w prawo, do rzeki, zamierzając wcisnąć się między urwisko i brzeg, przebiec po samej krawędzi i wybawić podróżnego od konieczności jazdy przez Pustą Osadę. Gaj nie wahając się ni chwili, skrę- cił. Za oknem mignął drogowskaz; odległy błysk wyłapał z mroku ledwo czytelny napis „Objazd”. Szczurołap nagle zaśmiał się cicho, i od tego śmiechu Gajowi zrobiło się nieswojo. - Fajny z ciebie chłopak - oznajmił flecista, nie przestając się śmiać. - Chcesz, to maleńką legen- dą cię obdarzę? Klejnotem współczesnego folkloru. O TYM, kto żyje pod ziemią i żywi się wyłącz- nie podróżnikami. Pojawia się, gdzie tylko można, chwyta ofiary, za co się tylko da- i ciągnie pod korzenie, głęboko, głęboko… I bruzdy po sobie pozostawia, zupełnie jak koparka… Nie słyszałeś? Ziemia drgnęła. Nie grom - bo błyskawicy nie było, tylko głuchy, podziemny łomot; furgon podskoczył, na chwi- lę oderwawszy od ziemi przednie koła. Hamując, Gaj o mały włos nie wybił czołem szyby. - Ostrożniej, chłopcze! - Szczurołap ledwo zdążył złapać swoją torbę. - Co to było? - wypuścił powietrze Gaj. Szczurołap uśmiechał się od ucha do ucha: - Podziemny potwór rozrabia, wszystko na to wskazuje… A co, strach cię obleciał? Gaj czuł smak własnej śliny Odpychający, trzeba przyznać. Metaliczny. - Ze wszystkiego się pan naśmiewa- powiedział głucho. Szczurołap podniósł długi palec: - Zapamiętaj raz na zawsze. W mojej obecności jeśli już czegoś należy się bać, to co najwyżej mnie. Reszty bać się jest głupio, a ja odnoszę się do ciebie… po przyjacielsku. A zatem, skoro mój młody kierowca jest bezpieczny, to pojedźmy, nie będziemy tu sterczeć sto lat, zaraz zacznie pa- dać… I mrugnął porozumiewawczo. I, jakby pragnąc potwierdzić jego słowa, całkiem niedaleko chlas- nęła błyskawica i gruchnął, rozpełzając się po niebie, grzmot. To był króciutki fragment drogi, gdzie przyciskała ją do rzeki niemalże pionowa gliniasta ściana, obsypana, niczym rodzynkami, plamkami norek jerzyków; teraz jerzyki krążyły nad bezkształtnym stosem kamieni i gliny, która kiedyś była częścią owej ściany, a dziś zasypała drogę od pobocza do pobocza, nie pozostawiając nawet najmniejszej nadziei na przejechanie nie tylko dla furgonu, ale i dla buldożera. Gaj zeskoczył na ziemię. W pociemniałą rzekę toczyły się kamyki; o możliwości powstania osuwiska mówiono nieraz, ale wzmacnianie ściany było szaleńczo drogie. Po co to, nie tak często tędy się jeździ… Ot, kilka cięża- rówek dziennie, chłopak w furgonie z nutriami…

Gaj skulił się, widząc oczyma wyobraźni, jak kawałek drogi osuwa się spod kół do rzeki, jak wo- da wypycha szyby… zresztą, i tak nie miałby po co wypływać, przecież jeśli nawet za jedną nutrię byłby jeszcze wstanie zapłacić, to za dziesięć… a na dodatek z samochodem… Zresztą, nic strasznego. Udało się; Gaj wstrzymał oddech, z lekkim sercem odwrócił się - i do- piero wtedy nagle zrozumiał. Szczurołap siedział w kabinie. Milczał, patrzył, obnażywszy w uśmiechu wspaniałe białe zęby. No tak. Oto jak pewna obietnica, dana w nadziei na łatwe wyjście, obraca się w całkiem inną obietnicę. Myśleć trzeba było wcześniej, teraz za późno na płacz. Do diabła z nią, z tą cholerną nutrią! Żyłaby sobie pod mostem, Gaj zapłaciłby, nie zbiedniałby. Co obiecał?! DZIŚ dostarczyć pasażera do LURU? A jak tam dotrze, skoro droga zamknięta? Przez PUSTĄ OSADĘ?! Zaczęło padać. Ulewa długo czekała na ten moment i teraz mało się nie zakrztusiła ze złośliwej satysfakcji; ko- szula przemiękła od razu i nieprzyjemnie przylgnęła do ciała, woda ciekła po włosach i wlewała się za kołnierzyk, wiatr wiał jak opętany, nogi rozjeżdżały się w rudym błocie, krople uderzały po po- liczkach, kryjąc przed postronnymi oczyma wstydliwe łzy złości. - Po co? - spytał Szczurołapa. - Co ja panu zrobiłem? I po co tak się trudzić - nie prościej od razu skręcić kark? Usta Szczurołapa drgnęły, Gaj prędzej zobaczył, niż usłyszał: „Wsiadaj do samochodu”. I nie ruszył się z miejsca - stał, czując, jak zbiegają mu po plecach chłodne strumienie deszczu. - Wsiadaj do samochodu - powtórzył Szczurołap i Gaj zrozumiał, że się nie przesłyszał. Kiepska sprawa - sprzeciwiać się TAKIM nakazom. Powoli wspiął się do kabiny, na swoje miejsce; woda lała się po szybach, zakrywając świat, Gaj zresztą nie miał ochoty nań patrzeć - przykurczył się, objąwszy mokre ramiona mokrymi rękoma. - Hej, spójrz na mnie - cicho polecił Szczurołap. Gaj zgiął się jeszcze bardziej. - Spójrz na mnie. Gaj odwrócił głowę - z trudem, niczym nakrętkę na przerdzewiałym gwincie. I skierował wzrok na futerał z fletem. - W oczy. Nad samochodem uderzył grom - zdawało się, że nad samym dachem. Szczurołap wziął Gaja za podbródek: - Spójrz mi w oczy. Gaj szarpnął się, uwolnił i rozpaczliwie, z fantazją samobójcy spojrzał prosto w wąskie, zielone, bijące spojrzeniem szczeliny. Nic się nie stało. O dach kabiny bębnił deszcz, wydawało mu się, że przeszło kilka lat, nim Szczurołap sam, pi- erwszy odwrócił wzrok i wtedy Gaj bezsilnie opadł na oparcie fotela i przymknął oczy, odprężając się powoli. - A teraz wysłuchaj mnie - cicho zaczął flecista. - Ja nie wyrzynam studentów i nie poluję na se- zonowych kierowców. Wątpliwe też, by siły ziemi i nieba zjednoczyły się po to, aby powstrzymać przybycie do Luru dziesięciu nutrii. Nikt nie zamierza usunąć cię z tego świata. Dopóki tego nie po- jmiesz, dalsza rozmowa nie ma sensu. Szczurołap zamilkł oczekująco. Gajowi było zimno, mokre ubranie kleiło się do ciała, odwaga minęła, pozostawiając po sobie dreszcze i omdlewającą słabość. Flecista westchnął. Otworzył torbę, wyciągnął płaską, metalową flachę i po krawędź napełnił graniastą zakrętkę: - Wypij. - Nie chcę. - Nie wygłupiaj się… To nie trucizna. Wypij. Gaj wziął zakrętkę, o mało nie rozchlapawszy gęstej, ciemnej cieczy; z rezygnacją wlał napój do ust, zakrztusił się i zakasłał. Na tym nieprzyjemności, na szczęście, skończyły się - po ciele błyska- wicznie rozlała się fala uspokajającego ciepła, gorąco zapłonęły uszy i momentalnie wyschła koszu- la. - Będziesz panikować? - poważnie zainteresował się Szczurołap.

- Nie - odparł Gaj, co prawda niezbyt pewnie. Przednia szyba, zalewana potokami deszczu, zupełnie utraciła przezroczystość. Wycieraczki na- wet nie próbowały podjąć walki - zamarły, bezsilne, niczym mokre wąsy niedawno zdechłego żuka. Na co jestem mu potrzebny, myślał Gaj pod nieprzerwanym grzmotem gromu. Właśnie ja. Tak jakby mrówkę wzięto na dłoń, jest ich w mrowisku setki tysięcy, ale trafiło właśnie na tę, proszę, jak jej się powiodło… A może nacieszy się - i wypuści? Szczurołap patrzył i całkowicie jasne było, że ani jedna Gajowa myśl nie potrafi się przed nim ukryć, Gaj siedzi przed nim całkowicie rozszyfrowany, niczym wiejski głupek, niczym otwarty ele- mentarz; odpowiedzią na krzywe, naprężone spojrzenie znów był uśmiech - rząd wspaniałych, błyszczących niczym klawiatura fortepianu zębów. - Śmiesznie? - spytał Gaj głucho. - W ogóle nie bywa pan poważny? - Bywam - dobrodusznie odpowiedział Szczurołap. - Ale ten widok nie należy do przyjemnych. Burza słabła. Grom nie strzelał już więcej niczym armata, tylko ze zmęczeniem powarkiwał zza rzeki, która, przeciwnie, rozochociła się, nadęła i wyobraziła sobie, że jest potężnym potokiem. Ulewa stała się deszczykiem, droga zmieniła się w jednolitą, żółtą maź. - Co teraz? - zainteresował się posępnie Gaj. - Teraz… - Szczurołap z roztargnieniem głaskał brew. - Teraz… Dasz radę tu zawrócić? Deszcz całkiem ustał. Samochód co rusz buksował kołami, Gaj z przerażeniem myślał o zamilkłym silniku i grzęz- nących kołach - co wtedy, dla spełnienia obietnicy przyjdzie mu go na plecach targać?! - Posłuchaj, chłopcze… Tak zwany „współczesny folklor” - rzeczywiście zamierzasz zająć się tym na poważnie? Czy tylko przypadkiem - starucha naplotła, wyobraźnia popracowała… Co? Gaj westchnął. - Oto, do czego zmierzam - znam jedną historię, akurat o tutejszych siołach, bardzo interesującą - a ty jej nie znasz. O co się założymy, że nie znasz? - Droga kiepska - wymamrotał ze zmęczeniem Gaj. - Niech pan wybaczy, muszę się skupić. - Skupiaj się. Nie będę ci przeszkadzał. Po prostu w dowód wdzięczności chcę ci opowiedzieć pewną historię… Hm, wyobraź sobie, że wiele setek lat temu w okolicznych krajach szalała epide- mia. Jedne osady wymierały całkowicie, inne w przerażeniu rozbiegały się… ludzie ginęli w polu, zabijały ich zwierzęta, głód… Skupiaj się, skupiaj, uznaj, że mówię sam do siebie. I pewnego razu, w jednej z osad pojawił się człowiek, który wynalazł lekarstwo. Nie szczepionkę, o szczepionce wtedy nawet mowy być nie mogło… Ale ten chłopak był uczniem znachora, zielarzem i w ogóle utalentowanym uczonym - skomponował pewien napój, i to całkiem intuicyjnie… I proszę, udało mu się wyleczyć połowę osady, choć i o własną skórę, co tu kryć, walczył… Strach, rozpacz, wy- męczeni ciemni ludzie… Tak, odważny był to chłopak. I uparty. Wypełnił swoją robotę - ów dzwon, który dzwonił u nich za umarłych… dzień i noc dzwonił… dzwon wreszcie zamilkł. I nastał czas wdzięczności… Gaj nie odrywał wzroku od drogi. Starannie omijał rozmyte deszczem koleiny - i słuchał, słuchał z wciąż wzrastającym napięciem i dlatego przedłużająca się pauza zmusiła go do zadania pytania: - Odwdzięczyli się? - Tak, jeszcze jak. Okrzyknęli go czarownikiem. A wiesz, jak zazwyczaj traktowano czarowni- ków? - Dobrze ich nie traktowano… - A pewnie. Cóż jest dobrego w dymiącym pięciometrowym ognisku? Samochód podskoczył, trafiwszy kołem na kamień. - Chcieli go spalić? - Chcieli. Chcieli i spalili, nie miej wątpliwości, także oni byli ludźmi solidnymi, z charakterem i lubili doprowadzać sprawę do samego końca. Gaj milczał. Z jakiegoś powodu zrobiło mu się bardzo smutno. Po prostu żałośnie. - Bajka zrobiła na tobie wrażenie? Samochodem znów zatrzęsło. - Nie - powiedział wolno Gaj. - Bajki są sprawiedliwe. W bajce by było - pacjenci padli zbawcy do nóg i ogłosili go królem… A to, co pan opowiedział, bardziej przypomina prawdę.

- Co za różnica - uśmiechnął się Szczurołap. - Wszystko to działo się tak niewyobrażalnie dawno temu… - Wszystko to powtarzało się wiele razy, również całkiem niedawno - odparł tym samym tonem Gaj. - Ze zbawcami… postępują właśnie tak. Zresztą, po co ja to panu mówię, pan wie to lepiej ode mnie… - Słuchaj, podobasz mi się - powiedział całkiem poważnie Szczurołap. - A ten chłopak, o którym mowa, był całkiem młody. A wyglądał na jeszcze młodszego - ale nie na tyle dziecinnie, by go ża- łować. I nie dość staro, by zacząć go poważać… I nie był miejscowy. Obcy; kto wie, jeśli wyrósłby pomiędzy wieśniakami… Gaj zerknął nań ostrożnie: - A pan tak mówi, jakby to wszystko widział własnymi oczyma. - Przecież w pewnym sensie jestem… folklorystą. Tak, zatrzymaj się tutaj. Gaj drgnął - podczas rozmowy podjechali do rozwidlenia; słońce przebijało się przez rzednące chmury i mokra trawa rozbłyskiwała soczystymi, kolorowymi ogniami. - Zaciągnie mnie pan do Pustej Osady - Gaj nie pytał, a po prostu stwierdzał. - Tak. - Nie ma potrzeby… - Posłuchaj, przecież wszystko uzgodniliśmy, prawda? Chodźmy, pokażę ci coś. Szczurołap lekko zeskoczył na ziemię i Gaj, wbrew sobie, poszedł w jego ślady. Powietrze i słońce - wstrząsający koktajl, kiedy indziej Gaj odetchnąłby pełną piersią i głupio uśmiechnąłby się, teraz nawet poddał się urokowi tego dnia - na sekundę, nie dłużej… - Tutaj - zawołał Szczurołap. Stał dwa kroki od tego, co Gaj przywykł nazywać drogowskazem. W rzeczywistości był to dwu- metrowy drewniany pień z przybitą doń spróchniałą deską. - Czytamy - uroczyście ogłosił flecista. - Co tu jest napisane? Napis olejną farbą, głoszący „Objazd”, teraz był jasno oświetlony południowym słońcem. Koślawa strzałka kierowała podróżnego do zwaliska kamieni i gliny - nad brzeg, gdzie krążą za- niepokojone jerzyki… - Tu jest napisane - głucho powiedział Gaj - że nie należy pchać się tam, gdzie nie trzeba. - Dobrze - rzekł Szczurołap z widocznym zadowoleniem. - Nie należy, oczywiście, gdzie nie na- leży… Kto ustawił ten drogowskaz? Gaj dotknął pnia końcówkami palców. Popękana kora była mokra. - Spójrz - przymilnie uśmiechnął się Szczurołap. Gaj oderwał rękę. Martwy drogowskaz ożył. Początkowo wydało mu się, że pokrył się jednolitą warstwą zaafero- wanych owadów, ale na wilgotnej korze nie było nawet mrówki - po prostu pień gwałtownie młod- niał. Jakby puszczono taśmę filmową do tyłu; zniknął napis, zrobiony białą olejną farbą, pojawił się inny, zrobiony żółtą, i jeszcze jeden - znów białą, i jeszcze… Po upływie kilku sekund „Objazd” znikł zupełnie, a z pęknięć, szczelin i plam wypłynął całkowicie inny napis, ciemny, niezbyt wyra- zisty, w nieznanym na pierwszy rzut oka narzeczu. - No, chłopcze, jesteś uczonym człowiekiem, prawie bakałarzem. Czytaj. - Ja nie… - zaczął Gaj i zaciął się. Zrozumiał, w jakim języku został sporządzony napis - w jego ojczystym. Alfabetem sprzed tysi- ąca lat. Zapach audytorium. Profesor-filolog, plakaty i schematy, połączenia wyrazowe, wyprowadzone kredą na tablicy… Gaj był niezłym uczniem. Nie przyszło mu tylko do głowy, że mógłby w ten sposób wykorzystać swoją wiedzę. - „Przechodniu - zaczął drżącym głosem. - Wstępujesz na ziemię wspólnoty…” Tutaj nazwa. - Jaka? - spytał Szczurołap, wciąż tak samo przymilnie. Marszcząc czoło z napięcia, Gaj przeczytał: - „Spalona…” Tak jakby Spalona Dzwonnica. Nie, Spalona Wieża. - Brawo! - flecista w zachwycie obnażył białe zęby. - Nic ci ta nazwa nie mówi? Gaj zamyślił się. Na dnie jego pamięci przemknął słaby cień - ale nagłe olśnienie nie pozwoliło przebić mu się na wierzch. Nowa myśl była silniejsza.

- Mnie mówi coś innego - powiedział wolno. - Sądząc po literach, tekst ma około tysiąca lat. - Ciut mniej. Ale ciepło. - No? - Gaj oczekująco podniósł wzrok. - No? - Szczurołap jakby nie zrozumiał. - A jakie drzewo tak długo wytrzyma? Tu się kamienie kruszą, nie wspominając o ludziach, o których pamięć już umarła. A spróchniały pieniek stoi sobie jakby nigdy nic, tak? Szczurołap roześmiał się. Dłuższą chwilę Gaj, nastroszywszy się, przyglądał się jego wesołej po- staci. - Och… Zuch. Trzeźwo rozumujesz i twoja logika jest bez zarzutu… Drogowskaz na ułamek sekundy powrócił do poprzedniego stanu; Gaj cofnął się. - A teraz powiedz mi, młodzieńcze - głos flecisty nagle spoważniał. - Znasz takie słowo - „przek- leństwo”? Gajowi znów zrobiło się zimno. - Widzę, że znasz… Jak sądzisz, co jest bardziej długowieczne - kawałek drewna czy przekleńst- wo? - Sądzę, że przekleństwo - odparł Gaj ochrypłym głosem. - I słusznie sądzisz. - Szczurołap zamilkł, potem znów się uśmiechnął i Gaja prawie ucieszył ów uśmiech. - To co, pojedziemy już? Gaj odwrócił się i popatrzył na drogę, uchodzącą w las. Była malownicza. Była bardzo miła, ta droga, w plamach słońca i cienia, wygodna, gładka, pra- wie bez wybojów, szeroka, pierwszorzędna droga… - Nie rozmyśli się pan? - spytał samymi wargami. Jego współpodróżny z uśmiechem pokręcił głową. - No cóż - powiedział Gaj ledwo słyszalnie. W ostatniej chwili przemknęła mu myśl o tym, co będzie, jeśli pośrodku lasu zepsuje się sa- mochód; pożytku od takich rozmyślań nie było żadnego - dlatego, że nie było wyboru i dlatego, że pierwsze gałęzie już zamknęły się za plecami. Oczywiście, niczego strasznego w tym lesie nie było. Poza tym, że był nadzwyczaj gęsty, wręcz nienaturalnie gęsty i ciemnawy. Ani polanki, ani ścieżki - droga, wąska i prosta, i nienormalnie gładka - nawet drzewo nie zdecydowało się na nią upaść, żaden krzaczek nie przekroczył jakiejś niewidocznej linii, czysta droga, jakby każdej nocy w pocie czoła harowali na niej robotnicy drogo- wi… Gaj zjeżył się. Przywidzieli mu się leśni ludzie, zieloni i kudłaci, z łopatami, z papierosami w spierzchniętych drewnianych ustach… Uśmiechnął się krzywo. Po co męczyć się za każdym razem na Rudej Trasie - nie łatwiej pojec- hać laskiem, prościutko, po tej przyjemnej pod każdym względem drodze… Boże, o czym on myśli?! Ledwo zdążył zahamować - drogę przebiegło małe zwierzątko, przypominające tchórza. Beztroskie stworzenia, pomyślał Gaj, znów naciskając na gaz i wpatrując się w pobocza, beztros- kie stworzenia żyją tu bez lęku i nie myślą o jakimś tam przekleństwie. A co ja tutaj robię?! Dobrze, niech kraina ta będzie przeklęta, w całości i całkowicie, i wszyscy jesteśmy winni. Nie to. Przepo- wiednie zostawmy ojcu. Spalona Wieża, tak… W każdej osadzie była wieża strażacka, dzwonnica, stanowisko wartownicze… Hm, a w lesie? A czy był tu wtedy las? Pożar… Wieża strażacka spłonęła pewnie razem z osadą… Stąd nazwa. Spalona Wieża. - A tak - powiedział nagle Szczurołap - wracając do opowieści o pechowym znachorze… Nie chciałbyś wiedzieć, co później stało się z jego, hm, pacjentami? - Chciałbym - powoli odezwał się Gaj. - Chciałbym… wiedzieć. - Widzisz… Stało się tak, że ich postępek nie został im wybaczony. A oni… krótko mówiąc, zos- tali ukarani. - Przez kogo? - spytał Gaj machinalnie. I zaraz ugryzł się w język; Szczurołap, uśmiechając się, opuścił szybę i z zadowoleniem oparł się o nią łokciem. - Cóż - ostrożnie zaczął Gaj. - Wróciła do nich zaraza? - Choroba nie wróciła już - odparł Szczurołap niedbale. - Oni sami wyruszyli… tak, gęsiego wy- ruszyli do pewnego miejsca. O tym miejscu nie będę ci opowiadać - ale, uwierz mi, lepiej dla nich

byłoby po prostu umrzeć. Szczurołap zamilkł wyczekująco. Gajowi wydało się, jakby on, mały chłopczyk, bez pytania zaj- rzał w ciemną studnię i stamtąd, z głębiny, tchnęło w niego takie zimno i takie przerażenie, że ręce na kierownicy zmartwiały. - Zostali wezwani i poszli - kontynuował powoli Szczurołap. - Jak sądzisz, okrutnie z nimi postą- piono? - Nie mnie sądzić - z wysiłkiem powiedział Gaj. - Nie tobie - szorstko potwierdził Szczurołap. - Ale spytałem cię teraz o twoje zdanie - bądź tak dobry i odpowiedz. - To byli ciemni, biedni ludzie - z wysiłkiem odrzekł Gaj. - Zaślepieni ignorancją. Przelotnie spojrzał na Szczurołapa - i zamilkł, jakby zatkano mu usta. Zupełnie wyraźnie ujrzał, jak z oczu Pstrokatego Flecisty spogląda teraz ktoś inny, dla kogo owe oczy stanowiły tylko wycię- cia w masce. Diabelskie złudzenie trwało ledwie kilka sekund - a potem Szczurołap uśmiechnął się, znów stał się sobą i Gaj zobaczył, jak na jego czole pojawiła się niezauważona wcześniej, ukośna biała blizna. - Cóż, usprawiedliwiasz ich? - z uśmieszkiem spytał Szczurołap. Gaj zmusił się do tego, by nie odwrócić wzroku. - Ja… nie usprawiedliwiam. Ale czy ich wina… rzeczywiście zasługiwała na tak wielką… karę? - „Rzeczywiście” - z ironią przedrzeźnił go Szczurołap. Nastała cisza i trwała długo, dopóki furgonetka, tocząc się zaledwie, nie zjechała na pobocze. - Patrzyłbyś na drogę - powiedział Szczurołap zaczepnie i Gaj ocknął się. Jechali godzinę, potem drugą; las się zmieniał i kipiało w nim życie: coś łopotało skrzydłami, coś rzucało się przez drogę, coś szeleściło krzakami, polowało, uciekało, coś śpiewem wzywało to- warzyszkę. Po pniach pląsały błyski stojącego wysoko słońca, lecz ani jeden z nich, choćby nie wi- adomo jak próbował, nie mógł dotrzeć do ziemi. Po dachu kabiny od czasu do czasu łomotały gałę- zie, a Szczurołap siedział, wystawiwszy łokieć przez okno i już od czterdziestu minut podśpiewy- wał miejskie, starodawne piosenki i opatrywał je sprośnymi komentarzami, przeszkadzając Gajowi myśleć i w końcu osiągnął swoje - Gaj zaczął się śmiać. Początkowo pochrząkiwał, starając się utrzymać usta równe niczym linijka; potem zaczął odwra- cać się i chichotać, wreszcie poddał się, całkowicie oddając się niemalże histerycznej wesołości i co rusz ryzykując rozbicie samochodu. Kto mógł przypuszczać, że w drodze do Pustej Osady przyjdzie mu rżeć niczym niewychowana szkapa?! Pod wpływem śmiechu przypomniał o sobie głód, Wcześniej zagłuszony strachem; nie boję się, myślał Gaj ze zdziwieniem. Nie boję się i chcę żreć - okazuje się, że albo jestem odważny, albo cał- kiem zgłupiałem. Obiad, obiad, obiad!! W odpowiedzi na jego myśli przed nimi mignął prześwit. Po minucie półmrok lasu rozjaśnił pio- nowy słoneczny słup - pojawiła się pierwsza na ich drodze polana. - Stop - powiedział zdecydowanie flecista. - Urządzimy sobie tutaj mały piknik. Panowie wy- cieczkowicze, opuśćcie pojazd. Gaj wahał się przez sekundę - a potem machnął ręką i wyszedł na słońce. Trawa sięgała powyżej kolan, jeśli były to kolana Szczurołapa, a Gajowi - niemalże po pas; chciwie rozdymając nozdrza, Gaj poczuł nagle z całą ostrością, że żyje i upajający smak życia pokonał na jakiś czas wszystkie in- ne uczucia. Trawa była wilgotna. Rozstępowała się przed nim i zamykała za plecami; biegł i nie rozumiał, że biegnie, po prostu nogi wybijały go na półtora metra w niebo, a niebo zaczynało się tuż nad czubka- mi traw. - Ech… Po prostu niczym królik w stepie. Cienkonoga sarna… Biegaj, biegaj, nie krępuj się. No biegaj, a co tam… Szczurołap siedział, podwinąwszy pod siebie długie bose nogi, przed nim na trawie leżała jego torba, a obok - czysty obrus o rozmiarach prześcieradła; przez następne półgodziny z torby na obrus wędrowało jedzenie, potrawy i gotowe dania. Zdrętwiały Gaj obserwował, jak torba wydaje porcję za porcją i, początkowo z obawą, potem z coraz większą ochotą zaznajamiał się z gastronomicznymi cudami, których wcześnie nie tylko nie próbował, ale wręcz o nich nie słyszał; jadł - początkowo grzecznie, potem łapczywie, później już

na siłę, popijał ciemnym napitkiem z flaszki i zagryzał rozwlekłymi rozważaniami gospodarza - bo gospodarzem rozkosznego stołu był, rzecz jasna, Szczurołap. - Kucharze - opowiadał flecista, szczerząc się łapczywie - to bez wątpienia najlepsza część ludz- kości. Z kucharzami zawsze mi było łatwo. Kapłani świątyni, w imię której żołądek… A więc zda- rzyła mi się kiedyś zabawna historia. W pewnym zamorskim kraju, w bogatym mieście, w wytwor- nym pałacu tamtejszego sułtana, kucharzem był niejaki Mustafa… Gaj już nie siedział, lecz leżał, opierając się na łokciu i żując źdźbło trawki; opowieść o kucharzu Mustafie płynęła, snuła się, kołysała do snu. - A co było dalej? - Dalej było najciekawiej. Równo po trzech latach wróciłem, tak jak obiecałem… Słuchaj, za- siedzieliśmy się. Czas na nas. Szczurołap uniósł głowę i spojrzał prosto w słońce; Gaj zobaczył, że patrzy bez mrużenia, szero- ko otwartymi oczami, prosto na słoneczny dysk i nie mruga, i Gaj znów poczuł się nieswojo. Przed odjazdem dobry Szczurołap wsunął do każdej klatki po solidnym pęczku soczystej trawy; Gaj próbował protestować - miał polecenie po drodze nie karmić nutrii - ale zaraz poddał się i machnął ręką. W miejsce podniecenia i euforii przyszło obojętne, senne otępienie z przejedzenia. - Tak zakończę opowieść o kucharzu - kontynuował Szczurołap, trzęsąc się w ciasnej kabinie. - Kiedy wróciłem, biedak stchórzył… i nie mógł się zdecydować, co ma robić - czy może uciec, a może mnie zjednać… Wiesz, oni tam nawet więzień nie mają, za to pełno katów z batami i pałkami, karzą za wszystko biciem, a jeśli przestępstwo poważniejsze, do śmierci biją. I tak, gdy wczesnym rankiem zabrzmiały trąby… Długi przeciągły krzyk, podchwycony echem, zagłuszył warkot silnika, pobrzękiwanie klatek i głos gawędziarza. Zapiszczały hamulce; Gaj uderzył się mocno o kierownicę, ale nie poczuł bólu. - Słyszał pan? Szczurołap przerwał opowieść wpół słowa, nachmurzył się, wsłuchując w ciszę. - Co to? - wyszeptał Gaj, zmagając się ze wstydliwym spazmem w żołądku. - To las - w zamyśleniu powiedział flecista. - Las, rozumiesz. Takie buty… Jedźmy. - Może by… - Jedźmy, jedźmy. Ruszaj. Gaj podporządkował się; samochód toczył się naprzód i Gaj pragnął, żeby przysiadł, wciąg- nąwszy pod siebie koła, wcisnął się w ziemię. A jeszcze mocniej pragnął znaleźć się gdzieś daleko, choćby nawet w karczmie, niech nawet się ponabijają, a choćby i pobiją… Nagle naprężył się, pochyliwszy do przodu; tam, na poboczu, w plątaninie światła i cieni przywi- dział mu się jakiś ciemny kształt. Nie, nie przywidział się… Albo… Nie… - Leży - powiedział zachrypniętym głosem. Szczurołap podniósł brwi; i on patrzył tam, gdzie Gaj. - Leży - powtórzył Gaj z rozpaczą. - Tam… W przedzie, na skraju drogi, pośród zwałów brudnych, zbutwiałych zeszłorocznych liści leżał człowiek. Kobieta. Ciemnoniebieski znoszony płaszcz skłębił się na plecach, nakrywszy do połowy głowę, pozosta- wiając na widoku szczupłą nogę w brązowej pończosze i plątaninę włosów w tyle głowy. Prawa ręka kobiety, wyrzucona do przodu, jeszcze minutę temu ugniatała glinę; na kruchym nad- garstku spoczywała masywna bransoleta z żółtego metalu. Pewnie ze złota. - Boże - wymamrotał głucho Gaj. Samochód szarpnął do przodu; Szczurołap opadł na oparcie siedzenia, a Gaj już hamował, w biegu otwierając drzwi, drugą ręką wymacując apteczkę pod fote- lem i ręce mu się trzęsły: - Boże… - Ty gdzie? - ostro rzucił flecista. Gaj już zeskoczył na ziemię. Gorączkowo rozejrzał się w poszukiwaniu potencjalnego przeciwni- ka - nikogo nie zobaczył, podszedł więc do leżącej. Na mgnienie zrobiło mu się strasznie aż do mdłości - tajemnicza kobieta, być może martwa, pośrodku lasu - lecz Gaj gwałtownie pokonał sła- bość, ścisnął zęby, pochylił się, wyciągnął rękę, zamierzając odchylić płaszcz… Został brutalnie złapany za kołnierz. Podniesiony z ziemi i rzucony tak, że nim runął na drogę, przeleciał kilka dobrych metrów w powietrzu.

Oczy Szczurołapa płonęły, niczym zielone lampy; zmierzywszy Gaja lodowatym spojrzeniem, czubkiem bosej stopy odepchnął na bok upadłą apteczkę: - Ech, ty… Po sekundzie w jego rękach pojawił się flet; Gaj zatkał uszy rękami. Dźwięk przebił się i przez palce. Dźwięk był niedobry, wywracający na drugą stronę, wyczerpuj- ący; Gaj zdołał otworzyć usta, ale krzyknąć nie zdążył. Nie przestając grać, Szczurołap odwrócił się do leżącego ciała; ciało drgnęło, szarpnęło się kon- wulsyjnie - i przestało być ciałem, zmięty płaszcz poruszył się, to nie był już płaszcz, a ogromna czarna błona, i pod nią nie było już kobiecego ciała, lecz ślepa rura, przypominająca fragment wę- żowego ciała, skórzany worek z pękiem cienkich, wieloczłonowych macek, tak idealnie imitujących czarne ludzkie włosy… I noga w brązowej pończosze zmieniła się w pulsującą kiszkę, a tam, gdzie Gaj ujrzał kolano, otworzyło się mętne, jakby powleczone tłuszczem oko. A złota bransoletka na nadgarstku przemieniła się w kostną płytkę. Gaj odskoczył niczym sprężyna. Odczołgał się w stronę furgonetki, schował się za kołem i wbił zęby w dłoń. - Życie we wszystkich swych przejawach - ze wstrętem zauważył Szczurołap. - Żyjemy, korzys- tając z instynktów. Przy czym przynęty od razu dwie - dobry chłopiec rzuca się na ratunek nie-sz- częsnej cioci albo, dajmy na to, chciwy szoferzyna zechce zdjąć złotko… Patrz, jaka chuda. Tylko patrzeć, jak z głodu zdechnie. Skórzane boki nieznanego stworzenia podnosiły się i opadały; od bulgoczącego dźwięku, który przy tym powstawał, Gaja o mało nie zemdliło. - Pewnie ślimaki żre… Dlatego, że ludzie tutaj, jak zrozumiałem, dawno już nie bywają. A jeśli ktoś już bywa - u tego strach zwycięża i chciwość, i te same szlachetne odruchy… Beznadziejnie. Beznadziejnie - podsumował, zwracając się do skórzanego worka. Ten szarpnął się, podwinął łapy i bliski omdlenia Gaj ujrzał na boku stwora szeroką paszczę. Jak suwak przepełnionej walizki; paszcza opasywała rurę dookoła i Gaj nagle przypomniał sobie jednego farmera, który rok temu zaginął w pobliżu lasu, zezowatego, wstydliwego chłopaka, mil- czącego, dziwnego, odrobinę „nie tego”. Gaj zaszlochał. Apteczka leżała na boku, straciwszy w pyle słoiczek z amoniakiem, flakonik jo- dyny i opakowany w papier bandaż. Niezliczone nogi skórzastego potwora wyprężyły się nagle, podnosząc ciało niemalże pionowo, mignęło okrągłe oko; Gaj krzyknął ochryple, Szczurołap zaś ze zdziwieniem uniósł brwi: - No popatrz… Poderwał rękę do góry, potem opuścił i straszliwe ciało przewróciło się, osiadło, zaczęło wić w konwulsjach. Szczurołap ponownie uniósł rękę - potwór jęknął prawie ludzkim głosem; ręka opadła - potwór rozpłaszczył się wśród liści i okrągłe oko na kiszkopodobnym wyrostku zmętniało jeszcze bardziej. Szczurołap podniósł rękę jeszcze raz, potrzymał ją uniesioną, potem powiedział z westch- nieniem: - Idź precz. Potwór szarpnął się; Szczurołap zabrał rękę: - Mówię: idź precz! Potwór znikł w oka mgnieniu - dopiero co tarzał się w stosie liści, a po chwili już go nie było, wspiął się po pniu, rozpłynął wśród gałęzi. - I po wszystkim - z roztargnieniem oznajmił Szczurołap. Gaj siedział, przysunąwszy się plecami do koła i patrzył, jak tamten przeciera flet kolorową szmatką; zakończywszy ów rytuał i schowawszy piszczałkę do futerału, Szczurołap pochylił się, aby niespiesznie i starannie zebrać zawartość apteczki. Potem westchnął, podszedł dwoma długimi krokami i stanął obok: - Po co to zrobiłeś? - Niczego nie zrobiłem - odpowiedział Gaj z ziemi. - Nie, zrobiłeś. Zatrzymałeś samochód, chwyciłeś tę oto śmieszną skrzyneczkę… Sądzisz, że po- mogłaby ci jodyna? Po spotkaniu z takim… obrzydlistwem? - Myślałem… - W ogóle nie myślałeś. Złapałeś i pobiegłeś… Teraz powiedz mi - po co? Gaj otworzył już usta, lecz zaciął się pod ciężarem spojrzenia Szczurołapa.