IXENA

  • Dokumenty1 316
  • Odsłony246 775
  • Obserwuję196
  • Rozmiar dokumentów2.2 GB
  • Ilość pobrań143 153

Antologia - Mroczny bies; almanach rosyjskiej fantastyki, tom 1

Dodano: 8 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 8 lata temu
Rozmiar :3.2 MB
Rozszerzenie:pdf

Moje dokumenty

IXENA
EBooki
FANTASTYKA

Antologia - Mroczny bies; almanach rosyjskiej fantastyki, tom 1.pdf

IXENA EBooki FANTASTYKA Almanach rosyjskiej fantastyki (Czarna msza, Mroczny bies) (sajens_fik
Użytkownik IXENA wgrał ten materiał 8 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 112 osób, 93 z nich pobrało dokument.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 312 stron)

Almanach rosyjskiej fantastyki Tom 1 z języka rosyjskiego przełożyli Ewa i Eugeniusz Dębscy Ilustracje Grzegorz i Krzysztof Domaradzcy fabryka słów Lublin 2006

Mroczny Bies. Almanach rosyjskiej fantastyki, tom I Copyright © by Fabryka Słów sp. z o.o., Lublin 2006 Черная стена Copyright © by Леонид Викторович Кудрявцев, 2006 Мракобес Copyright © by Елена Хаецкая, 2006 День страха Copyright © by Вера Камша, 2006 Портрет кудесника в юности Copyright © by Евгений Юрьевич Лукин, 2006 Искусственный отбор Copyright © by Владимир Николаевич Васильев, 2006 Чтоб ты сдох! Copyright © by Антон Иванович Первушин, 2006 Copyright © for translation by Ewa i Eugeniusz Dębscy, 2006 Wydanie I oprawa miękka ISBN-10: 83-89011-86-7 ISBN-13: 978-83-89011-86-2 oprawa twarda ISBN-10: 83-89011-89-1 ISBN-13: 978-83-89011-89-3

Wstęp Fantastyka rosyjska, od kiedy pamiętam, zawsze była obecna na polskim rynku książkowym i na półkach miłośników tej literatury. W czasach „od kiedy pamiętam” była to obecność ideologicznie wymuszona i jedynie politycznie poprawna, aczkolwiek fani fantastyki chyba nie psioczyli na jej obecność specjalnie - pomimo mnogości „zaangażowanych słusznie” utworów fantastycznych w ZSRR mizerna ich część docierała na nasz polski rynek. Na szczęście to, że było ich sporo w Związku Radzieckim, nie znaczy, że w fantastyce tamtejszej dominowały. Oczywiście, głodny i mający sporo wolnego czasu do wypełnienia polski czytelnik nie odrzucał żadnej fantastyki, ale przede wszystkim marzył o szerokim dostępie do fantastyki amerykańskiej, której nieliczni w przekładach, a wyśmienici reprezentanci sugerowali, że jest takich znakomitych utworów za oceanem mnóstwo. Przeczytawszy więc jedną powieść Dicka, wiedząc, że jest ich jeszcze co najmniej kilkanaście, marzyło się o kolejnych, ale polityka wydawnicza przypominała malarstwo pointylistów: temu kropkę, temu drugą, nigdy nie drążono jednego autora, tylko sygnalizowano jedną - dwiema książkami jego istnienie, by przejść do innego. W każdym razie opinia o fantastyce amerykańskiej była ugruntowana, i to ugruntowana wysoko na skali od negatywnej do pozytywnej. Cóż, nie taka, jak się okazało, jest rzeczywistość, choć nie jest tragiczna, jednakże już wiemy, że Theodore Sturgeon miał rację, stwierdziwszy ostro, ale celnie: „90 procent wszystkiego to gówno!”. Dotyczy to fantastyki amerykańskiej wprost, chyba zresztą ona właśnie natchnęła go taką złotą myślą. Na szczęście - po odjęciu owych 90 procent z rocznego dorobku Amerykanów zostaje około dwustu pozycji, jakie TS by się spodobały. Generalnie zaś, na dzisiejsze czasy patrząc, możemy tylko stwierdzić, że sytuacja jest jedynie słuszna i zdrowa - czytelnik sam wybiera, co będzie czytał, sam hołubi swoje preferencje, sam płaci i utrzymuje autora, wydawcę, hurtownika i księgarza. Kilkadziesiąt już lat temu, kiedy ta możliwość wyboru istniała w ilości śladowej, kiedy nawet radzieckiej i polskiej fantastyki było za mało, bo 10 do 15-tu pozycji w roku, nawet w tych suchych latach bryndzy i zastoju, mogliśmy poznać tuzów prawdziwych, światowego, nie wschodniego tylko formatu: że wymienię tylko

niepodlegających dyskusji autorów, takich jak „ABS”, czyli braci Strugackich, czy Kira Bułyczowa, którzy trochę równoważyli takich asów, jak Żelazny, Asimov, Clarke, Dick - z ekipy zza Wielkiej Wody. Poznawaliśmy też innych, i młodych, dopiero się rozwijających, i uznanych już autorów: Bilenkina, Jefremowa, Szalimowa, Gulakowskiego, Warszawskiego, Puchowa i innych... Potem nastąpił nieprzewidywalny zwrot w dziejach naszych i świata i nie ominął on fantastyki: szeroką falą chlusnęła do nas fantastyka anglosaska z amerykańską na czele i szczelnie i samoistnie zamknęły się granice dla fantastyki ze Wschodu. Najpierw jeszcze radzieckiej, potem rosyjskiej. Nikt ideologicznie tym nie sterował, stało się to jakoś samorzutnie, naturalnie. Rynkowo patrząc (a rynek łaknął Ameryki w każdym jej przejawie), a raczej działając rynkowo - wydawcy rzucili się do zaspokajania potrzeb rynku, a fantastyka rosyjska zaginęła. Wydań polskich nie było, a wydania cyryliczne stały się niedostępne - zniknęły księgarnie książki radzieckiej, wyjechała Armia Czerwona - zniknęły tradycyjne źródła zaopatrzenia w literaturę... Minęło dziesięć, może więcej lat, kiedy nieśmiało, a potem odważniej popłynął przez most na Bugu strumyk fantastyki z Rosji. Okazało się, że ma się ona tam dobrze, albo i lepiej, okazało się też, że rynek jest specyficzny nieco: nakłady gigantyczne, ceny książek oszałamiająco (a dla Polaka demoralizująco) niskie. Okazało się, że działają już pełną parą księgarnie wysyłkowe, a autorzy, mimo że wydawani czasem jednocześnie w kilku wydawnictwach, jeszcze „wykładają” swoje utwory na strony sieciowe. Mną przy pierwszych próbach rozeznania się w sytuacji fantastyki w Rosji i rosyjskojęzycznych krajach ościennych wstrząsnęły proporcje wydawanej fantastyki amerykańskiej do rodzimej. W którymś tam roku, około 1997, amerykańskich pozycji wydano 550, rosyjskich - 350. Podczas gdy u nas w Polsce trwała jeszcze fascynacja (już niezdrowa, bo wydawano „jak leci”) fantastyką amerykańską i z wydanych trzystu pozycji około dwunastu miało za autorów Polaków. Rosjanie szybko otrząsnęli się z dominacji USA, choć na początku „ery rynku” też zachłysnęli się możliwościami otwartych granic, szybko zaczęli kierować się zasadą: „Jak mam czytać kiepską fantastykę, to niech to będzie kiepska rosyjska, ale lepiej jest czytać dobrą rosyjską zamiast kiepskiej amerykańskiej”. Takie podejście czytelnika musiało wpłynąć na postawę wydawców. I tak już, przynajmniej na razie, zostało - fantastyka w Rosji to ok. 60 procent fantastyki obcej, reszta - własna. Łatwo to policzyć, bo mimo istnienia Wspólnoty Niepodległych Państw chyba nigdzie na terenie WNP nie wydaje się fantastyki w innym niż rosyjski

języku. Autorzy uznani, markowi, rasowi, nagradzani i popularni, mimo że mieszkają czasem w byłych republikach radzieckich, w których dziś językiem oficjalnym jest inny, piszą po rosyjsku - Henry Lion Oldie w Charkowie, Marina i Siergiej Diaczenkowie w Kijowie i wielu innych. Diaczenkowie na przykład chyba dopiero w ubiegłym roku opublikowali pierwszy utwór po ukraińsku, mam na myśli premierę w tym języku, nie przekład, choć i tych nie było za wiele, a raczej bardzo mało. Jeśli podążymy tropem myśli Sturgeona i uwzględnimy, że od 1980 roku publikowaliśmy bardzo mało fantastyki rosyjskiej, jeśli przyjmiemy ostrożnie, że za wschodnią granicą wydawano, powiedzmy, 150 tytułów w roku, to i tak mamy dobre prawie pół tysiąca woluminów do przeczytania. Pewnie będziemy czytali. Mając więc pod bokiem tak wielką obfitość utworów fantastycznych (zakładam, że dobrych, bo wszak mówimy tylko o owych 10 procent!), nietrudno było wpaść na pomysł czerpania z tego zasobu z dobrym, jak mi się wydaje, skutkiem. Na dodatek fantastyka rosyjska kilka miesięcy temu otrzymała na naszym rynku silne wsparcie w postaci kasowego filmu. Po czytelniczym sukcesie nastąpił kasowy filmowy „Nocnej straży”, a to będzie miało swoje konsekwencje: zaskoczeni sukcesem „Nocnej straży” Rosjanie rzucili się do ekranizacji innych swoich autorów - fantastyka rosyjska powinna wkrótce szerzej objawić się na naszym rynku mediów. Jaki jest więc stan obecny rosyjskiej fantastyki? Powieści, jak odnotuje uważny czytelnik fantastyki, na półkach księgarskich są. Opowiadania - pojawiają się. Gorzej ma się rzecz z nowelami, które to nowele (powiesti), chętnie przez rosyjskich autorów uprawiane, mogą się w Polsce pojawić chyba tylko w numerze specjalnym „Nowej Fantastyki”. Jako więc próba rozszerzenia zasięgu i możliwości wydawniczych zrodził się pomysł na „Almanach rosyjskiej fantastyki”. Tu znajdzie się miejsce dla krótkich i długich opowiadań, dla nowel i - czego również nie mamy w obfitości na rynku - publicystyki „Sdiełano w Rossii”. Już wiemy, że na zamówienie napiszą dla nas artykuły rosyjscy autorzy, dziennikarze i publicyści, tak więc poza tekstami beletrystycznymi będziemy prezentowali premierowe artykuły o tematyce interesującej polskiego miłośnika fantastyki. Nie odżegnujemy się też od powieści, od kolejnych almanachów tematycznych, nie odżegnujemy się od niczego. Od niczego, co - naszym zdaniem - dobre, ciekawe, profesjonalne. Od niczego, co się czyta. Eugeniusz Dębski

Spis treści: Czarna Ściana.................................................................................................................. 9 Mroczny Bies.................................................................................................................83 I. Sfora Zaginionych..................................................................................................86 II. Wiedźma..............................................................................................................132 III. Droga................................................................................................................. 186 Dzień strachu..............................................................................................................232 Portret wiedźmaga w młodości...................................................................................248 Wygłuszacz.............................................................................................................. 252 Astralna historia......................................................................................................258 Pierwsze odstręczenie .............................................................................................266 Sztuczny dobór............................................................................................................ 275 A niech cię szlag trafi ..................................................................................................304 Ostatnia esemesowa powieść o miłości ..................................................................307

Leonid Kudriawcew urodzony w 1960 roku. Pierwsze opowiadania opublikował w 1984, a jego pierwsza książka wydana została w 1990 roku. Od 1994 roku zarabia na życie wyłącznie piórem. Jest laureatem kilku prestiżowych nagród literackich, w tym Nagrody Funduszu W. P. Astafiewa. Członek Związku Literatów Rosji. Ma na koncie kilkadziesiąt publikacji w czasopismach, jego teksty znalazły się w ponad dwudziestu zbiorach opowiadań, wydał około pięćdziesięciu książek. W Polsce ukazały się dwie powieści Kudriawcewa z serii o Essutilu Quacke'u (Polowanie na Quacke'a, Prawo metamorfa), jedna nowela, kilka opowiadań. W czasie wolnym tłumaczy z języka polskiego na rosyjski. Czarna Ściana to jedna z wielu już opowieści o tym świecie.

Leonid Kudriawcew Czarna Ściana Przekład Ewa i Eugeniusz Dębscy

Ludzie są po prostu głupi - powiedział szczurek, który zwał się Rala. Szczurzy Król skinął głowę i uśmiechnął się nieznacznie. - Tak, to prawda. Są głupi. - Poza tym są chciwi - powiedział Rala. - I to prawda. - Okrutni. A ich okrucieństwo nie ma przyczyny. - Zgoda. - Poza tym... - Oni są ludźmi. - Szczurzy Król majtnął ogonem. - I są zdolni do miłości. - Ha! - zakrzyknął Rala. - Też mi osobliwość! Kochać każdy potrafi! - Ale nie tak, jak ludzie. - Szczurzy Król podrapał się po brzuchu i uważnie przyjrzał wszystkim siedzącym przed nim szczurzątkom. - A dlaczegóż to tak cenna jest ta ludzka miłość? - zapytał Rala. - Dlaczego jesteś gotów z jej powodu wybaczyć ludziom wszystkie ich niezliczone wady? Szczurzy Król westchnął: - Obawiam się, że w kilku słowach nie uda się tego wyjaśnić. - No to może opowiesz nam kolejną historię? - z nadzieją w głosie zapytał Rala. Szczurzy Król zdecydowanie pokiwał głową. - Tak też się stanie. Opowiem wam historię o pewnym moim znajomym człowieku, który kochał. * * * Słońce paliło na całego. Na środku ulicy wirowały w tańcu dwie małe powietrzne trąby. Zmęczony woziwoda, opierając się o pusty dzban, wpatrywał się w nie osowiałym spojrzeniem. Erykowi było zimno. Zimno mieszkało na czubku jego głowy i teraz obudzone rozpełzało się po całym ciele, pętając ruchy i wypełniając głowę dziwnym hałasem, z którego czasem wyłaniały się - i wtedy można było je zrozumieć - słowa typu „czarny

kruczek” i „wykonanie wyroku”. Nie chciało mu się nawet myśleć o tym „czarnym kruczku” i przypominać sobie, jak wyglądał ten ptak, czy też zastanawiać się, jak wykonuje się ów „wyrok”, ponieważ jego myśli skuwało zimno, z którym koniecznie musiał coś zrobić, i to możliwie szybko. Szedł ulicą, machinalnie popatrując na jednorożce ciągnące powozy pomalowane na wyblakłe z upału kolory, obok herbaciarni, w których otyli brodacze w pikowanych szlafrokach pili zieloną herbatę, obok psów leżących w kurzu drogi niczym zwłoki i wywieszających z pysków czerwone ścierki języków. Przeszedł obok domu, na którym wisiało ogłoszenie: „Superdentysta. Leczę zęby wampirom, bazyliszkom, smokom do średnich rozmiarów. Koszt leczenia bazyliszków (z powodu ryzyka!) o 20% wyższy”. Minąwszy ten budynek, Eryk skręcił w przecznicę, przeszedł ją całą, obok parki sukkubów stojących w niedbałych pozach koło domu ozdobionego szyldem: „Haza Hussajna. Tu otrzymacie wszystko!”. Zatrzymał się obok niskiego płotu i obejrzawszy na sukkuby obojętnie gapiące się na coś w górze, Eryk rozsunął deski. Prześliznął się przez powstały w ten sposób otwór i znalazł się na bazarze. Zimno nie miało zamiaru opuścić jego ciała. Dlatego powoli wlókł się przez wielobarwny bazarowy tłum, mijał stragany z najprzeróżniejszymi towarami, spoconych, rozpaczliwie wzywających do zakupów sprzedawców, nie mniej rozpaczliwie targujących się kupujących oraz zakurzonych żebraków. Szedł przez tłum krzywo uśmiechnięty, prawą ręką przytrzymując poły starego brezentowego płaszcza i odpychając na bok tych, którzy nie schodzili mu z drogi. Zresztą takich było niewielu. Jego sztywny krok jednoznacznie wskazywał, kim jest. Jakaś babina wypuściła kaczkę, a ta, waląc skrzydłami, usiłowała wzlecieć, ale nie mogła i tylko bezsensownie miotała się po bazarze, kwacząc przenikliwie i rozrzucając po wydeptanej ziemi białe pióra. Mężczyzna w podartym armiaku, odprowadziwszy Eryka uważnym spojrzeniem i zakląwszy półgłosem, wyciągnął z kieszeni kapciuch. Zręcznymi palcami skręcił cygaretkę, zapalił ją i zaciągnął się chciwie. Dwóch wyrostków zatrzymało się za plecami Eryka, a jeden z nich powiedział: - Ty, palancie... Nawet nie odwróciwszy się, zdjął z głowy kapelusz, pomachał nim przed twarzą, jakby mu było gorąco, a chłopakom, kiedy zobaczyli tył jego głowy, zrzedły miny. - Zombie - powiedział siwy dziadziuś sprzedający figi.

Eryk nawet nie poruszył brwią, szedł ciągle przed siebie, miarowo przestawiając nogi, a twarze ludzi, którzy go widzieli, krzywiły się odruchowo, jakby nieoczekiwanie pośród jasnego świątecznego dnia, pełnego kwiatów i życia, usłyszeli posępny dźwięk cmentarnego dzwonu. Słońce wciąż paliło niemiłosiernie, mętne strumyki potu wypłukiwały zmarszczki na twarzach postarzałych wieśniaków i wieśniaczek. - Panie Jezu, zbaw i uchowaj... O wielki byku Moduka i synu jego, władyko podziemnego królestwa... O Odynie potężny w hełmie ojców naszych, ochroń mnie swoim ognistym mieczem... - niemal bezgłośnie szeptała dziewczynka o chabrowych, wystraszonych oczach. A Eryk szedł przez tłum niespiesznie i miarowo, wiedząc, że wystarczy, by zatrzymał się tylko na sekundę, a niewidzialna pajęczyna, która spętała ludzi, pęknie i wtedy rzucą się na niego, by ukarać go za świętokradztwo. (Niech sobie zombie będą w ich mieście, niech nawet z rzadka pojawiają się na ulicach. Ale tego tylko brakowało, żeby szwendali się po bazarach! Nie, no to jest niedopuszczalne!) Czując, jak ustępuje chłód, Eryk szczerze rozkoszował się tą całą sytuacją, niespodzianie dowiedziawszy się, że i takie uczucia są mu dostępne. Przez sekundę nawet wydawało mu się, że i jego serce zaraz, za momencik, zacznie bić. Pewnie coś drgnęło w jego twarzy. Coś się zmieniło, z ludzi opadły niewidzialne pęta, usłyszał, jak wiele osób dokoła niego nagle odetchnęło, jakby budziły się ze snu, i zrozumiał, że teraz zostało mu już tylko kilka sekund przewagi. Zresztą do wyjścia z bazaru też było już blisko. Zaczął biec. Udało mu się przeskoczyć bramę targowiska, obok której stał olbrzymi dewa. Na widok Eryka olbrzym drgnął i mrugając wściekle wielkimi, trochę wyłupiastymi oczyma, chwycił za miecz, ale zombie zdążył przemknąć obok niego, podobny do szarego widma w swoim brezentowym płaszczu, w którego prawej kieszeni pobrzękiwało złoto znalezione w opuszczonym pelikańskim mieście. Bazar eksplodował gniewnymi okrzykami, potem dało się słyszeć tupanie. W sumie właśnie tego Eryk potrzebował. Z całych sił rzucił się do ucieczki. Ktoś z pędzącego jego śladem tłumu cisnął za nim ogromny zardzewiały gwóźdź, który wbił mu się w ramię. Zresztą to akurat była betka, zupełna betka. Wyszarpnąwszy gwóźdź w biegu, rzucił go daleko w bok i przyspieszył. Tłum za nim wył wściekle.

Mimo wszystko miał nad nim przewagę. Mógł biec, ile chciał, nie obawiając się, że płuca nie wydolą albo że serce, nie radząc sobie z szalonym wyścigiem, zmusi go do zatrzymania się. Obejrzawszy się, Eryk stwierdził, że goni go dobra trzydziestka ludzi, i uśmiechnął się zadowolony. No, teraz sobie pobiegamy! Zaraz stracicie swój tłuszczyk, obywatele, szacowni handlarze i nie mniej szanowani kupujący. Wy, którzy uważacie mnie za nie do końca człowieka, spróbujcie mnie dogonić i ukarać za tupet. Zabawimy się na całego! Uśmiechając się złośliwie, biegł ulicą, dobrze wiedząc, jak męczą się w upale ci, którzy go gonią. Słyszał za sobą głośne sapanie spoconego, rozjuszonego tłumu uzbrojonego w rzeźnickie noże. Co prawda przez kwadrans pościgu tłum się zmniejszył, ale i tak zostało tam jeszcze ze dwudziestu najbardziej wytrwałych i wytrzymałych, widocznie zdecydowanych dogonić go za wszelką cenę. Skręcając w wąską przecznicę, Eryk nawet pomyślał, że taka wytrwałość zasługuje na szacunek. Chociaż jeśli być szczerym, to ten wyścig już mu się znudził. Czując, jak odstępuje zimno, zdecydował, że czas zakończyć zabawę, a poza tym zrobiło mu się zwyczajnie żal ludzi ścigających go z tak godnym podziwu uporem. Obejrzał się. Najbliżej był młody chłopak w szortach i rozpiętej czerwonej koszuli. Mała ikona Matki Ratującej kiwała się na jego owłosionej piersi. Oddychał głęboko i równo. Nie będzie łatwo się go pozbyć, ale... Ci, co byli dalej, zlewali się w zwarty tłum. A zresztą po co ma ich oglądać? Przebiegłszy jeszcze z pięćdziesiąt kroków, Eryk odwrócił się i gwałtownie zatrzymał. Wysoko unosząc nad głową ręce, wyszczerzył zęby i dziko ryknął. Biegnący za nim młodzieniec z rozpędu niemal wpadł na niego. Straszna mina, jaką zrobił Eryk, i wyciągnięte w górę ręce spełniły zadanie. Chłopak krzyknął ze strachu i odskoczył do tyłu. To wystarczyło. Eryk natychmiast wczepił się w sterczącą ze ściany nad jego głową belkę, na której wisiał but, oznaka kramu szewca, i podciągnął się błyskawicznie. Usiadł na belce, potem stanął na niej, podskoczył i znalazł się na dachu. Odwróciwszy się, zobaczył jeszcze rozgorączkowany tłum, pobladłe oblicze biegnącego z przodu chłopaka, strumyk moczu cieknący spod szortów po jego nodze. Pomachał im wszystkim na pożegnanie ręką i pobiegł dalej.

Ktoś wystrzelił do niego z okna najbliższej mansardy - zerknąwszy w tamtą stronę, zobaczył piękne dziewczęce oblicze obramowane puszystymi jasnymi włosami, a także grubą lufę muszkietu, z której wił się dymek. Przeskakując na sąsiedni dach, pokiwał głową. Muszkiet... Niedobrze, bardzo niedobrze. Pocisk z jakiegoś zwykłego karabinu byłby dla niego niczym śrut dla słonia, ale muszkietowa kula mogła na przykład zmieść mu głowę. Eryk pokonał mniej więcej pięć dachów, potem zeskoczył w dół, w zaułek. Chwała Bogu, nie było tu żywego ducha. Pobiegł nim do końca, wyskoczył na szerszą ulicę, przemknął przez podwóreczko pokryte wątłą, wyżartą upałem trawą. Koza przywiązana do ściany, pijąca w tym momencie wodę z drewnianego koryta, odprowadziła go zamyślonym, melancholijnym spojrzeniem. Potem był jeszcze jeden wąski zaułek zaplątany niczym labirynt. Eryk z rozpędu zanurkował pod markizę w podwórku kolejnego porzuconego domu i zatrzymał się tam, przysłuchując krzykom i odgłosom pościgu, który wyraźnie odbijał gdzieś w lewo. Tak jest, zupełnie niedaleko, na dachu sąsiedniego domu, zatupały czyjeś stopy, potem hałas pogoni zaczął się oddalać. Wtedy rozejrzał się. Pościg już go nie interesował, ponieważ z doświadczenia wiedział, że za chwilę ustanie. Przecież nie będą za nim biegali cały dzień! Trzeba tylko gdzieś przeczekać z godzinkę, żeby wszystko ucichło. Zerknął do tyłu i zobaczył pod markizą drzwi prowadzące do piwniczki, gdzie zapewne kiedyś przechowywany był węgiel. Oto otworzyły się ze skrzypieniem i wyjrzał zza nich staruch z obfitymi, nadżartymi przez mole wąsami. Twarz miał niebieskawą, jak każdy, kto zatruł się gazem. - Bawisz się? - zapytał ponuro. Widać było, że nudzi się okropnie i zadał to pytanie, mając nadzieję, że wciągnie chłopaka do rozmowy. - Yhy! - powiedział Eryk, uśmiechnąwszy się idiotycznie. - No, no... - Staruch z wyrzutem pokiwał głową. - Doigrasz się kiedyś... - Yhy! - zgodził się Eryk i wytrzeszczył oczy. Pokręciwszy głową, starzec zniknął w piwniczce, ale drzwi za sobą nie zamknął, więc Eryk słyszał, jak się tam mości, szukając pewnie najwygodniejszego dla siebie miejsca. Potem coś zaskrzypiało i dał się słyszeć gniewny kobiecy głos: - No i co tam?

- A takie tam bzdury. Wygląda na to, że jakiś chłopak z ludźmi w chowanego się bawi. - Nie ma co robić, szubrawiec jeden. Doigra się, ściągnie na siebie nieszczęście, nie trafi do Walhalli, a będzie tkwił tu wiecznie, i dobrze mu tak. - Milcz, ty stara zarazo - rozległ się niezadowolony głos starucha. - Kiedy żyłem, nie miałem przez ciebie spokoju i po śmierci też. Żeby cię cholera. No dobrze - bawi się chłopak. Jego to sprawa, nie nasza. A ja na miejscu pana-zbawcy do Walhalli to raczej ciebie bym nie wziął. Albo bym wziął, ale jęzor skrócił trzykrotnie co najmniej. - Ty to byś tylko się wyzwierzęcał, stary pierdzielu. Wykończyłeś mnie, a teraz jeszcze coś tam mamroczesz. Kto ci oddał swą młodość i urodę? - Może to ja cię wykończyłem? - zdziwił się starzec. - Przecież ty sama mówiłaś, że tak dalej żyć się nie da. Wtedy, kiedy pozbawiono mnie emerytury i mogliśmy tylko pomrzeć z głodu. Przecież powiedziałaś, że chcesz odejść sama, żeby tym gadom nasza śmierć odbiła się śmiertelną czkawką. - A ty się ze mną zgodziłeś, chociaż jako kochający mąż nie powinieneś był. Gdybyś aż tak bardzo chciał pożegnać się z życiem, to odszedłbyś sam. Po coś mnie ze sobą brał? - Rzeczywiście, po co? - dał się słyszeć pełen zadumy głos starca. - Mam cię dość, ty stara krowo. Teraz wychodzi na to, że tylko ja jestem winien? - A niby kto? Kto odkręcił kurek kuchenki? - Ale przecież to ty powiedziałaś, że to powinienem ja zrobić. - Powiedzieć powiedziałam, ale mało to ja mówię...? A ty, oczywiście, już pogoniłeś. Zawsze tak się starałeś, kiedy... Z piwniczki dobiegł szloch staruchy i Eryk wyobraził sobie, jak starzec, cierpiętniczo krzywiąc twarz, odwraca się od niej. A gruba starucha z siną twarzą ciągle płacze, a właściwie usiłuje płakać, ponieważ łzy jej z oczu nie płyną, i powiada: - Panie, o Panie, pomóż mi dojść do ładu z tym człowiekiem! Po coś nas zabrał jednocześnie? Boże, myślałam, że królestwo twoje - to drzewa i aniołowie... harfy i rozkosz. O, jak marzyłam o tej rozkoszy, Panie. A tu... Dajmy spokój, czy to jest twoje królestwo? Daj mi choć najmniejszy znak, że to jest ono i takie ma być. Wtedy uspokoję się i wszystko ścierpię. Tylko żebym wiedziała, że to z twojej woli, Panie, a nie kuszenie wroga rodu ludzkiego. Eryk nagle zawstydził się, że podsłuchuje, wyszedł spod markizy na słońce. Stojąc chwilę na środku podwórka, machnął ręką, uznawszy, że dłuższe czekanie nie ma

większego sensu. Pewnie ci, co go ścigali, już piją herbatę w herbaciarni i dyskutują o zaletach jakiegoś wojskowego feniksa. W końcu jakby przyszło co do czego, to znowu ucieknie po dachach albo wymyśli inny trick, równie skuteczny. A i Szczurzy Król pewnie już czeka na niego w umówionym miejscu. Szybkim krokiem wyszedł z podwórka na ulicę i na wylocie omal nie zderzył się z dziewczynką w wieku jakichś dziewięciu lub dziesięciu lat. Najzwyklejsza dziewuszka: gąszcz włosów, chude, opalone na ciemny brąz ręce, kapryśnie zadarty nosek, błękitne oczy. Stała przed nim, trzymając gumową piłkę, a potem wystraszona wypuściła ją z rąk i piłka poturlała się do nóg Eryka. Zatrzymał się i pochylił, podniósł piłeczkę, przyjrzał się jej różnokolorowym paskom. Potem podał ją dziewczynce. Ta bez słowa chwyciła zabawkę i przywarła plecami do muru, ustępując mu z drogi. Chciał powiedzieć, że niepotrzebnie się go boi, bo nawet do głowy by mu nie przyszło skrzywdzić ją, że on sam też kiedyś tak jak ona żył, oddychał i serce mu biło... Gdyby nie pocisk, który rozwalił mu tył głowy, to nawet pamiętałby, kim był, ale w końcu znów tylko machnął ręką i poszedł dalej. Gruba kobieta, wychyliwszy się z okna sąsiedniego domu, usiłowała oblać go wrzątkiem z wielkiego garnka, ale odskoczył, z rozpędu przeskoczył przez płotek i znalazł się w podwóreczku identycznym jak poprzednie. Przeskoczywszy przez drugi płot, znalazł się na szerokiej brukowanej ulicy. Szybko ocenił, gdzie się znajduje, pewnym krokiem ruszył w drogę i po półgodzinie, skręciwszy za róg znajomego glinianego domu, zobaczył Szczurzego Króla siedzącego pod murem i zajętego czyszczeniem zębów osobliwą metodą: duży szczur o wypielęgnowanym białym futerku zasiadł na ramieniu Króla i szybko wsuwając głowę do jego szeroko otwartego pyska, wygryzał tkwiące między zębami resztki jedzenia. Widząc Eryka, Szczurzy Król puścił do niego oko, ale pyska nie zamknął, a szczur kontynuował swoje zajęcie. Usiadłszy obok niego, Eryk też oparł się plecami o gliniany mur i zaczął słuchać, jak pazurki szczura skrobią po grubej szyi Szczurzego Króla. To skrobanie w zaskakujący sposób spowodowało, że przypomniał sobie to, co od dawna usiłował sobie przypomnieć, ale w żaden sposób nie potrafił - uśmiech. Tak, to właśnie był ten uśmiech. Pojawił się skądś z głębin jego utraconej pamięci i połączył w

jedną całość ze wszystkim, co udało mu się przypomnieć do tej pory - z oczami, nosem, włosami, czarnymi brwiami. Eryk jęknął głucho, ponieważ miał teraz przed sobą twarz. Tę, którą tak usilnie i bez rezultatu próbował przypomnieć sobie od chwili, kiedy znalazł się tu, w tym dziwnym świecie. Ta twarz znowu pojawiła się przed nim. A winne temu było skrobanie pazurków. Ale dlaczego? Przymknął oczy, odnosząc wrażenie, jakby jego ciało owiane zostało ciepłym, zapomnianym zapachem. Nawet wciągnął kilka razy powietrze. Niepotrzebnie, bo przecież nie zamierzał nic mówić. Cały otaczający go świat odpłynął, a on znowu upadał w ciemność i słyszał czyjś bezwzględny głos: - To nic, zwiążcie mu mocniej ręce! I inny, dziewczęcy głos: - Puśćcie go... po co tak... puśćcie. A potem śmiertelny strach i zimno w całym ciele, zimno lęku... Szum fal i szept wiatru przesłoniły to wszystko, a on był mewą lecącą ku swojej widniejącej na horyzoncie wyspie. Machał zmęczonymi skrzydłami, dobrze rozumiejąc, że nie doleci. Fale usiłowały dosięgnąć go swymi koszmarnymi niebieskimi palcami. Horyzont przekrzywiał się i wyrównywał, a on leciał, wiedząc, że przestanie dopiero, kiedy umrze, a i to nie było pewne, ponieważ tam, na brzegu wyspy, widać było szczuplutką brązową postać kiwającą do niego ręką. Ogarnął go niewyobrażalny smutek, szarpnął duszę... Tęsknota i miłość... Miłość? Tak, nagle zrozumiał, co to jest miłość. Obudziła się w nim, poruszyła i przepełniła ciało dziwną słodyczą, a na dodatek falami kołyszącymi go... Eryk otworzył oczy i zrozumiał, że to koniec... Że nie może dłużej, nie jest zdolny do życia tutaj; ma w nosie to miasto, ten świat i nawet cały łańcuch światów... Nagle zrozumiał, że nie odejdzie z tego miasta, ponieważ gdzieś tu jest ukryta możliwość powrotu do świata, w którym umarł. Możliwość podjęcia jeszcze jednej próby, przeżycia wszystkiego od początku. Właściwie jaki jest sens iść dokądkolwiek, skoro wszystkie miasta podobne były do siebie jak bliźnięta i dokładnie tak samo otoczone niekończącymi się piaskami? Nie, nie odejdzie stąd. Nie potrzebuje Wingaldu, gdzie, powiadają, wszystko jest tak, jak opisuje się w Biblii - Królestwo Boże... Nie, musi wrócić. Ale jak to zrobić? Ktoś potrząsał jego ramieniem. Otworzywszy oczy, zobaczył, że to Szczurzy Król.

- Hej, co z tobą? Ocknij się! - Nie - powiedział Eryk, usiłując strząsnąć z siebie resztki skuwającego go oszołomienia. - W nosie mam chłód i jednocześnie upał, te piaski i ten drugi świat. - No, no... - powiedział Szczurzy Król i zdjął rękę z jego ramienia. - Wygląda na to, żeś znowu myślał. - Taką mam właściwość - powiedział Eryk. - W odróżnieniu od co poniektórych. Obraził się na Szczurzego Króla za to, że ten nie pozwolił mu do końca obejrzeć wizji, nie dał domyśleć. Może wymyśliłby, jak wrócić? Kto wie? - Sam się nie myłeś od trzech dni - obraził się Szczurzy Król. - Co to, filozofem się stałeś? No to, filozof, idziesz dziś na „Latającego Holendra”? „Żeby jakiś deszcz...” - posępnie pomyślał Eryk. - W nosie mam twojego „Latającego Holendra” - odparł. - Tak? Co jeszcze masz w nosie? - spytał Szczurzy Król. - Wszystko, tak ogólnie... - Może i mnie? - Może i ciebie. - Ach tak? A kimże ty jesteś? - wybuchnął Szczurzy Król. - Kim trzeba - burknął Eryk. - Nie, to ja powiem ci, kim jesteś... - No to kim? - Nie, ja ci powiem, kim jesteś naprawdę! - Kim? Kim? Kim? - Ty jesteś parszywy zombie. - Parszywy? - Tak! Na dodatek zimny jak żaba i obrzydliwy jak... Nie dokończył. Podszedł do nich nieogolony typ w sztruksowym płaszczu, z ostrym noskiem i rozbieganymi oczkami. Oczka faceta biegały rytmicznie, jakby były wahadełkami dwóch wbudowanych w jego czerep metronomów. Szczurzy Król prychnął. Po wyrazie jego pyska Eryk domyślił się, że usiłuje oszacować, z jaką częstotliwością na sekundę biegają oczka tego człowieka. Przez pewien czas wszyscy trzej milczeli. Potem człowiek z rozbieganym i oczami przysunął się do Eryka i szepnął: - Prywatna firma.

- No i? - obojętnie rzucił Eryk. Przedstawiciel prywatnej firmy obejrzał się z zaszczutym wyrazem twarzy, po czym oświadczył z naciskiem: - Bardzo prywatna. - To dobrze - odezwał się Eryk, gorączkowo usiłując sobie przypomnieć, co to może znaczyć. Wcześniej jakoś nie słyszał o żadnych prywatnych firmach. - Siedemdziesiąt sześć - odezwał się Szczurzy Król. - Usługi. - Nieznajomy odkaszlnął. - Prywatne usługi. - Jakiego typu? - zainteresował się Szczurzy Król. Typek skrzywił się z niezadowoleniem, jakby ktoś użył w jego obecności nieprzyzwoitego wyrazu. Popatrzył na Eryka, dopraszając się od niego pozwolenia na dalszą prezentację. Ten odruchowo skinął głową i natychmiast nos przedstawiciela prywatnej firmy zaczął wirować, stopniowo zwiększając obroty. - Najprzeróżniejsze... W zależności od gustu klienta... Możemy śledzić pozostawioną tam żonę. Możemy przekazać wiadomość. Bierzemy na siebie wyrównanie rachunków z pozostawionymi tam wrogami, ale to według szczegółowego cennika zawierającego dwieście osiemdziesiąt pozycji. Zrozumiałe jest, że różne nieszczęśliwe przypadki to też nasza domena. Bez wątpienia bierzemy na siebie ochronę skarbców i mogił. Dewizą naszej firmy jest: „Wszystko dla klienta!”. Każde, nawet najdziwaczniejsze wasze życzenie będzie spełnione. - A pieniądze? - zapytał Eryk. - O, pieniądze - spokojnie powiedział agent prywatnej firmy, którego nos wirował już z szybkością wentylatora. - Wiemy, że niedawno byliście w porzuconym pelikańskim mieście i wynieśliście stamtąd tyle złota, że teraz... hm... macie go jak lodu. - Rozumiem - powiedział Eryk. - Nie, to mi nie pasuje. - Proszę się zastanowić - nie ustawał w wysiłkach reprezentant firmy. - Ależ nie chcę niczego przekazywać prócz siebie samego. - To wykluczone. - No to niczego od was nie potrzebuję. - Ale proszę się zastanowić, gwarantujemy całkowitą pewność, gwarantujemy wam... - Nie, nie chcę... - słabo bronił się Eryk.

Ale namolny przedstawiciel nie ustawał w wysiłkach. Złapawszy Eryka chwytliwą ręką za połę płaszcza, wymamrotał: - Niczego nie potrzebujemy. Tylko podpiszemy z wami umowę intencyjną i nic więcej, żebyście tylko z nami... gdyby zaszła potrzeba. - Wiesz co, kochany... - Szczurzy Król położył łapę na ramieniu reprezentanta. - Chcesz, żebym cię poznał z Muńką? - Z kim? - nie zrozumiał zapytany. Odwróciwszy się do Szczurzego Króla, przestał kręcić nosem. - A z tym! - powiedział Szczurzy Król i przeraźliwie gwizdnął. Natychmiast, jakby spod ziemi, wynurzyła się duża biała szczurzyca i błyskawicznie wdrapała się na ramię przedstawiciela. Najprawdopodobniej nie spodobał jej się, bo od razu, bez namysłu, capnęła go za nos. - Jezus Maria! - wrzasnął reprezentant prywatnej firmy. Strąciwszy Muńkę na ziemię, dał drapaka. - No, to by było tyle - oświadczył zadowolony Szczurzy Król i pochyliwszy się, pogłaskał bardzo zadowoloną z siebie Muńkę. Szczurzyca jak gdyby nigdy nic obwąchiwała buty Eryka, który zapytał: - Może nie trzeba było aż tak? - Trzeba było - odparł Szczurzy Król i nagle wrzasnął w kierunku uciekającego przedstawiciela: - Huzia na niego, bierzcie go! Słysząc krzyk Szczurzego Króla, reprezentant zamachał rękami tak mocno, jakby to były wirniki śmigłowca, po czym oderwał się od ziemi i odleciał. - Szwendają się tu różni, potem giną osobiste rzeczy - mruknął ukontentowany Szczurzy Król. - No to idziesz dziś na „Latającego Holendra”? - Nie wiem - powiedział Eryk, szczelnie otulając się połami płaszcza. - A zresztą... Tylko jeszcze jest za wcześnie. - Bez wątpienia za wcześnie - zgodził się Szczurzy Król. - Teraz po prostu się przejdziemy. I poszli ulicą. Nie wiadomo dlaczego było im wesoło... Spacerowali po mieście aż do wieczora, do czasu, kiedy zapadł zmrok i na niebie pojawiło się ogromne żółte oko komety. Trzaskały skrzydła zamykających się na noc okiennic. Jakaś obywatelka w pośpiechu wykładała na parapet główki czosnku, zgrzytały od wewnątrz zasuwy. Zapłonęło kilka latarń. W przeciwległym końcu ulicy, podwinąwszy ogon pod siebie, uciekał młodziutki smok, który je właśnie podpalił.

Szczurzy Król pokiwał głową: - No, no, no... Zabawy z ogniem do niczego dobrego nie prowadzą. Kilka trajkotków fikało koziołki w ogniu jednej z latarń - nurkowały w gorących jęzorach płomienia, pojawiały się znowu z błogo rozłożonymi bezpłciowymi rękami i rozdziawionymi w radosnym rechocie zębatymi ustami. - A ty dzisiaj fajnie ich załatwiłeś, tych ludzików - powiedział Szczurzy Król. - Yhy - zgodził się z nim Eryk. - Fajnie! Wtem dopadł ich dewa. - Kto to? - zapytał, wściekle wyszczerzywszy zęby, i straszliwie muskularnymi rękami zrobił ruch, jakby otwierał butelkę szampana. - Co kto? - zdziwił się Eryk. - Podpalił. - Gdzie? - A żeby was - machnął ręką dewa. Uważnie się przyjrzał, zapamiętując ich na wszelki wypadek, i pomknął dalej wzdłuż ulicy, widocznie chcąc schwytać smoczka- chuligana. - Gliniarz - rzucił za nim Eryk. Przechodzący obok Tutmos IV, z czerepem rozbitym bojową palicą, niosący na grzbiecie niemal połowę majolikowej, a może tylko glinianej trumny, strasznie się obraził. Ale nie chcąc stracić dostojeństwa i wdawać się w dyskusje z jakimś zwyczajnym, niekoronowanym zombie, rzucił tylko na nich przenikliwe spojrzenie. - Nudy - machnął ręką Szczurzy Król. - Chodźmy do innego świata, może do trzeciego? - Ale przecież wiesz, że z rozkazu Angro-Majneva zombie zabrania się wędrówek po światach. - Betka - powiedział Szczurzy Król z przekonaniem. - Wszystko to zupełne bzdury. - Może, ale nie puści mnie dewa-strażnik. - Nie pójdziemy przez wrota. Istnieje inny sposób. Szczurzy Król gwizdnął. Z norki w pobliskim murze wyskoczyła Muńka. Wlokła za sobą srebrny medalion na łańcuszku. - Oto jest! - krzyknął Szczurzy Król z zadowoleniem i pomachał medalionem w powietrzu. Potem powiesił go sobie na szyi. Eryk dojrzał tylko, że wisior jest okrągły i przedstawia zabawne, uśmiechnięte tłuste oblicze.

- No to jak? - zapytał Szczurzy Król i położył łapę na medalionie. - Do trzeciego świata? Położył drugą łapę na ramieniu Eryka i w tym momencie medalion zadziałał. Erykowi wydawało się przez sekundę, że leci w całkowitym mroku w szybkobieżnej windzie, ale już w następnej chwili zapłonęło światło i znaleźli się w trzecim świecie. - Jak to się dzieje? - zapytał oszołomiony. - To się nazywa amulet transportowy - wyjaśnił z samozadowoleniem Szczurzy Król, rozglądając się. - Każdy dewa ma taki. Ale teraz szybko załóż kapelusz na łeb. Pospiesznie wykonawszy polecenie, Eryk też się rozejrzał. W trzecim świecie był dzień, a był to świat lasu. Dokoła nich pięły się pod niebiosa pnie gigantycznych drzew. Zresztą przyjaciele znajdowali się w prawdziwym mieście, tyle że leśnym. W tym momencie Eryk dojrzał dewę, który uważnie im się przyglądał. Ach, to dlatego miał włożyć kapelusz - żeby dewa po ranie w tyle głowy nie zorientował się, że Eryk jest zombie. Beztrosko uśmiechnąwszy się do dewy, Szczurzy Król chwycił towarzysza pod ramię i para przyjaciół oddaliła się spokojnie i dostojnie, ale tylko do chwili, kiedy zasłonił ich pień ogromnego drzewa. - Omal nie wpadliśmy - powiedział Szczurzy Król i roześmiał się z ulgą. - No, o mały figiel... - zgodził się Eryk. Zdjąwszy kapelusz, zaczął badać palcem otwór wlotowy w swojej głowie. Nie, wszystko w porządku, nie zatkał się brudem. Włożył kapelusz i starannie przesunąwszy go na tył głowy, wesoło puścił oko do Szczurzego Króla: - No to jak, idziemy? - Idziemy. Tylko nie zapomnij, że jesteś żywym człowiekiem. Eryk zmarszczył się, ale Szczurzy Król miał rację, więc zaczął starannie oddychać. Trochę czuł się przy tym dziwnie, bo płuca odwykły od takiej czynności. Szczerze mówiąc, zazwyczaj korzystał z nich tylko przy mówieniu. - Nie tak energicznie - uśmiechnął się Szczurzy Król. Eryk postarał się oddychać ciszej i bardziej rytmicznie. - No, tak lepiej. Szli po ulicy, między pniami olbrzymich drzew. Domy w tym świecie były dziuplami w pniach. Eryk i Szczurzy Król mijali pałace z ogromnymi wejściami z gałęzi, nad którymi zwieszały się zielone sztandary, szli obok malutkich kawiarenek, przytulnych i cichych, których wejścia kryły się w fałdach grubej, odstającej od pnia kory,

przesuwali się obok domów mieszkalnych dziurawiących swoimi drzwiowymi i okiennymi otworami pnie aż do wysokości dziesiątego piętra. Po drogach przemieszczały się samotoczne strączki, obracając ekranami, łapiąc przesączające się przez listowie promyki słońca i z zadowoleniem majtając we wszystkie strony zielonymi pręcikami pędów. Poważni wieśniacy, popalając fajki z pianki morskiej, kierowali strączkami, wolno międląc swoje długie przemyślenia, pewnie o szansach na urodzaj słodkich szyszek, o tym, że ryżowe drzewa w tym roku mogą się pokryć olbrzymimi ćmami, ponieważ deszczu było mało, a gryczane inna sprawa... Co jakiś czas obok Eryka i Szczurzego Króla przemykały nawet zwinne nasiona drzew bambusowych, których dosiadali albo dewy, albo rządowi agenci podatkowi. Raz przegalopował obok nich, widocznie na wezwanie, lekarz drzew - dziwne, do niemożliwości chude, jakby składające się z samych patyków i ogromnych uszu stworzenie trzymające na kolanach klatkę z ptakami przypominającymi dzięcioły. Przechodząc obok kolejnej kawiarenki, Eryk zapytał Szczurzego Króla: - A nie ryzykujemy za bardzo? Przecież w tym świecie z reguły odpoczywają po swoich zmianach dewy. Popatrz, jak często ich tu spotykamy. Dewów było tu rzeczywiście dużo. - A co tam! - machnął ręką Szczurzy Król. - Chcesz, to wstąpimy do jakiejś kawiarenki? - Ja tam, właściwie, nie bardzo... - zaczął niepewnie Eryk. Wydawało mu się, że jak tylko gdzieś wstąpią, natychmiast jakiś dewa połapie się, kim są, i wtedy - kaplica. Mogą na przykład zesłać ich do dziesiątego świata do osuszania bagien. A jak je osuszyć, skoro cały ten świat to jedno wielkie bagno? - Chodźmy - zdecydowanie powiedział Szczurzy Król i pociągnął Eryka za sobą. A jemu nie pozostało nic innego jak pójść w ślad za towarzyszem. Wpakowali się do kawiarni, gdzie siedziało tylko kilku podobnych do wiewiórek miejscowych i paru gości z innych światów. Starając się wyglądać na pewnych siebie, podeszli do lady. Przypominający chomika barman, z takim samym jak u tego zwierzaka wydłużonym pyszczkiem i listkowatymi uszkami, znieruchomiał po drugiej stronie kontuaru, czekając na zamówienie. - Hej, po szklaneczce „Księżycowej Sonaty” - zaordynował Szczurzy Król. Barman, nie patrząc, wyciągnął długą, cienką i poskręcaną jak gałązka rękę i nalał im do wysokich kieliszków żółtej, skrzącej się cieczy. Szczurzy Król chwycił swój

kieliszek i z zadowoleniem z niego pociągnął. Skrzywiwszy się w duchu, Eryk wziął swój. Nie, nie potrzebował żadnej „Księżycowej Sonaty”. Zamiast tego z przyjemnością wypaliłby pałeczkę drzewa flew. Chociaż, gdyby był żywy, tak jak kiedyś, to za nic nie odmówiłby poczęstunku. „Spokojnie, spokojnie” - powiedział sobie. „Ta ciecz ci smakuje i pijesz ją z zadowoleniem”. Zmusił się do przełknięcia i zdziwiło go to zaskakujące, nieco nawet nieprzyjemne odczucie, kiedy ciecz spłynęła do przełyku. Szczurzy Król popatrzył nań pytająco. Eryk wyjął z kieszeni płaszcza malutką, wytartą złotą monetę i położył ją na wilgotnym kontuarze. Zabrali swoje kieliszki i poszli do okna, skąd można było obserwować ulicę. Szczurzy Król był wyraźnie zachwycony. Eryk usiłował udawać, że to, co się dzieje, sprawia mu przyjemność. Usiadłszy obok, zaczął sączyć napój małymi łyczkami, z niezadowoleniem czując, jak płyn lekko pali go w żołądek. Ech, pałeczka flew - to co innego! Nieopodal nich siedział dewa z błogim wyrazem uzębionego pyska. Przy drugim stoliku, bardziej na lewo, zasiadł ktoś w płaszczu z kapturem. Jedyne, co można było o tym gościu powiedzieć z przekonaniem, to to, że choć płaszcz maskował zarysy jego postaci, a kaptur - twarz, prawdopodobnie pod nimi skrywał się człowiek. Po jakichś dwóch minutach dewa z blizną biegnącą przez cały pysk chwycił swój kieliszek i przysiadł się do ich stolika. - Nie macie, chłopy, nic przeciwko? - zapytał, uśmiechając się ze swobodą. Szczurzy Król i Eryk jak na komendę pokiwali głowami. Jasne, z dewą w takiej sytuacji mógłby się sprzeczać tylko szaleniec. - No i dobrze. - Dewa wyjął z kieszeni papierośnicę ze skóry hipopotama i otworzywszy ją, wyciągnął do Eryka. Aż zrobiło mu się słabo, ponieważ papierośnica nabita była pałeczkami flew, ale zapalenie choćby jednej z nich byłoby niewybaczalnym błędem. Powszechnie przecież wiadomo, że pałeczek flew nie palił nikt prócz dewów i zombie. Dewy Eryk nie przypomina, więc... Stop, ale w takim razie dlaczego dewa go nimi częstuje? - Nie - powiedział zdecydowanie Szczurzy Król. - My tego nie używamy. - Dziwne - rzekł dewa. - A mnie się wydawało... Chociaż może się pomyliłem. - Właśnie - uciął Szczurzy Król.