IXENA

  • Dokumenty1 316
  • Odsłony257 101
  • Obserwuję204
  • Rozmiar dokumentów2.2 GB
  • Ilość pobrań148 576

ANTOLOGIA - Nagroda im.J.A.Zajdla 2006

Dodano: 8 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 8 lata temu
Rozmiar :1.3 MB
Rozszerzenie:pdf

Moje dokumenty

IXENA
EBooki
FANTASTYKA

ANTOLOGIA - Nagroda im.J.A.Zajdla 2006.pdf

IXENA EBooki FANTASTYKA Antologie
Użytkownik IXENA wgrał ten materiał 8 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 250 stron)

Nagroda im. Janusza A. Zajdla 2006 ANTOLOGIA UTWORÓW NOMINOWANYCH ZA ROK 2005 Związek Stowarzyszeń „Fandom Polski” Warszawa 2006

Nagroda im. Janusza A. Zajdla 2006. Antologia utworów nominowanych za rok 2005 Copyright © 2006 by Związek Stowarzyszeń „Fandom Polski” Cicha noc © 2005 by Jakub Ćwiek & Oficyna Wydawnicza Fabryka Słów Długie Noce © 2005 by Anna Kańtoch & Oficyna Wydawnicza Fabryka Słów Śmierć czarnoksiężnika © 2005 by Anna Brzezińska & Agencja Wydawnicza Runa Wilcza zamieć © 2005 by Jarosław Grzędowicz & Oficyna Wydawnicza Fabryka Słów Miasta pod Skałą © 2005 by Marek S. Huberath & Wydawnictwo Literackie Naznaczeni błękitem © 2005 by Ewa Białołęcka & Agencja Wydawnicza Runa Ostatni smok © 2005 by Iwona Surmik & Agencja Wydawnicza Runa Pan Lodowego Ogrodu © 2005 by Jarosław Grzędowicz & Oficyna Wydawnicza Fabryka Słów Zakon Krańca Świata © 2005 by Maja Lidią Kossakowska & Oficyna Wydawnicza Fabryka Słów Redakcja: Piotr W. Cholewa Korekta: Krzysztof Wójciktęwicz Fotografia i grafika na okładce: Michał Dagajew i Mitońaw Stelmach Projekt okładki i typograficzny oraz łamanie: Tomek Laisar Fruń Fotografie autorów: Jacek Białołęcki (Ewa Białołęcka), Michał Dagajew (Anna Brzezińska, Jarosław Grzędowicz, Marek S. Huberath, Anna Kańtoch, Maja Lidia Kossakowska), Wojciech Gierasimiuk (Iwona Surmik), Maciej Wa- nicki (Jakub Ćwiek) Wydawca: Związek Stowarzyszeń „Fandom Polski” adres korespondencyjny: ul. Zamieniecka 46 m. 25, 04-158 Warszawa Wydanie I. Nakład 1200 egz. ISBN 83-921256-0-6

Oddajemy do Waszych rąk kolejną antologię opowia- dań nominowanych do Nagrody im. Janusza A. Zajdla. Rok 2005 był kolejnym dobrym rokiem dla polskiej literatury fantastycznej. Stale ukazują się trzy czasopisma, publikujące polskie utwory, wydawnictwa drukują książki nie tylko tych znanych autorów, ale i tych debiutujących; coraz chętniej i lepiej o „naszych” pisarzach mówią krytycy niezwiązani z fantastyką. Tegoroczne nominacje są zaskakujące pod jednym względem - po raz pierwszy wszystkie nominowane teksty (nie tylko powieści, ale i opowiadania) ukazały się tylko i wyłącznie w książkach. Choć poziom tekstów publikowa- nych w czasopismach jest wysoki, to jednak czytelnicy co- raz chętniej sięgają po książki, a antologie i zbiory opo- wiadań zyskują popularność (jeszcze niedawno wydawcy mówili, że antologie w Polsce się nie sprzedają). Z pewno- ścią ma to związek z aktywną promocją autorów podczas spotkań organizowanych w salonach księgarskich oraz reklamowaniem nowych tytułów w serwisach interneto- wych. W niniejszej antologii, oprócz opowiadań, znalazły się również fragmenty nominowanych do Nagrody powieści, sylwetki autorów wyróżnionych tekstów i dwa artykuły poświęcone historii polskiej fantastyki, które szczególnie polecamy Waszej uwadze. Pierwszy z nich to wspomnienia spisane przez Zbigniewa Przyrowskiego - człowieka, który jako redaktor „Młodego Technika” aktywnie przyczynił się do rozwoju polskiej po- wojennej fantastyki. Zachęcamy do zapoznania się z tek- stem osoby, u której debiutował Janusz A. Zajdel. W „Młodym Techniku” ukazał się też jeden z pierwszych tek- stów Macieja Parowskiego, autora drugiego z artykułów, znanego szerzej fanom jako wieloletni redaktor naczelny oraz redaktor działu polskiej prozy „Fantastyki” i „Nowej Fantastyki”. W swoim eseju Parowski z perspektywy cza- su opisuje zmiany, które zaszły w środowisku fantastycz- nym, Oba teksty, wspominkowe w tonie, zabierają czytel- ników w swego rodzaju sentymentalną podróż.

Antologia wydana przez fanów - w obecnej, nieodpłatnej for- mie - jest możliwa zarówno dzięki autorom i wydawcom nomi- nowanych tekstów, którzy zgodzili się na ich publikację i zrezy- gnowali z honorariów, jak i dzięki otrzymanej w ramach pro- gramu Promocji Czytelnictwa (zarządzanego przez Instytut Książki) dotacji, która pozwoliła pokryć koszty związane z przy- gotowaniem i drukiem książki. Chcielibyśmy serdecznie podziękować wszystkim osobom, wydawnictwom i instytucjom, bez których pomocy i zaangażo- wania nie trzymalibyście tej książki w rękach. Mamy nadzieję, że to nieostatnia tego typu antologia i że no- wym zwyczajem stanie się, iż uczestnicy Polconu wraz z mate- riałami konwentowymi otrzymywać będą tego typu wydawnic- two. Jeśli macie uwagi i pomysły, uważacie, że coś można po- prawić, dodać, zmienić - piszcie do nas. Witold Siekierzyński, Piotr W. Cholewa PiotriWitek@fandom.art.pl

MOJA PRZYGODA Z SCIENCE FICTION Zaczęło się to przed półwiekiem i trwało 25 lat. W 1950 roku zostałem redaktorem naczelnym nowego, wydawanego przez Instytut Wydawniczy „Nasza Księgarnia” czasopisma dla młodzieży „Młody Technik”. Brzmiący dumnie tytuł „redaktor naczelny” oznaczał, że w zespole redakcyjnym byłem jedynym redaktorem, a poza mną w jego skład wchodzili: kierownik arty- styczny i sekretarka. Do redaktora należało określenie charakte- ru czasopisma. Zaproponowałem, żeby było ono popularnym magazynem naukowo-technicznym adresowanym do ogółu młodzieży i zastąpiło wydawanego w tym samym wydawnictwie, wywodzącego się jeszcze z przedwojnia, „Młodego Zawodowca”, przeznaczonego dla młodzieży ze szkół zawodowych. Główne zadanie czasopisma miało polegać na popularyzowaniu wiedzy z zakresu nauk przyrodniczych i techniki. Podobnie jak wydawany w tym samym czasie - również przez „Naszą Księgarnię” - „Pło- mień” popularyzował wiedzę humanistyczną. Pochodzę z rodziny nauczycielskiej, przez pewien czas byłem wiejskim nauczycielem, wiedziałem więc, jak istotną rolę w przekazywaniu wiedzy z określonej dziedziny ludzkiej działalno- ści odgrywa rozbudzenie zainteresowania tą dziedziną połączo- ne z chęcią w niej uczestniczenia. Już od pierwszego rocznika „Młodego Technika” znalazły się w nim działy zachęcające czy- telników do twórczości technicznej („Na warsztacie”, „Szkoła wynalazców”). O tym, że do tego celu można wykorzystać 7

literaturę zwaną piękną, dowiedziałem się w latach postalinow- skiej odwilży, kiedy dotarła do mnie, już nie pamiętam skąd, informacja, iż w słynnym amerykańskim MIT (Massachusetts Institute of Technology) prowadzi się seminaria science fiction. Wtedy zwróciłem uwagę na ten rodzaj piśmiennictwa jako spe- cyficzną formę rozbudzania twórczej fantazji, a często również dostarczania wiedzy naukowej i technicznej. Współpracowali w tym czasie z „Młodym Technikiem” dwaj starsi już wiekiem przedwojenni inżynierowie: Wacław Gołem- bowicz i Tadeusz Suchorzewski, nie tylko świetni popularyzato- rzy techniki, lecz także wybitni intelektualiści o wielokierunko- wych zainteresowaniach, w tym literackich. Oni to byli pierw- szymi w „Młodym Techniku” autorami popularyzującymi osią- gnięcia techniki w barwnych opowiadaniach, w które wplatali spory zasób wiedzy. Wacław Gołembowicz debiutował na tym polu utworem „Druga runda Pani Twardowskiej” (nry 9- 10/1956), Tadeusz Suchorzewski utworem „Buła” (nry 11- 12/1956). Tu można dodać, że rysunkami do tego opowiadania debiutował jako ilustrator science fiction Daniel Mróz. W 1956 roku pojawił się również w „Młodym Techniku” Stanisław Lem, ale nie jako pisarz, lecz lekarz, autor artykułu „Medycyna ko- smiczna” (nr 8/1956). Pierwodruki zebranych następnie w ca- łość części „Opowieści o pilocie Pirxie” ukazały się później: „Test” (nry 11-12/1958), „Patrol” (nr 1/1959), „Terminus” (nry 2-4/1960), „Odruch warunkowy” (nry 11-12/1962). Tak więc pionierami science fiction w „Młodym Techniku” byli dwaj starsi panowie. Przyjęta przez nich formuła: atrakcyj- nie wzbogacać wiedzę czytelnika - podobnie jak formuła słynne- go kabaretu dwóch innych starszych panów: atrakcyjnie wzbo- gacać kulturę widza - okazała się trudna do powielenia. Podjął ją jeszcze Tadeusz Unkiewicz, pierwszy redaktor miesięcznika „Problemy”, w opowiadaniu „Elmis” (nr 13/1956). Potem zaczęły się kłopoty. Fantastyka w owym czasie nie cie- szyła się taką jak obecnie popularnością wśród czytających, a tym samym i wśród autorów. Wprowadziwszy do „Młodego 8

Technika” stały dział science fiction, chciałem go wypełniać oryginalnymi polskimi utworami, co jednak nie zawsze się uda- wało. Kilka razy ukazały się tłumaczenia z literatury amerykań- skiej i rosyjskiej. Z tych nielicznych tłumaczeń utrwaliły się w moje pamięci „Pikawki” (nry 2-3/1958) Frederica Browna ze względu na oryginalność pomysłu i „Piąty stan materii” Anatoli- ja Dnieprowa ze względu na autora, którego prawdziwe nazwi- sko brzmiało Anatol Mickiewicz. W czasie wojny był on oficerem łącznikowym Armii Czerwonej w sztabie zachodnich sprzymie- rzeńców, świetnie władał angielskim, również londyńskim slan- giem, a na pytanie, dlaczego używa pseudonimu, odpowiedział: - Jakże by to wyglądało, gdybym podpisał się pod czymś takim „A. Mickiewicz”? Generalnie jednak w „Młodym Techniku” panowała zasada, że piszą do niego polscy autorzy. Umiejętnie wprowadzana przez starszych panów dydaktyka przestała już być ważna. W utworach kierowanych do druku liczył się pomysł i jego nauko- wo-techniczna otoczka, istotna była refleksja nad losem czło- wieka w innym, tworzonym przez naukę i technikę świecie. W końcu lat pięćdziesiątych i na początku lat sześćdziesiątych ubiegłego wieku poza wymienionym już Stanisławem Lemem w „Młodym Techniku” publikowali swoje utwory: Tadeusz Twaro- gowski, Andrzej Trepka, Krzysztof Boruń, Jan St. Kopaczewski, Jerzy Orlewski, Stanisław Hoszowski. Po raz pierwszy wystąpili na łamach miesięcznika Andrzej Urbańczyk („DN-18”, nr 5/1958), Konrad Fiałkowski („Lot ku Ziemi”, nr 7/1960) i Ja- nusz Zajdel („Tau Wieloryba”, nr 10/1961), którzy stali się czo- łowymi przedstawicielami nowej, młodej generacji autorów science fiction. Wkroczyła ona szturmem do „Młodego Techni- ka” po ogłoszeniu przez to czasopismo dwóch konkursów lite- rackich. Pierwszy, przeprowadzony w 1962 roku, był konkursem mię- dzynarodowym, zorganizowanym wspólnie z popularnonauko- wymi pismami w Bułgarii, Czechosłowacji, Niemieckiej Repu- blice Demokratycznej, Rumunii, na Węgrzech i w ZSRR. Prze- biegał w dwóch etapach. W pierwszym wybierano i nagradzano opowiadania w poszczególnych krajach, w drugim tak 9

wyselekcjonowanym utworom swoje nagrody przyznawało jury międzynarodowe. Wyniki konkursu w Polsce przeszły moje oczekiwania. Nadesłano 103 utwory. Ale to nie liczba tu była ważna. Zaskakiwała różnorodność tematyki, sprawność pisarska ujawniona w posługiwaniu się rozmaitymi formami literackimi, głęboko humanistyczny stosunek do nauki i techniki, a zwłasz- cza, po rozszyfrowaniu autorów, ich młody wiek. Dużą więk- szość uczestników stanowili uczniowie i studenci, a zdobywcą pierwszej nagrody okazał się piętnastolatek Andrzej Czechow- ski. Jego wręcz rewelacyjne opowiadanie „Człekokształtny” zo- stało wydane w numerze 9/1962. Ilustrował je Franciszek Sta- rowieyski. Jury międzynarodowe przyznało nagrody dwóm pol- skim autorom: Konradowi Fiałkowskiemu „za humanitaryzm idei i wartości literackie opowiadania »Prawo wyboru«„ oraz Januszowi Bieleckiemu „za elementy humoru i groteski wpro- wadzone do opowiadania »Pamiętnik kuchcika«„. Najciekawsze utwory nadesłane na ten pierwszy chyba w Polsce otwarty konkurs science fiction ukazały się w wydanej w 1964 roku książce „Posłanie z piątej planety”. Ilustrował ją Da- niel Mróz. Drugi, również otwarty, konkurs „Młodego Technika” na opowiadania fantastycznonaukowe został ogłoszony w 1973 roku. Tym razem nadesłano 355 utworów, co dobitnie świadczy- ło o wzroście zainteresowania tego rodzaju twórczością. Pierw- szą nagrodę w konkursie zdobył ponownie Andrzej Czechowski za opowiadania „Ambasadorowie”, dwie kolejne - Wiktor Żwi- kiewicz za „Wołanie na Mlecznej Drodze” i Janusz Zajdel za „Raport z piwnicy”. Wyróżnieni zostali: Maciej Parowski za „Po- czucie pełni”, Zbigniew Prostak za „Rękę”, Wojciech Streich i Andrzej Grajek za „Maksa”. I tym razem opowiadania nagro- dzone i wyróżnione przez jury, uzupełnione kilkoma dodanymi przeze mnie, ukazały się w wydanym 1976 roku zbiorze „Woła- nie na Mlecznej Drodze”. Plon obu konkursów rozwiał obawy o przyszłość fantastyki naukowej w „Młodym Techniku”. Spośród ich uczestników wy- łoniła się skupiona wokół czasopisma grupa utalentowanych pisarzy science fiction określana niekiedy jako grupa „Młodego Technika”. Oprócz już wymienionych należeli do niej między 10

innymi: Zbigniew Dworak, Dariusz Filar, Witold Zegalski, Krzysztof Malinowski, Andrzej Stoff, Adam Jaromin, Ryszard Sawwa, Jacek Sawaszkiewicz. Wprowadziwszy do „Młodego Technika” stały dział fantasty- ki naukowej, obciążyłem się oczywistym obowiązkiem czytania i oceniania wielu nadsyłanych do tego działu utworów. To spo- wodowało konieczność zastanowienia się nad cechami, które je wyróżniają. Stwierdziłem, że ani krytyka literacka, ani teoria literatury nie wykazywały większego zainteresowania tą odmia- ną piśmiennictwa. W „Słowniku terminów literackich” Stani- sława Sierotwińskiego znalazłem tylko krótką definicję: „Od- miana piśmiennictwa rozrywkowego oparta na elementach czerpanych z nauki, popularyzujących jej poglądy i hipotezy”. To mnie nie zadowalało. Przegląd czytanych utworów wskazywał, że science fiction ma znacznie szerszy zakres pojęciowy, a jej związek z nauką nie musi polegać na popularyzowaniu nauko- wych poglądów i hipotez. Doszedłem do wniosku, że „jej cechą charakterystyczną, wyróżniającą ją w obrębie fantastyki szeroko rozumianej jako utwory literackie, w których dopuszczalna jest nieograniczona swoboda wyobraźni, jest przede wszystkim brak tej nieograniczonej swobody. Science fiction nie może bowiem wyjść poza granice prawdopodobieństwa wynikające z pewnych założeń. Najogólniejsze jest założenie podporządkowania gry wyobraźni grze intelektu. W utworach fantastycznonaukowych mogą się dziać rzeczy niezgodne ze stanem wiedzy, wykraczające poza najśmielsze hipotezy naukowe, ale muszą one znajdować logiczne uzasadnienie. Science fiction jest zatem fantastyką pod kontrolą rozumu, jest fantastyką racjonalistyczną”. Powyższy przydługi cytat pochodzi ze wstępu do opracowa- nego przeze mnie wyboru polskich opowiadań fantastycznonau- kowych powstałych w czasie od ich pojawienia się w naszej lite- raturze po drugą połowę XX wieku. Antologia pod tytułem „No- wa cywilizacja. Dwieście lat polskiej fantastyki naukowej” uka- zała się w 1973 roku. Podtytuł świadczy, że korzeni polskiej science fiction dopatrzyłem się w okresie Oświecenia, ściśle - w drugiej utopijnej księdze „Mikołaja Doświadczyńskiego przy- padków”, pierwszej polskiej nowożytnej powieści napisanej 11

przez Ignacego Krasickiego, polskiego ojca również innych no- watorskich form literackich. Warto przypomnieć, że w tym roku mija równo 230 lat od opublikowania tej powieści. Starannie wydaną przez „Naszą Księgarnię” antologię świetnymi ilustra- cjami opatrzył Daniel Mróz. W 1982 roku książkę tę w niemiec- kim tłumaczeniu pod tytułem „Eine neue Zivilisation. Science Fiction aus Polen” wydało monachijskie wydawnictwo Wilhelm Heyne Verlag. Kolejną antologię opracowałem z okazji trzydziestolecia „Młodego Technika”. Opublikowana w 1980 roku pod tytułem „Drugi próg życia” objęła, w układzie chronologicznym, utwory drukowane w tym czasopiśmie w latach 1956-1978. Tu mogę napisać: „już więcej grzechów nie pamiętam” i za- kończyć spowiedź. W 1981 roku przekroczyłem bowiem drugi próg życia - przeszedłem na emeryturę; kontakt z science fiction został zerwany. Jako emeryt zająłem się pisaniem przeznaczo- nych dla młodzieży encyklopedii i słowników. Point de reveries] Przygodę ze science fiction ciągle jednak mile wspominam i z przyjemnością odtwarzam w wyobraźni twarze odwiedzających kiedyś redakcję młodych fantastów. Ucieszyło mnie nadanie najważniejszej w Polsce nagrodzie za twórczość w dziedzinie fantastyki imienia Janusza Zajdla. Z radością obserwuje niesa- mowite, światowej rangi żeglarskie osiągnięcia Andrzeja Urbań- czyka. Odczuwam satysfakcję, gdy słyszę o błyskotliwych na- ukowych karierach profesorów: Konrada Fiałkowskiego, Da- riusz Filara, Zbigniewa Dworaka, Andrzeja Stoffa. Wzruszył mnie list, który już po przejściu na emeryturę otrzymałem od Andrzeja Czechowskiego. Miło mi, że pamięta o mnie nowe, kolejne pokolenie twórców polskiej fantastyki. Dziękuję. Zbigniew Przyrowski Warszawa, lipiec 2006

Opowiadania Anna Brzezińska Śmierć czarnoksiężnika (Wody głębokie jak niebo, Agencja Wydawnicza Runa) Jakub Ćwiek Cicha noc (Kłamca, Oficyna Wydawnicza Fabryka Słów) Jarosław Grzędowicz Wilcza zamieć (Deszcze niespokojne, Oficyna Wydawnicza Fabryka Słów) Anna Kańtoch Długie Noce (Diabeł na wieży, Oficyna Wydawnicza Fabryka Słów) Powieści Ewa Białołęcka Naznaczeni błękitem (Agencja Wydawnicza Runa) Jarosław Grzędowicz Pan Lodowego Ogrodu (Oficyna Wydawnicza Fabryka Słów) Marek S. Huberath Miasta pod Skałą (Wydawnictwo Literackie) Maja Lidia Kossakowska Zakon Krańca Świata (Oficyna Wydawnicza Fabryka Słów) Iwona Surmik Ostatni smok (Agencja Wydawnicza Runa)

Debiutowała opowiadaniem „A kochał ją, że strach” („Magia i Miecz” 10/1998), które otrzymało Nagrodę im. Janusza A. Zajdla za rok 1998. W tym tekście po raz pierwszy wystąpiła wioskowa czarownica, babunia Ja- gódka - postać wysoce kontrowersyjna, lecz ciesząca się sympatią czytelników. Dalsze opowiadania o Jagódce ukazały się w zbiorze „Opowieści z Wilżyńskiej Doliny”. Autorka pisze fantasy wzorowane na realiach późnego średniowiecza albo włoskiego renesansu. Wydała trzy części opowieści o zbóju Twardokęsku: „Zbójecki gościniec” (nominacja za rok 1999), „Żmijowa harfa” (Na- groda Zajdla za rok 2000) i „Letni deszcz. Kielich”. W 2005 roku ukazał się zbiór opowiadań „Wody głębokie jak niebo” (tytułowe opowiadanie zdobyło Nagrodę Zajdla za rok 2004), z którego pochodzi nominowane w tym roku opowiadanie „Śmierć czarnoksiężnika”. Od 2002 roku autor- ka jest współwłaścicielką Agencji Wydawniczej RUNA. Imię i nazwisko: Anna Brzezińska. Rok urodzenia i znak zodiaku: 1971, Bliźnięta. Hobby: Książki. Ulubione zwierzątko: Kot. Ostatnio obejrzany i godny polecenia film: „Sceny z życia niemowląt”, cz. 2 (nie jestem miłośniczką kina: odkąd urodził się nam synek, nie byłam w kinie, a odkąd urodził się nam drugi synek, usypiam ze zmęczenia przed telewi- zorem, bez większego żalu zresztą). Dlaczego piszę fantastykę: Bo tak ludzie nazywają opowie- ści, który wymyślam. Mnie wydają się one bliższe historii - tyle że historii nieistniejących światów.

ŚMIERĆ CZARNOKSIĘŻNIKA „Nigdy nie ufaj obietnicom wiedźmy, darom przybysza z pół- nocy, wschodnim wichrom ani zaklęciom czarnoksiężnika z Askalonu”, powtarzano od wieków na Półwyspie. I nie bez przy- czyny. Pomimo klątw mnichów i napomnień władców, stregi wciąż sprowadzały na manowce naiwne wieśniaczki, które przy- biegały do ich domostw z czarnymi kurami albo koszami fig i winogron. Kiedy przygrzało pierwsze wiosenne słońce i śniegi na traktach zaczynały topnieć, z południowych zboczy Monti Ser- pillini rok w rok zbiegały hordy dzikich, monstrualnych ple- mion, potomków demonów. Wschodnie wichry, jeśli pochwyciły nieostrożnych na głębokim morzu, rwały żagle rybaków i popy- chały na podmorskie skały ich małe, bezbronne statki. Askalon zaś nieodmiennie słynął ze swoich magów. Niegdyś zasobna republika kupiecka, znana z błękitnego szkła, purpurowego barwnika i suszonych dorszy, podczas Guer- re dei Gierofanti podupadła niezmiernie i straciła na znaczeniu. Senat Askalonu nie opowiedział się po żadnej ze stron, ufny w bogactwo miasta, jego dumną flotę i potężne, cyklopowe mury, które broniły go przed nieprzyjacielem. Nie docenił wszakże furii rozsierdzonych magów. Po jednej z bitew, które spustoszyły tę część Costa dei Gabbiani, brzeg cofnął się dobre dwa stajania w głąb morza. Z czasem magiczne wichry ustały i pył opadł, ale przy pogruchotanym nabrzeżu portu długo tkwiły pękate buzza i kupieckie cocci. Smród gnijących wodorostów mieszał się z wo- nią butwiejących kadłubów, których nigdy już nie udało się ze- pchnąć na wodę. 16

Potem przyszła zaraza. Morowe powietrze znad portu opadło na rybackie dzielnice, przytulone do muru miejskiego i stłoczo- ne u podnóża portowej latarni. Śmierć przychodziła szybko i we śnie, jakby miłosierny Pan postanowił dokończyć dzieła demo- nów. Rybacy nie próbowali uciekać. Za zamkniętymi drzwiami chatek z jasnego łupku wyczekiwali tego, co nieuniknione. O świcie kobiety w czarnych żałobnych szatach przemykały się do studni i odchodziły pospiesznie, ze wzrokiem ku ziemi, by nie napotkać spojrzeń sąsiadek. Nocami z opustoszałych domostw dobiegał płacz dzieci i gasł bez śladu, zanim się rozwidniło. Wreszcie wszystko ucichło. Tylko wiatr kołysał rozwieszonymi na drągach sieciami, aż zetlały na słońcu i rozpadły się wniwecz, a morskie ptaki kołowały nad niegdysiejszym portem, krzycząc z zadziwienia i smutku nad upadkiem Askalonu. Na koniec w nadbrzeżnej dzielnicy pozostały jedynie duchy i obłąkany kapi- tan portu. Jednak przed zimą i on powiesił się na koronie latar- ni, skąd niegdyś witano nadpływające statki i światłem wskazy- wano im drogę. W obliczu owej katastrofy Askalon jakby skupił się w sobie i cofnął na zachód, ku górującemu nad miastem Monastero del Sole, gdzie mnisi w szarych szatach śpiewali na chwałę Najwyż- szego. Jedni wierzyli, że dźwięk dzwonów uchroni ich przed mo- rowym powietrzem. Drudzy chcieli zapomnieć o spadzistej skale nabrzeża, która opadała ku bezkresnej przestrzeni, pełnej wy- schłego mułu i gnijących alg - zupełnie jakby nie mieli jej oglą- dać do końca swoich dni, odciśniętej nieodwracalnie na we- wnętrznej stronie ich powiek. Jeszcze inni z zapałem skorzystali z nieszczęścia ziomków, przenosząc się do opuszczonych ku- pieckich siedzib, a wiele pozostało ich w Wysokim Mieście po tym, jak najbogatsi obywatele spakowali resztki majątku na wozy i wyruszyli z przeklętego miasta na zachód w poszukiwa- niu lepszej odmiany losu. Zaraza nie zlękła się jednak bicia dzwonów ani pokutnych procesji, które po wielekroć obchodziły mury miejskie. Nie po- mógł również mag sprowadzony przez niedobitki senatu aż z północnych księstw, gdzie wciąż celebrowano resztki pradawnej 17

wiedzy hierofantów. Pokiwał głową nad ruinami portu, wymam- rotał kilka zaklęć, ale tylko wicher podniósł się po nich znad rumowiska okrętów, połamał resztki falochronów i na nowo rozniósł nasiona zarazy po Wysokim Mieście. Czarnoksiężnika przegnano bez zapłaty, a rychło po nim, przed porą jesiennych wichrów, odjechali nieliczni ocalali kupcy i co zasobniejsi rze- mieślnicy. Najubożsi jednak i najbardziej uparci pozostali. Nie wypędzi- ły ich ani dotkliwy chłód zimowych miesięcy, ani napady gra- bieżców, którzy rabowali majątek zmarłych, ani niedostatek, który nastał z wiosną. Nie byli wszakże liczni i na wiele lat życie w Askalonie skupiło się pomiędzy Porta dei Grifoni, Monastero del Sole, Palazzo Forti, siedzibą senatu oraz ruinami Torre delie Candele, w której niegdyś mieściła się miejska zbrojownia. Wszystko to stanowiło niewielki czworobok, zaledwie kilka wą- skich uliczek wybrukowanych kamieniami wokół Piazza delia Fontana Rossa. Wędrowcy, którzy zawitali do Askalonu - co nie zdarzało się często, gdyż po Guerre dei Gierofanti trakty niepostrzeżenie od- sunęły się od miasta i zarosły piołunem - z zadumą przyglądali się cyklopowym murom, wysokiemu klifowi suchego nabrzeża i rozległej połaci wyludnionego Niskiego Miasta, Citta Bassa. Potem zaś nieodmiennie pytali o magów. Albowiem pomimo wszelkich klęsk i tragedii, Askalon słynął ze swoich czarnoksięż- ników. Mieszkańcy przyjmowali wścibstwo przybyszów z pobłażli- wością. Bosonodzy chłopcy za kilka miedziaków pokazywali zeszkloną czarną skałę, jedyną pozostałość po palazzo, w którym swego czasu Umberto Nero usiłował zgłębić tajemnicę wieczne- go ognia. Potem prowadzili obcych na cypel latarni morskiej, gdzie przy szczątkach falochronu tkwił rząd wapiennych gole- mów: w jednym z nich ponoć kołacze się dusza Jacopa di Cam- pogrigio, który postanowił osiągnąć nieśmiertelność, na zawsze splatając się z kamieniem i demonem. Na końcu zaś - ku prze- pastnej wyrwie tuż za Palazzo Forti, powstałej w miejscu, gdzie dawno temu stał Nesso di Lupi, kiedy postanowił sprząc swe demony ze stalą w pojedynczą nić wystarczająco długą, aby do- sięgła księżyca, jako że postanowił okiełznać go i ściągnąć na ziemię. 18

Co tu ukrywać, magowie Askalonu prędzej czy później okazy- wali się dziwakami i szaleńcami. Owszem, mieli moc: rzadko kto mógł się równać z ich potęgą. Ale przybywali do dumnej repu- bliki kupieckiej, gdzie nie było żadnego księcia ani innego pana, nie po to, aby nią zawładnąć, lecz aby w spokoju trawić czas na najdziwniejsze eksperymenty. O resztę nie dbali. Powiadano, że kiedy magiczna nawałnica pustoszyła miasto, ówczesny mag Askalonu, niepomny na zagładę współziomków, tkwił w swej wieży, wyliczając trajektorie lotów błyskawic, które miały strza- skać górską grań i obrobić ją w kształt jego twarzy. Nie oderwał się od obliczeń nawet wtedy, gdy wieża zaczęła trząść się i pękać pod naporem magicznych wichrów, ani wówczas, gdy upadła z łoskotem, grzebiąc go w rumowisku. Tacy właśnie byli magowie z Askalonu. Ich dumne zamierze- nia sięgały poza sferę nieruchomych gwiazd, lecz zaklęcia usta- wicznie szły na opak. Ostatecznie popadali we władzę własnych demonów albo pochłaniała ich zawierucha rozpętanej magii. Ale właśnie ostatni z nich miał stawić czoło całej potężnej armii Arimaspi, którzy przepłynęli morze na okrętach o szkarłatnych żaglach, aby bezpowrotnie zniszczyć Półwysep. *** Na Półwyspie od dawna z lękiem i nienawiścią wypowiadano miano Arimaspi. Przed wiekami rybacy przynieśli wieści o przy- byszach z pustyni o twarzach zasłoniętych szkarłatnymi zawo- jami, którzy w kilkanaście lat podbili wszystkie nabrzeżne księ- stwa. Wraz z wojownikami nadciągnęli mnisi w niewyprawio- nych skórach wielbłądów. Ich wiara była jak suchy pustynny wicher, co podnosi się znad piasków kurzawą i tnie ciało aż do kości. Spośród wszystkich ludów mnisi najbardziej nienawidzili mieszkańców Półwyspu i nazywali ich czcicielami demonów. Uciekinierzy opowiadali o wielkich okrętach, które budowali szkutniccy mistrzowie dawnych książąt, obróceni przez Arima- spi w niewolników. Jednak jeźdźcy z pustyni nie znali morza, 19

jego wirów, wichrów, zmiennych prądów i podstępnych raf - albo też, jak mówiono później na Półwyspie, morze rozpoznało ich nikczemność i uniosło w otchłań, podobnie jak fale zbierają z brzegu jasny pustynny piasek. Cała flotylla zatonęła, zanim jesz- cze na horyzoncie pojawiły się szczyty Isola di Tutti Venti, i ża- den z najeźdźców nie postawił stopy na ziemi, którą władali książęta-magowie. Ale nienawiść Arimaspi nie wygasła. Prze- ciwnie, rozgorzała jeszcze bardziej za przyczyną owej niewy- obrażalnej klęski. Za życia trzech następnych pokoleń derwisze nie przestawali przeklinać czcicieli demonów, a także ich książąt, którzy byli ziemskim wcieleniem wszelkiego zła i zaklęli morskie fale, aby wygubiły prawdziwych wiernych. Tymczasem jeźdźcy w szkar- łatnych zawojach wrastali głębiej i głębiej w pas żyznej ziemi pomiędzy niezmierzoną pustynią i wielką wodą, aż w końcu z ludzi rozpalonego piasku stali się ludźmi wybrzeża, rolnikami, hodowcami ziarna i rybakami. Z czasem coraz dalej wyprawiali się na morze w swych łódkach o żaglach barwionych koszenilą, ich przywódcy zaś coraz śmielej mówili o nowej wyprawie na Półwysep. Wspomnienie dawnej klęski przyblakło, a naczelnicy szczepów, choć zdążyli obrosnąć w bogactwa i splendory, z roz- rzewnieniem wspominali czasy niegdysiejszych podbojów. Wreszcie, złaknieni nowych ziem i wojennej sławy, a także pod- burzeni słowami mnichów, którzy wyrzucali im tchórzostwo i opieszałość w służbie Jedynemu, ogłosili nową świętą wyprawę. Tym razem szczęśliwie przepłynęli morze i obie armie spo- tkały się nieco na północ od Brionii, w zatoce, którą później nazwano Golfo delie Lacrime, Zatoką Łez. Dniało i poranne słońce barwiło fale na kolor krwi, a purpurowe żagle okrętów Arimaspi zdawały się przesłaniać niebo. Magowie Półwyspu - a raczej ci spośród nich, którzy postanowili przybyć na wezwanie księcia Brionii i stawić czoło najeźdźcom - stali na wysokim skalnym urwisku w swych szatach koloru ultramaryny. Było ich niewielu, zaledwie tuzin, i żaden z nich umiejętnościami nie dorównywał gospodarzowi. Choć starali się to ukrywać, sama jego bliskość wprawiała ich w niepokój. 20

O potędze Severa krążyły na Półwyspie legendy: wszak żył po wielekroć dłużej niż zwyczajny śmiertelnik, a jego demony od wieku bez litości pustoszyły ziemie każdego, kto odrzucał zwierzchnictwo Brionii. W portowych tawernach szeptano z lękiem, że był opętany, że w zamian za nieśmiertelność wydał swoją duszę na pastwę demonów. Jednym z nich miała być jego małżonka, Arachne, która nieodmiennie towarzyszyła mu od dziesięcioleci, wciąż młoda i pełna wdzięku. Oczywiście uczeni magowie byli ponad owe przesądy i strachy. Jednak i oni z drże- niem spoglądali na niewzruszoną, milczącą kobietę, która w białym płaszczu stała u boku Severa. Wicher szarpał jej rude włosy, a oczy, błękitne od magii, nieruchomo wpatrywały się w dal. Severo pierwszy oderwał wzrok od nadciągającej flotylli i od- wrócił się do towarzyszy. - Odejdźcie teraz - rzekł cicho. Wiatr uniósł jego słowa i zrazu wydało im się, że źle go zrozu- mieli. Gapili się tylko w oszołomieniu. - Wezwałem was jedynie, żebyście to zobaczyli - książę-mag Brionii powiódł dłonią, wskazując na gęstwę szkarłatnych żagli. - Żebyście mogli dać świadectwo. - Panie... - przemówił z wahaniem młody mag z południa; miał czarne włosy, kręcone jak sierść kozła i od trzech lat szyko- wał w nadmorskich grotach powstanie przeciwko władzy Severa. - Dosyć, Baldassarre. - Severo nie uniósł nawet głosu, lecz tamten cofnął się o krok. - Przez całe moje życie zmierzałem ku temu miejscu. Ku tej jednej bitwie. I nie pozwolę jej sobie teraz odebrać. Nie po wszystkim, co utraciłem. Arachne przysunęła się bliżej i położyła dłoń na ramieniu męża. Jej delikatna, wąska twarz, od wielu lat wysławiana przez poetów i minstreli, była spokojna i nie wyrażała zupełnie nicze- go. Może dlatego Baldassarre przemówił ponownie, choć mago- wie z rzadka ulegali urokom kobiet. Na Półwyspie wciąż pamię- tano historię przeklętej Sirocco. - Pozwól więc, że odprowadzimy w bezpieczne miejsce two- ją, panią. 21

Małżonka maga wybuchła ostrym, suchym śmiechem. - Jeśli on umrze - powiedziała głosem, który zabrzmiał w ich uszach jak krakanie kruka - moja będzie pomsta. - Wszystkie opowieści muszą dobiec kresu - dodał miękko Severo. - A ta należy tylko do nas dwojga. Zostawcie nas sa- mych. Każde słowo, każdy gest miały się wkrótce stać legendą. Młody mag nie opierał się dłużej. Tamci dwoje byli szaleni: może strach przed Arimaspi pomieszał im zmysły. Ale nawet obłąkany, Severo pozostawał zbyt niebezpieczny, aby z nim wal- czyć i trwonić siły tuż przed napaścią wroga. Dlatego Baldassar- re dał znak towarzyszom i magowie cofnęli się za pasmo wzgórz, gdzie zamierzali czekać, aż Severo wezwie ich na pomoc - lub zginie. Jeśli któryś z nich obejrzał się przez ramię, widział na nad- morskim klifie dwie sylwetki i dwa płaszcze targane podmu- chami porannej bryzy. Błękit i biel na tle bezkresnego nieba. Nikt z nich nie dowiedział się, co wydarzyło się potem. Na Golfo delie Lacrime opadła zasłona, utkana z piasku, dy- mu i mroku. Ze środka nie dobiegał żaden dźwięk ani szum fal, ani wycie wichru. Przez wiele godzin, aż do zmierzchu, magowie próbowali ją rozproszyć lub choćby przeniknąć wzrokiem. Na darmo. Rozpoznawali w tej przeszkodzie ślad magii Severa i jeszcze coś, zaklęcia tak subtelne i obce, że wydawały się nie- możliwe. Ale nie umieli ich sforsować. Wreszcie po zmierzchu zasłona rozwiała się niczym tuman mgły i oczom magów ukazało się skalne rumowisko, a niżej, w płyciźnie, las połamanych żagli oraz pogruchotanych okrętów. Wody zatoki przybrały barwę gęstej purpury. Spośród Arimaspi nie uchował się ani jeden żywy świadek klęski. Przepadli bez śladu w wodach Golfo delie Lacrime. Do- piero z czasem szpiedzy zdołali poznać los wyprawy i strach padł na dawnych jeźdźców pustyni. Klęska była tak dotkliwa, a pa- mięć o złowieszczej potędze magów Półwyspu tak dojmująca, że przez wiele lat nawet mnisi w wielbłądzich skórach nie śmieli napomykać o nowej wojnie - któż bowiem mógłby się równać z 22

mocą czcicieli demonów, skoro jeden z nich wystarczył, aby uśmiercić olbrzymią armię? Tymczasem po śmierci ostatniego maga Brionii na Półwyspie rozgorzały Guerre dei Gierofanti. Czarnoksiężnicy wyrzynali się nawzajem, książęta ginęli za przyczyną magii, trucizny i sztyletu, a zwykli śmiertelnicy umierali na progach domów, nie rozumie- jąc nawet przyczyny swej śmierci i nie znając imion swych za- bójców. W zamęcie, który ogarnął Półwysep, zapomniano o szkarłatnych żaglach Arimaspi. Mijały lata i dekady. Najpotęż- niejsi z magów wyginęli lub odeszli na wygnanie, a ich starożyt- na sztuka podupadła. W klasztorach na północy nie śledzono już orbit planet ani torów demonów. Nie wyszukiwano nowych zaklęć, a stare popadały w niepamięć. Zakony, które niegdyś stały wiernie u boku książąt-magów, zwróciły się ku ascezie i powszechnie odrzucały zakazaną wiedzę. Potężni opaci przyj- mowali pod opiekę okoliczne wioski i miasteczka, a z czasem wokół klasztorów powstały udzielne władztwa. Z kolei na zacho- dzie świeccy kondotierzy budowali nowe księstwa. Spustoszona kraina powoli wracała do nowego życia. I wtedy właśnie Arimaspi postanowili uderzyć ponownie. Tym razem prowadził ich jeden władca - szachinszach, ten, który panuje nad wszystkimi innymi - a mnisi w wielbłądzich skórach głosili, że został wybrany i pobłogosławiony, aby osta- tecznie wygubić czcicieli demonów. Na Półwyspie długo łudzono się, że morze, jak niegdyś, pochłonie okręty nieprzyjaciół. Tak się jednak nie stało. Flotylla wylądowała szczęśliwie na połu- dniowym cyplu, nieopodal Abisso delle Ondine, i nie znalazł się mag dość potężny, aby w tym przeszkodzić. Pomniejsi czarno- księżnicy zaryglowali się w swoich wieżach, pałacach i zamkach, chcąc pod osłoną magii w spokoju przeczekać inwazję. Nieba- wem jednak miało się okazać, że żadne zaklęcia nie zapewnią im bezpieczeństwa. Kiedy armia szachinszacha stanęła pod murami pierwszego miasta - a było to Lenzio, otoczone winnicami i pełne cienistych piwnic, w których dojrzewało słodkie wino - heroldzi Arimaspi 23

stanęli przed bramą i obwieścili, że jest wolą ich pana, aby mag dobrowolnie wyszedł mu na spotkanie, ukorzył się i wyrzekł obmierzłych praktyk, a wówczas życie innych mieszkańców zo- stanie oszczędzone. Oczywiście czarnoksiężnik ani myślał usłu- chać. Kiedy współziomkowie pytali go, czy nie lepiej zdać się na litość wroga niż próbować beznadziejnej obrony, odparł, że nie zamierza umierać za ich wrzaskliwe bachory, małżonki o tłu- stych zadach, kramy bławatne, podziemia pełne beczek z mosz- czem, lektyki wykładane aksamitnymi poduszkami i kamienice o fasadach z kremowego marmuru. - Niech się każdy ratuje wedle swej wiedzy i przezorności - rzekł mag i mieszczanie odeszli jak niepyszni. A następnego poranka Arimaspi uderzyli. Wojsko opasało Lenzio ciasnym pierścieniem i argusi - ma- giczni strażnicy o potrójnej źrenicy, uczynieni przez magów z ludzkiego ciała i esencji demona - którzy wypatrywali wroga z czterech bastionów miasta, mogli dokładnie policzyć strzały w kołczanach łuczników i klejnoty zdobiące turbany przybocznych szachinszacha. Szturm jednak nie nastąpił. Zamiast tego spo- między szeregów Arimaspi znów wyszli heroldzi. W dłoniach trzymali trąby, długie, pozłociste i zawinięte na końcu, a kiedy w nie zadęli, rozległ się dźwięk, jakiego wcześniej nie słyszano na Półwyspie. Ci, którzy stali najbliżej, padali na ziemię, na próżno usiłując zasłonić uszy, z nosów i ust buchała im jasna krew. W chwilę później potężne, granitowe mury Lenzio zaczęły wibro- wać i drżeć pod stopami mieszkańców miasta. Trąby Arimaspi zagrzmiały jeszcze donośniej. Ich głos przeniknął do wnętrza głazów i olbrzymie ciosy skalne jęły rozpadać się i osypywać jak piasek, grzebiąc niezliczonych obrońców. Rzeź miasta trwała aż do zmierzchu: wybito wszystkich, któ- rzy nie przyjęli wiary Arimaspi. Kiedy dobiegła kresu, szachin- szach wjechał do Lenzio pomiędzy dwoma zwałami pyłu roz- wiewanego już na wszystkie strony przez wiatr. Większość bu- dynków legła w gruzach, choć nie ucierpiały od głosu trąb tak dalece, jak mury. Jedynie wieżyca maga wznosiła się dumnie 24

pośród zrujnowanego miasta, spowita winoroślą i pędami nie- widocznych zaklęć. I przed nią właśnie Arimaspi spędzili w ciżbę nielicznych ocalonych. Władca Arimaspi podjechał powoli do wieży - kopyta jego białego rumaka stukotały cicho po resztkach bruku - po czym dobył miecza i uderzył jeden raz w spiżowe wrota. Każda ich wypukłość, każdy relief i ozdoba była hartowana zaklęciami i wzmocniona demonami w służbie maga. Jednak metal wierzei rozdarł się pod ostrzem miecza jak pergamin. Szachinszach dał znak. Czterech przybocznych znikło w mrocznym wnętrzu wieży i po chwili wróciło, wlokąc czarnoksiężnika. Mag opierał się, wierzgał i wykrzykiwał plugawe klątwy, ale czerwony nos i po- plamiona winem szata nie dodawały mu dostojeństwa. W uści- sku wojowników wyglądał jak zwyczajny chuderlawy staruszek i żadne demony nie sfrunęły z nieba, aby zetrzeć w proch jego nieprzyjaciół. Przekleństwa maga jeszcze moment rozbrzmiewały wśród ruin, które kiedyś były pałacami dumnych patrycjuszy Lenzio - ich właściciele w większej części już nie żyli - zanim miecz sza- chinszacha opadł po raz drugi. Głowa czarnoksiężnika potoczyła się po suchym pyle, znacząc go gęstą barwą purpury. Martwe oczy zamrugały, jakby w zdumieniu, a usta poruszyły się nie- znacznie, może w próbie dokończenia zaklęcia, i ustały. Wojow- nik Arimaspi niedbale trącił głowę czubkiem buta o zakręconym nosku i uniósł ją do góry za włosy, aby wszyscy mogli dobrze poznać los czarnoksiężnika. Wtedy szachinszach przemówił. Z jego ostrza wciąż skapywały drobne krople krwi. - Przynoszę wam nagi miecz - rzekł. - Miecz pomsty i kary, posłano mnie bowiem, abym starł nieprawość z oblicza tej zie- mi. Ani pomiędzy ludźmi, ani na niebie nie ma takiej potęgi, która zdoła mnie powstrzymać, póki nie odnajdę i nie uśmiercę ostatniego z czarnoksiężników. Po to mnie posłano i dlatego daruję wam życie... Pomiędzy jeńcami rozeszły się szmery zdumienia, jako że nie spodziewali się podobnej łaskawości. Ale zaraz Arimaspi dobyli biczy ze skóry nosorożca i nie szczędzili razów, póki wszyscy znów nie ucichli. 25