Szczęśliwie już po raz trzeci udaje nam się wydać antologię
tekstów nominowanych do Nagrody im. Janusza A. Zajdla -
bezpłatny tomik, rozdawany na Polconie, rozsyłany do
bibliotek i wręczany dziennikarzom. Do trzech razy sztuka,
mówi znane powiedzonko, więc można tegoroczną antologię
uznać za jubileuszową (przy dość szerokim znaczeniu słowa
„jubileusz”).
Co ciekawego zdarzyło się w tym roku? Nominacje zdominowały
smoki - aż trzy opowiadania pochodzą z antologii Księga smoków,
wydanej przez Runę. Prawdę mówiąc, nie pamiętam tak mocnego
uderzenia jednej książki. Poza tym można odnotować powrót mi-
strza - Marek S. Huberath wydał ostatnio zbiór w części nowych
opowiadań, a czytelnicy nominowali tytułowe. Cieszy też obecność
wśród nominacji tekstu Tomka Kołodziejczaka, który po dłuższej
przerwie wrócił do działalności literackiej. Jakub Ćwiek trafił do
tego grona rok temu, a teraz powtórzył sukces kolejnym opowiada-
niem o Lokim.
W grupie powieści znalazła się dwójka „debiutantów” - po raz
pierwszy otrzymali nominacje Magda Kozak za Nocarza i Rafał
Kosik za Vertical. Nominacje pozostałych autorów - trudno powie-
dzieć „weteranów”, bo jednak wiekiem niezbyt do tego określenia
pasują - raczej nie były niespodzianką. Andrzej Sapkowski zakoń-
czył husycką sagę, Jarosław Grzędowicz po znakomitym wyniku w
zeszłorocznym głosowaniu przedstawił nową powieść, Maja Lidia
Kossakowska - drugą część powieści nominowanej w roku 2006, a
Anna Brzezińska historię Szarki i zbója Twardokęska.
Przed nami kolejny etap - w pewnym sensie wybór zwycięzcy
przez bardzo szerokie jury, to znaczy głosowanie fanów na Polco-
nie. Zachęcamy wszystkich, by wzięli w nim udział.
Korzystając z okazji, chcielibyśmy wspomnieć z wdzięcznością o
tych wszystkich, bez których antologia nie mogłaby się ukazać.
5
Najważniejsi są oczywiście autorzy - gdyby nie napisali swoich tek-
stów, nie mielibyśmy czym się zachwycać. Gdyby wydawcy tych
dzieł nie wydrukowali, nie mogłyby trafić na listę nominacji. A
przede wszystkim i autorzy, i wydawcy zgodzili się na bezpłatną,
niekomercyjną publikację opowiadań i fragmentów powieści w
niniejszym tomiku, za co jesteśmy im głęboko wdzięczni.
Bardzo dziękujemy Ministrowi Kultury i Dziedzictwa Naro-
dowego, panu Kazimierzowi M. Ujazdowskiemu, który przyznał
fundusze na sfinansowanie tej antologii.
Dziękujemy również Rafałowi A. Ziemkiewiczowi za to, że w na-
wale pracy znalazł czas na przedmowę analizującą fenomen Janu-
sza A. Zajdla i nagrody jego imienia.
Nasza wdzięczność należy się oczywiście wszystkim osobom,
które przy tej antologii pracowały - przy składzie, gromadzeniu
tekstów, fotografiach, projektach i wszelkich innych etapach. Nie
należy też zapominać o krakowskiej drukarni GS, która potrakto-
wała nasze zlecenie wyjątkowo.
Czy za rok ukaże się kolejna antologia? To w dużej mierze zależy
od Was - jeśli jakiś utwór w tym zbiorze zwrócił Waszą uwagę, to
kupcie, proszę, książkę, w której był pierwotnie opublikowany.
Wydawcy powinni widzieć, że warto wspierać tę niekomercyjną
inicjatywę.
Piotr W. Cholewa Witold Siekierzyński
Można znaleźć w historii polskiej literatury fantastycznej
pisarzy większych od Janusza Zajdla, ale nie można znaleźć
takiego, który bardziej by zasłużył na patronowanie naj-
ważniejszej w gatunku nagrodzie. I to właśnie nagrodzie
przyznawanej w plebiscycie uczestników ruchu miłośników
fantastyki, zwanego z angielska fandomem.
Uczestnicy tego ruchu są publicznością dość szczególną. Z
jednej strony na pewno bardziej od przeciętnych czytaczy
wyrobioną, śledzącą na bieżąco nowości księgarskie, gotową
zawsze do dyskusji nad nowymi pomysłami, trendami i
dziełami. Z drugiej strony kierującą się swoimi specyficznymi kry-
teriami oceny ulubionej twórczości, innymi niż te, które przyświe-
cają zawodowym literaturoznawcom. Fani, jak zwykło się nazywać
zorganizowanych miłośników fantastyki, nie są głusi na wartości
literackie, ale ważne są też dla nich atrakcje czytelnicze czy, na-
zwijmy to, „hobbystyczne”, przez zawodowców zupełnie lekceważo-
ne - pomysłowość w odwoływaniu się do dokonań gatunku i ich
wzbogacaniu czy umiejętność emocjonalnego przywiązania odbior-
cy do przedstawianych światów i bohaterów. Ich głos jest zatem
opinią pośrednią pomiędzy werdyktem zwykłych czytelników, mie-
rzonym liczbą sprzedanych egzemplarzy, a opiniami krytyków.
Pierwsi często dają się nabierać na komercyjną tandetę i wtórność,
drugim zdarza się promować rzeczy zwyczajnie nudne, przedziwa-
czone, nieliczące się zupełnie z odbiorcą. Gusta fanów lokują się
pomiędzy tymi skrajnościami i to czyni z nich grupę dla pisarza
fantastyki szczególnie cenną.
Janusz Zajdel cenił ich również. Z zawodu fizyk jądrowy, daleki
był od artystowskiego pojmowania literatury. Stawiał sobie jako
autor spore wymagania, ale dotyczyły one przekazania czytelnikom
pewnej wiedzy bądź odkrycia przed nimi szczególnej prawdy. Boha-
ter, fabuła, konstrukcja - to były dla niego sprawy rzemieślnicze,
mające jak najlepiej posłużyć dogadaniu się z czytelnikiem, zaba-
wieniu go tak, żeby przy okazji owej zabawy czegoś go nauczyć.
7
Dzięki serii swych powieści antytotalitarnych, dokonujących wiwi-
sekcji upadlających człowieka systemów społecznych na modelu
fantastycznego świata, stał się Zajdel natchnieniem i patronem dla
pisarzy, którzy niekiedy uważali SF za konwencję, po którą poważ-
nemu twórcy sięgnąć wypada tylko dla oszukania cenzury. Zajdel
wcale jej tak nie traktował - perspektywy dalszego rozwoju cywili-
zacyjnego, podbój kosmosu, miejsce nauki i naukowców w przy-
szłym społeczeństwie, słowem wszystkie te sprawy, które ożywiały
tradycyjną amerykańską SF „złotego wieku”, ożywiały także jego
twórczość. Krytycy, niekiedy nawet przedstawiciele wewnątrzga-
tunkowej krytyki SF, miewali z tym kłopot; by z niego wybrnąć,
zdarzało im się twórczość Zajdla dzielić. „Cylinder van Troffa” i to,
co ukazało się po nim, to w tym podziale Zajdel „poważny”, podczas
gdy wcześniejsze „Jady mantezji” czy „Lalande” to tylko wprawki,
mniej wartościowe, młodzieńcze próby. Kto tak twierdzi, nie za-
uważa, że także „Limes inferior” czy „Paradyzję” można czytać jako
klasyczne powieści science fiction, doskonale spełniające postulaty
Campbella. Zajdel dokonał bowiem sztuki podobnej do tej, jaka w
powieści kryminalnej udała się Chandlerowi, który doskonale speł-
nił wszystkie wymogi konwencji, zarazem nasycając ją treścią, ja-
kiej przed nim nikt w kryminałach zawrzeć nie próbował. Krytycy
wprowadzają tu rozróżnienie pomiędzy złamaniem konwencji a jej
rozsadzaniem. Otóż Zajdel właśnie nigdy konwencji klasycznej SF
nie złamał, pozostał jej wierny - ale ją rozsadził, mieszcząc w litera-
turze przeznaczonej pierwotnie dla hobbystów astronomii i astro-
nautyki opowieść o absurdzie i upokorzeniu życiem w schyłkowym
peerelu.
Uczuciowy związek pomiędzy fandomem a Mistrzem był obu-
stronny. Kluby często honorowały Zajdla swoimi wyróżnieniami i
zapraszały na spotkania, a on przyjmował te honory bez cienia lek-
ceważenia i gotów był dla uświetnienia fanowskich spotkań fa-
tygować się na drugi koniec Polski nawet wtedy, gdy zmagał się już
ze śmiertelną chorobą. Chętnie czytał amatorskie próby, podtykane
mu przez początkujących autorów (których zawsze w fandomie
8
było pełno), nie odmawiał swej recenzji, fachowej rady. Snuł plany
stworzenia nagrody im. George'a Orwella, którą chciał przyznawać
najlepszym spośród debiutantów. Czuł się w fandomie dobrze, a
fandom czuł się dobrze z nim. Gdy więc gruchnęła po klubach wieść
o jego śmierci, trudno było o coś bardziej oczywistego niż wspólna
decyzja liczących się klubów, żeby nagroda fandomu polskiego (do
której utworzenia na wzór zachodni przymierzano się właśnie) no-
siła imię Janusza Zajdla. I oczywiste było ze strony najbliższych
zmarłego pisarza wyrażenie na to zgody.
Nagrodę przyznawano początkowo na posiedzeniu przedstawi-
cieli klubów, odbywającym się przy okazji dorocznego konwentu
miłośników fantastyki, Polconu. Bogiem a prawdą, w pierwszych
latach istnienia nagrody częściej był kłopot ze znalezieniem w rocz-
nym dorobku działa wartego uhonorowania, niż z wyborem - bywa-
ły lata, kiedy od przyznania nagrody fani chwalebnie się powstrzy-
mali. Potem, gdy z polską fantastyką zrobiło się lepiej, pojawiła się
potrzeba stworzenia kategorii, spisania regulaminu. Wzorowano się
przy tym na istniejącej od dawna nagrodzie Hugo, przyznawanej na
światowym zjeździe, tzw. Worldconie. W plebiscycie biorą udział
wszyscy uczestnicy zjazdu (w naszym wypadku Polconu), ale wybie-
rając spośród nominacji wyłonionych wcześniej w głosowaniu kore-
spondencyjnym, co zapobiega na przykład przecenieniu kandydata
pochodzącego z miejscowości, gdzie w danym roku urządzany jest
konwent.
Jak właściwie każde udane przedsięwzięcie w naszym kraju, tak-
że i nagroda Zajdla nie miała lekko - bywała celem ostrych napaści,
a ludzie, którzy włożyli sporo bezinteresownej pracy w to, żeby
mogła być przyznawana, musieli za to znosić obelgi i insynuacje.
Płynęły te ataki z dwóch stron: od pisarzy sfrustrowanych pomija-
niem ich w fandomowych werdyktach bądź trawionych zawiścią, że
tę samą co im nagrodę dano komuś, kogo Gwiazdor akurat nie lubi,
oraz od wydawców - zwłaszcza czasopism - zainteresowanych, aby
nagrodą wieńczono twórców przez nich właśnie lansowanych. Jed-
ni domagali się, by nagrodę przyznawało gremium bardziej kompe-
tentne, najlepiej zaprzyjaźnieni krytycy i wydawcy;
9
drudzy szermowali argumentem, że uczestnicy Polconu to grono
zbyt nieliczne i niereprezentatywne, za wzór do naśladowania po-
dając werdykty głosowań swoich czytelników bądź klientów zaprzy-
jaźnionych księgarni wysyłkowych. Jedni i drudzy nie cofali się
przed pomówieniami, zwykle dowodzącymi, iż nawet nie znają
regulaminu nagrody, no i przede wszystkim - wszyscy motywowali
swe ataki wyłącznie bezinteresowną troską o dobre imię Janusza
Zajdla, któremu przyznawana przez osoby niewłaściwe nagroda
miała jakoby bardzo szkodzić. Jestem zobowiązany pani Jadwidze
Zajdel, że znosiła zawsze ich troskę z dużym spokojem, a nawet
poczuciem humoru.
Przez te kilkanaście lat okazało się bowiem, że nagroda jest dla
naszego środowiska wartością - właśnie dzięki owemu wypośrod-
kowaniu opinii, o którym pisałem na wstępie. Fanom zdarzało się
pewne rzeczy przeceniać, pewnych nie doceniać, podobnie zresztą,
jak zdarza się to i zawodowym krytykom, z jurorami nagrody Nobla
na czele. Dopisałbym, gdyby istniała taka możliwość, kilka nazwisk
do listy nominowanych i laureatów, a na skreśleniu kilku innych
lista ta na pewno by zyskała. Pomimo jednak wszelkich zastrzeżeń
nie ulega wątpliwości, że jeśli ktoś chce zapoznać się z tym, co w
polskiej fantastyce lat ostatnich najważniejsze, to sięgnięcie po
opowiadania i powieści uhonorowane Zajdlem jest najlepszym
sposobem.
Być może warto by na wzór USA - gdzie obok wspomnianej fa-
nowskiej Hugo jest też przyznawana przez profesjonalistów Nebula
- uzupełnić nagrodę Zajdla nagrodą zawodowców. Były takie próby,
nie powiodły się. I może jest to sprawa znacząca: o ile wśród prawie
pięćdziesięciu nagród przyznawanych corocznie dziełom z tzw.
głównego nurtu nie ma ani jednej, która zależałaby od czytelników -
są wyłącznie takie, w których głosuje zawodowe jury - to w polskiej
fantastyce odwrotnie, wszystkie nagrody są tu przyznawane w dro-
dze plebiscytu. Na pewno to o czymś świadczy, choć trudno mi
jednoznacznie przesądzać, o czym.
Rafał A. Ziemkiewicz
10
Opowiadania
Jakub Ćwiek Bóg marnotrawny
(Kłamca 2. Bóg marnotrawny, Oficyna Wydawnicza
Fabryka Słów)
Maciej Guzek Zmiana
(Księga smoków, Agencja Wydawnicza Runa)
Marek S. Huberath Balsam długiego pożegnania (Balsam
długiego pożegnania, Wydawnictwo Literackie)
Tomasz Kołodziejczak Piękna i graf
(Niech żyje Polska. Hura!, tom 1, Oficyna Wydawnicza
Fabryka Słów)
Maja Lidia Kossakowska Smok tańczy dla Chung Fonga
(Księga smoków, Agencja Wydawnicza Runa)
Wit Szostak Raport z nawiedzonego miasta
(Księga smoków, Agencja Wydawnicza Runa)
Powieści
Anna Brzezińska Plewy na wietrze
(Agencja Wydawnicza Runa)
Jarosław Grzędowicz Popiół i kurz
(Oficyna Wydawnicza Fabryka Słów)
Rafał Kosik Vertical (Powergraph)
Maja Lidia Kossakowska Zakon Krańca Świata, tom 2
(Oficyna Wydawnicza Fabryka Słów)
Magdalena Kozak Nocarz
(Oficyna Wydawnicza Fabryka Słów)
Andrzej Sapkowski Lux perpetua
(Niezależna Oficyna Wydawnicza NOWA)
Debiutował opowiadaniem Heroldowie Joe Blacka
(„Esensja” 6/2005). Mieszka w Głuchołazach, studiuje
kulturoznawstwo na Uniwersytecie Śląskim w Katowicach,
pracuje jako animator kultury. Wiceprezes Śląskiego Klubu
Fantastyki, członek klubowej grupy teatralnej Słudzy
Metatrona - z jego inicjatywy i na podstawie jego
scenariuszy miały premierę sztuki Arlekin i walentynki oraz
Kaliope według komiksów Neila Gaimana. W ubiegłym roku
otrzymał nominację za opowiadanie Cicha noc ze zbioru
opowiadań Kłamca, których bohaterem jest nordycki bóg
Loki, zatrudniony przez anioły do brudnej roboty. W tym
roku nominację otrzymało opowiadanie Bóg marnotrawny, które
ukazało się w drugim tomie opowiadań o Lokim.
Imię i nazwisko: Jakub Ćwiek.
Rok urodzenia i znak zodiaku: 1982, Rak (bywa, że złośli-
wy, niestety).
Aktywnie spędzani czas robiąc: zajmując się dwójką ma-
łych dzieci z talentem do polilokacji. Przy tym pozostałe zaję-
cia to prawdziwy relaks.
Ulubiony bohater komiksowy lub filmowy: oczywiście
bezsprzecznie archanioł Metatron z „Dogmy”. Lubię też
Batmana, ale jego nigdy nie zagrał Alan Rickman, więc nie-
toperz, chcąc nie chcąc, musi się zadowolić drugim planem.
Bo nie wystarczy zabawnie się nazywać po czesku, by zdobyć
u mnie miejsce na najwyższym stopniu podium...
Polecana książka niefantastyczna: „Get Shorty” Elmore'a
Leonarda. Autor ów zasiada bowiem po prawicy Zeusa jako
absolutny Bóg dialogu.
Dlaczego czytani fantastykę: bo jak już tyle jej nakupowa-
łem, to coś z tym zrobić muszę. A nie mogę nie kupować, gdy
ludzie piszą takie fajne rzeczy... Słowem, czytam zazwyczaj
to, co dobre... a że masa z tego to fantastyka? Wypada się
chyba tylko cieszyć, prawda?
BÓG MARNOTRAWNY
(Kłamca 2. Bóg marnotrawny, Oficyna Wydawnicza Fabryka
Słów)
Rzym, Włochy
- Chodź, przystojniaczku, zabawimy się.
Niewysoki, łysiejący jegomość o prezencji księgowego mafii za-
trzymał się w pół kroku i rozejrzał niepewnie. Nikt go jednak nie
widział, więc podszedł do wspartej o ścianę kobiety. Na swój deli-
katny, dziewczęcy sposób była bardzo piękna. Miała drobny, lekko
zadarty nos, wydatne usta i naprawdę wielkie, ciemne oczy. Nosiła
dżinsową kurtkę i takież spodnie. Wyglądała raczej na koleżankę z
sąsiedztwa niż prostytutkę, ale wystarczyło, że się uśmiechnęła, a
cała jej niewinność znikała w jednej chwili. Ta dziewczyna była
wcielonym pożądaniem.
- No dalej, złociutki - zachęcała. - Wiem, że bardzo chcesz mi
go wsadzić. Za dwadzieścia dolców zafunduję ci wycieczkę do nieba
i z powrotem. Co ty na to?
Wysunęła lekko język i zwilżyła wargi. Palec wskazujący jej lewej
ręki krążył wokół piersi, zataczając coraz mniejsze kręgi.
Mężczyzna raz jeszcze rozejrzał się, po czym sięgnął do kieszeni
po portfel. Widocznie uznał, że stać go będzie na tę wycieczkę, bo
uśmiechnął się szeroko.
- Gdzie pójdziemy? - zapytał.
Zaczęła od tańca. Była w tym naprawdę dobra. Każdy ruch jej
bioder poruszał zmysły, a ręce falowały płynnie przed twarzą
14
mężczyzny niczym węże tańczące w takt melodii fakira. Jędrne
piersi lśniły od potu i wonnych olejków.
- Raduj się swym szczęściem, człowieku - wyszeptała w eksta-
zie, odrzucając do tyłu głowę - bo dziś dostąpisz zaszczytu napeł-
nienia mnie swym nasieniem.
Mężczyzna zrobił głupią minę, ale uznał to za znak, że skończyło
się bierne oglądanie. Niecierpliwym ruchem rozpiął pasek i ściąg-
nął spodnie. Gwałtownym szarpnięciem zsunął szorty i wyciągnął
ręce w stronę dziewczyny. Ta skoczyła na niego, dociskając swoje
usta do jego ust... A potem zabrała go na przejażdżkę.
Gdy już była pewna, że zasnął, ostrożnie wyśliznęła się z jego ob-
jęć i sięgnęła ręką do szuflady. Pomacała przez chwilę, aż natrafiła
na długi metalowy przedmiot. Wyciągnęła go i obejrzała pod świa-
tło. Wciąż były na nim ślady krwi po poprzednim razie. Kiedy to
było? Dwa lata temu? Trzy? Nie pamiętała. Miała jednak pewność,
że i tym razem jej ukochana broń spisze się jak należy.
Szpikulec do kruszenia zlodowaciałych serc bezdusznych męż-
czyzn - czy nie kryła się w tym jakaś poetycka sprawiedliwość?
Ujęła przedmiot w prawą dłoń, odwróciła się... i zamarła.
Leżący obok niej klient w niczym nie przypominał już pod-
starzałego księgowego. Teraz wyglądał raczej jak muzyk rockowy z
okładki pisma dla nastolatek albo serialowy bad guy. Miał długie
blond włosy i równo przystrzyżoną brodę okalającą nieco kanciastą
twarz. Gdy się uśmiechnął, niedoszła zabójczyni ujrzała dwa rzędy
równych zębów.
- Cóż to, kochanie? - zapytał Loki. - Czyżbym zrobił coś nie
tak? Przypominam, że to ja tutaj płacę i wym...
Błyskawicznie rzucił się na bok, unikając starannie wymierzo-
nego ciosu. Jego lewa ręka wystrzeliła w górę, łapiąc dziewczynę za
nadgarstek i blokując kolejne uderzenie.
- Oj, moja droga - stęknął - tak to się bawić nie będziemy.
Prawą dłonią chwycił gardło prostytutki, po czym z całej siły
pchnął ją w stronę drzwi.
Dziewczyna przeleciała przez pokój i uderzyła plecami o ścianę.
15
Kłamca tymczasem doskoczył do swoich spodni. Wyciągnął z
nich maleńką buteleczkę, odkorkował i chlusnął zawartością na
twarz dziewczyny.
Ta wrzasnęła przeciągle, a jej ciałem targnęły drgawki. Potem
nagle znieruchomiała... i rozpłynęła się w powietrzu.
***
- To nie tak, że się nie cieszę, Loki - powiedział Gabriel. - Na
prawdę jestem zadowolony, że wypowiedziałeś walkę sukubom
i dbasz o moralność ludzi o słabszej woli. Ale nie uważam, że mu-
sisz przez to sypiać z każdym z nich. Pracujesz dla nas i to trochę
psuje nasz wizerunek.
Kłamca włożył do ust wykałaczkę i wzruszył ramionami.
- To jedyny sposób, by się upewnić, z kim mam do czynienia -
stwierdził. - Myślisz, że mnie się to podoba? Że robię to dla przy-
jemności? Jestem teraz z Jenny i całkowicie spełniam się w tym
związku.
Mówiąc to, przez cały czas patrzył Gabrielowi głęboko w oczy.
Ani razu nie mrugnął, za to kilka razy zmienił kolor tęczówek. To
dekoncentrowało wszystkich. Archanioł nie był wyjątkiem.
Kłamca uśmiechnął się i wyciągnął z kieszeni wykałaczkę.
- A teraz, skoro zapomnieliśmy już o tej sprawie, czy możesz
powiedzieć mi, po co naprawdę tu przyszedłeś? Przecież nie żeby
mnie pochwalić, co?
- Chciałem zapytać o postępy w sprawie Luigiego.
- Pytasz o naszego ukochanego fryzjera, który do niedawna
przewodniczył grupie przestępczej handlującej organami świętych?
- upewnił się Loki. - Tego, który podawał się za filistyńskiego de-
mona, nie mając pojęcia, że ów był kobietą? Niech pomyślę... Nie,
żadnych postępów.
Gabriel wyprostował się i rozłożył skrzydła. Natychmiast oto-
czyła go jasność.
- To poważna sprawa, Kłamco - powiedział stanowczym gło-
sem, zarezerwowanym dla zwiastowań i oficjalnych poselstw. - I nie
16
wolno ci jej lekceważyć. Przypominam ci, że święci zapracowali
sobie na swoje tytuły. Należy im się z naszej strony gwarancja, że
będą mieli przynajmniej spokój.
- Dobra, dobra, bez nerwów! - Loki machnął ręką. - Odkąd
przejąłeś tę sprawę, pieklisz się, jakby to była co najmniej apokalip-
sa. Zapewniam cię, że wyjaśniłem wszystko chłopakom i nie ustają
w poszukiwaniach tego typka. Naprawdę mocno się zaangażowali.
Prawie nie sypiają przez tę sprawę.
- To mimo wszystko za mało - westchnął Gabriel, powoli wra-
cając do swojej normalnej postaci. Złożył skrzydła i wspiął się na
parapet. - Święci zaczynają szemrać, mówić coś o nieudolności...
- Nic nie poradzę. - Wzruszył ramionami Kłamca. - Czasem
zdarza się zastój i... Zresztą idź, zapytaj Jeffersona, może on coś...
- Właśnie od niego wracam - archanioł wszedł mu w zdanie. - I
owszem, miał pewien pomysł, ale jego wykonanie wymagałoby od
niego opuszczenia dzielnicy, a w tym miesiącu mają tam jakiś fe-
styn i alkohol wręcz płynie ulicami. Dlatego przyleciałem po ciebie,
żebyś mi pomógł... Tak więc zbieraj się.
- Jaki pomysł? - chciał wiedzieć Loki.
Lata, jakie spędził na służbie u aniołów, nauczyły go, że im
mniej mówią mu o sprawie, tym mniej jest ona przyjemna.
- Dowiesz się, jak będziemy na miejscu - powiedział Gabriel,
ucinając dalsze dyskusje.
Kłamca westchnął ciężko i sprawdził, czy pistolet dobrze siedzi
w kaburze. Ostatecznie doszedł do wniosku, że lepiej pozostać przy
jednym, bo dwa strasznie dużo ważyły, a poza tym wypychały ma-
rynarkę.
Podszedł do okna i pozwolił chwycić się archaniołowi pod pa-
chy.
- Gdybym miał własne skrzydła... - zaczął, ale pęd powietrza
sprawił, że umilkł w pół słowa. Wylecieli za okno.
Noc zapowiadała się bezsenna.
Bratysława, Słowacja
Bachus był niby spokojny, ale jego oczy pałały żądzą mordu. Nie
odrywając wzroku od stojącego nad nim kelnera, powoli odstawił
17
kieliszek i sięgnął do wewnętrznej kieszeni marynarki. Wyciągnął z
niej gruby plik banknotów spięty srebrną klamrą.
- To są pieniądze, jakie planowałem przeznaczyć dziś na na-
piwek - powiedział, kładąc na blacie sześćdziesiąt euro w pięciu
dziesiątkach. Odczekał chwilę, po czym zabrał z powrotem jeden
banknot. - Tyle kosztował cię brudny kieliszek. Tyle wino... - sięg-
nął po drugiego dziesiątaka - ...które miast chilijskim Sauvignon
Blanc okazało się dwuletnim niemieckim Rieslingiem. I w końcu
tyle... - trzeci banknot wrócił na swoje miejsce w pliku - płacisz za
opryskliwość. Zrozumiałeś lekcję?
Kelner, wysoki chłopak o śniadej cerze i wyżelowanych włosach,
wzruszył ramionami, po czym bez słowa zwinął ze stołu pozostałe
trzydzieści euro. Nie patrząc więcej na Bachusa, odszedł w stronę
kuchni.
Bóg wina pokręcił głową z dezaprobatą i odchylił się w wiklino-
wym fotelu. Westchnął głęboko.
- Ciężki przypadek - powiedział do siedzącego naprzeciw Ero-
sa. - Ale mam nadzieję, że czegoś go to nauczyło.
Jego towarzysz uśmiechnął się z drwiną.
- Myślę, że zapamięta sobie ten dzień na długo - stwierdził. -
Wiesz, że nie jesteśmy już w Paryżu?
- Co z tego? - nie zrozumiał Bachus.
- To, że tu, w cholernej Słowacji, mają świetny dzień, gdy trafi
im się klient, który zamówi za trzydzieści euro - wyjaśnił bóg miło-
ści, nie kryjąc rozbawienia. - O napiwku tej wysokości nikt nawet
nie marzy. Uczyniłeś chłopaka legendą wśród tutejszych kelnerów...
I pomyśleć, że chciałeś go ukarać!
Bachus zaczerpnął tchu, by odpowiedzieć, ale po chwili, w trak-
cie której nie przyszła mu do głowy żadna cięta riposta, wypuścił
powietrze.
Eros pokręcił głową i zabrał się za stojący przed nim smażony
ser z frytkami, który z całą pewnością nie był ciepły już nawet wte-
dy, gdy lądował na stole.
Siedzieli w Bratysławie drugi dzień, ale tak naprawdę po raz
pierwszy jedli większy posiłek. A już na pewno pierwszy wspólny.
18
Zaraz po opuszczeniu samolotu rozdzielili się bowiem, by szyb-
ciej sprawdzić wszystkie otrzymane adresy, kontakty i możliwe
kryjówki Luigiego. W Paryżu zapewniono ich, że tu na pewno go
znajdą, ale dostali tylko kolejną porcję adresów i potencjalnych
znajomych. Po samym fryzjerze nadal nie było śladu. Jakby zapadł
się pod ziemię.
To Bachus wybrał tę restaurację. Powiedział, że nie potraf my-
śleć na głodnego, a w miłej atmosferze, z pełnym brzuchem i kie-
liszkiem dobrego wina z całą pewnością wpadnie na pomysł, co
robić dalej. Trudno powiedzieć, dlaczego wybrał akurat lokal „Lu-
tecja”. Może dał się skusić kolumnom przy wejściu, zgrabnemu
kamiennemu szyldowi albo starym beczkom ustawionym wzdłuż
fasady budynku. Wszystko to wyglądało zachęcająco. Aż do teraz.
Na dodatek - pomyślał bóg wina - znowu wyszedłem na idiotę.
- Jeśli nie znajdziemy nic do jutra, przyjdzie nam zawiadomić
szefa - powiedział, zmieniając temat. Wiedział doskonale, że jeżeli
jest coś, co może powstrzymać Erosa od złośliwych docinków, to
właśnie rozmowa na temat pracy. - A przyznam szczerze, że z tego,
co mamy teraz, to nie jestem nawet w stanie wydumać, gdzie po
winniśmy dalej lecieć. Loki nie będzie zadowolony.
Eros wzruszył ramionami.
- Są rzeczy, na które nic nie poradzisz - stwierdził. - Facet zda-
je sobie sprawę, przed kim ucieka, i nie jest głupi... Jak na człowie-
ka, znaczy.
Bachus przez chwilę wpatrywał się w kieliszek, by zmienić ga-
tunek trunku i dokonać w nim niezbędnych procesów fermentacji
właściwych dla rocznika dwudziestego szóstego. Z całego stulecia
ten jakoś najbardziej mu smakował. W końcu zadowolony z efektu
podniósł kieliszek do góry, jakby wznosząc toast. Upił odrobinę i
skrzywił się z niesmakiem.
- To jednak nadal nie załatwia sprawy brudnego szkła - powie
dział. - Ohyda! Zobacz, tu nawet...
Nie dokończył, bo nagle ktoś potrącił jego krzesło. Bachus
szarpnął się, łapiąc równowagę i przy okazji wylewając na siebie
zawartość kieliszka. Zaklął pod nosem,
- Tak bardzo mi przykro - rozległ się za jego plecami kobiecy
głos mówiący po angielsku i zaraz potem smukła dłoń podała mu
chusteczkę. - Proszę, niech się pan powyciera, ja tak bardzo... ja nie
chciałam i teraz...
Pachniała słodko - wanilią z lekką domieszką pomarańczy. Zbyt
słodko, zdaniem Bachusa, który przedkładał kwaśną woń wina nad
wszelkie perfumy. Ale w jej zapachu było coś jeszcze, coś dziwnie
ostrego, jak imbir albo...
Bóg opilstwa odwrócił głowę... i zamarł. Tuż obok niego stała
bowiem najpiękniejsza kobieta na świecie.
Była doskonała. Miała ciemnoniebieskie oczy, twarz o idealnych
rysach, z wyraźnymi kośćmi policzkowymi i pełne, naturalnie czer-
wone usta. Rozpuszczone blond włosy opadały jej na odkryte ra-
miona.
Ubrana była w kwiecistą sukienkę z dużym dekoltem, sięgającą
nie dalej jak do pół uda.
Bachus zmuszał się, by patrzeć jej w twarz. Jego wzrok przy-
pominał piłeczkę na sznurku - sam zjeżdżał w dół i trzeba było spo-
rego wysiłku woli, żeby go podciągnąć.
- Nic się nie stało - powiedział. - Niech się pani nie przejmuje.
To tylko białe wino. Nie zostawi nawet śladu.
Dziewczyna uśmiechnęła się przepraszająco.
- Naprawdę bardzo mi przykro - wyszeptała, powoli cofając się
w stronę baru.
Gruby bóg chciał ją zatrzymać, ale ona wyglądała na naprawdę
zażenowaną sytuacją i wolała jak najszybciej zniknąć mu z oczu.
Wzruszył ramionami i odwrócił się do stolika. Westchnął ciężko.
- Możesz ją mieć dziś w nocy, jeśli chcesz - rzucił z rozbawie-
niem Eros.
Jego towarzysz wyprostował się gwałtownie i przyłożył palec do
ust.
- Zamknij się, może cię usłyszeć - wycedził. - I nie potrzebuję
twojej pomocy. Jeśli będę chciał...
Eros parsknął.
20
- Przyjacielu, kiedy ostatni raz patrzyłeś w lustro, co? - zapytał,
poprawiając marynarkę. - Bez obrazy, ale gdyby ziemniaki miały
bogów, wyglądaliby jak ty. Mały, gruby, kanciasty i...
- Zrozumiałem! - warknął Bachus. Przez chwilę wpatrywał się
z wściekłością w Erosa, po czym szybkim ruchem podniósł kie-
liszek, dopił resztkę wina i energicznie odstawił go na stół. - Nie
wierzysz, że mi się uda? Więc patrz... Tylko się nie wtrącaj.
Bóg miłości uniósł ręce i zrobił niewinną minę. Zaraz potem ko-
lejny raz parsknął śmiechem.
- Zatem bierz ją, tygrysie! - zadrwił. - Pokaż, na co cię stać.
Arktyka
- Mogłeś mnie uprzedzić, że wybieramy się na cholerny biegun
północny - syknął Loki, trzęsąc się z zimna. - Wziąłbym choć
rękawiczki.
Gabriel strząsnął śnieg z bluzy i owinął się skrzydłami.
- Pomyślałem, że skoro jesteś nordyckim bogiem, takie tempe-
ratury nie robią na tobie żadnego wrażenia - zakpił.
Kłamca westchnął ciężko.
- Na pewno nie tak wielkie jak anielska głupota - odparł. - Ale
czy mam ci przypomnieć, że przeniosłeś mnie tu z cholernego Rzy-
mu? Tam w dzień jest teraz przeszło trzydzieści stopni w cieniu!
Archanioł uśmiechnął się tylko.
- Spokojnie, zaraz się ogrzejesz, musimy tylko przejść parę
metrów.
Loki rozejrzał się. Co prawda porywany potężnymi podmuchami
wiatru śnieg mocno ograniczał widoczność, nie na tyle jednak, by
nie można było stwierdzić, że otaczały ich jedynie lodowce. No i
woda, cały cholerny ocean za ich plecami.
- Jeżeli masz w planach zrobić igloo - powiedział Kłamca - to
ostrzegam, że piłę do śniegu zostawiłem w drugich spodniach. Co
my tu właściwie robimy? Szukamy fok-zabójców czy jak?
Archanioł pokręcił głową z rozbawieniem i ruszył przed siebie.
Choć miał złożone skrzydła, swobodnie unosił się nad zwałami
śniegu, ledwie tylko muskając je stopami.
21
- No rusz się, bo zamarzniesz! - zawołał, nie odwracając się.
Loki zaklął. Gabriel najwyraźniej nie miał zamiaru ani niczego
wyjaśniać, ani też pomóc. Kłamcę czekała zatem solidna śnieżna
przeprawa...
Gdy Loki dotarł wreszcie do wejścia lodowej jaskini, wyglądał
jak bałwan. Brakowało mu tylko kapelusza i nosa z marchewki.
Wsparty o ścianę Gabriel nie omieszkał tego skomentować,
Kłamca był jednak zbyt przemarznięty, by silić się na odpowiedź.
Skostniałą ręką otrzepał śnieg z ubrania i kilka razy odetchnął głę-
boko. Zrobił parę przysiadów, wzniósł ręce, by się przeciągnąć... i w
tej samej nieomal chwili wielka śnieżna kulka trafiła go w twarz.
Kłamca zatoczył się, lewą ręką ścierając z twarzy śnieg, a prawą
próbując dobyć broni. Miał tego dosyć, archanioł czy nie...
- Nie celuj tym we mnie! - Gabriel wzniósł ręce i mocniej przy-
warł do ściany. - Na Trony, to nie ja!
- Więc kto? - Loki schował broń i omiótł wzrokiem jaskinię.
Na pierwszy rzut oka wydawała się maleńka, ot, zwykła wnęka w
lodowcu. Kłamca jednak nie pierwszy raz widział iluzję. Zmrużył
oczy, wyszeptał kilka słów i po chwili przed oczami miał już praw-
dziwy obraz tego miejsca.
Jaskinia była tak naprawdę wysokim lodowym tunelem opada-
jącym gwałtownie ku skąpanemu w blasku placu. Po jednej i dru-
giej stronie skrzącej się błękitnej ścieżki ciągnęły się równo usypane
śnieżne zaspy, a nad nimi zwisały, łypiąc złowrogo przypadkowymi
błyskami światła, ogromne sople.
To zza którejś z zasp z cala pewnością poleciała śnieżka - po-
myślał Kłamca. - Jedyna możliwość.
Cichy, stłumiony chichot potwierdził jego przypuszczenia.
- Są tu jacyś ludzie? - zapytał archanioła.
Ten pokręcił głową.
- To nie ludzie, ale i tak nie wolno ci nic im zrobić - zastrzegł
Gabriel. - Gospodarz nie byłby zadowolony. Poza tym to był prze-
cież niewinny dowcip. Zwłaszcza ty powinieneś umieć je doceniać,
prawda?
Loki westchnął ciężko.
22
- Masz rację - przyznał niechętnie po chwili. - Powinienem.
Ciągłe obcowanie ze skrzydlatymi całkowicie zabija moje poczucie
humoru.
- Coś w tym jest. - Archanioł odszedł dwa kroki od ściany i po-
łożył się na lodzie, formując skrzydła na kształt bobsleja. - Choć
sądzę, że to bardziej sprawka Jenny niż nasza. Widzimy się na dole,
Loki.
- Jasne! - Kłamca uśmiechnął się i raz jeszcze spojrzał na śnie-
gowe zaspy. - Będę zaraz za tobą.
Lodowa droga okazała się na tyle gładka, że marynarka Lokiego
zniosła rolę sanek nie gorzej niż skrzydła Gabriela. Kłamca podniósł
się z ziemi i otrzepał ze śniegu. I wtedy właśnie zobaczył cel ich
podróży.
Ogromne, ciągnące się po horyzont skupisko ceglanych budyn-
ków otoczonych wysokim na kilka metrów murem było chyba naj-
większą fabryką na świecie. Albo raczej obozem pracy dla ska-
zanych, bo - co zauważył po chwili Kłamca - oprócz kilkunastu dy-
miących kominów kompleks miał także równomiernie rozstawione
wieżyczki i drut kolczasty rozciągnięty na ogrodzeniu.
Dokładnie na wprost przybyłych znajdowała się ogromna stalo-
woszara brama nabita nitami wielkości pięści, z całą pewnością
otwierana hydraulicznie. Loki znał co prawda kilku spośród mi-
tycznych olbrzymów, którzy mogliby dać radę tym wrotom, ale ra-
czej żaden z nich nie pracował tu jako odźwierny. Nawet aniołowie
nie byliby takimi idiotami, by trzymać ich w środku i powierzać im
pieczę nad drzwiami swego więzienia.
- Rany, kto tu mieszka? - zapytał Loki. - Święty Mikołaj?
Gabriel nie odpowiedział.
Kłamca spojrzał na niego wymownie.
- Żartujesz, prawda? To nie może być fabryka Mikołaja, bo i po
co mielibyśmy tu przychodzić? Po plastikowy karabin z laserem? -
Roztarł skostniałe dłonie. - To na pewno był pomysł Jeffersona? Bo
do tej pory miałem go za rozsądnego gościa...
- Chodź już i nie gadaj tyle! - rozkazał archanioł. - Jeszcze
chwila i sam się dowiesz.
23
- Dobrze, ale poczekaj. - Loki odwrócił się i ostrożnie podszedł
do wylotu jaskini. Złożył ręce w trąbkę.
- Świetny żart z tą śnieżką! - wrzasnął na całe gardło. - Na-
prawdę! Brawo, chłopaki!
Archanioł skoczył w jego stronę, by zatkać mu usta, ale było już
za późno. Krzyki Lokiego odbiły się echem od oblodzonych ścian, a
zaraz potem zatrzęsła się ziemia i kilka spośród wielkich sopli zje-
chało pod stopy Kłamcy. Sądząc po stłumionych jękach zza zasp,
niektóre spośród nich spadły również tam.
Kłamca uśmiechnął się do archanioła.
- No co? - zapytał, robiąc niewinną minę. - Nie chciałem, aby
pomyśleli, że nie mam poczucia humoru.
***
Nic prostszego pod słońcem - pomyślał Bachus, stając za pleca-
mi piękności. - To tylko śmiertelniczka jakich wiele. Żadna spra-
wa dla boga.
Nie potrafił jednak opanować drżenia nóg ani tego dziwnego
uczucia, jakby skóra skurczyła się w praniu. W tej chwili miał na-
pięty chyba każdy mięsień. I jeszcze to wrażenie, jakby właśnie
wyszedł z kąpieli i nałożył ubranie na niedokładnie wytarte ciało.
Zimny pot przyklejał mu koszulę do pleców i mroził kark przy naj-
mniejszym ruchu powietrza.
Po prostu dawno tego nie robiłeś - bóg wina pocieszał się jak
mógł. - Ale co mogło się w tej kwestii zmienić przez ostatnie pięć-
set lat? Zasada ta sama, tylko gadżety inne.
Wziął głęboki oddech i zrobił krok do przodu.
- Przepraszam, można...? - Jego słowa zabrzmiały, jakby prze-
jechał puszką po płycie chodnika. Odchrząknął, przykładając pięść
do ust. - Chciałem zapytać, czy można się przysiąść.
Dziewczyna odwróciła głowę. Gdy dostrzegła Bachusa, uśmiech-
nęła się szeroko.
- Ależ oczywiście - odparła nieco zmieszana. - Myślałam jed-
nak, że ma pan lepsze miejsce.
24
Brodą wskazała na stolik, przy którym siedział Eros. Spocony
bóg zerknął w tamtą stronę, zaraz jednak wzruszył ramionami.
- Jakość miejsca zależy od towarzystwa - odparł. - Tamto prze-
stało mi odpowiadać.
Zauważył, że dziewczyna roześmiała się, i przeanalizował, czy
może posunąć się o krok dalej. Nie jest dobrze, gdy już na początku
przesadzisz z żartami.
- Poza tym zamówiłem butelkę Chateau Lemarche i mam za-
miar się zrewanżować za moją marynarkę - zaryzykował. - No chy-
ba że zgodzi się pani wypić je wraz ze mną, pozbawiając mnie
amunicji.
Uśmiechnął się, uważnie obserwując jej reakcję. Czy potraktuje
to jako żart? A może uzna, że ma do niej pretensje, i znów zacznie
przepraszać. Albo...
Dziewczyna roześmiała się i wyciągnęła rękę.
- Mary Ann - przedstawiła się. - Mary Ann Garrety.
- Bartolomew Andrew Chus. - Bóg wina uścisnął dłoń dziew-
czyny i usiadł na krzesełku obok. Skinął na barmana. - Czego się
pani napije?
- Jeszcze nie dopiłam, ale dziękuję - wskazała na stojący przed
nią kieliszek martini. - Więc również używa pan dwojga imion, tak?
Podobno tak robią zwykle mordercy. Słyszałam to w jakimś filmie.
Bachus wzruszył ramionami.
- Papieżom też się zdarza, więc trudno o regułę - odparł. - A co
do mnie, to w moim zawodzie czasem liczy się szacunek, a nic tak
nie wzbudza respektu jak imiona, których wymówienie zajmuje
minutę.
Mary Ann odchyliła głowę i ponownie wybuchnęła śmiechem.
Grubas w zachwycie przyglądał się jej odsłoniętej teraz szyi.
- Zastanawiałem się - powiedział, przełykając ślinę - czy wi
działa pani już film...
Umilkł, rozpaczliwie szukając w pamięci jakiegokolwiek tytułu.
Praca sprawiła, że ostatnimi czasy zaniedbał się całkowicie, jeśli
chodzi o kulturę.
25
Nagroda im. Janusza A. Zajdla 2007 ANTOLOGIA UTWORÓW NOMINOWANYCH ZA ROK 2006 Związek Stowarzyszeń „Fandom Polski” War- szawa 2007
Nagroda im. Janusza A. Zajdla 2007. Antologia utworów nominowanych za rok 2006 Copyright © 2007 by Związek Stowarzyszeń „Fandom Polski” Bóg marnotrawny © 2006 by Jakub Ćwiek & Oficyna Wydawnicza Fabryka Słów Zmiana © 2006 by Maciej Guzek & Agencja Wydawnicza Runa Baham długiego pożegnania © 2006 by Marek S. Huberath & Wydawnictwo Literackie Piękna i graf © 2006 by Tomasz Kołodziejczak & Oficyna Wydawnicza Fabryka Słów Smok tańczy dla Chung Fonga © 2006 by Maja Lidia Kossakowska & Agencja Wydawnicza Runa Raport z nawiedzonego miasta © 2006 by Wit Szostak & Agen- cja Wydawnicza Runa Plewy na wietrze © 2006 by Anna Brzezińska & Agencja Wydawnicza Runa Popiół i kurz © 2006 by Jarosław Grzędowicz & Oficyna Wydawnicza Fabryka Słów Vertical© 2006 by Rafał Kosik & Powergraph Zakon Krańca Świata, tom II © 2006 by Maja Lidia Kossakowska & Oficyna Wydawnicza Fabryka Słów Nocarz © 2006 by Magdalena Kozak & Oficyna Wydaw- nicza Fabryka Słów Lux perpetua © 2006 by Andrzej Sapkowski & Niezależna Oficyna Wydawnicza NOWA Redakcja: Piotr W. Cholewa Korekta: Krzysztof Wójcikiewicz Fotografia i grafika na okładce: Michał Dagajew i Mirosław Stelmach Projekt okładki i typograficzny oraz łamanie: Tomek Laisar Fruń Fotografie autorów: Katarzyna Aranowska-Guzek (Maciej Guzek), Michał Dagajew (Anna Brzezińska, Jarosław Grzędowicz, Marek S. Huberath, Maja Lidia Kossakowska, Magdalena Kozak, An- drzej Sapkowski), Joanna Kołodziejczak (Tomasz Kołodziejczak), Katarzyna Kosik (Rafał Kosik), Szymon Sokół (Wit Szostak), Maciej Wanicki (Jakub Ćwiek) Wydawca: Związek Stowarzyszeń „Fandom Polski” adres korespondencyjny: ul. Zamieniecka 46 m. 25, 04-158 Warszawa Wydanie I. Nakład 1700 egz. ISBN 978-83-921256-1-7 Publikacja non-profit, nieprzeznaczona do sprzedaży
Szczęśliwie już po raz trzeci udaje nam się wydać antologię tekstów nominowanych do Nagrody im. Janusza A. Zajdla - bezpłatny tomik, rozdawany na Polconie, rozsyłany do bibliotek i wręczany dziennikarzom. Do trzech razy sztuka, mówi znane powiedzonko, więc można tegoroczną antologię uznać za jubileuszową (przy dość szerokim znaczeniu słowa „jubileusz”). Co ciekawego zdarzyło się w tym roku? Nominacje zdominowały smoki - aż trzy opowiadania pochodzą z antologii Księga smoków, wydanej przez Runę. Prawdę mówiąc, nie pamiętam tak mocnego uderzenia jednej książki. Poza tym można odnotować powrót mi- strza - Marek S. Huberath wydał ostatnio zbiór w części nowych opowiadań, a czytelnicy nominowali tytułowe. Cieszy też obecność wśród nominacji tekstu Tomka Kołodziejczaka, który po dłuższej przerwie wrócił do działalności literackiej. Jakub Ćwiek trafił do tego grona rok temu, a teraz powtórzył sukces kolejnym opowiada- niem o Lokim. W grupie powieści znalazła się dwójka „debiutantów” - po raz pierwszy otrzymali nominacje Magda Kozak za Nocarza i Rafał Kosik za Vertical. Nominacje pozostałych autorów - trudno powie- dzieć „weteranów”, bo jednak wiekiem niezbyt do tego określenia pasują - raczej nie były niespodzianką. Andrzej Sapkowski zakoń- czył husycką sagę, Jarosław Grzędowicz po znakomitym wyniku w zeszłorocznym głosowaniu przedstawił nową powieść, Maja Lidia Kossakowska - drugą część powieści nominowanej w roku 2006, a Anna Brzezińska historię Szarki i zbója Twardokęska. Przed nami kolejny etap - w pewnym sensie wybór zwycięzcy przez bardzo szerokie jury, to znaczy głosowanie fanów na Polco- nie. Zachęcamy wszystkich, by wzięli w nim udział. Korzystając z okazji, chcielibyśmy wspomnieć z wdzięcznością o tych wszystkich, bez których antologia nie mogłaby się ukazać. 5
Najważniejsi są oczywiście autorzy - gdyby nie napisali swoich tek- stów, nie mielibyśmy czym się zachwycać. Gdyby wydawcy tych dzieł nie wydrukowali, nie mogłyby trafić na listę nominacji. A przede wszystkim i autorzy, i wydawcy zgodzili się na bezpłatną, niekomercyjną publikację opowiadań i fragmentów powieści w niniejszym tomiku, za co jesteśmy im głęboko wdzięczni. Bardzo dziękujemy Ministrowi Kultury i Dziedzictwa Naro- dowego, panu Kazimierzowi M. Ujazdowskiemu, który przyznał fundusze na sfinansowanie tej antologii. Dziękujemy również Rafałowi A. Ziemkiewiczowi za to, że w na- wale pracy znalazł czas na przedmowę analizującą fenomen Janu- sza A. Zajdla i nagrody jego imienia. Nasza wdzięczność należy się oczywiście wszystkim osobom, które przy tej antologii pracowały - przy składzie, gromadzeniu tekstów, fotografiach, projektach i wszelkich innych etapach. Nie należy też zapominać o krakowskiej drukarni GS, która potrakto- wała nasze zlecenie wyjątkowo. Czy za rok ukaże się kolejna antologia? To w dużej mierze zależy od Was - jeśli jakiś utwór w tym zbiorze zwrócił Waszą uwagę, to kupcie, proszę, książkę, w której był pierwotnie opublikowany. Wydawcy powinni widzieć, że warto wspierać tę niekomercyjną inicjatywę. Piotr W. Cholewa Witold Siekierzyński
Można znaleźć w historii polskiej literatury fantastycznej pisarzy większych od Janusza Zajdla, ale nie można znaleźć takiego, który bardziej by zasłużył na patronowanie naj- ważniejszej w gatunku nagrodzie. I to właśnie nagrodzie przyznawanej w plebiscycie uczestników ruchu miłośników fantastyki, zwanego z angielska fandomem. Uczestnicy tego ruchu są publicznością dość szczególną. Z jednej strony na pewno bardziej od przeciętnych czytaczy wyrobioną, śledzącą na bieżąco nowości księgarskie, gotową zawsze do dyskusji nad nowymi pomysłami, trendami i dziełami. Z drugiej strony kierującą się swoimi specyficznymi kry- teriami oceny ulubionej twórczości, innymi niż te, które przyświe- cają zawodowym literaturoznawcom. Fani, jak zwykło się nazywać zorganizowanych miłośników fantastyki, nie są głusi na wartości literackie, ale ważne są też dla nich atrakcje czytelnicze czy, na- zwijmy to, „hobbystyczne”, przez zawodowców zupełnie lekceważo- ne - pomysłowość w odwoływaniu się do dokonań gatunku i ich wzbogacaniu czy umiejętność emocjonalnego przywiązania odbior- cy do przedstawianych światów i bohaterów. Ich głos jest zatem opinią pośrednią pomiędzy werdyktem zwykłych czytelników, mie- rzonym liczbą sprzedanych egzemplarzy, a opiniami krytyków. Pierwsi często dają się nabierać na komercyjną tandetę i wtórność, drugim zdarza się promować rzeczy zwyczajnie nudne, przedziwa- czone, nieliczące się zupełnie z odbiorcą. Gusta fanów lokują się pomiędzy tymi skrajnościami i to czyni z nich grupę dla pisarza fantastyki szczególnie cenną. Janusz Zajdel cenił ich również. Z zawodu fizyk jądrowy, daleki był od artystowskiego pojmowania literatury. Stawiał sobie jako autor spore wymagania, ale dotyczyły one przekazania czytelnikom pewnej wiedzy bądź odkrycia przed nimi szczególnej prawdy. Boha- ter, fabuła, konstrukcja - to były dla niego sprawy rzemieślnicze, mające jak najlepiej posłużyć dogadaniu się z czytelnikiem, zaba- wieniu go tak, żeby przy okazji owej zabawy czegoś go nauczyć. 7
Dzięki serii swych powieści antytotalitarnych, dokonujących wiwi- sekcji upadlających człowieka systemów społecznych na modelu fantastycznego świata, stał się Zajdel natchnieniem i patronem dla pisarzy, którzy niekiedy uważali SF za konwencję, po którą poważ- nemu twórcy sięgnąć wypada tylko dla oszukania cenzury. Zajdel wcale jej tak nie traktował - perspektywy dalszego rozwoju cywili- zacyjnego, podbój kosmosu, miejsce nauki i naukowców w przy- szłym społeczeństwie, słowem wszystkie te sprawy, które ożywiały tradycyjną amerykańską SF „złotego wieku”, ożywiały także jego twórczość. Krytycy, niekiedy nawet przedstawiciele wewnątrzga- tunkowej krytyki SF, miewali z tym kłopot; by z niego wybrnąć, zdarzało im się twórczość Zajdla dzielić. „Cylinder van Troffa” i to, co ukazało się po nim, to w tym podziale Zajdel „poważny”, podczas gdy wcześniejsze „Jady mantezji” czy „Lalande” to tylko wprawki, mniej wartościowe, młodzieńcze próby. Kto tak twierdzi, nie za- uważa, że także „Limes inferior” czy „Paradyzję” można czytać jako klasyczne powieści science fiction, doskonale spełniające postulaty Campbella. Zajdel dokonał bowiem sztuki podobnej do tej, jaka w powieści kryminalnej udała się Chandlerowi, który doskonale speł- nił wszystkie wymogi konwencji, zarazem nasycając ją treścią, ja- kiej przed nim nikt w kryminałach zawrzeć nie próbował. Krytycy wprowadzają tu rozróżnienie pomiędzy złamaniem konwencji a jej rozsadzaniem. Otóż Zajdel właśnie nigdy konwencji klasycznej SF nie złamał, pozostał jej wierny - ale ją rozsadził, mieszcząc w litera- turze przeznaczonej pierwotnie dla hobbystów astronomii i astro- nautyki opowieść o absurdzie i upokorzeniu życiem w schyłkowym peerelu. Uczuciowy związek pomiędzy fandomem a Mistrzem był obu- stronny. Kluby często honorowały Zajdla swoimi wyróżnieniami i zapraszały na spotkania, a on przyjmował te honory bez cienia lek- ceważenia i gotów był dla uświetnienia fanowskich spotkań fa- tygować się na drugi koniec Polski nawet wtedy, gdy zmagał się już ze śmiertelną chorobą. Chętnie czytał amatorskie próby, podtykane mu przez początkujących autorów (których zawsze w fandomie 8
było pełno), nie odmawiał swej recenzji, fachowej rady. Snuł plany stworzenia nagrody im. George'a Orwella, którą chciał przyznawać najlepszym spośród debiutantów. Czuł się w fandomie dobrze, a fandom czuł się dobrze z nim. Gdy więc gruchnęła po klubach wieść o jego śmierci, trudno było o coś bardziej oczywistego niż wspólna decyzja liczących się klubów, żeby nagroda fandomu polskiego (do której utworzenia na wzór zachodni przymierzano się właśnie) no- siła imię Janusza Zajdla. I oczywiste było ze strony najbliższych zmarłego pisarza wyrażenie na to zgody. Nagrodę przyznawano początkowo na posiedzeniu przedstawi- cieli klubów, odbywającym się przy okazji dorocznego konwentu miłośników fantastyki, Polconu. Bogiem a prawdą, w pierwszych latach istnienia nagrody częściej był kłopot ze znalezieniem w rocz- nym dorobku działa wartego uhonorowania, niż z wyborem - bywa- ły lata, kiedy od przyznania nagrody fani chwalebnie się powstrzy- mali. Potem, gdy z polską fantastyką zrobiło się lepiej, pojawiła się potrzeba stworzenia kategorii, spisania regulaminu. Wzorowano się przy tym na istniejącej od dawna nagrodzie Hugo, przyznawanej na światowym zjeździe, tzw. Worldconie. W plebiscycie biorą udział wszyscy uczestnicy zjazdu (w naszym wypadku Polconu), ale wybie- rając spośród nominacji wyłonionych wcześniej w głosowaniu kore- spondencyjnym, co zapobiega na przykład przecenieniu kandydata pochodzącego z miejscowości, gdzie w danym roku urządzany jest konwent. Jak właściwie każde udane przedsięwzięcie w naszym kraju, tak- że i nagroda Zajdla nie miała lekko - bywała celem ostrych napaści, a ludzie, którzy włożyli sporo bezinteresownej pracy w to, żeby mogła być przyznawana, musieli za to znosić obelgi i insynuacje. Płynęły te ataki z dwóch stron: od pisarzy sfrustrowanych pomija- niem ich w fandomowych werdyktach bądź trawionych zawiścią, że tę samą co im nagrodę dano komuś, kogo Gwiazdor akurat nie lubi, oraz od wydawców - zwłaszcza czasopism - zainteresowanych, aby nagrodą wieńczono twórców przez nich właśnie lansowanych. Jed- ni domagali się, by nagrodę przyznawało gremium bardziej kompe- tentne, najlepiej zaprzyjaźnieni krytycy i wydawcy; 9
drudzy szermowali argumentem, że uczestnicy Polconu to grono zbyt nieliczne i niereprezentatywne, za wzór do naśladowania po- dając werdykty głosowań swoich czytelników bądź klientów zaprzy- jaźnionych księgarni wysyłkowych. Jedni i drudzy nie cofali się przed pomówieniami, zwykle dowodzącymi, iż nawet nie znają regulaminu nagrody, no i przede wszystkim - wszyscy motywowali swe ataki wyłącznie bezinteresowną troską o dobre imię Janusza Zajdla, któremu przyznawana przez osoby niewłaściwe nagroda miała jakoby bardzo szkodzić. Jestem zobowiązany pani Jadwidze Zajdel, że znosiła zawsze ich troskę z dużym spokojem, a nawet poczuciem humoru. Przez te kilkanaście lat okazało się bowiem, że nagroda jest dla naszego środowiska wartością - właśnie dzięki owemu wypośrod- kowaniu opinii, o którym pisałem na wstępie. Fanom zdarzało się pewne rzeczy przeceniać, pewnych nie doceniać, podobnie zresztą, jak zdarza się to i zawodowym krytykom, z jurorami nagrody Nobla na czele. Dopisałbym, gdyby istniała taka możliwość, kilka nazwisk do listy nominowanych i laureatów, a na skreśleniu kilku innych lista ta na pewno by zyskała. Pomimo jednak wszelkich zastrzeżeń nie ulega wątpliwości, że jeśli ktoś chce zapoznać się z tym, co w polskiej fantastyce lat ostatnich najważniejsze, to sięgnięcie po opowiadania i powieści uhonorowane Zajdlem jest najlepszym sposobem. Być może warto by na wzór USA - gdzie obok wspomnianej fa- nowskiej Hugo jest też przyznawana przez profesjonalistów Nebula - uzupełnić nagrodę Zajdla nagrodą zawodowców. Były takie próby, nie powiodły się. I może jest to sprawa znacząca: o ile wśród prawie pięćdziesięciu nagród przyznawanych corocznie dziełom z tzw. głównego nurtu nie ma ani jednej, która zależałaby od czytelników - są wyłącznie takie, w których głosuje zawodowe jury - to w polskiej fantastyce odwrotnie, wszystkie nagrody są tu przyznawane w dro- dze plebiscytu. Na pewno to o czymś świadczy, choć trudno mi jednoznacznie przesądzać, o czym. Rafał A. Ziemkiewicz 10
Opowiadania Jakub Ćwiek Bóg marnotrawny (Kłamca 2. Bóg marnotrawny, Oficyna Wydawnicza Fabryka Słów) Maciej Guzek Zmiana (Księga smoków, Agencja Wydawnicza Runa) Marek S. Huberath Balsam długiego pożegnania (Balsam długiego pożegnania, Wydawnictwo Literackie) Tomasz Kołodziejczak Piękna i graf (Niech żyje Polska. Hura!, tom 1, Oficyna Wydawnicza Fabryka Słów) Maja Lidia Kossakowska Smok tańczy dla Chung Fonga (Księga smoków, Agencja Wydawnicza Runa) Wit Szostak Raport z nawiedzonego miasta (Księga smoków, Agencja Wydawnicza Runa) Powieści Anna Brzezińska Plewy na wietrze (Agencja Wydawnicza Runa) Jarosław Grzędowicz Popiół i kurz (Oficyna Wydawnicza Fabryka Słów) Rafał Kosik Vertical (Powergraph) Maja Lidia Kossakowska Zakon Krańca Świata, tom 2 (Oficyna Wydawnicza Fabryka Słów) Magdalena Kozak Nocarz (Oficyna Wydawnicza Fabryka Słów) Andrzej Sapkowski Lux perpetua (Niezależna Oficyna Wydawnicza NOWA)
Debiutował opowiadaniem Heroldowie Joe Blacka („Esensja” 6/2005). Mieszka w Głuchołazach, studiuje kulturoznawstwo na Uniwersytecie Śląskim w Katowicach, pracuje jako animator kultury. Wiceprezes Śląskiego Klubu Fantastyki, członek klubowej grupy teatralnej Słudzy Metatrona - z jego inicjatywy i na podstawie jego scenariuszy miały premierę sztuki Arlekin i walentynki oraz Kaliope według komiksów Neila Gaimana. W ubiegłym roku otrzymał nominację za opowiadanie Cicha noc ze zbioru opowiadań Kłamca, których bohaterem jest nordycki bóg Loki, zatrudniony przez anioły do brudnej roboty. W tym roku nominację otrzymało opowiadanie Bóg marnotrawny, które ukazało się w drugim tomie opowiadań o Lokim. Imię i nazwisko: Jakub Ćwiek. Rok urodzenia i znak zodiaku: 1982, Rak (bywa, że złośli- wy, niestety). Aktywnie spędzani czas robiąc: zajmując się dwójką ma- łych dzieci z talentem do polilokacji. Przy tym pozostałe zaję- cia to prawdziwy relaks. Ulubiony bohater komiksowy lub filmowy: oczywiście bezsprzecznie archanioł Metatron z „Dogmy”. Lubię też Batmana, ale jego nigdy nie zagrał Alan Rickman, więc nie- toperz, chcąc nie chcąc, musi się zadowolić drugim planem. Bo nie wystarczy zabawnie się nazywać po czesku, by zdobyć u mnie miejsce na najwyższym stopniu podium... Polecana książka niefantastyczna: „Get Shorty” Elmore'a Leonarda. Autor ów zasiada bowiem po prawicy Zeusa jako absolutny Bóg dialogu. Dlaczego czytani fantastykę: bo jak już tyle jej nakupowa- łem, to coś z tym zrobić muszę. A nie mogę nie kupować, gdy ludzie piszą takie fajne rzeczy... Słowem, czytam zazwyczaj to, co dobre... a że masa z tego to fantastyka? Wypada się chyba tylko cieszyć, prawda?
BÓG MARNOTRAWNY (Kłamca 2. Bóg marnotrawny, Oficyna Wydawnicza Fabryka Słów) Rzym, Włochy - Chodź, przystojniaczku, zabawimy się. Niewysoki, łysiejący jegomość o prezencji księgowego mafii za- trzymał się w pół kroku i rozejrzał niepewnie. Nikt go jednak nie widział, więc podszedł do wspartej o ścianę kobiety. Na swój deli- katny, dziewczęcy sposób była bardzo piękna. Miała drobny, lekko zadarty nos, wydatne usta i naprawdę wielkie, ciemne oczy. Nosiła dżinsową kurtkę i takież spodnie. Wyglądała raczej na koleżankę z sąsiedztwa niż prostytutkę, ale wystarczyło, że się uśmiechnęła, a cała jej niewinność znikała w jednej chwili. Ta dziewczyna była wcielonym pożądaniem. - No dalej, złociutki - zachęcała. - Wiem, że bardzo chcesz mi go wsadzić. Za dwadzieścia dolców zafunduję ci wycieczkę do nieba i z powrotem. Co ty na to? Wysunęła lekko język i zwilżyła wargi. Palec wskazujący jej lewej ręki krążył wokół piersi, zataczając coraz mniejsze kręgi. Mężczyzna raz jeszcze rozejrzał się, po czym sięgnął do kieszeni po portfel. Widocznie uznał, że stać go będzie na tę wycieczkę, bo uśmiechnął się szeroko. - Gdzie pójdziemy? - zapytał. Zaczęła od tańca. Była w tym naprawdę dobra. Każdy ruch jej bioder poruszał zmysły, a ręce falowały płynnie przed twarzą 14
mężczyzny niczym węże tańczące w takt melodii fakira. Jędrne piersi lśniły od potu i wonnych olejków. - Raduj się swym szczęściem, człowieku - wyszeptała w eksta- zie, odrzucając do tyłu głowę - bo dziś dostąpisz zaszczytu napeł- nienia mnie swym nasieniem. Mężczyzna zrobił głupią minę, ale uznał to za znak, że skończyło się bierne oglądanie. Niecierpliwym ruchem rozpiął pasek i ściąg- nął spodnie. Gwałtownym szarpnięciem zsunął szorty i wyciągnął ręce w stronę dziewczyny. Ta skoczyła na niego, dociskając swoje usta do jego ust... A potem zabrała go na przejażdżkę. Gdy już była pewna, że zasnął, ostrożnie wyśliznęła się z jego ob- jęć i sięgnęła ręką do szuflady. Pomacała przez chwilę, aż natrafiła na długi metalowy przedmiot. Wyciągnęła go i obejrzała pod świa- tło. Wciąż były na nim ślady krwi po poprzednim razie. Kiedy to było? Dwa lata temu? Trzy? Nie pamiętała. Miała jednak pewność, że i tym razem jej ukochana broń spisze się jak należy. Szpikulec do kruszenia zlodowaciałych serc bezdusznych męż- czyzn - czy nie kryła się w tym jakaś poetycka sprawiedliwość? Ujęła przedmiot w prawą dłoń, odwróciła się... i zamarła. Leżący obok niej klient w niczym nie przypominał już pod- starzałego księgowego. Teraz wyglądał raczej jak muzyk rockowy z okładki pisma dla nastolatek albo serialowy bad guy. Miał długie blond włosy i równo przystrzyżoną brodę okalającą nieco kanciastą twarz. Gdy się uśmiechnął, niedoszła zabójczyni ujrzała dwa rzędy równych zębów. - Cóż to, kochanie? - zapytał Loki. - Czyżbym zrobił coś nie tak? Przypominam, że to ja tutaj płacę i wym... Błyskawicznie rzucił się na bok, unikając starannie wymierzo- nego ciosu. Jego lewa ręka wystrzeliła w górę, łapiąc dziewczynę za nadgarstek i blokując kolejne uderzenie. - Oj, moja droga - stęknął - tak to się bawić nie będziemy. Prawą dłonią chwycił gardło prostytutki, po czym z całej siły pchnął ją w stronę drzwi. Dziewczyna przeleciała przez pokój i uderzyła plecami o ścianę. 15
Kłamca tymczasem doskoczył do swoich spodni. Wyciągnął z nich maleńką buteleczkę, odkorkował i chlusnął zawartością na twarz dziewczyny. Ta wrzasnęła przeciągle, a jej ciałem targnęły drgawki. Potem nagle znieruchomiała... i rozpłynęła się w powietrzu. *** - To nie tak, że się nie cieszę, Loki - powiedział Gabriel. - Na prawdę jestem zadowolony, że wypowiedziałeś walkę sukubom i dbasz o moralność ludzi o słabszej woli. Ale nie uważam, że mu- sisz przez to sypiać z każdym z nich. Pracujesz dla nas i to trochę psuje nasz wizerunek. Kłamca włożył do ust wykałaczkę i wzruszył ramionami. - To jedyny sposób, by się upewnić, z kim mam do czynienia - stwierdził. - Myślisz, że mnie się to podoba? Że robię to dla przy- jemności? Jestem teraz z Jenny i całkowicie spełniam się w tym związku. Mówiąc to, przez cały czas patrzył Gabrielowi głęboko w oczy. Ani razu nie mrugnął, za to kilka razy zmienił kolor tęczówek. To dekoncentrowało wszystkich. Archanioł nie był wyjątkiem. Kłamca uśmiechnął się i wyciągnął z kieszeni wykałaczkę. - A teraz, skoro zapomnieliśmy już o tej sprawie, czy możesz powiedzieć mi, po co naprawdę tu przyszedłeś? Przecież nie żeby mnie pochwalić, co? - Chciałem zapytać o postępy w sprawie Luigiego. - Pytasz o naszego ukochanego fryzjera, który do niedawna przewodniczył grupie przestępczej handlującej organami świętych? - upewnił się Loki. - Tego, który podawał się za filistyńskiego de- mona, nie mając pojęcia, że ów był kobietą? Niech pomyślę... Nie, żadnych postępów. Gabriel wyprostował się i rozłożył skrzydła. Natychmiast oto- czyła go jasność. - To poważna sprawa, Kłamco - powiedział stanowczym gło- sem, zarezerwowanym dla zwiastowań i oficjalnych poselstw. - I nie 16
wolno ci jej lekceważyć. Przypominam ci, że święci zapracowali sobie na swoje tytuły. Należy im się z naszej strony gwarancja, że będą mieli przynajmniej spokój. - Dobra, dobra, bez nerwów! - Loki machnął ręką. - Odkąd przejąłeś tę sprawę, pieklisz się, jakby to była co najmniej apokalip- sa. Zapewniam cię, że wyjaśniłem wszystko chłopakom i nie ustają w poszukiwaniach tego typka. Naprawdę mocno się zaangażowali. Prawie nie sypiają przez tę sprawę. - To mimo wszystko za mało - westchnął Gabriel, powoli wra- cając do swojej normalnej postaci. Złożył skrzydła i wspiął się na parapet. - Święci zaczynają szemrać, mówić coś o nieudolności... - Nic nie poradzę. - Wzruszył ramionami Kłamca. - Czasem zdarza się zastój i... Zresztą idź, zapytaj Jeffersona, może on coś... - Właśnie od niego wracam - archanioł wszedł mu w zdanie. - I owszem, miał pewien pomysł, ale jego wykonanie wymagałoby od niego opuszczenia dzielnicy, a w tym miesiącu mają tam jakiś fe- styn i alkohol wręcz płynie ulicami. Dlatego przyleciałem po ciebie, żebyś mi pomógł... Tak więc zbieraj się. - Jaki pomysł? - chciał wiedzieć Loki. Lata, jakie spędził na służbie u aniołów, nauczyły go, że im mniej mówią mu o sprawie, tym mniej jest ona przyjemna. - Dowiesz się, jak będziemy na miejscu - powiedział Gabriel, ucinając dalsze dyskusje. Kłamca westchnął ciężko i sprawdził, czy pistolet dobrze siedzi w kaburze. Ostatecznie doszedł do wniosku, że lepiej pozostać przy jednym, bo dwa strasznie dużo ważyły, a poza tym wypychały ma- rynarkę. Podszedł do okna i pozwolił chwycić się archaniołowi pod pa- chy. - Gdybym miał własne skrzydła... - zaczął, ale pęd powietrza sprawił, że umilkł w pół słowa. Wylecieli za okno. Noc zapowiadała się bezsenna. Bratysława, Słowacja Bachus był niby spokojny, ale jego oczy pałały żądzą mordu. Nie odrywając wzroku od stojącego nad nim kelnera, powoli odstawił 17
kieliszek i sięgnął do wewnętrznej kieszeni marynarki. Wyciągnął z niej gruby plik banknotów spięty srebrną klamrą. - To są pieniądze, jakie planowałem przeznaczyć dziś na na- piwek - powiedział, kładąc na blacie sześćdziesiąt euro w pięciu dziesiątkach. Odczekał chwilę, po czym zabrał z powrotem jeden banknot. - Tyle kosztował cię brudny kieliszek. Tyle wino... - sięg- nął po drugiego dziesiątaka - ...które miast chilijskim Sauvignon Blanc okazało się dwuletnim niemieckim Rieslingiem. I w końcu tyle... - trzeci banknot wrócił na swoje miejsce w pliku - płacisz za opryskliwość. Zrozumiałeś lekcję? Kelner, wysoki chłopak o śniadej cerze i wyżelowanych włosach, wzruszył ramionami, po czym bez słowa zwinął ze stołu pozostałe trzydzieści euro. Nie patrząc więcej na Bachusa, odszedł w stronę kuchni. Bóg wina pokręcił głową z dezaprobatą i odchylił się w wiklino- wym fotelu. Westchnął głęboko. - Ciężki przypadek - powiedział do siedzącego naprzeciw Ero- sa. - Ale mam nadzieję, że czegoś go to nauczyło. Jego towarzysz uśmiechnął się z drwiną. - Myślę, że zapamięta sobie ten dzień na długo - stwierdził. - Wiesz, że nie jesteśmy już w Paryżu? - Co z tego? - nie zrozumiał Bachus. - To, że tu, w cholernej Słowacji, mają świetny dzień, gdy trafi im się klient, który zamówi za trzydzieści euro - wyjaśnił bóg miło- ści, nie kryjąc rozbawienia. - O napiwku tej wysokości nikt nawet nie marzy. Uczyniłeś chłopaka legendą wśród tutejszych kelnerów... I pomyśleć, że chciałeś go ukarać! Bachus zaczerpnął tchu, by odpowiedzieć, ale po chwili, w trak- cie której nie przyszła mu do głowy żadna cięta riposta, wypuścił powietrze. Eros pokręcił głową i zabrał się za stojący przed nim smażony ser z frytkami, który z całą pewnością nie był ciepły już nawet wte- dy, gdy lądował na stole. Siedzieli w Bratysławie drugi dzień, ale tak naprawdę po raz pierwszy jedli większy posiłek. A już na pewno pierwszy wspólny. 18
Zaraz po opuszczeniu samolotu rozdzielili się bowiem, by szyb- ciej sprawdzić wszystkie otrzymane adresy, kontakty i możliwe kryjówki Luigiego. W Paryżu zapewniono ich, że tu na pewno go znajdą, ale dostali tylko kolejną porcję adresów i potencjalnych znajomych. Po samym fryzjerze nadal nie było śladu. Jakby zapadł się pod ziemię. To Bachus wybrał tę restaurację. Powiedział, że nie potraf my- śleć na głodnego, a w miłej atmosferze, z pełnym brzuchem i kie- liszkiem dobrego wina z całą pewnością wpadnie na pomysł, co robić dalej. Trudno powiedzieć, dlaczego wybrał akurat lokal „Lu- tecja”. Może dał się skusić kolumnom przy wejściu, zgrabnemu kamiennemu szyldowi albo starym beczkom ustawionym wzdłuż fasady budynku. Wszystko to wyglądało zachęcająco. Aż do teraz. Na dodatek - pomyślał bóg wina - znowu wyszedłem na idiotę. - Jeśli nie znajdziemy nic do jutra, przyjdzie nam zawiadomić szefa - powiedział, zmieniając temat. Wiedział doskonale, że jeżeli jest coś, co może powstrzymać Erosa od złośliwych docinków, to właśnie rozmowa na temat pracy. - A przyznam szczerze, że z tego, co mamy teraz, to nie jestem nawet w stanie wydumać, gdzie po winniśmy dalej lecieć. Loki nie będzie zadowolony. Eros wzruszył ramionami. - Są rzeczy, na które nic nie poradzisz - stwierdził. - Facet zda- je sobie sprawę, przed kim ucieka, i nie jest głupi... Jak na człowie- ka, znaczy. Bachus przez chwilę wpatrywał się w kieliszek, by zmienić ga- tunek trunku i dokonać w nim niezbędnych procesów fermentacji właściwych dla rocznika dwudziestego szóstego. Z całego stulecia ten jakoś najbardziej mu smakował. W końcu zadowolony z efektu podniósł kieliszek do góry, jakby wznosząc toast. Upił odrobinę i skrzywił się z niesmakiem. - To jednak nadal nie załatwia sprawy brudnego szkła - powie dział. - Ohyda! Zobacz, tu nawet... Nie dokończył, bo nagle ktoś potrącił jego krzesło. Bachus szarpnął się, łapiąc równowagę i przy okazji wylewając na siebie zawartość kieliszka. Zaklął pod nosem,
- Tak bardzo mi przykro - rozległ się za jego plecami kobiecy głos mówiący po angielsku i zaraz potem smukła dłoń podała mu chusteczkę. - Proszę, niech się pan powyciera, ja tak bardzo... ja nie chciałam i teraz... Pachniała słodko - wanilią z lekką domieszką pomarańczy. Zbyt słodko, zdaniem Bachusa, który przedkładał kwaśną woń wina nad wszelkie perfumy. Ale w jej zapachu było coś jeszcze, coś dziwnie ostrego, jak imbir albo... Bóg opilstwa odwrócił głowę... i zamarł. Tuż obok niego stała bowiem najpiękniejsza kobieta na świecie. Była doskonała. Miała ciemnoniebieskie oczy, twarz o idealnych rysach, z wyraźnymi kośćmi policzkowymi i pełne, naturalnie czer- wone usta. Rozpuszczone blond włosy opadały jej na odkryte ra- miona. Ubrana była w kwiecistą sukienkę z dużym dekoltem, sięgającą nie dalej jak do pół uda. Bachus zmuszał się, by patrzeć jej w twarz. Jego wzrok przy- pominał piłeczkę na sznurku - sam zjeżdżał w dół i trzeba było spo- rego wysiłku woli, żeby go podciągnąć. - Nic się nie stało - powiedział. - Niech się pani nie przejmuje. To tylko białe wino. Nie zostawi nawet śladu. Dziewczyna uśmiechnęła się przepraszająco. - Naprawdę bardzo mi przykro - wyszeptała, powoli cofając się w stronę baru. Gruby bóg chciał ją zatrzymać, ale ona wyglądała na naprawdę zażenowaną sytuacją i wolała jak najszybciej zniknąć mu z oczu. Wzruszył ramionami i odwrócił się do stolika. Westchnął ciężko. - Możesz ją mieć dziś w nocy, jeśli chcesz - rzucił z rozbawie- niem Eros. Jego towarzysz wyprostował się gwałtownie i przyłożył palec do ust. - Zamknij się, może cię usłyszeć - wycedził. - I nie potrzebuję twojej pomocy. Jeśli będę chciał... Eros parsknął. 20
- Przyjacielu, kiedy ostatni raz patrzyłeś w lustro, co? - zapytał, poprawiając marynarkę. - Bez obrazy, ale gdyby ziemniaki miały bogów, wyglądaliby jak ty. Mały, gruby, kanciasty i... - Zrozumiałem! - warknął Bachus. Przez chwilę wpatrywał się z wściekłością w Erosa, po czym szybkim ruchem podniósł kie- liszek, dopił resztkę wina i energicznie odstawił go na stół. - Nie wierzysz, że mi się uda? Więc patrz... Tylko się nie wtrącaj. Bóg miłości uniósł ręce i zrobił niewinną minę. Zaraz potem ko- lejny raz parsknął śmiechem. - Zatem bierz ją, tygrysie! - zadrwił. - Pokaż, na co cię stać. Arktyka - Mogłeś mnie uprzedzić, że wybieramy się na cholerny biegun północny - syknął Loki, trzęsąc się z zimna. - Wziąłbym choć rękawiczki. Gabriel strząsnął śnieg z bluzy i owinął się skrzydłami. - Pomyślałem, że skoro jesteś nordyckim bogiem, takie tempe- ratury nie robią na tobie żadnego wrażenia - zakpił. Kłamca westchnął ciężko. - Na pewno nie tak wielkie jak anielska głupota - odparł. - Ale czy mam ci przypomnieć, że przeniosłeś mnie tu z cholernego Rzy- mu? Tam w dzień jest teraz przeszło trzydzieści stopni w cieniu! Archanioł uśmiechnął się tylko. - Spokojnie, zaraz się ogrzejesz, musimy tylko przejść parę metrów. Loki rozejrzał się. Co prawda porywany potężnymi podmuchami wiatru śnieg mocno ograniczał widoczność, nie na tyle jednak, by nie można było stwierdzić, że otaczały ich jedynie lodowce. No i woda, cały cholerny ocean za ich plecami. - Jeżeli masz w planach zrobić igloo - powiedział Kłamca - to ostrzegam, że piłę do śniegu zostawiłem w drugich spodniach. Co my tu właściwie robimy? Szukamy fok-zabójców czy jak? Archanioł pokręcił głową z rozbawieniem i ruszył przed siebie. Choć miał złożone skrzydła, swobodnie unosił się nad zwałami śniegu, ledwie tylko muskając je stopami. 21
- No rusz się, bo zamarzniesz! - zawołał, nie odwracając się. Loki zaklął. Gabriel najwyraźniej nie miał zamiaru ani niczego wyjaśniać, ani też pomóc. Kłamcę czekała zatem solidna śnieżna przeprawa... Gdy Loki dotarł wreszcie do wejścia lodowej jaskini, wyglądał jak bałwan. Brakowało mu tylko kapelusza i nosa z marchewki. Wsparty o ścianę Gabriel nie omieszkał tego skomentować, Kłamca był jednak zbyt przemarznięty, by silić się na odpowiedź. Skostniałą ręką otrzepał śnieg z ubrania i kilka razy odetchnął głę- boko. Zrobił parę przysiadów, wzniósł ręce, by się przeciągnąć... i w tej samej nieomal chwili wielka śnieżna kulka trafiła go w twarz. Kłamca zatoczył się, lewą ręką ścierając z twarzy śnieg, a prawą próbując dobyć broni. Miał tego dosyć, archanioł czy nie... - Nie celuj tym we mnie! - Gabriel wzniósł ręce i mocniej przy- warł do ściany. - Na Trony, to nie ja! - Więc kto? - Loki schował broń i omiótł wzrokiem jaskinię. Na pierwszy rzut oka wydawała się maleńka, ot, zwykła wnęka w lodowcu. Kłamca jednak nie pierwszy raz widział iluzję. Zmrużył oczy, wyszeptał kilka słów i po chwili przed oczami miał już praw- dziwy obraz tego miejsca. Jaskinia była tak naprawdę wysokim lodowym tunelem opada- jącym gwałtownie ku skąpanemu w blasku placu. Po jednej i dru- giej stronie skrzącej się błękitnej ścieżki ciągnęły się równo usypane śnieżne zaspy, a nad nimi zwisały, łypiąc złowrogo przypadkowymi błyskami światła, ogromne sople. To zza którejś z zasp z cala pewnością poleciała śnieżka - po- myślał Kłamca. - Jedyna możliwość. Cichy, stłumiony chichot potwierdził jego przypuszczenia. - Są tu jacyś ludzie? - zapytał archanioła. Ten pokręcił głową. - To nie ludzie, ale i tak nie wolno ci nic im zrobić - zastrzegł Gabriel. - Gospodarz nie byłby zadowolony. Poza tym to był prze- cież niewinny dowcip. Zwłaszcza ty powinieneś umieć je doceniać, prawda? Loki westchnął ciężko. 22
- Masz rację - przyznał niechętnie po chwili. - Powinienem. Ciągłe obcowanie ze skrzydlatymi całkowicie zabija moje poczucie humoru. - Coś w tym jest. - Archanioł odszedł dwa kroki od ściany i po- łożył się na lodzie, formując skrzydła na kształt bobsleja. - Choć sądzę, że to bardziej sprawka Jenny niż nasza. Widzimy się na dole, Loki. - Jasne! - Kłamca uśmiechnął się i raz jeszcze spojrzał na śnie- gowe zaspy. - Będę zaraz za tobą. Lodowa droga okazała się na tyle gładka, że marynarka Lokiego zniosła rolę sanek nie gorzej niż skrzydła Gabriela. Kłamca podniósł się z ziemi i otrzepał ze śniegu. I wtedy właśnie zobaczył cel ich podróży. Ogromne, ciągnące się po horyzont skupisko ceglanych budyn- ków otoczonych wysokim na kilka metrów murem było chyba naj- większą fabryką na świecie. Albo raczej obozem pracy dla ska- zanych, bo - co zauważył po chwili Kłamca - oprócz kilkunastu dy- miących kominów kompleks miał także równomiernie rozstawione wieżyczki i drut kolczasty rozciągnięty na ogrodzeniu. Dokładnie na wprost przybyłych znajdowała się ogromna stalo- woszara brama nabita nitami wielkości pięści, z całą pewnością otwierana hydraulicznie. Loki znał co prawda kilku spośród mi- tycznych olbrzymów, którzy mogliby dać radę tym wrotom, ale ra- czej żaden z nich nie pracował tu jako odźwierny. Nawet aniołowie nie byliby takimi idiotami, by trzymać ich w środku i powierzać im pieczę nad drzwiami swego więzienia. - Rany, kto tu mieszka? - zapytał Loki. - Święty Mikołaj? Gabriel nie odpowiedział. Kłamca spojrzał na niego wymownie. - Żartujesz, prawda? To nie może być fabryka Mikołaja, bo i po co mielibyśmy tu przychodzić? Po plastikowy karabin z laserem? - Roztarł skostniałe dłonie. - To na pewno był pomysł Jeffersona? Bo do tej pory miałem go za rozsądnego gościa... - Chodź już i nie gadaj tyle! - rozkazał archanioł. - Jeszcze chwila i sam się dowiesz. 23
- Dobrze, ale poczekaj. - Loki odwrócił się i ostrożnie podszedł do wylotu jaskini. Złożył ręce w trąbkę. - Świetny żart z tą śnieżką! - wrzasnął na całe gardło. - Na- prawdę! Brawo, chłopaki! Archanioł skoczył w jego stronę, by zatkać mu usta, ale było już za późno. Krzyki Lokiego odbiły się echem od oblodzonych ścian, a zaraz potem zatrzęsła się ziemia i kilka spośród wielkich sopli zje- chało pod stopy Kłamcy. Sądząc po stłumionych jękach zza zasp, niektóre spośród nich spadły również tam. Kłamca uśmiechnął się do archanioła. - No co? - zapytał, robiąc niewinną minę. - Nie chciałem, aby pomyśleli, że nie mam poczucia humoru. *** Nic prostszego pod słońcem - pomyślał Bachus, stając za pleca- mi piękności. - To tylko śmiertelniczka jakich wiele. Żadna spra- wa dla boga. Nie potrafił jednak opanować drżenia nóg ani tego dziwnego uczucia, jakby skóra skurczyła się w praniu. W tej chwili miał na- pięty chyba każdy mięsień. I jeszcze to wrażenie, jakby właśnie wyszedł z kąpieli i nałożył ubranie na niedokładnie wytarte ciało. Zimny pot przyklejał mu koszulę do pleców i mroził kark przy naj- mniejszym ruchu powietrza. Po prostu dawno tego nie robiłeś - bóg wina pocieszał się jak mógł. - Ale co mogło się w tej kwestii zmienić przez ostatnie pięć- set lat? Zasada ta sama, tylko gadżety inne. Wziął głęboki oddech i zrobił krok do przodu. - Przepraszam, można...? - Jego słowa zabrzmiały, jakby prze- jechał puszką po płycie chodnika. Odchrząknął, przykładając pięść do ust. - Chciałem zapytać, czy można się przysiąść. Dziewczyna odwróciła głowę. Gdy dostrzegła Bachusa, uśmiech- nęła się szeroko. - Ależ oczywiście - odparła nieco zmieszana. - Myślałam jed- nak, że ma pan lepsze miejsce. 24
Brodą wskazała na stolik, przy którym siedział Eros. Spocony bóg zerknął w tamtą stronę, zaraz jednak wzruszył ramionami. - Jakość miejsca zależy od towarzystwa - odparł. - Tamto prze- stało mi odpowiadać. Zauważył, że dziewczyna roześmiała się, i przeanalizował, czy może posunąć się o krok dalej. Nie jest dobrze, gdy już na początku przesadzisz z żartami. - Poza tym zamówiłem butelkę Chateau Lemarche i mam za- miar się zrewanżować za moją marynarkę - zaryzykował. - No chy- ba że zgodzi się pani wypić je wraz ze mną, pozbawiając mnie amunicji. Uśmiechnął się, uważnie obserwując jej reakcję. Czy potraktuje to jako żart? A może uzna, że ma do niej pretensje, i znów zacznie przepraszać. Albo... Dziewczyna roześmiała się i wyciągnęła rękę. - Mary Ann - przedstawiła się. - Mary Ann Garrety. - Bartolomew Andrew Chus. - Bóg wina uścisnął dłoń dziew- czyny i usiadł na krzesełku obok. Skinął na barmana. - Czego się pani napije? - Jeszcze nie dopiłam, ale dziękuję - wskazała na stojący przed nią kieliszek martini. - Więc również używa pan dwojga imion, tak? Podobno tak robią zwykle mordercy. Słyszałam to w jakimś filmie. Bachus wzruszył ramionami. - Papieżom też się zdarza, więc trudno o regułę - odparł. - A co do mnie, to w moim zawodzie czasem liczy się szacunek, a nic tak nie wzbudza respektu jak imiona, których wymówienie zajmuje minutę. Mary Ann odchyliła głowę i ponownie wybuchnęła śmiechem. Grubas w zachwycie przyglądał się jej odsłoniętej teraz szyi. - Zastanawiałem się - powiedział, przełykając ślinę - czy wi działa pani już film... Umilkł, rozpaczliwie szukając w pamięci jakiegokolwiek tytułu. Praca sprawiła, że ostatnimi czasy zaniedbał się całkowicie, jeśli chodzi o kulturę. 25