Władimir Szczerbakow Bajka szkocka
W zamku Donvegan
Po nierównym murze zamku przesuwała się rozmyta smuga
cienia mostu zwodzonego. Holger widział, jak zagasiła wieczorne
światła po przeciwnej stronie fosy i, nakrywszy krzewy dzikiej róży,
przypadła do nóg.
Zamek Donvegan zachował swój pierwotny wygląd: wyrwy po
dawnych szturmach pieczołowicie załatano, jak niegdyś skrzypią koła
opuszczające zwodzony most, który prowadzi na wewnętrzny
dziedziniec. Nad wejściem, tak jak setki lat temu, pali się pochodnia,
jej płomieniem kołysze wiatr.
Po kręconych schodach Holger dotarł do przestronnej sali, której
nagie ściany zdobiły starodawne herby i głowy jeleni. W zagłębieniu
na środku sali nierówno drżał w otwartym wiaderku żar, wysuwając w
górę czerwone języki, a blade odblaski, trzepoczące się po podłodze,
wydobywały z półmroku, zda się, nie martwą posadzkę, lecz lata i
dziesięciolecia, zamknięte tutaj niczym konserwa w puszce. Wokół
szalały huragany i wojny, lała się woda i krew, a zamek gromadził w
swoich podziemiach i basztach ślady zamierzchłych czasów.
Holger oddalił się od grupy turystów, z którą przyjechał ze
Szwecji, i na kilka minut pozostał sam na sam z zastygłą przeszłością.
Trudno było wyobrazić sobie ludzi, dla których domem były te ściany,
korytarze i schody utkane z kamiennych żył, ciężkie i statyczne
niczym z kadru niemego filmu albo ze starego anonimowego sztychu.
W południowej baszcie obejrzał broń pochodzącą z Brytanii i
Skandynawii. Miecz wikingów podobny do ciężkiej, żelaznej pałki
przywiódł na pamięć całą epokę, w której rośli, jasnowłosi wojownicy
o wypukłych oczach przemierzali na łodziach niczym na morskich
rumakach pół świata, od Morza Kaspijskiego po Amerykę,
zostawiwszy tu, w Szkocji, nie tylko pamięć o sobie, ale i cząstkę
siebie.
W ostatniej izdebce na górze z jednym jedynym oknem pokrywa
kurzu i charakterystyczna, ledwie wyczuwalna woń starego kamienia
były wyraźniejsze. Izdebka stała pusta, więc Holger spojrzał pytająco
na przewodnika po zamku, który wszedł za nim.
- Szal wróżki. Miejscowa relikwia - odparł tamten na milczące
pytanie. Teraz dopiero Holger zauważył w kącie na małym stoliczku
zwój ciemnozielonego koloru.
- Mogę opowiedzieć, jeśli ma pan życzenie, historię związaną z
tym szalem:
Wiele wieków temu naczelnik potężnego klanu, władający tym
zamkiem, Malcolm, pojął za żonę wróżkę, którą napotkał na brzegu
strumienia Cantelbury. Owego dnia było słonecznie, śpiewały ptaki,
gwiazdki zawilców i białe dzwoneczki wyciągały się w górę, a liliowy
dywan wrzosu na górskich stokach wydawał się przedłużeniem nieba.
W przezroczystym powietrzu zabrzmiało leciutkie dzwonienie i
Malcolm zobaczył amazonkę na siwym koniu. Wąską dróżką z wolna
zbliżała się ku niemu. Dziwnie połyskiwał zielony jedwab jej sukni
pod aksamitnym płaszczem, a włosy lśniły wszystkimi odcieniami
płomienia. To spotkanie zadecydowało o losie obojga.
Szczęśliwa żyli sobie w zamku, aż razu pewnego żona wyznała
Malcolmo-wi, że tęskni do swoich. W dniu urodzin syna Malcolm
sam odprowadził ją na brzeg strumienia, tam gdzie wielkie, popękane
od upływu czasu głazy wyznaczały drogę do Krainy Wróżek.
Wieczorem na zamku wyprawiono ucztę - świętowano
narodziny syna, przyszłego naczelnika klanu. Malcolm starał się
przemóc smutek i brał udział w ogólnej zabawie. A w baszcie spał
nowo narodzony syn. Młodziutka piastunka czuwająca u kołyski
wsłuchiwała się w dźwięki kobz dolatujące z sali. W pewnej chwili
tak gorąco zapragnęła znaleźć się tam choć przez chwilę i spróbować
przysmaków, że nie oparła się pokusie. Szybko pobiegła krętymi
korytarzami, zalanymi światłem księżyca, i niepostrzeżenie weszła do
wielkiej sali.
Malcolm dojrzał ją i polecił przynieść dziecko, aby pokazać je
gościom. Dziewczyna pośpieszyła do baszty. I oto wydało jej się, że
spokój czymś został zakłócony. Rzeczywiście, pod jej nieobecność
rozegrały się pewne wydarzenia:
Krzyk wielkiej sowy obudził chłopczyka, zapłakał, aż matce-
wróżce ścisnęło się serce (nie ma w tym nic osobliwego, wróżki są w
stanie usłyszeć nawet cicho wypowiedziane słowo z bliska iż daleka,
niezależnie od tego, gdzie są). Wróżka pośpieszyła do syna, przykryta
go zielonym szalem, a kiedy zasnął, zniknęła.
W chwilę później piastunka zobaczyła ten delikatny niczym
wiosenna trawa szal, haftowany w niezwykły wzór - przypominał
cętki na skrzydłach elfów. Szal był tak przedziwnie utkany, że nie
musiała długo zgadywać, skąd się tu wziął. Ale dziewczyna nie
darzyła wróżek wielkim zaufaniem. W końcu powszechnie wiadomo,
że potrafią one podmienić dziecko. Tym razem jednak wszystko
skończyło się szczęśliwie: może wróżka naprawdę kochała Malcolma
albo współczuła mu odrobinę...
- Od tamtej pory w zamku Danvegan przechowywany jest dar
wróżki - zakończył przewodnik swoją opowieść.
Holger podszedł do stolika i dotknął szala. Wyhaftowany był w
cętki tworzące tajemniczy rysunek.
- Ona się tutaj zjawia - powiedział przewodnik.
- Co za ona? - nie zrozumiał Holger.
- Wróżka. Pewnego razu długo szukałem w domu fajki i w
końcu doszedłem do wniosku, że musiałem zostawić ją w baszcie,
więc wróciłem. Światło zapala się na niższym piętrze, ale
zapomniałem włączyć, a potem nie chciało mi się schodzić na dół.
Świecił księżyc. Szkatuła z szalem kryła się w cieniu. Przesunąłem
ręką po stole, potem zawiesiłem szal na oknie i zacząłem szukać w
skrzyni, a kiedy uniosłem głowę, zobaczyłem w oknie niewiastę.
- Czytałem o wróżkach, ale nigdy w życiu ich nie spotkałem -
powiedział
Holger z całą powagą.
- Sądzę, że są takimi samymi ludźmi jak my, tylko o wiele
więcej potrafią. Słyszałem, że całkiem niedawno gdzieś na północy
mieszkała prawdziwa wróżka, zdaje się, w Iverness. A z wróżką z
naszego zamku może jeszcze uda się kiedyś porozmawiać.
Holger miał lat dwadzieścia pięć i skłonny był uwierzyć.
- Może i mnie uda się ją zobaczyć? - zagadnął.
- No cóż... prawdę powiedziawszy, tej opowieści nikt nie
przyjmuje na serio. Kogo zresztą może zadziwić coś takiego w
naszych czasach? Ale niewykluczone, że jeśli którejś z najbliższych
księżycowych nocy zapragnie pan sprawdzić, czy nie zapomniałem
zamknąć drzwi baszty, przeżyje pan coś nieoczekiwanego.
Holger wsunął rękę do kieszeni, ale Anglik powstrzymał go. -
Nie trzeba, sir. Pan mi uwierzył - i to wystarczy.
Margaret, Maggy, Mag
Z helikoptera Wyżyna Szkocka przypomina wzburzone morze -
grzbiety i szczyty górskie wyglądają jak zastygła fala przybojowa. A
wgłębienia między falami to nieprzeliczone wąskie doliny, Glen z
olbrzymimi głazami, pozostawionymi przez lodowiec, ze zboczami
porosłymi wrzosem i błękitnymi taflami jezior. Nawet zwykłe brzozy
wśród tego przepychu wyglądają inaczej, dokładnie jak na płótnach
starych mistrzów.
Holger przyleciał tu w jednym tylko celu - zobaczyć to
wszystko, i kiedy helikopter zniżył się i osiadł na ziemi, mógł,
przysłoniwszy oczy, wyobrazić sobie Szkocję taką, jaką była owego
słonecznego dnia.
Dwugodzinna podróż powietrzna zakończyła się w miasteczku
podobnym do dziesiątków innych. Wśród domów z
wypielęgnowanymi rabatkami pod oknami Holger w ciągu dwóch
minut wypatrzył powszechnie znany szyld. Do baru wszedł za
dziewczyną, która pozostawiła samochód po drugiej stronie ulicy, i
dosiadł się do jej stolika.
Wszystko mu się w dziewczynie podobało: i krótkie kasztanowe
włosy, i oczy, i uśmiech, ledwie dostrzegalny, ostrożny. Możliwe, że
dzisiaj jest po prostu taki dzień, pomyślał, i wtem przyłapał się na
tym, że przygląda się kołnierzykowi jej sukni - nawet ten okrągły
kołnierzyczek był zadziwiająco ładny i sztywny.
Spotkanie z nią wypłynęło jako oczywistość, przesądzona już
dawno, i gdyby nie doszło do skutku dzisiaj, jutro, pojutrze, Holger
być może bezwiednie marzyłby z nadzieją o takim właśnie
słonecznym dniu, w którym chce się razem patrzeć na promyk
padający przez okno w siny przestwór powietrza.
Podobał jej się sposób, w jaki mówił po angielsku - przekręcając
słowa, połykając głoski, kalecząc zdania. Holger powiedział, coś po
szwedzku, a ona w niepojęty sposób uchwyciła sens. To ich oboje
rozweseliło.
Ale czy długo można śmiać się bez obawy, że miejsce wesołości
zajmie smutek?
Kiedyś kochałem, roiłem sny, Uśmiech budziły słońca
promienie, Lecz jesień chłodne przyniosła mgły, Gdy przyszła
wczesna, niepostrzeżenie.
- Dan Andersson - Holger uczynił przesadnie tragiczny gest. -
Czytałem kiedyś...
- Dawno? - z ożywieniem zapytała dziewczyna.
- O, dawno. Jeszcze w szkole.
- Jeszcze w szkole... - powtórzyła z przekąsem - myślałam, że
jest pan młodszy. Do twarzy panu z wierszami.
- My się jeszcze nie znamy...
- Margaret.
- Holger.
Dom jej stał niedaleko od miasta przy drodze biegnącej na
zachód. Kiedy wysiedli z auta, pomyślał, że wieczór będzie z
księżycem, i przyszedł mu na myśl zamek Danvegan.
Furtka się zamknęła, hałas dolatujący od szosy ucichł,
przytłumiony szmerem twardej, wysokiej trawy rosnącej po brzegach
dróżki, wysypanej okrągłymi ziarenkami żużlu. Czyste i jasne było tu
powietrze, pachnące lasem po deszczu, i niebo nad głową wydawało
się inne - przejrzystsze, głębsze.
Podeszli do domu. Jedna ze ścian była zasłonięta do połowy
pomarańczowymi, zielonymi i niebieskawymi liśćmi wyrastającymi
zgodnie z tych samych pędów.
Przed niskim gankiem stała wielka gliniana misa z delikatnym,
zielonym szlaczkiem na obrzeżu, z góry spływała do niej strużka
wody, spływała i wyciekała na ziemię w miejscu, w którym odprysnął
wzorzysty brzeżek.
Szczerba wyglądała na zupełnie świeżą, aż Holger mimo woli
poszukał wzrokiem odłamka. Wstępując na ganek zdążył zajrzeć do
środka misy, ale nie zobaczył dna. Nie wiadomo skąd pojawiła się
pewność, że na dnie odłamka też nie ma.
Niewytłumaczalnie lekko pod dotknięciem jej palców drzwi
otworzyły się na oścież. Pokój wydawał się przedłużeniem ogrodu. Na
różowawej, kamiennej ścianie kładły się pastelowymi barwami
dokładnie te same liście w trzech kolorach. W rogu stała taka sama
misa jak w ogrodzie i dokładnie tak samo brakowało kawałeczka
polewy na krawędzi, po której biegł ornament.
Holger podszedł do misy i wyciągnął rękę, chcąc ułowić
biegnącą w dół strużkę, która nie zostawiała śladów.
- To lustro - uśmiechnęła się dziewczyna.
A on zrozumiał wtedy, że to istotnie lustro, tak wiernie
odbijające realną wodę, że miało się pełne złudzenie głębi. Nawet
jakby osiadły na dłoni niewidoczne kropelki, też oczywiście złudne.
- To pani pomysł? - zapytał.
- Cóż w tym nadzwyczajnego? W domu powinno być dobre
lustro i od ra-zu widać, gdzie jest dla niego najwłaściwsze miejsce.
Prawdziwe lustro powinno pozostać niewidoczne, niezauważone.
W pokoju znajdowała się też biblioteka, stół, telewizor i lekkie
foteliki, ale te prozaiczne sprzęty harmonizowały jednak z ledwo
uchwytną atmosferą inności, niezwykłości.
Światło elektryczne nie zapaliło się, nie wybuchło matowymi
plamami - po prostu pojaśniało powietrze wokół i sprawą
niedocieczoną pozostało, skąd wzięła się ta jasność. Fotel przesunął
się, posłuszny palcom, a pokój zdawał się zmieniać kształty, zupełnie
jakby ktoś wypowiedział bezgłośne zaklęcia. Obraz telewizyjny nie
mieścił się w ciasnym prostokącie ekranu - linie zbiegały się już poza
nim, obejmując jakby większą przestrzeń.
Książki... ich kartki pachniały jabłkami jak okna wychodzące na
sad. I opowiadały o szmaragdowych łąkach, gdzie szemrały fale traw,
o perłowych polach dojrzałego owsa, o grzybach leśnych, deszczach,
które przynoszą w darze letnie burze, o zjawiskach tajemnych i
niepowtarzalnie pięknych. I każda stronica była zwierciadłem dnia,
który zapadł się w przeszłość, jednego dnia, który jak gdyby
zawieruszył się w niepamięci, rozpłynął się w niej i znowu wypłynął z
niebytu - gałązką wiosennej brzozy albo górskiej sosny, która
wniknęła pod cienką okładkę wraz z zapachem jabłek.
- Lubi pan... o tym? - głos jej rozbrzmiał tuż obok, ale Holger
odczytał pytanie raczej z ruchu warg.
- Tak. Pani ma piękne książki. Gdzie je pani zdobyła?
- Te książki są o rzeczach pięknych. Ale mam również inne.
Proszę spojrzeć - ujęła długimi palcami tom w jaskrawozielonej
okładce. Książka otworzyła się. Przed oczyma pojawiły się trafne,
żółcią przepojone słowa: Czy turystyka jest zjawiskiem ekologicznym
tego samego rzędu, co trzęsienie ziemi, pożar lub powódź? Nie, jest to
zjawisko o charakterze regularnym, chronicznym, a nie
sporadycznym, jak klęski żywiołowe, i przypomina bardziej chorobę.
Na przełęczach w Alpach parkingi pochłaniają laki, na szlakach
turystycznych w Anglii i RFN w zeszłym roku przejechano dziesiątki
tysięcy zajęcy i saren.
- To nie o nas - powiedział Holger. - Ja nie mam samochodu.
Pani ma, ale pani nie jest turystką. A poza tym te zające i sarny
okupiły sobą życie wielu ludzi, których przejechałyby te właśnie
samochody, gdyby znalazły się na innych drogach, takich, na których
nie ma saren, ale za to są ludzie.
- Prawdziwym zbrodniarzem jest obojętność. Dosięga wszędzie i
wszystkich nie przebierając. Znalazłam kiedyś na drodze zająca ze
zmiażdżonymi łapami. Dopiero po miesiącu był w stanie kicać.
- Mieszka teraz tutaj?
- Nie. Poszedł do siebie w lasy. Czasem zagląda z wizytą po
starej znajomości. Podoba się panu u nas?
- Tak. Dzisiaj widziałem Szkocję.
- Z helikoptera? - zapytała z leciutką ironią i dodała sucho: -
Dzisiaj jest ciepło i słonecznie, ale nawet przy takiej pogodzie wielu
rzeczy można nie dostrzec.
Holger napotkał jej surowe spojrzenie.
- Powinien pan zobaczyć galijskie spotkania - doradziła mu. -
Szkocja to ziemia Gallów, Celtów. Gallowie... przecież to słowo
wkrótce ostanie się jedynie w książkach, w bajkach. I wrzosowiska
zginą. Żyć będzie jedynie ziemia i kamienie. Co tu było niegdyś przed
laty, kiedy nie istniała Princess Street i George Square, zamek w
Edynburgu, i jeszcze przedtem? - jak gdyby zapytywała o coś
niejasnego albo dumała na głos, nie spodziewając się odpowiedzi.
Holger przypomniał sobie niebieskawoszary romb jeziora Loch
Lomond, łagodną falistość ziemi z rzadkimi zagajnikami, kolejkę
przed nocnym klubem w Glasgow, roztańczoną, rozkrzyczaną,
miotającą się, długowłosych chłopaków i sympatyczne dziewczyny z
butelkami whisky w torebkach. I jeszcze chmurne niebo nad Clyde,
pajęcze łapy dźwigów, zgiełk milionowego miasta i przygarbione
plecy ludzi po pracy. To była Szkocja, którą znał tak, jak można
poznać z migawkowego zdjęcia, nie lepiej.
- Galijskie spotkania... Są to bodajże festiwale, na których
śpiewa się starodawne pieśni i rozgrywa mecze galijskiego futbolu.
Machina czasu. Jedyny sposób, aby ujrzeć fragment przeszłości.
- Nie jedyny. Ale zostawmy Szkocję. Proszę powiedzieć, czym
się pan zajmuje u siebie w kraju?
- Jestem elektrykiem, inżynierem elektrykiem. - Trochę mu było
przykro, że odpowiedź na jej pytanie brzmiała tak prozaicznie.
- Ciekawe to jest? - zapytała poważnie.
- Nie bardzo - przyznał Holger - ale gdybym miał drugi raz
wybierać, trudno byłoby mi wymyślić coś lepszego.
- Ja sądzę, że człowiek na dwa sposoby odkrywa prawdę -
powiedziała nieoczekiwanie - najpierw poprzez sztukę, a potem
poprzez naukę, technikę. Można wiele umieć, nie znając istoty. Umieć
to ciekawsze niż wiedzieć.
Nie wiadomo czemu westchnęła.
- Ma pani słuszność - przytaknął Holger. - Złote szkatułki z
Muzeum Irlandzkiego liczą dwa tysiące lat, a ślady spawania
odnaleziono na nich dopiero ostatnio. Irlandzcy Celtowie opanowali
metodę spawania metali na zimno, potrafili ją stosować, ale
wyjaśnienie tego procesu znaleźli dopiero inżynierowie dwudziestego
wieku.
Nie odpowiedziała i Holger speszył się. Bursztynowe światło
miękko otulające przestrzeń komnaty odbijało się w jej oczach,
gotowych do uśmiechu pobłażania, uśmiechu szczęścia, uśmiechu
miłości. I rozszyfrowanie tego nie było wcale trudne, tymczasem oni
dalej rozmawiali o książkach, o Cliffie Richardsie, o kinie - długo, tak
długo, że niebo zdążyło zmienić dziesięć odcieni szarości, a na
wschodzie i na zachodzie wychynęły gwiazdy.
Przepływała krótka noc. Spostrzegł się naraz, że nie zna nazwy
miasteczka. Helikopter trafił się przypadkowo, a jemu było wszystko
jedno, dokąd leci.
- Inverness - wyjaśniła. - Przyleciałeś do Inverness.
- Inverness - powtórzył, jakby sobie coś przypominając. Później
już po cichu powtórzył jej imię: Margaret, Maggy, Mag.
Nie ma nic prawdziwszego niż legendy
Przyczyna, która skłoniła Holgera, aby wrócić do zamku
Danvegan, była zupełnie zwyczajna, otóż ciągnęło go i łagodnie
świecące wysokie niebo, któremu towarzyszył niezmiennie cudowny
aromat ziół, i letnie gwiazdy, ogromne niczym pod szkłem
powiększającym, i kosmaty, otulony strzępiastymi obłoczkami
księżyc, który to przebijał się na gwiezdne przestworza, to blaknął.
Najlepsze dni należą zawsze do przeszłości, ale mając
dwadzieścia pięć lat nie dostrzega się tego. Szczególnie kiedy
przyszedł czas urlopu, a ciepły wiatr po siedmiodniowych staraniach
przegnał znad Wyżyny Szkockiej deszcze, na morzu rozświetlił białą
pianę i połączył góry i wodę z niebem prostymi jak most promieniami.
Kiedy gasły niebieskawe kłosy traw i na ramiona nasuwała się
noc, drogi stawały się dłuższe, bardziej zadumane. Można było błąkać
się, dopóki nie nadejdzie czas pierwszej gwiazdy i nie zakwili
niewidoczny poranny ptak. Jedna z nocnych dróg przywiodła Holgera
pod zamek.
Naturalnie historia o wróżce, którą opowiedział przewodnik,
wydawała się zupełnie nieprawdopodobna. Ale była wówczas w jego
twarzy i głosie jakaś spokojna niewzruszoność, znużenie lepiej niż
słowa mówiące o rozmyślaniach, o niedowierzaniu i równocześnie o
niemożliwości wykreślenia, puszczenia w niepamięć widoku jak ze
snu lub z bajki.
Stary zamek przyciągał cienie niczym gigantyczny magnes.
Holger kierował się ku południowej baszcie. Zlały się, rozpłynęły
punkty orientacyjne - fosa, znajome załomy murów. Zza koron
stuletnich drzew wyzierał księżyc niczym cienka wątła świeczka.
Holger zgubił wygodną drogę, a brnąć na przełaj było teraz coraz
trudniej. Wzdłuż muru chwytnymi szeregami wyrastały krzaki dzikiej
róży niczym jeże z przyszpilonymi do obłych grzbietów liśćmi.
Trzeba by wzlecieć, unosząc się nad ziemią, i po dotarciu do
muru przefrunąć górą, a najlepiej od razu wpaść w okno jak ćma albo
jak wróżka.
Gdy Holger wreszcie otworzył drzwi, pomyślał sobie, że łatwiej
byłoby dokonać włamania niż dotrzeć do południowej baszty
zwykłym sposobem. Strażnik nie zwodził: drzwi rzeczywiście można
było otworzyć. Na wszelki wypadek Holger przymknął je za sobą i
odetchnął.
W tym momencie przemknęła jakaś nieuchwytna myśl z miejsca
absorbując jego uwagę, poczuł napięcie mięśni, usłyszał własne
ostrożne kroki, złowił rytm serca.
Schody prowadziły stromo w górę. Wydawało się, że odgłosy
cichły niczym w labiryncie rozsypując się w kaskadzie stopni. Na
progu komnaty zwlekał chwilę, jak gdyby usiłował wedrzeć się w
tajemnicę, samemu pozostając niewidocznym. Potem wszedł: pokój
był pusty. Tutaj na wysokości południowej baszty księżyc płynął
ponad koronami, niczym ogromna zimna ryba, i ściany komnaty
jaśniały jak w dzień. Od okna ku niebu przędła się pozbawiona
ciężaru ścieżka.
Holger czekał. Ale nic się nie zmieniało i czas oderwany od
zdarzeń płynął to szybko, to znów powoli. Holger podszedł do stolika
i z namaszczeniem dotknął lekkiego zawiniątka. Panuje pogląd, że
wróżki są bardzo małego wzrostu, tymczasem szal nadawałby się dla
normalnego człowieka. W każdym razie kiedy Holger go rozwinął i
uniósł za rogi, tkanina z miękkim szelestem opadła do ziemi.
Wtem pochwycił ledwie dostrzegalny ruch. W chwilę później za
szalem zobaczył kobietę. Ręce same zastygły w powietrzu. Z wolna
unosząc głowę czuł, jak od skroni do rąk biegnie wartka, ciepła fala.
Zwyczajne niczym kwiaty i trawa linie jej twarzy, szyi, rąk czyniły ją
podobną zapewne do wszystkich pięknych kobiet. Lecz w następnej
chwili ujawniła się ledwo uchwytna odmienność, być może w szeroko
rozstawionych oczach albo krótko ostrzyżonych włosach, które lśniły
jakimś własnym światłem, a mimo to ocieniały twarz, ujawniło się to,
co później kazało Holgerowi wciąż na nowo powracać myślą do tego
spotkania.
Lekki smutek był w jej spojrzeniu, głębokie zrozumienie
wszystkiego i cień minionego szczęścia, cień radości i trosk. Być
może każdy dzień życia zatlił się w jej oczach własną, niepodobną do
innych iskrą.
Była jeszcze nieomal dziewczynką i starała się ukryć lekki
smutek czy też rozczarowanie - to Holger zrozumiał o wiele później,
kiedy wciąż i wciąż usiłował przywołać na pamięć ulotny czar.
Minęło chyba tylko kilka sekund. Holger trzymał szal za rogi,
zastygły, nie bacząc na niewygodną pozycję. Gdy opuszczał
półprzeźroczystą tkaninę, spostrzegł, jak wróżka nachyliła się prędko,
z lekkim machnięciem ręki, klasnęła długimi palcami i znikła,
roztopiła się w księżycowej poświacie.
Holger podszedł do stolika, i gdy chował lejący się jedwab,
nagle drgnął i obrócił się, ale w komnacie było pusto. Tylko w lustrze
na ścianie zatrzepotał księżyc jak zimna ryba.
Zegar odliczał czwartą godzinę nocy. Oznaczało to, że na zamku
spędził bez mała trzy godziny. Na pewno bohaterowie szkockich
bajek - goście wróżek - tak samo nie zauważali upływu czasu.
Do holelu wrócił przed świtem i obudził się tak późno, że mógł
iść prosto na obiad. Miniona noc napływała niczym niejasny sen.
Kiedy ubierał się leniwie, wyraźnie przypomniało mu się niewielkie
kółeczko na rogu szala - szczegół odcinający się od całości
wymyślnego rysunku elfów. Odnaleźć jakiś przewodni rytm w
dziwacznym wzorze, skomponowanym z cętek i cienkich kreseczek,
nie było rzeczą łatwą. A kółeczko przypominało tarczę strzelecką -
koncentryczne paski zajmowały całą powierzchnię: ciemne, potem
jasne pole, i znowu prawie czarny krążek. Skrajne kręgi były całkiem
wąskie, tak że nie udało mu się ich zliczyć.
Holger był prawie pewien, że gdzieś już widział takie kółeczka, i
teraz podczas mycia dręczyło go pytanie, gdzie i kiedy na nie się
natknął. W końcu doznał uczucia, jakie nachodzi człowieka, któremu
odpowiedź już tłucze się po głowie, niczym znajome nazwisko
wynurzające się z niepamięci, kiedy ktoś podpowie pierwszą literę.
Przestał przesuwać ręką po szyi, tylko po prostu tak podstawił głowę,
żeby leciał na nią silny, chłodny strumień, a kiedy wszystko wokół
jakby wypełniła lekka świeża mgła i skóra zaczęła przyjemnie
szczypać, zakręcił kran. Potem wolno wyciągnął rękę po ręcznik. W
tej chwili zjawiła się odpowiedź.
Niedawno przeglądał książkę z holografii. Prążkowany krążek
był soczewką Fresnela - hologramem jednej jedynej kropki.
Wystarczy oświetlić taką siatkę, by pojawił się punkt, maleńka
cegiełka obrazu przestrzennego. A więc taki jest szal wróżek, dumał
Holger, i naraz wyraźnie stanęła mu przed oczami kobieta z zamku w
krótkim płaszczu. Tak, była ona jak najbardziej żywa, tylko na
podłodze nie zauważył jej cienia.
Holger narysował przypuszczalny schemat biegu promieni. Stare
lustro na ścianie odbijało padające przez okno światło księżyca na
hologram - portret. Cętki elfów - te kunsztownie wyhaftowane linie,
kreski, kropki - były właśnie falową kopią oryginału. Przy oświetleniu
powstawał obraz przestrzenny. Wróżki umiały haftować hologramy,
jak obrusy czy suknie.
Zawsze uważał, że legendy nie mogą być tworem czystej
fantazji. Rudowłosi Celtowie to plemię o największej wyobraźni na
całej planecie - tym razem opowiedzieli o rzeczywistych swoich
sąsiadach, wróżkach i elfach, które przypominały w jakimś sensie ich
samych.
Pewnie nikt nie znajdzie odpowiedzi na pytanie, czy elfy były
spokrewnione z Celtami. I kim one w ogóle były?
Legendy obdarzają ich dziwnym i niespokojnym charakterem,
zdolnością widzenia i słyszenia na takie odległości, że zdolność ta
wydaje się zupełnie nieprześcigniona. Wyczuwa się, że ci, którzy o
nich opowiadali, nie potrafili ich w pełni zrozumieć. Jak zwykle w
takich razach, przeoczenia i uzupełnienia tak zaciemniły całą historię,
że gdy ustne opowieści spisano, powstało jak gdyby krzywe
zwierciadło, w którym trudno rozpoznać prawdziwą twarz.
Holger spróbował wyobrazić sobie, jak to mogło być: wąski”
palce, srebrzyste nici, migocące jak struny nad zwiewnym jedwabiem
i niemal niesłyszalna melodia - i wydało mu się: tak, tak właśnie było.
Odgadł również znaczenie kółeczka, którego obraz falowy znajdował
się w rogu hologramu. Była to rzeczywiście po prostu kropka. Kropka
za podpisem mistrza, który był autorem portretu.
Przyszło mu do głowy, żeby poszukać jakiejś książki o
wróżkach. Niech to będą stare legendy. Wśród nich na pewno znajdzie
się i ta, którą słyszał na zamku. Kto wie, może przewodnik coś opuścił
albo przeciwnie, coś dodał. W każdym przypadku legenda warta jest
tego, żeby się z nią zaznajomić.
W malutkim sklepiku kupujących było tylko dwóch - Holger i
siwy staruszek w binoklach na zaostrzonym nosie - wśród innych
rzadkich druków znalazło się również wystrzępione, liczące sobie
dwadzieścia lat wydanie bajek o wróżkach.
- To jedyna książka z tej serii - zauważyła wysoka pucołowata
sprzedawczyni w bardzo krótkiej sukience, przypominającej złożone
skrzydła anioła. - Ale wiele osób woli bardziej współczesne: „Noc
lalek” i „Powrót Frankenstei-na” na motywach starego filmu, z
kolorowymi ilustracjami. Więc którą?
Nie doczekawszy się odpowiedzi odwróciła się na pięcie i
znacząco wzruszyła ramionami.
Holger przerzucał książkę, ale okazało się, że nie tak łatwo było
znaleźć to, czego szukał. Tytuły niewiele mu mówiły.
- Legendy? - wtrącił się staruszek w binoklach. - Lubi pan
legendy?
- Szukam takiej jednej historii... O szalu wróżek.
- Doskonale! - Kartki w jego rękach turkotały z błyskawiczną
szybkością. - Proszę. - Tu podsunął Holgerowi otworzoną książkę: -
„Chorągiew wróżek w Danveganie”. Właśnie to, czego pan
potrzebował.
Staruszek zgarnął ze stołu gazety, które do tej pory studiował w
skupieniu, i dorzucił życzliwie na pożegnanie: - Nie ma nic
prawdziwszego niż legendy, młodzieńcze
Treść pierwszej części legendy zgadzała się z tym, co opowiadał
przewodnik w zamku. W drugiej części mówiło się o tym, jak ważną
rolę odegrał szal wróżek w życiu klanu Mac Loudów, do którego
należał Malcolm.
Kiedy młodziutka piastunka, posłuszna rozkazowi Malcolma,
wniosła dziecko na salę, w której ucztowano, rozległ się śpiew
wróżek. Pieśń zawierała przepowiednię: szal, który, jak się okazało,
był sztandarem wróżek, wybawi klan w lalach nieszczęść.’Jednakże
rozwijać go wolno wyłącznie w ciężkich chwilach, nigdy z błahego
powodu. W przeciwnym razie na klan spadną klęski: umrze następca,
klan straci skalisty łańcuch górski, dziedzictwo panów zamku, i w
końcu w rodzie naczelnika nie pozostanie nawet tylu mężczyzn
wioślarzy, żeby przepłynąć zalew Loch Danvegan.
Chorągiew wróżek pieczołowicie przechowywano w kutef
szkatule. I ani sam Malcolm, ani jego syn, ani ich najbliżsi następcy
nigdy nie odwoływali się do jego pomocy.
Dopiero po wielu dziesięcioleciach chorągiew rozwinięto po raz
pierwszy. Zdarzyło się to, kiedy Mac Donaldowie wystąpili przeciwko
Mac Loudom. W samym gąszczu bitwy załopotała w górze zielona
chorągiew i Mac Donaldom zdawało się, że przeciwnik otrzymał
posiłki. Przerazili się i rzucili do ucieczki.
Później chorągiew uratowała od pomoru bydło Mac Loudów. I
wszyscy raz jeszcze uwierzyli w jej moc.
Lecz oto z górą sto lat temu niejaki Bucanen, który wstąpił na
służbę do jednego z Mac Loudów, postanowił wyzwolić ludzi z
zabobonu. Włamał się do szkatuły, wywlókł chorągiew i pomachał nią
w powietrzu na oczach zebranych. I spełniły się jedna po drugiej
wszystkie przepowiednie wróżek:
bezpośredni następca naczelnika rodu zginął podczas wybuchu
na okręcie wojennym „Charlotle”, skały Trzy Dziewice przeszły we
władanie Campbella z Isnea, a sława klanu wkrótce przygasła i w
rodzinie naczelnika nie udało się zebrać choćby tylu wioślarzy, żeby
przepłynąć morski zalew.
Oto co przekazała legenda o zielonym jedwabiu z wizerunkiem
wróżki, być może samej królowej wróżek, którą pojął za żonę
naczelnik klanu. Nie wszystko dawało się wytłumaczyć. Możliwe, że
nieco inaczej, klarowniej było to opisane w pierwotnym tekście, który
nie dochował się do naszych czasów. Być może ci, którzy później
rozpościerali sztandar bez ważnych powodów, byli po prostu
bezmyślnymi, nierozumnymi ludźmi i bez wątpienia zasługiwali na
lżejszą karę. Ja też rozwinąłem chorągiew, nieoczekiwanie pomyślał
Holgerr.
Interludium w hotelu
Po powrocie do hotelu Holger wstąpił do restauracji na obiad.
Tutaj spotkał Eryka Ernfasta, z którym razem leciał ze Sztokholmu.
Na sali prawie nie było gości, jak zawsze o tej porze. Turyści,
zatrzymujący się w hotelu, wpadali tutaj zwykle godzinę, dwie
wcześniej i zasiadali do stołów w dużych, hałaśliwych grupach.
Później sala pustoszała. Ernfast zapraszająco pomachał ręką.
- Gdzie się podzlewałeś? Siadajżeż i opowiadaj.
Łatwo było zgadnąć, że czuł się tutaj jak u siebie w domu. Nie
doczekawszy się odpowiedzi, Ernfast wychylił pół szklanki jakiejś
mikstury i zamówił następną kolejkę.
Miejsce było istotnie przytulne. Wielkie okna wychodziły na
cichą ulicę z szarymi jak ziemia domami, które okalały przystrzyżone
krzewy i klomby. Z paszczy marmurowego lwa przy wejściu do
hotelu buńczucznie wystawał pęk gałązek. W starej witrynie
naprzeciw pyszniła się reklama: Palcie papierosy King.
Holger wdał się w rozmowę. Czuł się jak odkrywca nowych
ziem. Zupełnie nieoczekiwanie, łatwo i z niemiłą dla siebie samego
otwartością, opowiedział Ernfastowi o wypadzie do Inverness, o
Maggie (tak ją właśnie nazywał w rozmowie - Maggie). Później
tonem sztucznie żartobliwym zaczął mówić o wróżkach, o starym
zamku, świadom tego, że inne podejście byłoby teraz nie na miejscu.
. - Nic nie rozumiem - oponował Ernfast - nie lubię bajek.
Zresztą po co ci wróżka, skoro poznałeś taką dziewczynę?
- Istnieje tutaj jakiś związek... jakaś zagadka.
- Zagadka... to niedobrze. Zagadek nie powinno być.
- Nie powinno - machinalnie powtórzył Holger obserwując, jak
Ernfast napełnia szklanki.
Naraz jasno stanęła mu przed oczami Margaret nabierająca
dzbanem wodę z misy, ale nie z tamtej, która stała na ganku. Nie
wychodziła z pokoju, tylko zbliżyła się do lustra, w którym odbijała
się misa, nachyliła dzban - i dzban zanurzył się w wodzie. Rozeszły
się kręgi, z dzbana spadły przezroczyste krople. Wtedy nie zwrócił na
to uwagi, bo wszystko odbyło się tak naturalnie, wręcz
niezauważalnie, jak gdyby lustrzane odbicie było istotnie realną misą.
Teraz jednak, próbując uwolnić się od iluzji, Holger po raz enty
przenosił się w ten wieczór i słyszał jej lekkie kroki, wyraźnie aż do
zawrotu głowy. Ale nie: dzban znów przechylał się w lustro, znowu
podzwaniała w uszach i rozpryskiwała na krople spływająca z niego
strużka, znowu Margaret odsuwała z policzka kasztanowe włosy...
Czarnoksięstwo.
Dziwna, niedorzeczna w gruncie rzeczy myśl zawładnęła nim z
całą siłą. Zapewne był to wpływ nocy spędzonej w zamku. Bo czyż
inaczej przyszłoby mu do głowy, że wróżki mogą żyć obok, teraz,
wśród ludzi? Może zostało ich niewiele, ale na tej ziemi żyły przecież
od zawsze.
Już tysiąc lat temu wiedziały i umiały więcej niż powinni umieć
inni. Zdolność odgadywania, całkiem niezwykły dar postrzegania
prawdy, dzięki któremu nie musiały pełzać ku niej na ślepo,
wymacując załomy pustych paradoksów, powinny stopniowo
odgrodzić je od reszty świata.
Dawno, dawno temu bez trudu można było odejść, zagubić się
na nieskończonych przestrzeniach zieleniącej się ziemi, ale kilkaset lat
później znikły gaje i bursztynowe plaże, ciężkie mosty przepasały
zmętniało rzeki. Słońce dalej świeciło tak samo hojnie jak niegdyś, ale
życie stało się inne;
jedyne co trzeba było zrobić, to pragnąć odgrodzić się od
wścibskiej ciekawości, od drobnych, ale nie kończących się zakusów
na wszystko, co drogie sercu, to upodobnić się dostatecznie do innych,
nie wyróżniać się niczym. Ale na pewno trudno się z tym oswoić.
- Nie ma co się smęcić - głos Ernfasta przerwał jego zadumę. -
Co się ż tobą właściwie dzieje?
Holger milczał. Niepojęty niepokój, jakiś niewytłumaczalny lęk
doprowadził w końcu do postawienia pytania: Dlaczego ja tutaj
siedzę? I dlaczego rozmawiam o rzeczach niemożliwych,
niepowtarzalnych, z tym pijanym durniem? Ale dlaczego miałbym
tego nie robić? A dlatego, że te chciwe, próżniacze ręce wyciągną się
ku tajemnicy, w stronę kruchego nieznanego, nie teraz może, nie od
razu, żeby zburzyć, zgnieść, rozbić ją - choćby z ciekawości, z samej
chęci uprzedzenia w tym innych.
- Napijmy się! - zakomenderował Ernfast. - W końcu jesteśmy
przecież w Szkocji.
- Nie. Wystarczy.
- Nie chcesz się ze mną napić? Przez jakąś tam Szkotkę - cienkie
wargi Ernfasta ułożyły się w sarkastyczny półuśmiech - po prawdzie
to obecnie do dobrego tonu należy ignorowanie zasad dobrego tonu.
- Dosyć! - Holger wstał.
- A ja mówię, napijemy się! - Ernfast ryknął nagle na całą salę,
rozłożywszy na stole ręce jak macki.
- Oszalałeś - cicho, ale dobitnie powiedział Holger. - Idziemy
stąd.
- Nie, zostańmy. Dopóki stąd nie wyjedziemy, zostaniemy tutaj,
jasne? Ernfast złapał go za rękę i zachwiał się razem z krzesłem.
Wyswobodziwszy łokieć, Holger szybko skierował się ku wyjściu,
zupełnie tak jakby sobie uzmysłowił, że należy bezzwłocznie,
natychmiast dogonić coś, co mu się wymykało.
Słoneczna droga
Helikopter był już gotowy do startu, ale on wymachiwał rękami i
łapiąc oddech wołał w biegu, żeby jego też zabrali. Ktoś podał mu
rękę, pomógł wsiąść. Usiadł w fotelu i w milczeniu obserwował, jak
lśnią słoneczne lustra okien w domach farmerów i gęstnieje powietrze
w dolinach. Ale daleka ziemia uciekająca w dole wydawała mu się
tylko nierealną plamą światła. Potem świadomość zarejestrowała
Galaktyka II Radziecka Fantastyka Naukowa
Władimir Szczerbakow Bajka szkocka W zamku Donvegan Po nierównym murze zamku przesuwała się rozmyta smuga cienia mostu zwodzonego. Holger widział, jak zagasiła wieczorne światła po przeciwnej stronie fosy i, nakrywszy krzewy dzikiej róży, przypadła do nóg. Zamek Donvegan zachował swój pierwotny wygląd: wyrwy po dawnych szturmach pieczołowicie załatano, jak niegdyś skrzypią koła opuszczające zwodzony most, który prowadzi na wewnętrzny dziedziniec. Nad wejściem, tak jak setki lat temu, pali się pochodnia, jej płomieniem kołysze wiatr. Po kręconych schodach Holger dotarł do przestronnej sali, której nagie ściany zdobiły starodawne herby i głowy jeleni. W zagłębieniu na środku sali nierówno drżał w otwartym wiaderku żar, wysuwając w górę czerwone języki, a blade odblaski, trzepoczące się po podłodze, wydobywały z półmroku, zda się, nie martwą posadzkę, lecz lata i dziesięciolecia, zamknięte tutaj niczym konserwa w puszce. Wokół szalały huragany i wojny, lała się woda i krew, a zamek gromadził w swoich podziemiach i basztach ślady zamierzchłych czasów. Holger oddalił się od grupy turystów, z którą przyjechał ze Szwecji, i na kilka minut pozostał sam na sam z zastygłą przeszłością. Trudno było wyobrazić sobie ludzi, dla których domem były te ściany,
korytarze i schody utkane z kamiennych żył, ciężkie i statyczne niczym z kadru niemego filmu albo ze starego anonimowego sztychu. W południowej baszcie obejrzał broń pochodzącą z Brytanii i Skandynawii. Miecz wikingów podobny do ciężkiej, żelaznej pałki przywiódł na pamięć całą epokę, w której rośli, jasnowłosi wojownicy o wypukłych oczach przemierzali na łodziach niczym na morskich rumakach pół świata, od Morza Kaspijskiego po Amerykę, zostawiwszy tu, w Szkocji, nie tylko pamięć o sobie, ale i cząstkę siebie. W ostatniej izdebce na górze z jednym jedynym oknem pokrywa kurzu i charakterystyczna, ledwie wyczuwalna woń starego kamienia były wyraźniejsze. Izdebka stała pusta, więc Holger spojrzał pytająco na przewodnika po zamku, który wszedł za nim. - Szal wróżki. Miejscowa relikwia - odparł tamten na milczące pytanie. Teraz dopiero Holger zauważył w kącie na małym stoliczku zwój ciemnozielonego koloru. - Mogę opowiedzieć, jeśli ma pan życzenie, historię związaną z tym szalem: Wiele wieków temu naczelnik potężnego klanu, władający tym zamkiem, Malcolm, pojął za żonę wróżkę, którą napotkał na brzegu strumienia Cantelbury. Owego dnia było słonecznie, śpiewały ptaki, gwiazdki zawilców i białe dzwoneczki wyciągały się w górę, a liliowy dywan wrzosu na górskich stokach wydawał się przedłużeniem nieba. W przezroczystym powietrzu zabrzmiało leciutkie dzwonienie i Malcolm zobaczył amazonkę na siwym koniu. Wąską dróżką z wolna
zbliżała się ku niemu. Dziwnie połyskiwał zielony jedwab jej sukni pod aksamitnym płaszczem, a włosy lśniły wszystkimi odcieniami płomienia. To spotkanie zadecydowało o losie obojga. Szczęśliwa żyli sobie w zamku, aż razu pewnego żona wyznała Malcolmo-wi, że tęskni do swoich. W dniu urodzin syna Malcolm sam odprowadził ją na brzeg strumienia, tam gdzie wielkie, popękane od upływu czasu głazy wyznaczały drogę do Krainy Wróżek. Wieczorem na zamku wyprawiono ucztę - świętowano narodziny syna, przyszłego naczelnika klanu. Malcolm starał się przemóc smutek i brał udział w ogólnej zabawie. A w baszcie spał nowo narodzony syn. Młodziutka piastunka czuwająca u kołyski wsłuchiwała się w dźwięki kobz dolatujące z sali. W pewnej chwili tak gorąco zapragnęła znaleźć się tam choć przez chwilę i spróbować przysmaków, że nie oparła się pokusie. Szybko pobiegła krętymi korytarzami, zalanymi światłem księżyca, i niepostrzeżenie weszła do wielkiej sali. Malcolm dojrzał ją i polecił przynieść dziecko, aby pokazać je gościom. Dziewczyna pośpieszyła do baszty. I oto wydało jej się, że spokój czymś został zakłócony. Rzeczywiście, pod jej nieobecność rozegrały się pewne wydarzenia: Krzyk wielkiej sowy obudził chłopczyka, zapłakał, aż matce- wróżce ścisnęło się serce (nie ma w tym nic osobliwego, wróżki są w stanie usłyszeć nawet cicho wypowiedziane słowo z bliska iż daleka, niezależnie od tego, gdzie są). Wróżka pośpieszyła do syna, przykryta go zielonym szalem, a kiedy zasnął, zniknęła.
W chwilę później piastunka zobaczyła ten delikatny niczym wiosenna trawa szal, haftowany w niezwykły wzór - przypominał cętki na skrzydłach elfów. Szal był tak przedziwnie utkany, że nie musiała długo zgadywać, skąd się tu wziął. Ale dziewczyna nie darzyła wróżek wielkim zaufaniem. W końcu powszechnie wiadomo, że potrafią one podmienić dziecko. Tym razem jednak wszystko skończyło się szczęśliwie: może wróżka naprawdę kochała Malcolma albo współczuła mu odrobinę... - Od tamtej pory w zamku Danvegan przechowywany jest dar wróżki - zakończył przewodnik swoją opowieść. Holger podszedł do stolika i dotknął szala. Wyhaftowany był w cętki tworzące tajemniczy rysunek. - Ona się tutaj zjawia - powiedział przewodnik. - Co za ona? - nie zrozumiał Holger. - Wróżka. Pewnego razu długo szukałem w domu fajki i w końcu doszedłem do wniosku, że musiałem zostawić ją w baszcie, więc wróciłem. Światło zapala się na niższym piętrze, ale zapomniałem włączyć, a potem nie chciało mi się schodzić na dół. Świecił księżyc. Szkatuła z szalem kryła się w cieniu. Przesunąłem ręką po stole, potem zawiesiłem szal na oknie i zacząłem szukać w skrzyni, a kiedy uniosłem głowę, zobaczyłem w oknie niewiastę. - Czytałem o wróżkach, ale nigdy w życiu ich nie spotkałem - powiedział Holger z całą powagą.
- Sądzę, że są takimi samymi ludźmi jak my, tylko o wiele więcej potrafią. Słyszałem, że całkiem niedawno gdzieś na północy mieszkała prawdziwa wróżka, zdaje się, w Iverness. A z wróżką z naszego zamku może jeszcze uda się kiedyś porozmawiać. Holger miał lat dwadzieścia pięć i skłonny był uwierzyć. - Może i mnie uda się ją zobaczyć? - zagadnął. - No cóż... prawdę powiedziawszy, tej opowieści nikt nie przyjmuje na serio. Kogo zresztą może zadziwić coś takiego w naszych czasach? Ale niewykluczone, że jeśli którejś z najbliższych księżycowych nocy zapragnie pan sprawdzić, czy nie zapomniałem zamknąć drzwi baszty, przeżyje pan coś nieoczekiwanego. Holger wsunął rękę do kieszeni, ale Anglik powstrzymał go. - Nie trzeba, sir. Pan mi uwierzył - i to wystarczy. Margaret, Maggy, Mag Z helikoptera Wyżyna Szkocka przypomina wzburzone morze - grzbiety i szczyty górskie wyglądają jak zastygła fala przybojowa. A wgłębienia między falami to nieprzeliczone wąskie doliny, Glen z olbrzymimi głazami, pozostawionymi przez lodowiec, ze zboczami porosłymi wrzosem i błękitnymi taflami jezior. Nawet zwykłe brzozy wśród tego przepychu wyglądają inaczej, dokładnie jak na płótnach starych mistrzów. Holger przyleciał tu w jednym tylko celu - zobaczyć to wszystko, i kiedy helikopter zniżył się i osiadł na ziemi, mógł, przysłoniwszy oczy, wyobrazić sobie Szkocję taką, jaką była owego słonecznego dnia.
Dwugodzinna podróż powietrzna zakończyła się w miasteczku podobnym do dziesiątków innych. Wśród domów z wypielęgnowanymi rabatkami pod oknami Holger w ciągu dwóch minut wypatrzył powszechnie znany szyld. Do baru wszedł za dziewczyną, która pozostawiła samochód po drugiej stronie ulicy, i dosiadł się do jej stolika. Wszystko mu się w dziewczynie podobało: i krótkie kasztanowe włosy, i oczy, i uśmiech, ledwie dostrzegalny, ostrożny. Możliwe, że dzisiaj jest po prostu taki dzień, pomyślał, i wtem przyłapał się na tym, że przygląda się kołnierzykowi jej sukni - nawet ten okrągły kołnierzyczek był zadziwiająco ładny i sztywny. Spotkanie z nią wypłynęło jako oczywistość, przesądzona już dawno, i gdyby nie doszło do skutku dzisiaj, jutro, pojutrze, Holger być może bezwiednie marzyłby z nadzieją o takim właśnie słonecznym dniu, w którym chce się razem patrzeć na promyk padający przez okno w siny przestwór powietrza. Podobał jej się sposób, w jaki mówił po angielsku - przekręcając słowa, połykając głoski, kalecząc zdania. Holger powiedział, coś po szwedzku, a ona w niepojęty sposób uchwyciła sens. To ich oboje rozweseliło. Ale czy długo można śmiać się bez obawy, że miejsce wesołości zajmie smutek? Kiedyś kochałem, roiłem sny, Uśmiech budziły słońca promienie, Lecz jesień chłodne przyniosła mgły, Gdy przyszła wczesna, niepostrzeżenie.
- Dan Andersson - Holger uczynił przesadnie tragiczny gest. - Czytałem kiedyś... - Dawno? - z ożywieniem zapytała dziewczyna. - O, dawno. Jeszcze w szkole. - Jeszcze w szkole... - powtórzyła z przekąsem - myślałam, że jest pan młodszy. Do twarzy panu z wierszami. - My się jeszcze nie znamy... - Margaret. - Holger. Dom jej stał niedaleko od miasta przy drodze biegnącej na zachód. Kiedy wysiedli z auta, pomyślał, że wieczór będzie z księżycem, i przyszedł mu na myśl zamek Danvegan. Furtka się zamknęła, hałas dolatujący od szosy ucichł, przytłumiony szmerem twardej, wysokiej trawy rosnącej po brzegach dróżki, wysypanej okrągłymi ziarenkami żużlu. Czyste i jasne było tu powietrze, pachnące lasem po deszczu, i niebo nad głową wydawało się inne - przejrzystsze, głębsze. Podeszli do domu. Jedna ze ścian była zasłonięta do połowy pomarańczowymi, zielonymi i niebieskawymi liśćmi wyrastającymi zgodnie z tych samych pędów. Przed niskim gankiem stała wielka gliniana misa z delikatnym, zielonym szlaczkiem na obrzeżu, z góry spływała do niej strużka wody, spływała i wyciekała na ziemię w miejscu, w którym odprysnął wzorzysty brzeżek.
Szczerba wyglądała na zupełnie świeżą, aż Holger mimo woli poszukał wzrokiem odłamka. Wstępując na ganek zdążył zajrzeć do środka misy, ale nie zobaczył dna. Nie wiadomo skąd pojawiła się pewność, że na dnie odłamka też nie ma. Niewytłumaczalnie lekko pod dotknięciem jej palców drzwi otworzyły się na oścież. Pokój wydawał się przedłużeniem ogrodu. Na różowawej, kamiennej ścianie kładły się pastelowymi barwami dokładnie te same liście w trzech kolorach. W rogu stała taka sama misa jak w ogrodzie i dokładnie tak samo brakowało kawałeczka polewy na krawędzi, po której biegł ornament. Holger podszedł do misy i wyciągnął rękę, chcąc ułowić biegnącą w dół strużkę, która nie zostawiała śladów. - To lustro - uśmiechnęła się dziewczyna. A on zrozumiał wtedy, że to istotnie lustro, tak wiernie odbijające realną wodę, że miało się pełne złudzenie głębi. Nawet jakby osiadły na dłoni niewidoczne kropelki, też oczywiście złudne. - To pani pomysł? - zapytał. - Cóż w tym nadzwyczajnego? W domu powinno być dobre lustro i od ra-zu widać, gdzie jest dla niego najwłaściwsze miejsce. Prawdziwe lustro powinno pozostać niewidoczne, niezauważone. W pokoju znajdowała się też biblioteka, stół, telewizor i lekkie foteliki, ale te prozaiczne sprzęty harmonizowały jednak z ledwo uchwytną atmosferą inności, niezwykłości. Światło elektryczne nie zapaliło się, nie wybuchło matowymi plamami - po prostu pojaśniało powietrze wokół i sprawą
niedocieczoną pozostało, skąd wzięła się ta jasność. Fotel przesunął się, posłuszny palcom, a pokój zdawał się zmieniać kształty, zupełnie jakby ktoś wypowiedział bezgłośne zaklęcia. Obraz telewizyjny nie mieścił się w ciasnym prostokącie ekranu - linie zbiegały się już poza nim, obejmując jakby większą przestrzeń. Książki... ich kartki pachniały jabłkami jak okna wychodzące na sad. I opowiadały o szmaragdowych łąkach, gdzie szemrały fale traw, o perłowych polach dojrzałego owsa, o grzybach leśnych, deszczach, które przynoszą w darze letnie burze, o zjawiskach tajemnych i niepowtarzalnie pięknych. I każda stronica była zwierciadłem dnia, który zapadł się w przeszłość, jednego dnia, który jak gdyby zawieruszył się w niepamięci, rozpłynął się w niej i znowu wypłynął z niebytu - gałązką wiosennej brzozy albo górskiej sosny, która wniknęła pod cienką okładkę wraz z zapachem jabłek. - Lubi pan... o tym? - głos jej rozbrzmiał tuż obok, ale Holger odczytał pytanie raczej z ruchu warg. - Tak. Pani ma piękne książki. Gdzie je pani zdobyła? - Te książki są o rzeczach pięknych. Ale mam również inne. Proszę spojrzeć - ujęła długimi palcami tom w jaskrawozielonej okładce. Książka otworzyła się. Przed oczyma pojawiły się trafne, żółcią przepojone słowa: Czy turystyka jest zjawiskiem ekologicznym tego samego rzędu, co trzęsienie ziemi, pożar lub powódź? Nie, jest to zjawisko o charakterze regularnym, chronicznym, a nie sporadycznym, jak klęski żywiołowe, i przypomina bardziej chorobę. Na przełęczach w Alpach parkingi pochłaniają laki, na szlakach
turystycznych w Anglii i RFN w zeszłym roku przejechano dziesiątki tysięcy zajęcy i saren. - To nie o nas - powiedział Holger. - Ja nie mam samochodu. Pani ma, ale pani nie jest turystką. A poza tym te zające i sarny okupiły sobą życie wielu ludzi, których przejechałyby te właśnie samochody, gdyby znalazły się na innych drogach, takich, na których nie ma saren, ale za to są ludzie. - Prawdziwym zbrodniarzem jest obojętność. Dosięga wszędzie i wszystkich nie przebierając. Znalazłam kiedyś na drodze zająca ze zmiażdżonymi łapami. Dopiero po miesiącu był w stanie kicać. - Mieszka teraz tutaj? - Nie. Poszedł do siebie w lasy. Czasem zagląda z wizytą po starej znajomości. Podoba się panu u nas? - Tak. Dzisiaj widziałem Szkocję. - Z helikoptera? - zapytała z leciutką ironią i dodała sucho: - Dzisiaj jest ciepło i słonecznie, ale nawet przy takiej pogodzie wielu rzeczy można nie dostrzec. Holger napotkał jej surowe spojrzenie. - Powinien pan zobaczyć galijskie spotkania - doradziła mu. - Szkocja to ziemia Gallów, Celtów. Gallowie... przecież to słowo wkrótce ostanie się jedynie w książkach, w bajkach. I wrzosowiska zginą. Żyć będzie jedynie ziemia i kamienie. Co tu było niegdyś przed laty, kiedy nie istniała Princess Street i George Square, zamek w Edynburgu, i jeszcze przedtem? - jak gdyby zapytywała o coś niejasnego albo dumała na głos, nie spodziewając się odpowiedzi.
Holger przypomniał sobie niebieskawoszary romb jeziora Loch Lomond, łagodną falistość ziemi z rzadkimi zagajnikami, kolejkę przed nocnym klubem w Glasgow, roztańczoną, rozkrzyczaną, miotającą się, długowłosych chłopaków i sympatyczne dziewczyny z butelkami whisky w torebkach. I jeszcze chmurne niebo nad Clyde, pajęcze łapy dźwigów, zgiełk milionowego miasta i przygarbione plecy ludzi po pracy. To była Szkocja, którą znał tak, jak można poznać z migawkowego zdjęcia, nie lepiej. - Galijskie spotkania... Są to bodajże festiwale, na których śpiewa się starodawne pieśni i rozgrywa mecze galijskiego futbolu. Machina czasu. Jedyny sposób, aby ujrzeć fragment przeszłości. - Nie jedyny. Ale zostawmy Szkocję. Proszę powiedzieć, czym się pan zajmuje u siebie w kraju? - Jestem elektrykiem, inżynierem elektrykiem. - Trochę mu było przykro, że odpowiedź na jej pytanie brzmiała tak prozaicznie. - Ciekawe to jest? - zapytała poważnie. - Nie bardzo - przyznał Holger - ale gdybym miał drugi raz wybierać, trudno byłoby mi wymyślić coś lepszego. - Ja sądzę, że człowiek na dwa sposoby odkrywa prawdę - powiedziała nieoczekiwanie - najpierw poprzez sztukę, a potem poprzez naukę, technikę. Można wiele umieć, nie znając istoty. Umieć to ciekawsze niż wiedzieć. Nie wiadomo czemu westchnęła. - Ma pani słuszność - przytaknął Holger. - Złote szkatułki z Muzeum Irlandzkiego liczą dwa tysiące lat, a ślady spawania
odnaleziono na nich dopiero ostatnio. Irlandzcy Celtowie opanowali metodę spawania metali na zimno, potrafili ją stosować, ale wyjaśnienie tego procesu znaleźli dopiero inżynierowie dwudziestego wieku. Nie odpowiedziała i Holger speszył się. Bursztynowe światło miękko otulające przestrzeń komnaty odbijało się w jej oczach, gotowych do uśmiechu pobłażania, uśmiechu szczęścia, uśmiechu miłości. I rozszyfrowanie tego nie było wcale trudne, tymczasem oni dalej rozmawiali o książkach, o Cliffie Richardsie, o kinie - długo, tak długo, że niebo zdążyło zmienić dziesięć odcieni szarości, a na wschodzie i na zachodzie wychynęły gwiazdy. Przepływała krótka noc. Spostrzegł się naraz, że nie zna nazwy miasteczka. Helikopter trafił się przypadkowo, a jemu było wszystko jedno, dokąd leci. - Inverness - wyjaśniła. - Przyleciałeś do Inverness. - Inverness - powtórzył, jakby sobie coś przypominając. Później już po cichu powtórzył jej imię: Margaret, Maggy, Mag. Nie ma nic prawdziwszego niż legendy Przyczyna, która skłoniła Holgera, aby wrócić do zamku Danvegan, była zupełnie zwyczajna, otóż ciągnęło go i łagodnie świecące wysokie niebo, któremu towarzyszył niezmiennie cudowny aromat ziół, i letnie gwiazdy, ogromne niczym pod szkłem powiększającym, i kosmaty, otulony strzępiastymi obłoczkami księżyc, który to przebijał się na gwiezdne przestworza, to blaknął.
Najlepsze dni należą zawsze do przeszłości, ale mając dwadzieścia pięć lat nie dostrzega się tego. Szczególnie kiedy przyszedł czas urlopu, a ciepły wiatr po siedmiodniowych staraniach przegnał znad Wyżyny Szkockiej deszcze, na morzu rozświetlił białą pianę i połączył góry i wodę z niebem prostymi jak most promieniami. Kiedy gasły niebieskawe kłosy traw i na ramiona nasuwała się noc, drogi stawały się dłuższe, bardziej zadumane. Można było błąkać się, dopóki nie nadejdzie czas pierwszej gwiazdy i nie zakwili niewidoczny poranny ptak. Jedna z nocnych dróg przywiodła Holgera pod zamek. Naturalnie historia o wróżce, którą opowiedział przewodnik, wydawała się zupełnie nieprawdopodobna. Ale była wówczas w jego twarzy i głosie jakaś spokojna niewzruszoność, znużenie lepiej niż słowa mówiące o rozmyślaniach, o niedowierzaniu i równocześnie o niemożliwości wykreślenia, puszczenia w niepamięć widoku jak ze snu lub z bajki. Stary zamek przyciągał cienie niczym gigantyczny magnes. Holger kierował się ku południowej baszcie. Zlały się, rozpłynęły punkty orientacyjne - fosa, znajome załomy murów. Zza koron stuletnich drzew wyzierał księżyc niczym cienka wątła świeczka. Holger zgubił wygodną drogę, a brnąć na przełaj było teraz coraz trudniej. Wzdłuż muru chwytnymi szeregami wyrastały krzaki dzikiej róży niczym jeże z przyszpilonymi do obłych grzbietów liśćmi.
Trzeba by wzlecieć, unosząc się nad ziemią, i po dotarciu do muru przefrunąć górą, a najlepiej od razu wpaść w okno jak ćma albo jak wróżka. Gdy Holger wreszcie otworzył drzwi, pomyślał sobie, że łatwiej byłoby dokonać włamania niż dotrzeć do południowej baszty zwykłym sposobem. Strażnik nie zwodził: drzwi rzeczywiście można było otworzyć. Na wszelki wypadek Holger przymknął je za sobą i odetchnął. W tym momencie przemknęła jakaś nieuchwytna myśl z miejsca absorbując jego uwagę, poczuł napięcie mięśni, usłyszał własne ostrożne kroki, złowił rytm serca. Schody prowadziły stromo w górę. Wydawało się, że odgłosy cichły niczym w labiryncie rozsypując się w kaskadzie stopni. Na progu komnaty zwlekał chwilę, jak gdyby usiłował wedrzeć się w tajemnicę, samemu pozostając niewidocznym. Potem wszedł: pokój był pusty. Tutaj na wysokości południowej baszty księżyc płynął ponad koronami, niczym ogromna zimna ryba, i ściany komnaty jaśniały jak w dzień. Od okna ku niebu przędła się pozbawiona ciężaru ścieżka. Holger czekał. Ale nic się nie zmieniało i czas oderwany od zdarzeń płynął to szybko, to znów powoli. Holger podszedł do stolika i z namaszczeniem dotknął lekkiego zawiniątka. Panuje pogląd, że wróżki są bardzo małego wzrostu, tymczasem szal nadawałby się dla normalnego człowieka. W każdym razie kiedy Holger go rozwinął i uniósł za rogi, tkanina z miękkim szelestem opadła do ziemi.
Wtem pochwycił ledwie dostrzegalny ruch. W chwilę później za szalem zobaczył kobietę. Ręce same zastygły w powietrzu. Z wolna unosząc głowę czuł, jak od skroni do rąk biegnie wartka, ciepła fala. Zwyczajne niczym kwiaty i trawa linie jej twarzy, szyi, rąk czyniły ją podobną zapewne do wszystkich pięknych kobiet. Lecz w następnej chwili ujawniła się ledwo uchwytna odmienność, być może w szeroko rozstawionych oczach albo krótko ostrzyżonych włosach, które lśniły jakimś własnym światłem, a mimo to ocieniały twarz, ujawniło się to, co później kazało Holgerowi wciąż na nowo powracać myślą do tego spotkania. Lekki smutek był w jej spojrzeniu, głębokie zrozumienie wszystkiego i cień minionego szczęścia, cień radości i trosk. Być może każdy dzień życia zatlił się w jej oczach własną, niepodobną do innych iskrą. Była jeszcze nieomal dziewczynką i starała się ukryć lekki smutek czy też rozczarowanie - to Holger zrozumiał o wiele później, kiedy wciąż i wciąż usiłował przywołać na pamięć ulotny czar. Minęło chyba tylko kilka sekund. Holger trzymał szal za rogi, zastygły, nie bacząc na niewygodną pozycję. Gdy opuszczał półprzeźroczystą tkaninę, spostrzegł, jak wróżka nachyliła się prędko, z lekkim machnięciem ręki, klasnęła długimi palcami i znikła, roztopiła się w księżycowej poświacie. Holger podszedł do stolika, i gdy chował lejący się jedwab, nagle drgnął i obrócił się, ale w komnacie było pusto. Tylko w lustrze na ścianie zatrzepotał księżyc jak zimna ryba.
Zegar odliczał czwartą godzinę nocy. Oznaczało to, że na zamku spędził bez mała trzy godziny. Na pewno bohaterowie szkockich bajek - goście wróżek - tak samo nie zauważali upływu czasu. Do holelu wrócił przed świtem i obudził się tak późno, że mógł iść prosto na obiad. Miniona noc napływała niczym niejasny sen. Kiedy ubierał się leniwie, wyraźnie przypomniało mu się niewielkie kółeczko na rogu szala - szczegół odcinający się od całości wymyślnego rysunku elfów. Odnaleźć jakiś przewodni rytm w dziwacznym wzorze, skomponowanym z cętek i cienkich kreseczek, nie było rzeczą łatwą. A kółeczko przypominało tarczę strzelecką - koncentryczne paski zajmowały całą powierzchnię: ciemne, potem jasne pole, i znowu prawie czarny krążek. Skrajne kręgi były całkiem wąskie, tak że nie udało mu się ich zliczyć. Holger był prawie pewien, że gdzieś już widział takie kółeczka, i teraz podczas mycia dręczyło go pytanie, gdzie i kiedy na nie się natknął. W końcu doznał uczucia, jakie nachodzi człowieka, któremu odpowiedź już tłucze się po głowie, niczym znajome nazwisko wynurzające się z niepamięci, kiedy ktoś podpowie pierwszą literę. Przestał przesuwać ręką po szyi, tylko po prostu tak podstawił głowę, żeby leciał na nią silny, chłodny strumień, a kiedy wszystko wokół jakby wypełniła lekka świeża mgła i skóra zaczęła przyjemnie szczypać, zakręcił kran. Potem wolno wyciągnął rękę po ręcznik. W tej chwili zjawiła się odpowiedź. Niedawno przeglądał książkę z holografii. Prążkowany krążek był soczewką Fresnela - hologramem jednej jedynej kropki.
Wystarczy oświetlić taką siatkę, by pojawił się punkt, maleńka cegiełka obrazu przestrzennego. A więc taki jest szal wróżek, dumał Holger, i naraz wyraźnie stanęła mu przed oczami kobieta z zamku w krótkim płaszczu. Tak, była ona jak najbardziej żywa, tylko na podłodze nie zauważył jej cienia. Holger narysował przypuszczalny schemat biegu promieni. Stare lustro na ścianie odbijało padające przez okno światło księżyca na hologram - portret. Cętki elfów - te kunsztownie wyhaftowane linie, kreski, kropki - były właśnie falową kopią oryginału. Przy oświetleniu powstawał obraz przestrzenny. Wróżki umiały haftować hologramy, jak obrusy czy suknie. Zawsze uważał, że legendy nie mogą być tworem czystej fantazji. Rudowłosi Celtowie to plemię o największej wyobraźni na całej planecie - tym razem opowiedzieli o rzeczywistych swoich sąsiadach, wróżkach i elfach, które przypominały w jakimś sensie ich samych. Pewnie nikt nie znajdzie odpowiedzi na pytanie, czy elfy były spokrewnione z Celtami. I kim one w ogóle były? Legendy obdarzają ich dziwnym i niespokojnym charakterem, zdolnością widzenia i słyszenia na takie odległości, że zdolność ta wydaje się zupełnie nieprześcigniona. Wyczuwa się, że ci, którzy o nich opowiadali, nie potrafili ich w pełni zrozumieć. Jak zwykle w takich razach, przeoczenia i uzupełnienia tak zaciemniły całą historię, że gdy ustne opowieści spisano, powstało jak gdyby krzywe zwierciadło, w którym trudno rozpoznać prawdziwą twarz.
Holger spróbował wyobrazić sobie, jak to mogło być: wąski” palce, srebrzyste nici, migocące jak struny nad zwiewnym jedwabiem i niemal niesłyszalna melodia - i wydało mu się: tak, tak właśnie było. Odgadł również znaczenie kółeczka, którego obraz falowy znajdował się w rogu hologramu. Była to rzeczywiście po prostu kropka. Kropka za podpisem mistrza, który był autorem portretu. Przyszło mu do głowy, żeby poszukać jakiejś książki o wróżkach. Niech to będą stare legendy. Wśród nich na pewno znajdzie się i ta, którą słyszał na zamku. Kto wie, może przewodnik coś opuścił albo przeciwnie, coś dodał. W każdym przypadku legenda warta jest tego, żeby się z nią zaznajomić. W malutkim sklepiku kupujących było tylko dwóch - Holger i siwy staruszek w binoklach na zaostrzonym nosie - wśród innych rzadkich druków znalazło się również wystrzępione, liczące sobie dwadzieścia lat wydanie bajek o wróżkach. - To jedyna książka z tej serii - zauważyła wysoka pucołowata sprzedawczyni w bardzo krótkiej sukience, przypominającej złożone skrzydła anioła. - Ale wiele osób woli bardziej współczesne: „Noc lalek” i „Powrót Frankenstei-na” na motywach starego filmu, z kolorowymi ilustracjami. Więc którą? Nie doczekawszy się odpowiedzi odwróciła się na pięcie i znacząco wzruszyła ramionami. Holger przerzucał książkę, ale okazało się, że nie tak łatwo było znaleźć to, czego szukał. Tytuły niewiele mu mówiły.
- Legendy? - wtrącił się staruszek w binoklach. - Lubi pan legendy? - Szukam takiej jednej historii... O szalu wróżek. - Doskonale! - Kartki w jego rękach turkotały z błyskawiczną szybkością. - Proszę. - Tu podsunął Holgerowi otworzoną książkę: - „Chorągiew wróżek w Danveganie”. Właśnie to, czego pan potrzebował. Staruszek zgarnął ze stołu gazety, które do tej pory studiował w skupieniu, i dorzucił życzliwie na pożegnanie: - Nie ma nic prawdziwszego niż legendy, młodzieńcze Treść pierwszej części legendy zgadzała się z tym, co opowiadał przewodnik w zamku. W drugiej części mówiło się o tym, jak ważną rolę odegrał szal wróżek w życiu klanu Mac Loudów, do którego należał Malcolm. Kiedy młodziutka piastunka, posłuszna rozkazowi Malcolma, wniosła dziecko na salę, w której ucztowano, rozległ się śpiew wróżek. Pieśń zawierała przepowiednię: szal, który, jak się okazało, był sztandarem wróżek, wybawi klan w lalach nieszczęść.’Jednakże rozwijać go wolno wyłącznie w ciężkich chwilach, nigdy z błahego powodu. W przeciwnym razie na klan spadną klęski: umrze następca, klan straci skalisty łańcuch górski, dziedzictwo panów zamku, i w końcu w rodzie naczelnika nie pozostanie nawet tylu mężczyzn wioślarzy, żeby przepłynąć zalew Loch Danvegan.
Chorągiew wróżek pieczołowicie przechowywano w kutef szkatule. I ani sam Malcolm, ani jego syn, ani ich najbliżsi następcy nigdy nie odwoływali się do jego pomocy. Dopiero po wielu dziesięcioleciach chorągiew rozwinięto po raz pierwszy. Zdarzyło się to, kiedy Mac Donaldowie wystąpili przeciwko Mac Loudom. W samym gąszczu bitwy załopotała w górze zielona chorągiew i Mac Donaldom zdawało się, że przeciwnik otrzymał posiłki. Przerazili się i rzucili do ucieczki. Później chorągiew uratowała od pomoru bydło Mac Loudów. I wszyscy raz jeszcze uwierzyli w jej moc. Lecz oto z górą sto lat temu niejaki Bucanen, który wstąpił na służbę do jednego z Mac Loudów, postanowił wyzwolić ludzi z zabobonu. Włamał się do szkatuły, wywlókł chorągiew i pomachał nią w powietrzu na oczach zebranych. I spełniły się jedna po drugiej wszystkie przepowiednie wróżek: bezpośredni następca naczelnika rodu zginął podczas wybuchu na okręcie wojennym „Charlotle”, skały Trzy Dziewice przeszły we władanie Campbella z Isnea, a sława klanu wkrótce przygasła i w rodzinie naczelnika nie udało się zebrać choćby tylu wioślarzy, żeby przepłynąć morski zalew. Oto co przekazała legenda o zielonym jedwabiu z wizerunkiem wróżki, być może samej królowej wróżek, którą pojął za żonę naczelnik klanu. Nie wszystko dawało się wytłumaczyć. Możliwe, że nieco inaczej, klarowniej było to opisane w pierwotnym tekście, który nie dochował się do naszych czasów. Być może ci, którzy później
rozpościerali sztandar bez ważnych powodów, byli po prostu bezmyślnymi, nierozumnymi ludźmi i bez wątpienia zasługiwali na lżejszą karę. Ja też rozwinąłem chorągiew, nieoczekiwanie pomyślał Holgerr. Interludium w hotelu Po powrocie do hotelu Holger wstąpił do restauracji na obiad. Tutaj spotkał Eryka Ernfasta, z którym razem leciał ze Sztokholmu. Na sali prawie nie było gości, jak zawsze o tej porze. Turyści, zatrzymujący się w hotelu, wpadali tutaj zwykle godzinę, dwie wcześniej i zasiadali do stołów w dużych, hałaśliwych grupach. Później sala pustoszała. Ernfast zapraszająco pomachał ręką. - Gdzie się podzlewałeś? Siadajżeż i opowiadaj. Łatwo było zgadnąć, że czuł się tutaj jak u siebie w domu. Nie doczekawszy się odpowiedzi, Ernfast wychylił pół szklanki jakiejś mikstury i zamówił następną kolejkę. Miejsce było istotnie przytulne. Wielkie okna wychodziły na cichą ulicę z szarymi jak ziemia domami, które okalały przystrzyżone krzewy i klomby. Z paszczy marmurowego lwa przy wejściu do hotelu buńczucznie wystawał pęk gałązek. W starej witrynie naprzeciw pyszniła się reklama: Palcie papierosy King. Holger wdał się w rozmowę. Czuł się jak odkrywca nowych ziem. Zupełnie nieoczekiwanie, łatwo i z niemiłą dla siebie samego otwartością, opowiedział Ernfastowi o wypadzie do Inverness, o Maggie (tak ją właśnie nazywał w rozmowie - Maggie). Później
tonem sztucznie żartobliwym zaczął mówić o wróżkach, o starym zamku, świadom tego, że inne podejście byłoby teraz nie na miejscu. . - Nic nie rozumiem - oponował Ernfast - nie lubię bajek. Zresztą po co ci wróżka, skoro poznałeś taką dziewczynę? - Istnieje tutaj jakiś związek... jakaś zagadka. - Zagadka... to niedobrze. Zagadek nie powinno być. - Nie powinno - machinalnie powtórzył Holger obserwując, jak Ernfast napełnia szklanki. Naraz jasno stanęła mu przed oczami Margaret nabierająca dzbanem wodę z misy, ale nie z tamtej, która stała na ganku. Nie wychodziła z pokoju, tylko zbliżyła się do lustra, w którym odbijała się misa, nachyliła dzban - i dzban zanurzył się w wodzie. Rozeszły się kręgi, z dzbana spadły przezroczyste krople. Wtedy nie zwrócił na to uwagi, bo wszystko odbyło się tak naturalnie, wręcz niezauważalnie, jak gdyby lustrzane odbicie było istotnie realną misą. Teraz jednak, próbując uwolnić się od iluzji, Holger po raz enty przenosił się w ten wieczór i słyszał jej lekkie kroki, wyraźnie aż do zawrotu głowy. Ale nie: dzban znów przechylał się w lustro, znowu podzwaniała w uszach i rozpryskiwała na krople spływająca z niego strużka, znowu Margaret odsuwała z policzka kasztanowe włosy... Czarnoksięstwo. Dziwna, niedorzeczna w gruncie rzeczy myśl zawładnęła nim z całą siłą. Zapewne był to wpływ nocy spędzonej w zamku. Bo czyż inaczej przyszłoby mu do głowy, że wróżki mogą żyć obok, teraz,
wśród ludzi? Może zostało ich niewiele, ale na tej ziemi żyły przecież od zawsze. Już tysiąc lat temu wiedziały i umiały więcej niż powinni umieć inni. Zdolność odgadywania, całkiem niezwykły dar postrzegania prawdy, dzięki któremu nie musiały pełzać ku niej na ślepo, wymacując załomy pustych paradoksów, powinny stopniowo odgrodzić je od reszty świata. Dawno, dawno temu bez trudu można było odejść, zagubić się na nieskończonych przestrzeniach zieleniącej się ziemi, ale kilkaset lat później znikły gaje i bursztynowe plaże, ciężkie mosty przepasały zmętniało rzeki. Słońce dalej świeciło tak samo hojnie jak niegdyś, ale życie stało się inne; jedyne co trzeba było zrobić, to pragnąć odgrodzić się od wścibskiej ciekawości, od drobnych, ale nie kończących się zakusów na wszystko, co drogie sercu, to upodobnić się dostatecznie do innych, nie wyróżniać się niczym. Ale na pewno trudno się z tym oswoić. - Nie ma co się smęcić - głos Ernfasta przerwał jego zadumę. - Co się ż tobą właściwie dzieje? Holger milczał. Niepojęty niepokój, jakiś niewytłumaczalny lęk doprowadził w końcu do postawienia pytania: Dlaczego ja tutaj siedzę? I dlaczego rozmawiam o rzeczach niemożliwych, niepowtarzalnych, z tym pijanym durniem? Ale dlaczego miałbym tego nie robić? A dlatego, że te chciwe, próżniacze ręce wyciągną się ku tajemnicy, w stronę kruchego nieznanego, nie teraz może, nie od
razu, żeby zburzyć, zgnieść, rozbić ją - choćby z ciekawości, z samej chęci uprzedzenia w tym innych. - Napijmy się! - zakomenderował Ernfast. - W końcu jesteśmy przecież w Szkocji. - Nie. Wystarczy. - Nie chcesz się ze mną napić? Przez jakąś tam Szkotkę - cienkie wargi Ernfasta ułożyły się w sarkastyczny półuśmiech - po prawdzie to obecnie do dobrego tonu należy ignorowanie zasad dobrego tonu. - Dosyć! - Holger wstał. - A ja mówię, napijemy się! - Ernfast ryknął nagle na całą salę, rozłożywszy na stole ręce jak macki. - Oszalałeś - cicho, ale dobitnie powiedział Holger. - Idziemy stąd. - Nie, zostańmy. Dopóki stąd nie wyjedziemy, zostaniemy tutaj, jasne? Ernfast złapał go za rękę i zachwiał się razem z krzesłem. Wyswobodziwszy łokieć, Holger szybko skierował się ku wyjściu, zupełnie tak jakby sobie uzmysłowił, że należy bezzwłocznie, natychmiast dogonić coś, co mu się wymykało. Słoneczna droga Helikopter był już gotowy do startu, ale on wymachiwał rękami i łapiąc oddech wołał w biegu, żeby jego też zabrali. Ktoś podał mu rękę, pomógł wsiąść. Usiadł w fotelu i w milczeniu obserwował, jak lśnią słoneczne lustra okien w domach farmerów i gęstnieje powietrze w dolinach. Ale daleka ziemia uciekająca w dole wydawała mu się tylko nierealną plamą światła. Potem świadomość zarejestrowała