Antologia
Gwiazdy Galaktyki
1981
MAURYCY JÓKAI - Niewidzialna rana
Doktor X, jeden z najsłynniejszych chirurgów w naszej stolicy, nim
jeszcze zdążył się ubrać, zmuszony był pewnego wczesnego ranka przyjąć
niecierpliwego pacjenta. Oczekujący w przedpokoju mężczyzna oznajmił
przez służącego, że wszelka zwłoka jest dla jego życia niebezpieczna i że
potrzebuje natychmiastowej pomocy.
Lekarz zarzucił na ramiona bonżurkę i poprosił przybysza do gabinetu.
Nieznajomy, sądząc z ubioru i sposobu bycia, należał do najlepszych sfer.
Na jego bladej twarzy odzwierciedlało się cierpienie duchowe i fizyczne,
prawą rękę trzymał przewiązaną na jedwabnym temblaku i choć twarz
jego wyrażała opanowanie, nie potrafił od czasu do czasu stłumić cichego
jęku.
- Czy mam przyjemność z doktorem X? - zapytał słabym, głuchym
głosem, podchodząc do lekarza.
- Tak, to ja.
- Proszę mi wybaczyć, że dopiero teraz mam sposobność poznać pana
osobiście. Nie mieszkam w Budapeszcie, przyjechałem ze wsi, wiedziony
sławą pana nazwiska. Nie mogę powiedzieć, iż sprawia mi radość
spotkanie z panem, gdyż ze względu na swoją osobę nie widzę w tym nic
przyjemnego.
Lekarz dostrzegł, że jego pacjent ledwo trzyma się na nogach i poprosił
go, aby usiadł.
- Jestem zmęczony, od tygodnia nie spałem. Na prawej dłoni utworzyła mi
się rana, nie wiem, co to jest, może karbunkuł albo rak. Na początku mnie
rwało, później zaczęła nieustannie piec bez chwili wytchnienia czy
złagodzenia, coraz mocniej, coraz bardziej nieznośnie. Wypróbowałem
wszelkie środki domowe, a nawet znachorskie - nic nie pomogło; zaczęło
jeszcze bardziej piec i pulsować, przyprawiając mnie o okrutne męczarnie.
Wreszcie nie wytrzymałem tego dłużej, wsiadłem do powozu i
przyjechałem] do waszmość pana, aby to wypalił lub zoperował, bo jeśli
jeszcze przez godzinę będę musiał znosić te męki, gotów jestem rzucić na
siebie przekleństwo.
Lekarz pocieszył go, że nie ma potrzeby uciekać się zaraz do skalpela,
może ból da się uśmierzyć przy pomocy lekarstw.
- Nie, nie, łaskawy panie, żadne kompresy, żadne środki uśmierzające,
zaradzić temu może tylko nóż chirurgiczny; przyjechałem wprost do pana,
aby zoperował pan to bolesne miejsce.
Lekarz poprosił pacjenta, aby mu pozwolił obejrzeć dłoń; chory zaciskając
zęby, aby nie krzyczeć z bólu, wyciągnął do niego obandażowane ramię, a
lekarz bardzo ostrożnie zaczął zdejmować bandaże.
- Chciałbym pana prosić, panie profesorze, aby to, co pan zobaczy, nie
wprawiło pana w zdumienie. Moja dolegliwość jest tak nadzwyczajnej
natury, że dozna pan wstrząsu, ale proszę się niczemu nie dziwić.
Doktor X zapewnił przybysza, że ma silne nerwy, do wszystkiego jest
przyzwyczajony i niczemu nie zwykł się dziwić.
Niemniej jednak nie potrafił ukryć zdumienia i zalękniony aż wypuścił
dłoń pacjenta, gdy zdjąwszy bandaże nie dostrzegł żadnej rany: była cała i
zdrowa, podobnie jak druga ręka przybysza.
Okrzyk bólu chorego, który pochwycił drugą ręką prawicę, świadczył
jednak o tym, że nieznajomy nie stroi sobie bynajmniej żartów i naprawdę
cierpi.
- Gdzie pana boli?
- Tutaj, tutaj - zawołał i wskazał miejsce na zewnętrznej części dłoni, skąd
rozchodziły się dwie żyły, a kiedy lekarz delikatnie dotknął tego miejsca
palcami, przybysz aż wstrząsnął się z bólu.
- Tutaj pana boli?
- Straszliwie.
- Co pan czuje, kiedy dotykam tego miejsca palcami?
Nieznajomy nie potrafił na to odpowiedzieć, tylko łzy płynęły mu z oczu,
tak okrutne znosił męczarnie.
- To dziwne. Nic tu nie widzę.
- Ja też nic nie widzę. Mimo to odczuwam tak straszny ból, że miałbym
ochotę bić głową o ścianę.
Lekarz wziął szkło powiększające, obejrzał przez nie dłoń i pokręcił
niedowierzająco głową.
- Skóra jest cała i zdrowa. Pulsują pod nią normalnie żyły, ani śladu
zapalenia czy obrzęku, który by wskazywał na nowotwór. Proszę spojrzeć,
skóra jest taka sama jak gdzie indziej.
- Wydaje mi się jednak, że dostrzegam tu zaczerwienienie.
- Gdzie?
Nieznajomy wyjął pióro z futerału i zakreślił na dłoni koło wielkości pół
krajcara. - Tutaj - powiedział.
Doktor przypatrzył się temu miejscu i powziął podejrzenie, że jego pacjent
jest chorym z urojenia.
- Niech pan się zatrzyma na parę dni w mieście, myślę, że w tym czasie
będę mógł panu pomóc.
- Nie mogę czekać. Proszę nie przypuszczać, panie doktorze, że oszalałem
albo jestem niespełna rozumu. Pan mnie musi z tego wyleczyć. Miejsce,
które zakreśliłem, sprawia .mi tak piekielne cierpienia, że po to
przyjechałem, aby pan je zoperował.
- Ale ja nic nie mogę uczynić - powiedział lekarz.
- Dlaczego?
- Dlatego, że ma pan zdrową rękę, nie widzę w tym miejscu niczego,
podobnie jak na swojej własnej dłoni.
- Panu rzeczywiście wydaje się, że jestem szalony albo stroję sobie żarty -
powiedział chory i sięgnął do pugilaresu: wyjął z niego banknot tysiąca
pengo i położył go na stole ze słowami: - Aby pana przekonać, że nie
upieram się jak dziecko i przysługa, którą mi pan odda, jest dla mnie
niezmiernie ważna i potrzebna. Proszę pana, doktorze, o operację.
- A ja powiadam panu, że gdyby nawet zaofiarował mi pan wszystkie
skarby świata, nie przekonałby mnie pan do tego, aby uznać pana zdrową
dłoń za chorą i dotknąć jej skalpelem.
- Dlaczego nie?
- Ponieważ nasunęłoby to wątpliwości co do mojej wiedzy lekarskiej i
pokładanej w niej wiary; cały świat powiedziałby o panu “szaleniec”, a
mnie oskarżono by o brak sumienia i wykorzystywanie sytuacji na swą
korzyść: na tyle okazałem się nikczemny, że nie zauważyłem, iż tu nic nie
ma.
- Dobrze, w takim razie proszę mi chociaż okazać pewną uprzejmość.
Potrafię dokonać tej operacji sam na sobie. Proszę mi tylko obiecać, że
kiedy to zrobię, zatroszczy się pan o moją dalszą kurację.
Lekarz ze zdumieniem przyglądał się dziwnemu pacjentowi, który tak
poważnie traktował swoje urojenia: już zdjął marynarkę i zawijał rękaw
koszuli, po czym chwycił skalpel.
Nim upłynęła chwila, nóż zagłębił się głęboko w skórze.
- Niech pan się opamięta! - zawołał doktor przestraszony, że niesprawność
pacjenta może doprowadzić do nieszczęścia. - Jeśli rzeczywiście uważa
pan operację za niezbędną, niech tak się stanie.
Po tych słowach wziął skalpel i ująwszy bolącą dłoń chorego poprosił, aby
odwrócił wzrok. Niektórzy ludzie bardzo są wrażliwi na widok własnej
krwi.
- To niepotrzebne. Raczej będę panu wskazywał, jak daleko wyciąć ma
pan skórę.
I rzeczywiście, nieznajomy z zimną krwią przyglądał się do końca
operacji; mówił, dokąd ma sięgnąć cięcie, jego otwarta dłoń nawet nie
drgnęła w dłoni lekarza i kiedy okrągły odcinek skóry został wycięty,
przybysz odetchnął z ulgą, jakby mu spadło ciężkie brzemię z ramion, a
operacja przyniosła wyraźną ulgę.
- Nie piecze już pana? - zapytał lekarz.
- Wszystko przeszło - odparł nieznajomy i uśmiechnął się nawet. - Ból
absolutnie ustał. Jakbym narodził się na nowo. To lekkie ścierpnięcie
spowodowane krwawieniem, w porównaniu z poprzednim bólem
przypomina odświeżający wietrzyk po piekielnym upale. Widok krwi
sprawia mi wprost przyjemność. Niech pan pozwoli jej spłynąć. Dobrze mi
to robi.
Nieznajomy z prawdziwą przyjemnością przypatrywał się krwi płynącej z
rany; doktor musiał go nakłonić, aby pozwolił ją zatamować i nałożyć
opatrunek.
Gdy dłoń została już obandażowana, wyraz twarzy nieznajomego całkiem
się zmienił. Cierpienie, które się na niej uprzednio malowało, zastąpił
spokój i z pogodnym uśmiechem patrzył na lekarza; wróciła mu chęć do
życia, co można było poznać po zniknięciu poprzedniego grymasu bólu;
czoło mu się wygładziło, wróciły rumieńce na policzki, a on sam przeszedł
jakby głęboką metamorfozę.
Kiedy doktor zawiązał mu ramię na temblaku, uścisnął gorąco zdrową
ręką prawicę lekarza i powiedział ciepłym, serdecznym tonem:
- Proszę przyjąć moje najszczersze wyrazy wdzięczności. Sprawił mi pan
niezmiernie dużo dobrego. Ten drobny rewanż z mojej strony nawet nie da
się porównać z tym, czego ja od pana doświadczyłem. Całe życie będę
czuć wdzięczność do pana.
Doktor był jednak przeciwnego zdania i nie chciał przyjąć od
nieznajomego tak dużej sumy; pacjent upierał się jednak przy swoim, a
widząc, że lekarz bliski jest już gniewu, zaproponował, aby przeznaczył
pieniądze na jakiś szpital, po czym szybko się pożegnał.
Przez parę następnych dni doktor X odwiedzał go w pokoju hotelowym,
gdzie nieznajomy pozostawał, dopóki rana się zagoiła, co przebiegało bez
najmniejszych zakłóceń i lekarz przy tej sposobności mógł się przekonać,
że jego pacjent jest człowiekiem wielce wykształconym i niezwykle
mądrym, posiadającym wszechstronną kulturę i słuszne poglądy, a jego
majątek pozwalał mu należeć do elity społeczeństwa, tym bardziej, że przy
tym piastował jednocześnie wysokie stanowisko urzędowe.
Usunięcie niewidzialnej rany nie zostawiło na nim najmniejszych śladów
przeżyć duchowych czy fizycznych.
Po całkowitym wyzdrowieniu wrócił spokojny do swojej wiejskiej
rezydencji.
Upłynęły trzy tygodnie, gdy znów pewnego ranka, o niezwykle wczesnej
porze służący zameldował przybycie dziwnego nieznajomego, który tym
razem nawet pokojowcowi dał złotą monetę.
Pacjent, którego lekarz pospieszył przyjąć, znów stawił się w gabinecie z
ręką przewiązaną na temblaku, a rysy jego twarzy pod wpływem
cierpienia zmieniły się prawie nie do poznania.
Nie czekając nawet na zaproszenie opadł na fotel i nie potrafiąc dłużej nad
sobą panować, zaczął jęczeć, bez słowa wyciągając do lekarza rękę.
- Co się stało? - zapytał .ten ostatni zdumiony.
- Nie dość głęboko wyciął pan skórę poprzednim razem - wykrztusił
przybysz bezdźwięcznym głosem. - Ból znów powrócił, piecze mnie
jeszcze bardziej okrutnie niż dawniej. Wprost tracę przytomność z bólu.
Całe ramię mi od tego zdrętwiało. Nie chciałem po raz drugi zakłócać
panu spokoju, znosiłem te męki cierpliwie, wierząc, że tajemnicze
zapalenie z wolna dojdzie do serca lub sięgnie głowy i położy kres
mojemu nędznemu życiu. Tak się jednak nie stało. Cały ból skupia się na
tym jednym miejscu, które poprzednio panu wskazałem, a ja przechodzę
niewypowiedziane męki. Proszę spojrzeć na moją twarz, a pojmie pan, co
przeżywam.
Twarz istotnie miał woskową, a na czole zbierały się zimne krople potu.
Lekarz odwinął zabandażowane ramię. Cięcie po operacji pięknie się
zagoiło, nadal nie widać było żadnej rany, wyrosła nowa skóra, wszystkie
arterie pracowały należycie, puls chorego bił spokojnie, nie miał gorączki,
mimo to drżał na całym ciele.
- To wprost niewiarygodne! - powiedział zdumiony lekarz. - Pana
przypadek przekracza wszelkie moje doświadczenia.
- Tak, to rzeczywiście straszne, panie doktorze. Niech pan nie szuka ani
nie dopatruje się przyczyn, ale uwolni mnie od męki! Proszę wziąć
narzędzia i głębiej oraz szerzej wyciąć skórę w tym miejscu. Jest to dla
mnie jedyny ratunek.
Lekarz poczuł się w obowiązku spełnić życzenie swego chorego. Po raz
drugi przeprowadził operację, teraz już bardziej zagłębiając skalpel i po
raz drugi był świadkiem cudownej przemiany i ulgi, jakie odmalowały się
na twarzy nieznajomego, a następnie niemal zachwytu, z jakim
obserwował on upływ krwi. Później, gdy na ranę miał już założony
opatrunek, dosłownie w ciągu paru chwil zniknęła z jego twarzy
śmiertelna bladość i wróciły żywe rumieńce. Tym razem jednak nie
przywołał radosnego uśmiechu, zasmucony dziękował lekarzowi:
- Dziękuję, panie doktorze, znów mnie pan wyratował z opresji, przestało
mnie boleć. W ciągu kilku dni rana powinna się zagoić. Proszę się jednak
nie dziwić, jeśli po upływie miesiąca ponownie się do pana zgłoszę.
- Niech pan nawet o tym nie myśli!
- Wiem już z całą pewnością, że nim upłynie miesiąc, cierpienia moje
znowu się odnowią - powiedział nieznajomy ze zwarzoną miną. - Jeśli jest
mi ono przeznaczone... - dodał tajemniczo i pożegnał się.
Doktor tym razem podzielił się wiadomościami o niezwykłym wypadku z
kilkoma kolegami, którzy wyrazili różne zdania, ale ani jeden nie potrafił
postawić przekonującej diagnozy.
Po upływie miesiąca lekarz z niepokojem wyglądał wizyty dziwnego
pacjenta. Miesiąc jednak szczęśliwie minął i tajemniczy nieznajomy nie
wracał.
Później upłynęło jeszcze parę tygodni. I wtedy doktor otrzymał list
wysłany z miejsca zamieszkania chorego.
Rozerwał kopertę, spojrzał na podpis pod gęsto zapisanymi stronicami i
ucieszył się, że jego pacjent pisał ten list własnoręcznie, co oznaczało
radosną wiadomość, że cierpienia jego minęły bezpowrotnie, bowiem w
przeciwnym razie uniemożliwiłyby mu napisanie listu.
Lekarz przeczytał treść listu:
“Szanowny Panie Doktorze!
Nie chciałbym odejść z tego świata zabierając do grobu, a może w życie
wieczne, tajemnicę mojej choroby, nie ujawniając jej przyczyn przed
panem i światem lekarskim.
Opiszę panu okoliczności powstania moich straszliwych cierpień. Od
tygodnia po raz trzeci do mnie powróciły i nie chcę z nimi dalej walczyć.
Jestem zdolny pisać ten list jedynie w ten sposób, że jako uśmierzający
kompres przykładam do bolącego miejsca palącą się hubę i przez ten czas
dopóki huba nie spłonie, nie czuję większego bólu, niż to się dzieje w
takich razach.
Przed pół rokiem byłem jeszcze szczęśliwym człowiekiem. Przy moich
dochodach żyłem beztrosko, zaprzyjaźniony z całym światem potrafiłem
się z wszystkiego cieszyć tak jak człowiek trzydziestopięcioletni, który
czerpie radość z życia. Przed rokiem ożeniłem się. Był to związek z
miłości. Wybranką mojego serca została piękna, wykształcona istota o
dobrym sercu, która do tamtej pory była damą do towarzystwa
mieszkającej w sąsiedztwie hrabiny. Niemajętna dziewczyna nie tylko z
wdzięczności, że dzięki mnie stała się zamożna, ale z prawdziwej,
dziecięcej jeszcze miłości przywiązała się do mnie. Pół roku upłynęło w
takiej atmosferze, że każdy następny dzień wydawał mi się szczęśliwszy
od poprzedniego. Jeśli czasami musiałem opuszczać posiadłość, aby udać
się do stolicy, moja żona była tak niespokojna, że niekiedy pół mili
wychodziła ma naprzeciw i czekała na mnie, a gdy się spóźniałem, całą
noc nie kładła się na spoczynek; gdy niekiedy z wielkimi oporami dała się
namówić do odwiedzin u swej dawnej chlebodawczyni, którą nadal bardzo
kochała, jeszcze tego samego dnia wracała do domu; żadna siła nie
potrafiła jej zmusić do pozostania poza domem dłużej niż pół dnia; jej
przygnębienie z powodu mojej nieobecności psuło innym dobry humor. Jej
słabość do mnie posunęła się tak daleko, że rezygnowała z tańca, aby nie
dotknął jej inny mężczyzna niż ja. Wybuchała płaczem, gdy jakiś dandy
obdarzył ją komplementem. Krótko mówiąc pojąłem za żonę niewinne
dziecko, które nie miało innych myśli niż moje i które spowiadało mi się,
jak z grzechu, jeśli nie o mnie śniła w nocy.
Nie wiem, jaki demon szepnął mi do ucha, że wszystko to złudzenia.
Człowiek potrafi być na tyle głupcem, że będąc szczęśliwym szuka udręki.
Moja żona trzymała przybory do szycia w niewielkim stoliku, do którego
szufladę na ogół zwykle zamykała. Parokrotnie to zauważyłem. Nigdy nie
zapominała wyjąć z zamka kluczyka i nigdy nie zostawiała szuflady
otwartej.
Zaczęło mnie to dręczyć. Co w tym stoliku mogło się znajdować, że
należało to przede mną ukrywać? Oszalałem na tym punkcie. Przestałem
wierzyć jej niewinnemu wyrazowi twarzy, czystemu spojrzeniu, objęciom
i pocałunkom. A jeśli wszystko było omamem?
Pewnego razu znów przyjechała po nią hrabina, prosząc ją i zaklinając, by
spędziła u niej dzień. Nasze dobra leżą w odległości paru godzin jazdy
konno i obiecałem żonie, że po nią przyjadę.
Ledwo powóz wytoczył się sprzed pałacu, zebrałem wszystkie klucze,
jakie znalazłem i kolejno próbowałem otworzyć nimi zamek szufladki. W
końcu się to udało.
I wtedy przeraziłem się swojego czynu jak ktoś, kto po raz pierwszy
dopuszcza się kradzieży. Stałem się złodziejem, włamywaczem, który
przyszedł zrabować tajemnice słabej istoty.
Drżącymi rękoma wyjmowałem ostrożnie przedmioty zapamiętując ich
położenie, aby nie poznała po nieporządku, że zakradła się tam obca ręka;
wstrzymałem oddech niemal do utraty tchu ... I naraz pod koronkami
natrafiłem na pakiet listów. Jak piorun przeszyła mnie jakby iskra od
głowy do serca; były to bowiem listy, których treść można poznać na
pierwszy rzut oka! Listy miłosne ...
Pakiet listów przewiązany był różową wstążką o srebrnych brzegach.
Gdy sięgnąłem, aby ją rozwiązać, przyszło mi na myśl, czy godzi się to
robić? czy człowiek honoru może tak postępować? kraść tajemnice żony;
tajemnice które z pewnością wiązały się z jej wiekiem panieńskim. Czy
był odpowiedzialna za myśli, jakie ją prześladowały, gdy nie należała
jeszcze do mnie? Czy mogę być zazdrosny o czasy gdy mnie jeszcze nie
znała? Bez wątpienia nosiła się wcześniej z różnymi marzeniami: czy to
jej wina? Kto w ogóle miałby prawo przypisywać jej winę? Ja właśnie
poczułem się na siłach to uczynić. Prześladowała mnie natrętna myśl, że
może te listy pochodzą z okresu, gdy miałem prawo do jej myśli, gdy
byłem zazdrosny nawet o to, co jej się śniło, kiedy należała już do mnie.
Rozwiązałem już wstążkę. Nikt mnie nie widział. Nawet zwierciadło
wisiało nieco dalej, abym się nie zaczerwienił na swój widok. Otwierałem
listy jeden po drugim i czytałem bez końca. Była to dla mnie straszna
godzina. Co zawierały te listy? Świadczyły o najbardziej ohydnej zdradzie,
jakiej dopuszczono się wobec mężczyzny. Pisał je mój najbliższy
przyjaciel, ale jakim tonem! jak upoważniony do namiętności, miłości;
mówił o dotrzymaniu tajemnicy, o głupim mężu, dawał jej rady, co ma
czynić kobieta, aby utrzymać męża w złudzeniach; a wszystkie te listy, co
do jednego, datowane były w okresie, gdy byłem już żonaty i tak
szczęśliwy. Nie będę panu opisywał, co wtedy czułem. Jakbym wypił
śmiertelną dawkę trucizny. A ja do ostatniej kropli wysączyłem tę truciznę.
Przeczytałem każdy list z osobna. A później ułożyłem je, jak poprzednio i
przewiązałem wstążką, zasłoniłem koronkami i zamknąłem szufladę.
Wiedziałem, że jeśli do południa nie pojadę po moją żonę, wieczorem
wróci sama. I tak się stało. W pośpiechu opuściła powóz, podbiegła do
mnie, gdy czekałem na tarasie, objęła mnie, ucałowała i była ogromnie
szczęśliwa, że znów jest ze mną. A ja nie dałem nic po sobie poznać.
Rozmawialiśmy, zjedliśmy kolację i udaliśmy się do swoich sypialni na
spoczynek. Nie zmrużyłem oka, liczyłem każdą godzinę. Kiedy zegara
wybił kwadrans na pierwszą, wstałem i udałem się do jej sypialni. Jej
piękna głowa spoczywająca na białych poduszkach przypominała anioła
malowanego wśród obłoków. Jakie to szkaradne kłamstwo natury dawać
tak niewinne rysy występkowi! Byłem zdecydowany, uparty jak szaleniec
w swoim nieodwołalnym postanowieniu. Trucizna przeżarła już do cna
moją duszę. Cicho położyłem moją prawą rękę na jej białej szyi i
zacisnąłem ją nagle. Na chwilę otworzyła ciemnoniebieskie oczy,
popatrzyła na mnie zdumiona, po czym zamknęła je znowu i umarła.
Umarła nie broniąc się nawet jednym słowem, jakby cicho usnęła. Nawet
gdy ją dusiłem, nie broniła się. Jedynie kropla krwi wypłynęła jej z ust i
spadła na moją dłoń - pan doskonale wie, w które miejsce - ale
zauważyłem to dopiero rankiem, kiedy już zaschła. Pochowałem ją bez
rozgłosu, mieszkam przecież na odludziu i nikt nie sprawuje nade mną
nadzoru. Nie miała krewnych ani opiekunów, którzy mogliby mi zadawać
pytania, i umyślnie spóźniłem się z wysłaniem zawiadomień o pogrzebie,
aby znajomi nie mogli się w porę o tym dowiedzieć i zdążyć na czas.
Gdy opuściłem grobowiec, nie czułem najmniejszych wyrzutów sumienia.
Postąpiłem z nią okrutnie, ale na to zasłużyła. Nawet jej nie
znienawidziłem: potrafiłem zapomnieć. Nie myślałem więcej o tym. Nigdy
nie popełniono morderstwa z mniejszym brakiem, skrupułów, jak to miało
miejsce w moim wypadku.
Kiedy znalazłem się już u siebie w pałacu, zajechał powóz tak często
wspominanej tu hrabiny z sąsiedztwa. W myśl wydanych przeze mnie
poleceń, ona również spóźniła się na pogrzeb, nic tedy dziwnego, że była
wstrząśnięta, kiedy ją zobaczyłem. Przerażenie, współczucie, ból, czy ja
wiem zresztą co? krzyżowały się w jej słowach, tak że nawet nie
rozumiałem, co mi mówi na pocieszenie. Milczałem. Nie było, mi
potrzebne niczyje współczucie. Nie przepełniał mnie przecież smutek.
Wreszcie hrabina ujęła mnie poufnie za ramię i szeptem powiedziała, że
pragnie zawierzyć mojej dyskrecji pewną tajemnicę, uważając, że postąpię
po rycersku i nie nadużyję jej zaufania. Wyznała, że dała kiedyś mojej
żonie pakiet listów do przechowania, których - ze względu na treść, - nie
mogła trzymać w domu; i teraz prosiła mnie o ich zwrot. Poczułem zimny
dreszcz, który przebiegł mnie od stóp do głów. Z pozornym chłodem
zapytałem ją, co zawierają owe listy. Drgnęła na te słowa i odparła żywo:
Pana małżonka była bardziej wielkoduszna, nie pytała mnie o ich treść, a
nawet przyrzekła, że do nich nie zajrzy. Jestem pewna, że nigdy ich nie
czytała, bo miała szlachetną duszę i wstydziłaby się złamać własne słowo
nawet w tajemnicy przed innymi. Dobrze, powiedziałem, ale po czym
mogę rozpoznać ów pakiet? Jest przewiązany różową wstążką o srebrnych
brzegach. Poszukam go w takim razie, odrzekłem, wziąłem pęk kluczy
mojej żony i zacząłem szukać listów, choć dobrze wiedziałem, gdzie się
znajdują. Po wielu udawanych trudach wreszcie je odnalazłem. Czy to te?,
zapytałem podając je hrabinie. Tak, to te listy!, zawitała. Widzi pan, nadal
są przewiązane w sposób, jak ja to zrobiłam. Pana dzielna żona nigdy do
nich nie zaglądała. Nie śmiałem podnieść na nią oczu, lękałem się, że
wyczyta z nich prawdę, że owszem, to ja do nich zaglądałem i wszystkie je
czytałem. Zaraz się z nią pożegnałem, usprawiedliwszy się, że chciałbym
zostać sam. Hrabina siadła do powozu i odjechała. Przyznałem jej rację.
Biedaczka miała brutalnego męża słynącego z hulaszczego i rozpustnego
trybu życia. Gdybym ja był taki, zasługiwałbym na to, aby moja żona
postępowała podobnie. Och, ale moja żona była niewinnym aniołem,
kochała mnie nawet wtedy, gdy targnąłem się na jej życie.
Nie pamiętam, czym się zajmowałem w tych pierwszych godzinach po
wyjeździe hrabiny, wiem tylko, że kiedy się ocknąłem z tego straszliwego
stanu, znajdowałem się przy grobowcu, przed trumną mojej żony.
Szaleństwo nie doprowadziło mnie jeszcze do tego, abym pragnął ją
obudzić z wiecznego snu, ale byłem tak bliski utraty zmysłów, że zacząłem
do niej mówić. Wierzyłem, że mnie usłyszy. Tak jak naprawdę kochałaś
mnie za życia, kochaj mnie nadal po śmierci. Uczyń mi łaskę i zemścij się
za mojego życia. Nie odkładaj mi kary na później, gdy znajdę się w
zaświatach, ale tu jeszcze na ziemi pozwól mi cierpieć, wydaj na katusze i
zabij. Nie czekaj z zemstą na moją śmierć! Jak szalony mówiłem do
milczących zwłok, aż naraz ogarnął mnie sen, omdlenie pozbawione
tęsknot. Pamiętam sen, jaki wtedy miałem. Widziałem w nim, że cicho
otwiera się wieko trumny i powstaje z niej w milczeniu moja martwa żona.
Leżałem odrętwiały przed katafalkiem, złożywszy ręce i głowę na skraju
trumny. Miała blade wargi, na których zawisła kropla krwi. Wolno
pochyliła się nade mną, otworzyła oczy, tak jak wtedy, i pocałowała moją
dłoń zostawiając na niej znowu kroplę krwi; po czym znów zamknęła
oczy, złożyła głowę na zimnej poduszce, a wieko trumny nad nią się
zamknęło. Wkrótce zbudził mnie z odrętwienia ostry jak ukąszenie
skorpiona ból; szybko wyszedłem na zewnątrz, był wczesny ranek, nikt
mnie nie widział. Na dłoni nie znalazłem kropli krwi ani żadnego po niej
śladu, niemniej zaczęła mnie ona piec, jakby ktoś upuścił na nią kroplę
żrącej trucizny. Ból potęgował się z godziny na godzinę, nie ustając ani na
chwilę. Niekiedy zasypiałem, w pełni świadomy cierpień. Nikomu się nie
poskarżyłem: i tak nikt by nie dał wiary moim słowom. Pan jedynie był
świadkiem, ile przeszedłem i panu zawdzięczam to, że ból na jakiś czas
ustał po przeprowadzeniu obu operacji usuwających ślad po kropli krwi.
Ale gdy rana się goi, ból się odnawia: już po raz trzeci mnie zaatakował i
brak mi sił dłużej z nim walczyć. Za godzinę nie będę żył. Pociesza mnie
tylko myśl, że jeśli zemsta się wypełniła na ziemi, może mi teraz
przebaczy tam, na drugim świecie. Dziękuję panu za wszystko, co pan dla
mnie uczynił. Niech Bóg pana za to błogosławi.”
Po kilku dniach można było przeczytać w gazetach wiadomość, że pan X,
jeden z najzamożniejszych obywateli naszego kraju, odebrał sobie życie
strzałem z pistoletu. Niektórzy powiadali, że uczynił to w depresji po
stracie żony, inni, lepiej poinformowani, jako przyczynę wymieniali jakąś
nieuleczalną ranę, ale najmądrzejsi mówili, że cierpiał na monomanię:
wymyślił niewidzialną ranę, której niczym nie dawało się uleczyć.
Przełożyła Hanna Kuźniarska
FRIGYES KARINTHY - Nowela o śmierci magnetycznej
Na początku lutego 19... roku wezwano mnie telegraficznie do Melbourne.
Jako kierownik Instytutu Bakteriologicznego w Filadelfii miałem na
miejscu zapoznać się z faktami i przedstawić sprawozdanie o nowej i
strasznej epidemii, która pojawiła się w tamtym mieście, a o której
dochodziły mnie niepewne i nie pochodzące z bezpośrednich źródeł
wiadomości. Opis tej nowej choroby lub raczej nowego rodzaju śmierci -
bo nie zdarzył się ani jeden wypadek wyzdrowienia - przedstawiał się
zgoła nieprawdopodobnie.
Wyraźnie pamiętam, że podczas podróży częstokroć myślałem o
Edmundzie Dale'u, moim dawnym koledze szkolnym, o którym ostatnio
dotarła do mnie wiadomość, że po ukończeniu teologii i przyjęciu święceń
poprosił o skierowanie do Melbourne. Przemknęło mi też przez myśl, że
dobrze byłoby z nim się spotkać, nie czułbym się przynajmniej
osamotniony.
Wrażenia pierwszych dni pobytu w Melbourne całkiem zatarły w mej
pamięci myśl o nim. Z hotelu kazałem się zawieźć wprost na uniwersytet,
do profesora X, do którego miałem list polecający. Od profesora X
dowiedziałem się o strasznych szczegółach. Objawy nowej choroby
wystąpiły przed niemal półtora miesiącem zupełnie nieoczekiwanie,
zaskakując wszystkich. Pierwsza ofiara - był to jakiś kupiec - nie zwróciła
na siebie niczyich podejrzeń na istotę sprawy: ten zdrowy skądinąd
człowiek przewrócił się po prostu na ulicy, sekcję zwłok przeprowadzono
niezbyt sumiennie, stwierdziwszy udar serca. Dopiero przy badaniu
czwartego czy piątego przypadku okazało się, że to nie indywidualne
przyczyny powodowały nagłe zgony: w sercach i mózgach ofiar
dostrzeżono jednakowe u wszystkich zmiany, podobne do tych, jakie
uczeni zarejestrowali dotychczas - i to było najbardziej zdumiewające - u
osób porażonych prądem o wysokim napięciu. Grymas twarzy i kurczowe
zaciśnięcie palców dłoni wskazywało zresztą na to wyraźnie - od profesora
X dowiedziałem się, że chorobę tę, a właściwie epidemię, zaczęto już
powszechnie nazywać w mieście śmiercią magnetyczną albo elektryczną.
Skąd się bierze, o tym nikt nie wiedział; bez wątpienia można było jednak
stwierdzić, że nie powoduje jej zakażenie bakteriami - ani chory, ani jego
zwłoki nie zagrażały bezpieczeństwu publicznemu nawet drogą pośrednią,
przez tak zwanego nosiciela zarazka, a badania mikroskopowe wykazały
jedynie zmiany fizyczne w tkance. Dotychczas w najróżniejszych
punktach miasta niespodziewanie zasłabło, przewróciło się i w drgawkach
umarło ponad trzystu mieszkańców: liczba dwustu ofiar przypadła na
ostatnie dni.
Nie jestem pisarzem i dlatego przedstawiam sucho i zwięźle jak w
reportażu to wszystko, co widziałem i słyszałem; nie usiłuję nawet
nakreślić obrazu narastającego z wolna, w milczeniu i lodowatym napięciu
przerażenia, które dawało się dostrzec na twarzach przechodniów, w ich
niespokojnych spojrzeniach, jakimi na ulicach, placach i w całym tym
ruchliwym mieście obrzucali każdego, kto być może znał przyczynę
paniki; bo miasto mimo wszystko żyło własnym życiem. Krótko mówiąc,
już w pierwszym tygodniu pobytu miałem sposobność obejrzeć zwłoki
człowieka dotkniętego śmiercią magnetyczną i, jakże mi przykro, być
świadkiem jego zgonu.
Spieszyłem właśnie do laboratorium, aby pobrać preparaty, muszę tu
wyznać, że zajmowała mnie myśl, aby w tajemnicy przed innymi
wykazać, że przyczyną śmierci magnetycznej jest, tak, właśnie, zakażona
materia, bakcyl wywołujący epidemię, a opinię tutejszych kręgów
lekarskich, z niejakim wewnętrznym zadowoleniem i naukową dumą
traktowałem jako fantasmagorie naiwnych laborantów wobec prawdziwej
wiedzy uczonego. Napisałem nawet kilka stron rozprawy dla
“Bacteriological Weekly”, po której przeczytaniu ci panowie mieli spuścić
nosy na kwintę.
Stało się to na przystanku, a właściwie jeszcze w tramwaju, z którego
właśnie wysiadłem. Postąpiłem już parę kroków, gdy przerażone,
stłumione okrzyki za moimi plecami, kazały mi się odwrócić i zatrzymać.
Tuż przed schodkami tramwaju leżał człowiek, widać było, że właśnie
wysiadał, gdy dosięgną! go atak. Wstrząsały nim jeszcze drgawki;
epileptyczne, na jego pełnej twarzy mieszczanina odbijały się straszne
męczarnie. Natychmiast powstało zbiegowisko, parę osób pochylało się
nad nim, jestem pewny, że zaraz w pierwszej chwili posłyszałem to
określenie: “śmierć magnetyczna”.
Zawróciłem, aby pospieszyć na pomoc - i wprost zderzyłem się z
Edmundem Dałem, który także w pośpiechu zmierzał na trotuar.
Ja pierwszy go poznałem.
- Dale! - zawołałem do niego.
Stanął jak wryty i utkwił we mnie wzrok.
Był bardzo blady, niezmiernie wychudzony i znużony, co z pewnością
wywołane zostało zdarzeniem, jakie zaszło przed chwilą.
- Miałem już zamiar cię odszukać - mówiłem pospiesznie - chciałem cię
odwiedzić. Skoro się już spotkaliśmy, najlepiej będzie, jeśli zjemy razem
obiad. Co tu się właściwie stało?
Nerwowo wzruszył ramionami, jeszcze ciągle nic nie mówił, ale kiedy
postąpiłem krok w kierunku zbiegowiska, chwycił mnie za ramię:
- Zostaw to lepiej - powiedział gniewnie, zachrypniętym głosem - co
spodziewasz się tam zobaczyć?
- Już chciałem zacząć wyjaśniać, że jako lekarza interesuje mnie ten
przypadek, ale kurczowo chwycił mnie za ramię i pociągnął na trotuar,
wypowiadając jednocześnie szybko, stłumionym głosem następujące
słowa:
- To jakiś głupiec, filister, skąd zresztą mogę wiedzieć kto. Wepchnął się
przede mnie w chwili, gdy chciałem wysiadać. Chyba też mnie potrącił.
No i teraz tam leży.
- Ty też jechałeś tym tramwajem?
- Tak. Wybacz, nie zauważyłem cię.
- Ani ja ciebie.
Przez parę chwil w milczeniu szliśmy obok siebie. Nie wiem, dlaczego
ogarnęła mnie konsternacja: jakieś szczególne, chłodne poczucie
zażenowania.
- A jednak powinienem był go obejrzeć - odezwałem się w końcu. -
Wydaje się, że ta epidemia, którą tu nazywają śmiercią magnetyczną ...
wiesz, właśnie dla zbadania jej przyczyny przyjechałem do Melbourne ...
Zatrzymał się, odwrócił do mnie i przenikliwie spojrzał mi w oczy.
Otworzyłem już usta, żeby mu dalej opowiedzieć, co tu robię, ale nie
potrafiłem wydobyć z siebie głosu. Zawładnęło mną obce poczucie
przerażenia, w czubkach palców poczułem mrowienie, a po moich
włosach jakby ktoś przesunął ręką. A przecież jego spojrzenie było
głębokie i smutne, odbijał się w nim ból, mówiło mi coś intensywnie.
- Nie zrobisz tego, prawda? - powiedział łagodnie i smutnie się
uśmiechając nie odrywał ode mnie wzroku. - Nie obejrzysz tego
człowieka, bo ja cię o to proszę, a ty nie chcesz, mi się sprzeciwić.
Nie potrafiłem nic na to odrzec, wszystkimi nerwami czułem strach i
narastające zdumienie.
Dale szedł przez jakiś czas z opuszczoną głową, w pewnej chwili zaczął
mówić znużonym, monotonnym głosem, jakby do siebie:
- Teraz to już wszystko jedno ... dziś albo jutro ... i tak tu nie zostanę ...
Gdybym się z tobą nie spotkał, z pewnością opowiedziałbym o tym komuś
innemu, obcemu ...
Zatrzymał się.
- Mariuszu - powiedział drżącym głosem - zawsze cię lubiłem...
przynajmniej tak mi się wydaje, więc sądzę ... Bardzo cię proszę, wyjedź
stąd, uciekaj czym prędzej z tego miasta...
- Ja też cię zawsze lubiłem - zdołałem tylko tyle wydusić z siebie.
Niezwykła to była rozmowa, tam, na ulicy. Znów na mnie spojrzał:
- Jesteś tego pewien?
Wyjąkałem coś niezrozumiale drżącymi ustami. Umysł mój ogarniała
jakby mgła., Byłem bliski omdlenia, przestałem zdawać sobie sprawę, czy
stoimy tu już od wielu godzin jakby porażeni, czy upłynęły zaledwie
minuty. Z niezmiernym wysiłkiem, jakbym mówił we śnie, i wydusiłem z
siebie z desperackim przerażeniem:
- Nie ... nie mów o tym ...
Ale było już za późno.
- To ja jestem śmiercią magnetyczną - powiedział Edmund Dale.
- Mariuszu - ciągnął - zawsze byłem przekonany, że kocham bliźnich,
wierzyłem w siebie i w swoją dobroć, kiedy przyjąłem święcenia
kapłańskie i przyjechałem do Australii. Ale gdy doszło do tego strasznego
wydarzenia na wyspie, gdy w parę dni później zrozumiałem, że posiadłem
tę umiejętność, jaką mają kameleony, gdy zmieniają barwę skóry, albo
płaszczki, które z daleka porażają prądem elektrycznym drobne rybki:
wtedy wyraziłem wdzięczność Bogu, że to mnie skarał tą mocą, a nie kogo
innego, kto mógłby jej nadużywać. Nie wiem, kim jestem, nie wiem, kim
wszyscy jesteśmy my wszyscy, którzy uważamy się za istoty dobre i
kochające dlatego tylko, że brzydzimy się widokiem krwi i nie lubimy
mieć do czynienia z cierpieniem. Tam, na wyspie, gdy śmiertelny lęk
wyzwolił we mnie po raz pierwszy tę przerażającą zdolność, gdy mój
prześladowca i potencjalny morderca z rzężeniem powalił się na ziemię,
nawet przeze mnie nie dotknięty, tam mogłem żywić jeszcze nadzieję, że
to, co się stało, stało się w obronie własnej, a złowrogie zamiary jeszcze
nie połączyły się w moim sercu z zadziwiającą mocą umysłu. Ale gdy
pewien kupiec, który minął mnie na ulicy, po zrobieniu stu kroków
przewrócił się i zmarł, a ja ze zjeżonymi włosami rozpoznałem te same
konwulsje i spazmy w jego wykrzywionych rysach twarzy: wówczas
skontrolowałem własne myśli, co sprawiło, że na chwilę zamarło mi serce
- przypomniałem sobie, że kiedy mnie mijał, poczułem zazdrość na widok
jego płaszcza i zapragnąłem mieć taki sam. Moja wola, o której
przypuszczałem, że kieruje się uczuciami wyrozumiałości i rozwagi, w
ciemnych głębokich zakamarkach mojego mózgu, z których istnienia nie
zdaję sobie sprawy, tam gdzie w ukryciu i swobodnie bez ograniczeń
działa zrodzony wraz z nami i nie ulegający zmianom instynkt,
nieuświadomione moce skazały na śmierć nieszczęśnika dlatego tylko, że
miał piękniejszy płaszcz od mojego, a moja przeklęta zdolność
doprowadziła do wyroku. Nic nie mów, nie próbuj mnie usprawiedliwiać,
nie odzywaj się, czy sam nie śniłeś często o śmierci swoich znajomych,
krewnych, śmierci matki i rodzeństwa? Budziłeś się wtedy zlany potem,
było ci ich żal, wydawało się tobie, że się cieszysz, iż to był tylko sen, a
nie zdawałeś sobie sprawy, że w czasie snu działała w tobie wyzwolona z
więzów wola, w śnie życzyłeś im śmierci, zabijałeś ich, a gdy
przypomnisz sobie dzień, który poprzedził ten sen, uświadomisz sobie, że
ów ktoś, kogo zabiłeś w sennej jawie, obraził cię w jakiś sposób:
nieprzychylnie na ciebie spojrzał, powiedział coś nieprzyjemnego albo
dowiedziałeś się, że więcej od ciebie zarabia. O, wiem to z własnych
strasznych doświadczeń, że za najbłahszy uraz życzymy bliźnim śmierci,
niekiedy nie trzeba nawet do tego urazu, bo w każdym z nas drzemie
drapieżnik, który więcej zabija, niż zdolny jest pożreć. Wysłuchaj mnie,
Mariuszu. Dotychczas zabiłem trzystu ludzi, o których nigdy bym nie
wiedział, gdybym nie odkrył w sobie tych strasznych zdolności zadawania
im śmierci. Znaczna większość to obojętni, nieznani mi przechodnie, z
którymi zetknąłem się na chwilę, może nie podobały mi się ich twarze
albo spojrzeli na mnie nieprzyjaźnie. Ale było wśród nich także wielu
przyjaciół, a nawet tacy, o których sądziłem, że kocham ich jak siebie.
Pamiętasz tego człowieka, który padł dziś przed wyjściem z tramwaju?
Chciał mnie obrabować z ułamka sekundy: wysiąść przede mną. Zabiłem
go, ponieważ na chwilę stanął na mej drodze.
Oszołomiony rozejrzałem się wokół. Pozo stanie dla mnie zawsze
zagadką, jak znalazłem się w jego pokoju. Edmund Dale stał obok szafy, z
założonymi do tyłu rękoma, patrzył przed siebie.
- To ja zabiłem dziewczynę, którą kochałem i za którą gotów byłem oddać
życie, bo na ulicy obejrzała się za jakimś angielskim oficerem.
Z wolna powracała mi świadomość, gdzie się znajduję, bezwiednie
grzebałem ręką w kieszeni. Niemal jak we śnie porządkowałem wszystko,
co miałem przy sobie.
- Edmundzie - wybełkotałem czując zimne krople potu na czole - bierz...
to jest wszystko, co posiadam ... Chcesz mój zegarek? pieniądze? ...
Wydął pogardliwie wargi, wzruszył ramionami. W roztargnieniu zaczął
przekładać rzeczy, wziął kilka kartek papieru, zerknął, co na nich pisałem.
- Acha - powiedział i odłożył je - rozprawa skierowana przeciwko naszym
lekarzom ... Gdyby się ukazała, nadszarpnęłaby ich opinię... może
doprowadziła wielu do ruiny. Oczywiście w wypadku, gdybyś otwarcie
ośmielił się zadać cios kolegom... Byłoby to w każdym razie lepsze ... Ale
obowiązują cię pewne zasady ...
Zaśmiał się szkaradnie.
- Nie zrobię ci krzywdy, ale nie dlatego, że tobą pogardzam i nie mam nic
wspólnego z twoją osobą. Jesteś tylko takim samym nędznikiem jak ja. W
średniowieczu popełniano mniej podstępnych zbrodni, bo szlachetny
rycerz w otwartym starciu mógł zabić śmiałka, który ośmielił się dotknąć
mimochodem jego płaszcza. Dziś tak wiele praw tłumi w nas dziką bestię -
że zwielokrotniona siła znajduje więcej pobocznych dróg ujścia.
Długo spacerował z założonymi rękoma, z pochyloną do przodu głową.
Znacznie później przyszło mi na myśl, że siedząc tam u niego skulony na
podłodze i przypatrując się jego ruchom przypominałem kocura
wrzuconego do klatki z wilkiem. Wreszcie zatrzymał się przede mną:
- Nie lękaj się, Mariusz i odejdź w pokoju. Możesz już napisać, że śmierć
magnetyczna przestała nękać mieszkańców Melbourne - możesz to już
napisać i zadać śmiertelny cios kilku kolegom swoimi uszczypliwymi
słowami, jak to jest u was w zwyczaju. Ja nie mam wśród was czego
szukać. Dzięki Bogu odkryłem, że moja) moc nie działa na zwierzęta.
Rodzajowi ludzkiemu przyjdzie sczeznąć na ziemi, bo zdegenerował się
jego instynkt i ma chorą duszę - pożre wkrótce sam siebie z niezwykłą
zachłannością i nienawiścią. Ja, potomek najbardziej ohydnej rasy na
ziemi, której występek przybrał świadomy wyraz, z uczuciem wstrętu
wyrzekam się imienia i tradycji mojej rodziny ludzkiej i powracam na łono
czystych i szlachetnych bestii;, które przynajmniej w otwartej walce
rozszarpują się nawzajem, wśród których ten, kto morduje, może
przynajmniej swoją skórę wystawić na przetarg, aby się spełniło jego
przeznaczenie, które powołało go do życia w grzechu niszczenia i śmierci
- wśród łagodnych kwiatów, milczących drzew i niemych wód...
Po dwóch tygodniach wróciłem do Ameryki ze sprawozdaniem, w którym
pisałem, że tajemnicza epidemia, jaka się pojawiła w Melbourne, znikła w
podobnie tajemniczy sposób i bez śladu. Opublikowano moją rozprawę,
która wzbudziła sensację. O Edmundzie Dale'u nie myślałem od tamtej
pory i nikomu o nim nie wspominałem, a kiedy przypadkowo na sunęła mi
się jego postać w pamięci, odrzucałem myśl o nim, jak o jakimś
niedorzecznym śnie w malignie. Przed paroma dniami dotarła do mnie
wiadomość, że znaleziono jego ciało rozszarpane w dżungli: zwierzę o
rzadko spotykanej nazwie, jakie można zobaczyć tylko niekiedy w
ogrodach zoologicznych, leżało obok jego zwłok. Wyglądało na to, że
zginęli w czasie walki - głowa pastora tkwiła w strasznych szczękach
bestii, jego zniekształcone palce zaciskały się na grzbiecie zwierzęcia, z
trudem udało się ich rozdzielić.
FRIGYES KARINTHY - Geniusz
Nastał wieczór - ubytek ciepła, jak się to w Kretlandii nazywa.
Spuszczono żaluzję kawiarni. W wytwornym salonie, wyposażonym w
stoliki o blatach różnej szorstkości, rozległ się głos elektrycznych harf
sygnałowych. Nieustannie grały na zmianę w gamach G - lub D-dur swym
dźwiękiem zapraszając gości.
Pośrodku sali, przy stole zwanym szorstkim, siedzieli stali goście: muzycy,
pisarze, uczeni, sławy wielkiego świata. Rozmowa nie kleiła się.
Większość zebranych nawet się nie odzywała. Znudzeni pieścili palcami
arabeski oparć krzeseł. Dopiero co przyszedł Ozdobny, pisarz, mężczyzna
o głębokim głosie, porowatej skórze i przejmującym zapachu. Grzecznie
dotykał po kolei twarzy wszystkich obecnych, powąchał ich palce, potem
niedbale usiadł.
- Kelner - krzyknął Symfon, modny kompozytor, w charakterystycznej dla
siebie tonacji b-mol. - Poproszę o szklankę półrzadkiej i jeden makowiec o
zapachu średnim, ale ma być całkiem gładki! - potem odwrócił się do
Ozdobnego i obmacał mu twarz. - Czytałeś? - zapytał z subtelną ironią w
Antologia Gwiazdy Galaktyki 1981 MAURYCY JÓKAI - Niewidzialna rana Doktor X, jeden z najsłynniejszych chirurgów w naszej stolicy, nim jeszcze zdążył się ubrać, zmuszony był pewnego wczesnego ranka przyjąć niecierpliwego pacjenta. Oczekujący w przedpokoju mężczyzna oznajmił przez służącego, że wszelka zwłoka jest dla jego życia niebezpieczna i że potrzebuje natychmiastowej pomocy. Lekarz zarzucił na ramiona bonżurkę i poprosił przybysza do gabinetu. Nieznajomy, sądząc z ubioru i sposobu bycia, należał do najlepszych sfer. Na jego bladej twarzy odzwierciedlało się cierpienie duchowe i fizyczne, prawą rękę trzymał przewiązaną na jedwabnym temblaku i choć twarz jego wyrażała opanowanie, nie potrafił od czasu do czasu stłumić cichego jęku. - Czy mam przyjemność z doktorem X? - zapytał słabym, głuchym głosem, podchodząc do lekarza. - Tak, to ja. - Proszę mi wybaczyć, że dopiero teraz mam sposobność poznać pana osobiście. Nie mieszkam w Budapeszcie, przyjechałem ze wsi, wiedziony sławą pana nazwiska. Nie mogę powiedzieć, iż sprawia mi radość spotkanie z panem, gdyż ze względu na swoją osobę nie widzę w tym nic przyjemnego. Lekarz dostrzegł, że jego pacjent ledwo trzyma się na nogach i poprosił
go, aby usiadł. - Jestem zmęczony, od tygodnia nie spałem. Na prawej dłoni utworzyła mi się rana, nie wiem, co to jest, może karbunkuł albo rak. Na początku mnie rwało, później zaczęła nieustannie piec bez chwili wytchnienia czy złagodzenia, coraz mocniej, coraz bardziej nieznośnie. Wypróbowałem wszelkie środki domowe, a nawet znachorskie - nic nie pomogło; zaczęło jeszcze bardziej piec i pulsować, przyprawiając mnie o okrutne męczarnie. Wreszcie nie wytrzymałem tego dłużej, wsiadłem do powozu i przyjechałem] do waszmość pana, aby to wypalił lub zoperował, bo jeśli jeszcze przez godzinę będę musiał znosić te męki, gotów jestem rzucić na siebie przekleństwo. Lekarz pocieszył go, że nie ma potrzeby uciekać się zaraz do skalpela, może ból da się uśmierzyć przy pomocy lekarstw. - Nie, nie, łaskawy panie, żadne kompresy, żadne środki uśmierzające, zaradzić temu może tylko nóż chirurgiczny; przyjechałem wprost do pana, aby zoperował pan to bolesne miejsce. Lekarz poprosił pacjenta, aby mu pozwolił obejrzeć dłoń; chory zaciskając zęby, aby nie krzyczeć z bólu, wyciągnął do niego obandażowane ramię, a lekarz bardzo ostrożnie zaczął zdejmować bandaże. - Chciałbym pana prosić, panie profesorze, aby to, co pan zobaczy, nie wprawiło pana w zdumienie. Moja dolegliwość jest tak nadzwyczajnej natury, że dozna pan wstrząsu, ale proszę się niczemu nie dziwić. Doktor X zapewnił przybysza, że ma silne nerwy, do wszystkiego jest przyzwyczajony i niczemu nie zwykł się dziwić. Niemniej jednak nie potrafił ukryć zdumienia i zalękniony aż wypuścił dłoń pacjenta, gdy zdjąwszy bandaże nie dostrzegł żadnej rany: była cała i
zdrowa, podobnie jak druga ręka przybysza. Okrzyk bólu chorego, który pochwycił drugą ręką prawicę, świadczył jednak o tym, że nieznajomy nie stroi sobie bynajmniej żartów i naprawdę cierpi. - Gdzie pana boli? - Tutaj, tutaj - zawołał i wskazał miejsce na zewnętrznej części dłoni, skąd rozchodziły się dwie żyły, a kiedy lekarz delikatnie dotknął tego miejsca palcami, przybysz aż wstrząsnął się z bólu. - Tutaj pana boli? - Straszliwie. - Co pan czuje, kiedy dotykam tego miejsca palcami? Nieznajomy nie potrafił na to odpowiedzieć, tylko łzy płynęły mu z oczu, tak okrutne znosił męczarnie. - To dziwne. Nic tu nie widzę. - Ja też nic nie widzę. Mimo to odczuwam tak straszny ból, że miałbym ochotę bić głową o ścianę. Lekarz wziął szkło powiększające, obejrzał przez nie dłoń i pokręcił niedowierzająco głową. - Skóra jest cała i zdrowa. Pulsują pod nią normalnie żyły, ani śladu zapalenia czy obrzęku, który by wskazywał na nowotwór. Proszę spojrzeć, skóra jest taka sama jak gdzie indziej. - Wydaje mi się jednak, że dostrzegam tu zaczerwienienie. - Gdzie? Nieznajomy wyjął pióro z futerału i zakreślił na dłoni koło wielkości pół krajcara. - Tutaj - powiedział. Doktor przypatrzył się temu miejscu i powziął podejrzenie, że jego pacjent
jest chorym z urojenia. - Niech pan się zatrzyma na parę dni w mieście, myślę, że w tym czasie będę mógł panu pomóc. - Nie mogę czekać. Proszę nie przypuszczać, panie doktorze, że oszalałem albo jestem niespełna rozumu. Pan mnie musi z tego wyleczyć. Miejsce, które zakreśliłem, sprawia .mi tak piekielne cierpienia, że po to przyjechałem, aby pan je zoperował. - Ale ja nic nie mogę uczynić - powiedział lekarz. - Dlaczego? - Dlatego, że ma pan zdrową rękę, nie widzę w tym miejscu niczego, podobnie jak na swojej własnej dłoni. - Panu rzeczywiście wydaje się, że jestem szalony albo stroję sobie żarty - powiedział chory i sięgnął do pugilaresu: wyjął z niego banknot tysiąca pengo i położył go na stole ze słowami: - Aby pana przekonać, że nie upieram się jak dziecko i przysługa, którą mi pan odda, jest dla mnie niezmiernie ważna i potrzebna. Proszę pana, doktorze, o operację. - A ja powiadam panu, że gdyby nawet zaofiarował mi pan wszystkie skarby świata, nie przekonałby mnie pan do tego, aby uznać pana zdrową dłoń za chorą i dotknąć jej skalpelem. - Dlaczego nie? - Ponieważ nasunęłoby to wątpliwości co do mojej wiedzy lekarskiej i pokładanej w niej wiary; cały świat powiedziałby o panu “szaleniec”, a mnie oskarżono by o brak sumienia i wykorzystywanie sytuacji na swą korzyść: na tyle okazałem się nikczemny, że nie zauważyłem, iż tu nic nie ma. - Dobrze, w takim razie proszę mi chociaż okazać pewną uprzejmość.
Potrafię dokonać tej operacji sam na sobie. Proszę mi tylko obiecać, że kiedy to zrobię, zatroszczy się pan o moją dalszą kurację. Lekarz ze zdumieniem przyglądał się dziwnemu pacjentowi, który tak poważnie traktował swoje urojenia: już zdjął marynarkę i zawijał rękaw koszuli, po czym chwycił skalpel. Nim upłynęła chwila, nóż zagłębił się głęboko w skórze. - Niech pan się opamięta! - zawołał doktor przestraszony, że niesprawność pacjenta może doprowadzić do nieszczęścia. - Jeśli rzeczywiście uważa pan operację za niezbędną, niech tak się stanie. Po tych słowach wziął skalpel i ująwszy bolącą dłoń chorego poprosił, aby odwrócił wzrok. Niektórzy ludzie bardzo są wrażliwi na widok własnej krwi. - To niepotrzebne. Raczej będę panu wskazywał, jak daleko wyciąć ma pan skórę. I rzeczywiście, nieznajomy z zimną krwią przyglądał się do końca operacji; mówił, dokąd ma sięgnąć cięcie, jego otwarta dłoń nawet nie drgnęła w dłoni lekarza i kiedy okrągły odcinek skóry został wycięty, przybysz odetchnął z ulgą, jakby mu spadło ciężkie brzemię z ramion, a operacja przyniosła wyraźną ulgę. - Nie piecze już pana? - zapytał lekarz. - Wszystko przeszło - odparł nieznajomy i uśmiechnął się nawet. - Ból absolutnie ustał. Jakbym narodził się na nowo. To lekkie ścierpnięcie spowodowane krwawieniem, w porównaniu z poprzednim bólem przypomina odświeżający wietrzyk po piekielnym upale. Widok krwi sprawia mi wprost przyjemność. Niech pan pozwoli jej spłynąć. Dobrze mi to robi.
Nieznajomy z prawdziwą przyjemnością przypatrywał się krwi płynącej z rany; doktor musiał go nakłonić, aby pozwolił ją zatamować i nałożyć opatrunek. Gdy dłoń została już obandażowana, wyraz twarzy nieznajomego całkiem się zmienił. Cierpienie, które się na niej uprzednio malowało, zastąpił spokój i z pogodnym uśmiechem patrzył na lekarza; wróciła mu chęć do życia, co można było poznać po zniknięciu poprzedniego grymasu bólu; czoło mu się wygładziło, wróciły rumieńce na policzki, a on sam przeszedł jakby głęboką metamorfozę. Kiedy doktor zawiązał mu ramię na temblaku, uścisnął gorąco zdrową ręką prawicę lekarza i powiedział ciepłym, serdecznym tonem: - Proszę przyjąć moje najszczersze wyrazy wdzięczności. Sprawił mi pan niezmiernie dużo dobrego. Ten drobny rewanż z mojej strony nawet nie da się porównać z tym, czego ja od pana doświadczyłem. Całe życie będę czuć wdzięczność do pana. Doktor był jednak przeciwnego zdania i nie chciał przyjąć od nieznajomego tak dużej sumy; pacjent upierał się jednak przy swoim, a widząc, że lekarz bliski jest już gniewu, zaproponował, aby przeznaczył pieniądze na jakiś szpital, po czym szybko się pożegnał. Przez parę następnych dni doktor X odwiedzał go w pokoju hotelowym, gdzie nieznajomy pozostawał, dopóki rana się zagoiła, co przebiegało bez najmniejszych zakłóceń i lekarz przy tej sposobności mógł się przekonać, że jego pacjent jest człowiekiem wielce wykształconym i niezwykle mądrym, posiadającym wszechstronną kulturę i słuszne poglądy, a jego majątek pozwalał mu należeć do elity społeczeństwa, tym bardziej, że przy tym piastował jednocześnie wysokie stanowisko urzędowe.
Usunięcie niewidzialnej rany nie zostawiło na nim najmniejszych śladów przeżyć duchowych czy fizycznych. Po całkowitym wyzdrowieniu wrócił spokojny do swojej wiejskiej rezydencji. Upłynęły trzy tygodnie, gdy znów pewnego ranka, o niezwykle wczesnej porze służący zameldował przybycie dziwnego nieznajomego, który tym razem nawet pokojowcowi dał złotą monetę. Pacjent, którego lekarz pospieszył przyjąć, znów stawił się w gabinecie z ręką przewiązaną na temblaku, a rysy jego twarzy pod wpływem cierpienia zmieniły się prawie nie do poznania. Nie czekając nawet na zaproszenie opadł na fotel i nie potrafiąc dłużej nad sobą panować, zaczął jęczeć, bez słowa wyciągając do lekarza rękę. - Co się stało? - zapytał .ten ostatni zdumiony. - Nie dość głęboko wyciął pan skórę poprzednim razem - wykrztusił przybysz bezdźwięcznym głosem. - Ból znów powrócił, piecze mnie jeszcze bardziej okrutnie niż dawniej. Wprost tracę przytomność z bólu. Całe ramię mi od tego zdrętwiało. Nie chciałem po raz drugi zakłócać panu spokoju, znosiłem te męki cierpliwie, wierząc, że tajemnicze zapalenie z wolna dojdzie do serca lub sięgnie głowy i położy kres mojemu nędznemu życiu. Tak się jednak nie stało. Cały ból skupia się na tym jednym miejscu, które poprzednio panu wskazałem, a ja przechodzę niewypowiedziane męki. Proszę spojrzeć na moją twarz, a pojmie pan, co przeżywam. Twarz istotnie miał woskową, a na czole zbierały się zimne krople potu. Lekarz odwinął zabandażowane ramię. Cięcie po operacji pięknie się zagoiło, nadal nie widać było żadnej rany, wyrosła nowa skóra, wszystkie
arterie pracowały należycie, puls chorego bił spokojnie, nie miał gorączki, mimo to drżał na całym ciele. - To wprost niewiarygodne! - powiedział zdumiony lekarz. - Pana przypadek przekracza wszelkie moje doświadczenia. - Tak, to rzeczywiście straszne, panie doktorze. Niech pan nie szuka ani nie dopatruje się przyczyn, ale uwolni mnie od męki! Proszę wziąć narzędzia i głębiej oraz szerzej wyciąć skórę w tym miejscu. Jest to dla mnie jedyny ratunek. Lekarz poczuł się w obowiązku spełnić życzenie swego chorego. Po raz drugi przeprowadził operację, teraz już bardziej zagłębiając skalpel i po raz drugi był świadkiem cudownej przemiany i ulgi, jakie odmalowały się na twarzy nieznajomego, a następnie niemal zachwytu, z jakim obserwował on upływ krwi. Później, gdy na ranę miał już założony opatrunek, dosłownie w ciągu paru chwil zniknęła z jego twarzy śmiertelna bladość i wróciły żywe rumieńce. Tym razem jednak nie przywołał radosnego uśmiechu, zasmucony dziękował lekarzowi: - Dziękuję, panie doktorze, znów mnie pan wyratował z opresji, przestało mnie boleć. W ciągu kilku dni rana powinna się zagoić. Proszę się jednak nie dziwić, jeśli po upływie miesiąca ponownie się do pana zgłoszę. - Niech pan nawet o tym nie myśli! - Wiem już z całą pewnością, że nim upłynie miesiąc, cierpienia moje znowu się odnowią - powiedział nieznajomy ze zwarzoną miną. - Jeśli jest mi ono przeznaczone... - dodał tajemniczo i pożegnał się. Doktor tym razem podzielił się wiadomościami o niezwykłym wypadku z kilkoma kolegami, którzy wyrazili różne zdania, ale ani jeden nie potrafił postawić przekonującej diagnozy.
Po upływie miesiąca lekarz z niepokojem wyglądał wizyty dziwnego pacjenta. Miesiąc jednak szczęśliwie minął i tajemniczy nieznajomy nie wracał. Później upłynęło jeszcze parę tygodni. I wtedy doktor otrzymał list wysłany z miejsca zamieszkania chorego. Rozerwał kopertę, spojrzał na podpis pod gęsto zapisanymi stronicami i ucieszył się, że jego pacjent pisał ten list własnoręcznie, co oznaczało radosną wiadomość, że cierpienia jego minęły bezpowrotnie, bowiem w przeciwnym razie uniemożliwiłyby mu napisanie listu. Lekarz przeczytał treść listu: “Szanowny Panie Doktorze! Nie chciałbym odejść z tego świata zabierając do grobu, a może w życie wieczne, tajemnicę mojej choroby, nie ujawniając jej przyczyn przed panem i światem lekarskim. Opiszę panu okoliczności powstania moich straszliwych cierpień. Od tygodnia po raz trzeci do mnie powróciły i nie chcę z nimi dalej walczyć. Jestem zdolny pisać ten list jedynie w ten sposób, że jako uśmierzający kompres przykładam do bolącego miejsca palącą się hubę i przez ten czas dopóki huba nie spłonie, nie czuję większego bólu, niż to się dzieje w takich razach. Przed pół rokiem byłem jeszcze szczęśliwym człowiekiem. Przy moich dochodach żyłem beztrosko, zaprzyjaźniony z całym światem potrafiłem się z wszystkiego cieszyć tak jak człowiek trzydziestopięcioletni, który czerpie radość z życia. Przed rokiem ożeniłem się. Był to związek z miłości. Wybranką mojego serca została piękna, wykształcona istota o dobrym sercu, która do tamtej pory była damą do towarzystwa
mieszkającej w sąsiedztwie hrabiny. Niemajętna dziewczyna nie tylko z wdzięczności, że dzięki mnie stała się zamożna, ale z prawdziwej, dziecięcej jeszcze miłości przywiązała się do mnie. Pół roku upłynęło w takiej atmosferze, że każdy następny dzień wydawał mi się szczęśliwszy od poprzedniego. Jeśli czasami musiałem opuszczać posiadłość, aby udać się do stolicy, moja żona była tak niespokojna, że niekiedy pół mili wychodziła ma naprzeciw i czekała na mnie, a gdy się spóźniałem, całą noc nie kładła się na spoczynek; gdy niekiedy z wielkimi oporami dała się namówić do odwiedzin u swej dawnej chlebodawczyni, którą nadal bardzo kochała, jeszcze tego samego dnia wracała do domu; żadna siła nie potrafiła jej zmusić do pozostania poza domem dłużej niż pół dnia; jej przygnębienie z powodu mojej nieobecności psuło innym dobry humor. Jej słabość do mnie posunęła się tak daleko, że rezygnowała z tańca, aby nie dotknął jej inny mężczyzna niż ja. Wybuchała płaczem, gdy jakiś dandy obdarzył ją komplementem. Krótko mówiąc pojąłem za żonę niewinne dziecko, które nie miało innych myśli niż moje i które spowiadało mi się, jak z grzechu, jeśli nie o mnie śniła w nocy. Nie wiem, jaki demon szepnął mi do ucha, że wszystko to złudzenia. Człowiek potrafi być na tyle głupcem, że będąc szczęśliwym szuka udręki. Moja żona trzymała przybory do szycia w niewielkim stoliku, do którego szufladę na ogół zwykle zamykała. Parokrotnie to zauważyłem. Nigdy nie zapominała wyjąć z zamka kluczyka i nigdy nie zostawiała szuflady otwartej. Zaczęło mnie to dręczyć. Co w tym stoliku mogło się znajdować, że należało to przede mną ukrywać? Oszalałem na tym punkcie. Przestałem wierzyć jej niewinnemu wyrazowi twarzy, czystemu spojrzeniu, objęciom
i pocałunkom. A jeśli wszystko było omamem? Pewnego razu znów przyjechała po nią hrabina, prosząc ją i zaklinając, by spędziła u niej dzień. Nasze dobra leżą w odległości paru godzin jazdy konno i obiecałem żonie, że po nią przyjadę. Ledwo powóz wytoczył się sprzed pałacu, zebrałem wszystkie klucze, jakie znalazłem i kolejno próbowałem otworzyć nimi zamek szufladki. W końcu się to udało. I wtedy przeraziłem się swojego czynu jak ktoś, kto po raz pierwszy dopuszcza się kradzieży. Stałem się złodziejem, włamywaczem, który przyszedł zrabować tajemnice słabej istoty. Drżącymi rękoma wyjmowałem ostrożnie przedmioty zapamiętując ich położenie, aby nie poznała po nieporządku, że zakradła się tam obca ręka; wstrzymałem oddech niemal do utraty tchu ... I naraz pod koronkami natrafiłem na pakiet listów. Jak piorun przeszyła mnie jakby iskra od głowy do serca; były to bowiem listy, których treść można poznać na pierwszy rzut oka! Listy miłosne ... Pakiet listów przewiązany był różową wstążką o srebrnych brzegach. Gdy sięgnąłem, aby ją rozwiązać, przyszło mi na myśl, czy godzi się to robić? czy człowiek honoru może tak postępować? kraść tajemnice żony; tajemnice które z pewnością wiązały się z jej wiekiem panieńskim. Czy był odpowiedzialna za myśli, jakie ją prześladowały, gdy nie należała jeszcze do mnie? Czy mogę być zazdrosny o czasy gdy mnie jeszcze nie znała? Bez wątpienia nosiła się wcześniej z różnymi marzeniami: czy to jej wina? Kto w ogóle miałby prawo przypisywać jej winę? Ja właśnie poczułem się na siłach to uczynić. Prześladowała mnie natrętna myśl, że może te listy pochodzą z okresu, gdy miałem prawo do jej myśli, gdy
byłem zazdrosny nawet o to, co jej się śniło, kiedy należała już do mnie. Rozwiązałem już wstążkę. Nikt mnie nie widział. Nawet zwierciadło wisiało nieco dalej, abym się nie zaczerwienił na swój widok. Otwierałem listy jeden po drugim i czytałem bez końca. Była to dla mnie straszna godzina. Co zawierały te listy? Świadczyły o najbardziej ohydnej zdradzie, jakiej dopuszczono się wobec mężczyzny. Pisał je mój najbliższy przyjaciel, ale jakim tonem! jak upoważniony do namiętności, miłości; mówił o dotrzymaniu tajemnicy, o głupim mężu, dawał jej rady, co ma czynić kobieta, aby utrzymać męża w złudzeniach; a wszystkie te listy, co do jednego, datowane były w okresie, gdy byłem już żonaty i tak szczęśliwy. Nie będę panu opisywał, co wtedy czułem. Jakbym wypił śmiertelną dawkę trucizny. A ja do ostatniej kropli wysączyłem tę truciznę. Przeczytałem każdy list z osobna. A później ułożyłem je, jak poprzednio i przewiązałem wstążką, zasłoniłem koronkami i zamknąłem szufladę. Wiedziałem, że jeśli do południa nie pojadę po moją żonę, wieczorem wróci sama. I tak się stało. W pośpiechu opuściła powóz, podbiegła do mnie, gdy czekałem na tarasie, objęła mnie, ucałowała i była ogromnie szczęśliwa, że znów jest ze mną. A ja nie dałem nic po sobie poznać. Rozmawialiśmy, zjedliśmy kolację i udaliśmy się do swoich sypialni na spoczynek. Nie zmrużyłem oka, liczyłem każdą godzinę. Kiedy zegara wybił kwadrans na pierwszą, wstałem i udałem się do jej sypialni. Jej piękna głowa spoczywająca na białych poduszkach przypominała anioła malowanego wśród obłoków. Jakie to szkaradne kłamstwo natury dawać tak niewinne rysy występkowi! Byłem zdecydowany, uparty jak szaleniec w swoim nieodwołalnym postanowieniu. Trucizna przeżarła już do cna moją duszę. Cicho położyłem moją prawą rękę na jej białej szyi i
zacisnąłem ją nagle. Na chwilę otworzyła ciemnoniebieskie oczy, popatrzyła na mnie zdumiona, po czym zamknęła je znowu i umarła. Umarła nie broniąc się nawet jednym słowem, jakby cicho usnęła. Nawet gdy ją dusiłem, nie broniła się. Jedynie kropla krwi wypłynęła jej z ust i spadła na moją dłoń - pan doskonale wie, w które miejsce - ale zauważyłem to dopiero rankiem, kiedy już zaschła. Pochowałem ją bez rozgłosu, mieszkam przecież na odludziu i nikt nie sprawuje nade mną nadzoru. Nie miała krewnych ani opiekunów, którzy mogliby mi zadawać pytania, i umyślnie spóźniłem się z wysłaniem zawiadomień o pogrzebie, aby znajomi nie mogli się w porę o tym dowiedzieć i zdążyć na czas. Gdy opuściłem grobowiec, nie czułem najmniejszych wyrzutów sumienia. Postąpiłem z nią okrutnie, ale na to zasłużyła. Nawet jej nie znienawidziłem: potrafiłem zapomnieć. Nie myślałem więcej o tym. Nigdy nie popełniono morderstwa z mniejszym brakiem, skrupułów, jak to miało miejsce w moim wypadku. Kiedy znalazłem się już u siebie w pałacu, zajechał powóz tak często wspominanej tu hrabiny z sąsiedztwa. W myśl wydanych przeze mnie poleceń, ona również spóźniła się na pogrzeb, nic tedy dziwnego, że była wstrząśnięta, kiedy ją zobaczyłem. Przerażenie, współczucie, ból, czy ja wiem zresztą co? krzyżowały się w jej słowach, tak że nawet nie rozumiałem, co mi mówi na pocieszenie. Milczałem. Nie było, mi potrzebne niczyje współczucie. Nie przepełniał mnie przecież smutek. Wreszcie hrabina ujęła mnie poufnie za ramię i szeptem powiedziała, że pragnie zawierzyć mojej dyskrecji pewną tajemnicę, uważając, że postąpię po rycersku i nie nadużyję jej zaufania. Wyznała, że dała kiedyś mojej żonie pakiet listów do przechowania, których - ze względu na treść, - nie
mogła trzymać w domu; i teraz prosiła mnie o ich zwrot. Poczułem zimny dreszcz, który przebiegł mnie od stóp do głów. Z pozornym chłodem zapytałem ją, co zawierają owe listy. Drgnęła na te słowa i odparła żywo: Pana małżonka była bardziej wielkoduszna, nie pytała mnie o ich treść, a nawet przyrzekła, że do nich nie zajrzy. Jestem pewna, że nigdy ich nie czytała, bo miała szlachetną duszę i wstydziłaby się złamać własne słowo nawet w tajemnicy przed innymi. Dobrze, powiedziałem, ale po czym mogę rozpoznać ów pakiet? Jest przewiązany różową wstążką o srebrnych brzegach. Poszukam go w takim razie, odrzekłem, wziąłem pęk kluczy mojej żony i zacząłem szukać listów, choć dobrze wiedziałem, gdzie się znajdują. Po wielu udawanych trudach wreszcie je odnalazłem. Czy to te?, zapytałem podając je hrabinie. Tak, to te listy!, zawitała. Widzi pan, nadal są przewiązane w sposób, jak ja to zrobiłam. Pana dzielna żona nigdy do nich nie zaglądała. Nie śmiałem podnieść na nią oczu, lękałem się, że wyczyta z nich prawdę, że owszem, to ja do nich zaglądałem i wszystkie je czytałem. Zaraz się z nią pożegnałem, usprawiedliwszy się, że chciałbym zostać sam. Hrabina siadła do powozu i odjechała. Przyznałem jej rację. Biedaczka miała brutalnego męża słynącego z hulaszczego i rozpustnego trybu życia. Gdybym ja był taki, zasługiwałbym na to, aby moja żona postępowała podobnie. Och, ale moja żona była niewinnym aniołem, kochała mnie nawet wtedy, gdy targnąłem się na jej życie. Nie pamiętam, czym się zajmowałem w tych pierwszych godzinach po wyjeździe hrabiny, wiem tylko, że kiedy się ocknąłem z tego straszliwego stanu, znajdowałem się przy grobowcu, przed trumną mojej żony. Szaleństwo nie doprowadziło mnie jeszcze do tego, abym pragnął ją obudzić z wiecznego snu, ale byłem tak bliski utraty zmysłów, że zacząłem
do niej mówić. Wierzyłem, że mnie usłyszy. Tak jak naprawdę kochałaś mnie za życia, kochaj mnie nadal po śmierci. Uczyń mi łaskę i zemścij się za mojego życia. Nie odkładaj mi kary na później, gdy znajdę się w zaświatach, ale tu jeszcze na ziemi pozwól mi cierpieć, wydaj na katusze i zabij. Nie czekaj z zemstą na moją śmierć! Jak szalony mówiłem do milczących zwłok, aż naraz ogarnął mnie sen, omdlenie pozbawione tęsknot. Pamiętam sen, jaki wtedy miałem. Widziałem w nim, że cicho otwiera się wieko trumny i powstaje z niej w milczeniu moja martwa żona. Leżałem odrętwiały przed katafalkiem, złożywszy ręce i głowę na skraju trumny. Miała blade wargi, na których zawisła kropla krwi. Wolno pochyliła się nade mną, otworzyła oczy, tak jak wtedy, i pocałowała moją dłoń zostawiając na niej znowu kroplę krwi; po czym znów zamknęła oczy, złożyła głowę na zimnej poduszce, a wieko trumny nad nią się zamknęło. Wkrótce zbudził mnie z odrętwienia ostry jak ukąszenie skorpiona ból; szybko wyszedłem na zewnątrz, był wczesny ranek, nikt mnie nie widział. Na dłoni nie znalazłem kropli krwi ani żadnego po niej śladu, niemniej zaczęła mnie ona piec, jakby ktoś upuścił na nią kroplę żrącej trucizny. Ból potęgował się z godziny na godzinę, nie ustając ani na chwilę. Niekiedy zasypiałem, w pełni świadomy cierpień. Nikomu się nie poskarżyłem: i tak nikt by nie dał wiary moim słowom. Pan jedynie był świadkiem, ile przeszedłem i panu zawdzięczam to, że ból na jakiś czas ustał po przeprowadzeniu obu operacji usuwających ślad po kropli krwi. Ale gdy rana się goi, ból się odnawia: już po raz trzeci mnie zaatakował i brak mi sił dłużej z nim walczyć. Za godzinę nie będę żył. Pociesza mnie tylko myśl, że jeśli zemsta się wypełniła na ziemi, może mi teraz przebaczy tam, na drugim świecie. Dziękuję panu za wszystko, co pan dla
mnie uczynił. Niech Bóg pana za to błogosławi.” Po kilku dniach można było przeczytać w gazetach wiadomość, że pan X, jeden z najzamożniejszych obywateli naszego kraju, odebrał sobie życie strzałem z pistoletu. Niektórzy powiadali, że uczynił to w depresji po stracie żony, inni, lepiej poinformowani, jako przyczynę wymieniali jakąś nieuleczalną ranę, ale najmądrzejsi mówili, że cierpiał na monomanię: wymyślił niewidzialną ranę, której niczym nie dawało się uleczyć. Przełożyła Hanna Kuźniarska FRIGYES KARINTHY - Nowela o śmierci magnetycznej Na początku lutego 19... roku wezwano mnie telegraficznie do Melbourne. Jako kierownik Instytutu Bakteriologicznego w Filadelfii miałem na miejscu zapoznać się z faktami i przedstawić sprawozdanie o nowej i strasznej epidemii, która pojawiła się w tamtym mieście, a o której dochodziły mnie niepewne i nie pochodzące z bezpośrednich źródeł wiadomości. Opis tej nowej choroby lub raczej nowego rodzaju śmierci - bo nie zdarzył się ani jeden wypadek wyzdrowienia - przedstawiał się zgoła nieprawdopodobnie. Wyraźnie pamiętam, że podczas podróży częstokroć myślałem o Edmundzie Dale'u, moim dawnym koledze szkolnym, o którym ostatnio dotarła do mnie wiadomość, że po ukończeniu teologii i przyjęciu święceń poprosił o skierowanie do Melbourne. Przemknęło mi też przez myśl, że dobrze byłoby z nim się spotkać, nie czułbym się przynajmniej osamotniony. Wrażenia pierwszych dni pobytu w Melbourne całkiem zatarły w mej pamięci myśl o nim. Z hotelu kazałem się zawieźć wprost na uniwersytet, do profesora X, do którego miałem list polecający. Od profesora X
dowiedziałem się o strasznych szczegółach. Objawy nowej choroby wystąpiły przed niemal półtora miesiącem zupełnie nieoczekiwanie, zaskakując wszystkich. Pierwsza ofiara - był to jakiś kupiec - nie zwróciła na siebie niczyich podejrzeń na istotę sprawy: ten zdrowy skądinąd człowiek przewrócił się po prostu na ulicy, sekcję zwłok przeprowadzono niezbyt sumiennie, stwierdziwszy udar serca. Dopiero przy badaniu czwartego czy piątego przypadku okazało się, że to nie indywidualne przyczyny powodowały nagłe zgony: w sercach i mózgach ofiar dostrzeżono jednakowe u wszystkich zmiany, podobne do tych, jakie uczeni zarejestrowali dotychczas - i to było najbardziej zdumiewające - u osób porażonych prądem o wysokim napięciu. Grymas twarzy i kurczowe zaciśnięcie palców dłoni wskazywało zresztą na to wyraźnie - od profesora X dowiedziałem się, że chorobę tę, a właściwie epidemię, zaczęto już powszechnie nazywać w mieście śmiercią magnetyczną albo elektryczną. Skąd się bierze, o tym nikt nie wiedział; bez wątpienia można było jednak stwierdzić, że nie powoduje jej zakażenie bakteriami - ani chory, ani jego zwłoki nie zagrażały bezpieczeństwu publicznemu nawet drogą pośrednią, przez tak zwanego nosiciela zarazka, a badania mikroskopowe wykazały jedynie zmiany fizyczne w tkance. Dotychczas w najróżniejszych punktach miasta niespodziewanie zasłabło, przewróciło się i w drgawkach umarło ponad trzystu mieszkańców: liczba dwustu ofiar przypadła na ostatnie dni. Nie jestem pisarzem i dlatego przedstawiam sucho i zwięźle jak w reportażu to wszystko, co widziałem i słyszałem; nie usiłuję nawet nakreślić obrazu narastającego z wolna, w milczeniu i lodowatym napięciu przerażenia, które dawało się dostrzec na twarzach przechodniów, w ich
niespokojnych spojrzeniach, jakimi na ulicach, placach i w całym tym ruchliwym mieście obrzucali każdego, kto być może znał przyczynę paniki; bo miasto mimo wszystko żyło własnym życiem. Krótko mówiąc, już w pierwszym tygodniu pobytu miałem sposobność obejrzeć zwłoki człowieka dotkniętego śmiercią magnetyczną i, jakże mi przykro, być świadkiem jego zgonu. Spieszyłem właśnie do laboratorium, aby pobrać preparaty, muszę tu wyznać, że zajmowała mnie myśl, aby w tajemnicy przed innymi wykazać, że przyczyną śmierci magnetycznej jest, tak, właśnie, zakażona materia, bakcyl wywołujący epidemię, a opinię tutejszych kręgów lekarskich, z niejakim wewnętrznym zadowoleniem i naukową dumą traktowałem jako fantasmagorie naiwnych laborantów wobec prawdziwej wiedzy uczonego. Napisałem nawet kilka stron rozprawy dla “Bacteriological Weekly”, po której przeczytaniu ci panowie mieli spuścić nosy na kwintę. Stało się to na przystanku, a właściwie jeszcze w tramwaju, z którego właśnie wysiadłem. Postąpiłem już parę kroków, gdy przerażone, stłumione okrzyki za moimi plecami, kazały mi się odwrócić i zatrzymać. Tuż przed schodkami tramwaju leżał człowiek, widać było, że właśnie wysiadał, gdy dosięgną! go atak. Wstrząsały nim jeszcze drgawki; epileptyczne, na jego pełnej twarzy mieszczanina odbijały się straszne męczarnie. Natychmiast powstało zbiegowisko, parę osób pochylało się nad nim, jestem pewny, że zaraz w pierwszej chwili posłyszałem to określenie: “śmierć magnetyczna”. Zawróciłem, aby pospieszyć na pomoc - i wprost zderzyłem się z Edmundem Dałem, który także w pośpiechu zmierzał na trotuar.
Ja pierwszy go poznałem. - Dale! - zawołałem do niego. Stanął jak wryty i utkwił we mnie wzrok. Był bardzo blady, niezmiernie wychudzony i znużony, co z pewnością wywołane zostało zdarzeniem, jakie zaszło przed chwilą. - Miałem już zamiar cię odszukać - mówiłem pospiesznie - chciałem cię odwiedzić. Skoro się już spotkaliśmy, najlepiej będzie, jeśli zjemy razem obiad. Co tu się właściwie stało? Nerwowo wzruszył ramionami, jeszcze ciągle nic nie mówił, ale kiedy postąpiłem krok w kierunku zbiegowiska, chwycił mnie za ramię: - Zostaw to lepiej - powiedział gniewnie, zachrypniętym głosem - co spodziewasz się tam zobaczyć? - Już chciałem zacząć wyjaśniać, że jako lekarza interesuje mnie ten przypadek, ale kurczowo chwycił mnie za ramię i pociągnął na trotuar, wypowiadając jednocześnie szybko, stłumionym głosem następujące słowa: - To jakiś głupiec, filister, skąd zresztą mogę wiedzieć kto. Wepchnął się przede mnie w chwili, gdy chciałem wysiadać. Chyba też mnie potrącił. No i teraz tam leży. - Ty też jechałeś tym tramwajem? - Tak. Wybacz, nie zauważyłem cię. - Ani ja ciebie. Przez parę chwil w milczeniu szliśmy obok siebie. Nie wiem, dlaczego ogarnęła mnie konsternacja: jakieś szczególne, chłodne poczucie zażenowania. - A jednak powinienem był go obejrzeć - odezwałem się w końcu. -
Wydaje się, że ta epidemia, którą tu nazywają śmiercią magnetyczną ... wiesz, właśnie dla zbadania jej przyczyny przyjechałem do Melbourne ... Zatrzymał się, odwrócił do mnie i przenikliwie spojrzał mi w oczy. Otworzyłem już usta, żeby mu dalej opowiedzieć, co tu robię, ale nie potrafiłem wydobyć z siebie głosu. Zawładnęło mną obce poczucie przerażenia, w czubkach palców poczułem mrowienie, a po moich włosach jakby ktoś przesunął ręką. A przecież jego spojrzenie było głębokie i smutne, odbijał się w nim ból, mówiło mi coś intensywnie. - Nie zrobisz tego, prawda? - powiedział łagodnie i smutnie się uśmiechając nie odrywał ode mnie wzroku. - Nie obejrzysz tego człowieka, bo ja cię o to proszę, a ty nie chcesz, mi się sprzeciwić. Nie potrafiłem nic na to odrzec, wszystkimi nerwami czułem strach i narastające zdumienie. Dale szedł przez jakiś czas z opuszczoną głową, w pewnej chwili zaczął mówić znużonym, monotonnym głosem, jakby do siebie: - Teraz to już wszystko jedno ... dziś albo jutro ... i tak tu nie zostanę ... Gdybym się z tobą nie spotkał, z pewnością opowiedziałbym o tym komuś innemu, obcemu ... Zatrzymał się. - Mariuszu - powiedział drżącym głosem - zawsze cię lubiłem... przynajmniej tak mi się wydaje, więc sądzę ... Bardzo cię proszę, wyjedź stąd, uciekaj czym prędzej z tego miasta... - Ja też cię zawsze lubiłem - zdołałem tylko tyle wydusić z siebie. Niezwykła to była rozmowa, tam, na ulicy. Znów na mnie spojrzał: - Jesteś tego pewien? Wyjąkałem coś niezrozumiale drżącymi ustami. Umysł mój ogarniała
jakby mgła., Byłem bliski omdlenia, przestałem zdawać sobie sprawę, czy stoimy tu już od wielu godzin jakby porażeni, czy upłynęły zaledwie minuty. Z niezmiernym wysiłkiem, jakbym mówił we śnie, i wydusiłem z siebie z desperackim przerażeniem: - Nie ... nie mów o tym ... Ale było już za późno. - To ja jestem śmiercią magnetyczną - powiedział Edmund Dale. - Mariuszu - ciągnął - zawsze byłem przekonany, że kocham bliźnich, wierzyłem w siebie i w swoją dobroć, kiedy przyjąłem święcenia kapłańskie i przyjechałem do Australii. Ale gdy doszło do tego strasznego wydarzenia na wyspie, gdy w parę dni później zrozumiałem, że posiadłem tę umiejętność, jaką mają kameleony, gdy zmieniają barwę skóry, albo płaszczki, które z daleka porażają prądem elektrycznym drobne rybki: wtedy wyraziłem wdzięczność Bogu, że to mnie skarał tą mocą, a nie kogo innego, kto mógłby jej nadużywać. Nie wiem, kim jestem, nie wiem, kim wszyscy jesteśmy my wszyscy, którzy uważamy się za istoty dobre i kochające dlatego tylko, że brzydzimy się widokiem krwi i nie lubimy mieć do czynienia z cierpieniem. Tam, na wyspie, gdy śmiertelny lęk wyzwolił we mnie po raz pierwszy tę przerażającą zdolność, gdy mój prześladowca i potencjalny morderca z rzężeniem powalił się na ziemię, nawet przeze mnie nie dotknięty, tam mogłem żywić jeszcze nadzieję, że to, co się stało, stało się w obronie własnej, a złowrogie zamiary jeszcze nie połączyły się w moim sercu z zadziwiającą mocą umysłu. Ale gdy pewien kupiec, który minął mnie na ulicy, po zrobieniu stu kroków przewrócił się i zmarł, a ja ze zjeżonymi włosami rozpoznałem te same konwulsje i spazmy w jego wykrzywionych rysach twarzy: wówczas
skontrolowałem własne myśli, co sprawiło, że na chwilę zamarło mi serce - przypomniałem sobie, że kiedy mnie mijał, poczułem zazdrość na widok jego płaszcza i zapragnąłem mieć taki sam. Moja wola, o której przypuszczałem, że kieruje się uczuciami wyrozumiałości i rozwagi, w ciemnych głębokich zakamarkach mojego mózgu, z których istnienia nie zdaję sobie sprawy, tam gdzie w ukryciu i swobodnie bez ograniczeń działa zrodzony wraz z nami i nie ulegający zmianom instynkt, nieuświadomione moce skazały na śmierć nieszczęśnika dlatego tylko, że miał piękniejszy płaszcz od mojego, a moja przeklęta zdolność doprowadziła do wyroku. Nic nie mów, nie próbuj mnie usprawiedliwiać, nie odzywaj się, czy sam nie śniłeś często o śmierci swoich znajomych, krewnych, śmierci matki i rodzeństwa? Budziłeś się wtedy zlany potem, było ci ich żal, wydawało się tobie, że się cieszysz, iż to był tylko sen, a nie zdawałeś sobie sprawy, że w czasie snu działała w tobie wyzwolona z więzów wola, w śnie życzyłeś im śmierci, zabijałeś ich, a gdy przypomnisz sobie dzień, który poprzedził ten sen, uświadomisz sobie, że ów ktoś, kogo zabiłeś w sennej jawie, obraził cię w jakiś sposób: nieprzychylnie na ciebie spojrzał, powiedział coś nieprzyjemnego albo dowiedziałeś się, że więcej od ciebie zarabia. O, wiem to z własnych strasznych doświadczeń, że za najbłahszy uraz życzymy bliźnim śmierci, niekiedy nie trzeba nawet do tego urazu, bo w każdym z nas drzemie drapieżnik, który więcej zabija, niż zdolny jest pożreć. Wysłuchaj mnie, Mariuszu. Dotychczas zabiłem trzystu ludzi, o których nigdy bym nie wiedział, gdybym nie odkrył w sobie tych strasznych zdolności zadawania im śmierci. Znaczna większość to obojętni, nieznani mi przechodnie, z którymi zetknąłem się na chwilę, może nie podobały mi się ich twarze
albo spojrzeli na mnie nieprzyjaźnie. Ale było wśród nich także wielu przyjaciół, a nawet tacy, o których sądziłem, że kocham ich jak siebie. Pamiętasz tego człowieka, który padł dziś przed wyjściem z tramwaju? Chciał mnie obrabować z ułamka sekundy: wysiąść przede mną. Zabiłem go, ponieważ na chwilę stanął na mej drodze. Oszołomiony rozejrzałem się wokół. Pozo stanie dla mnie zawsze zagadką, jak znalazłem się w jego pokoju. Edmund Dale stał obok szafy, z założonymi do tyłu rękoma, patrzył przed siebie. - To ja zabiłem dziewczynę, którą kochałem i za którą gotów byłem oddać życie, bo na ulicy obejrzała się za jakimś angielskim oficerem. Z wolna powracała mi świadomość, gdzie się znajduję, bezwiednie grzebałem ręką w kieszeni. Niemal jak we śnie porządkowałem wszystko, co miałem przy sobie. - Edmundzie - wybełkotałem czując zimne krople potu na czole - bierz... to jest wszystko, co posiadam ... Chcesz mój zegarek? pieniądze? ... Wydął pogardliwie wargi, wzruszył ramionami. W roztargnieniu zaczął przekładać rzeczy, wziął kilka kartek papieru, zerknął, co na nich pisałem. - Acha - powiedział i odłożył je - rozprawa skierowana przeciwko naszym lekarzom ... Gdyby się ukazała, nadszarpnęłaby ich opinię... może doprowadziła wielu do ruiny. Oczywiście w wypadku, gdybyś otwarcie ośmielił się zadać cios kolegom... Byłoby to w każdym razie lepsze ... Ale obowiązują cię pewne zasady ... Zaśmiał się szkaradnie. - Nie zrobię ci krzywdy, ale nie dlatego, że tobą pogardzam i nie mam nic wspólnego z twoją osobą. Jesteś tylko takim samym nędznikiem jak ja. W średniowieczu popełniano mniej podstępnych zbrodni, bo szlachetny
rycerz w otwartym starciu mógł zabić śmiałka, który ośmielił się dotknąć mimochodem jego płaszcza. Dziś tak wiele praw tłumi w nas dziką bestię - że zwielokrotniona siła znajduje więcej pobocznych dróg ujścia. Długo spacerował z założonymi rękoma, z pochyloną do przodu głową. Znacznie później przyszło mi na myśl, że siedząc tam u niego skulony na podłodze i przypatrując się jego ruchom przypominałem kocura wrzuconego do klatki z wilkiem. Wreszcie zatrzymał się przede mną: - Nie lękaj się, Mariusz i odejdź w pokoju. Możesz już napisać, że śmierć magnetyczna przestała nękać mieszkańców Melbourne - możesz to już napisać i zadać śmiertelny cios kilku kolegom swoimi uszczypliwymi słowami, jak to jest u was w zwyczaju. Ja nie mam wśród was czego szukać. Dzięki Bogu odkryłem, że moja) moc nie działa na zwierzęta. Rodzajowi ludzkiemu przyjdzie sczeznąć na ziemi, bo zdegenerował się jego instynkt i ma chorą duszę - pożre wkrótce sam siebie z niezwykłą zachłannością i nienawiścią. Ja, potomek najbardziej ohydnej rasy na ziemi, której występek przybrał świadomy wyraz, z uczuciem wstrętu wyrzekam się imienia i tradycji mojej rodziny ludzkiej i powracam na łono czystych i szlachetnych bestii;, które przynajmniej w otwartej walce rozszarpują się nawzajem, wśród których ten, kto morduje, może przynajmniej swoją skórę wystawić na przetarg, aby się spełniło jego przeznaczenie, które powołało go do życia w grzechu niszczenia i śmierci - wśród łagodnych kwiatów, milczących drzew i niemych wód... Po dwóch tygodniach wróciłem do Ameryki ze sprawozdaniem, w którym pisałem, że tajemnicza epidemia, jaka się pojawiła w Melbourne, znikła w podobnie tajemniczy sposób i bez śladu. Opublikowano moją rozprawę, która wzbudziła sensację. O Edmundzie Dale'u nie myślałem od tamtej
pory i nikomu o nim nie wspominałem, a kiedy przypadkowo na sunęła mi się jego postać w pamięci, odrzucałem myśl o nim, jak o jakimś niedorzecznym śnie w malignie. Przed paroma dniami dotarła do mnie wiadomość, że znaleziono jego ciało rozszarpane w dżungli: zwierzę o rzadko spotykanej nazwie, jakie można zobaczyć tylko niekiedy w ogrodach zoologicznych, leżało obok jego zwłok. Wyglądało na to, że zginęli w czasie walki - głowa pastora tkwiła w strasznych szczękach bestii, jego zniekształcone palce zaciskały się na grzbiecie zwierzęcia, z trudem udało się ich rozdzielić. FRIGYES KARINTHY - Geniusz Nastał wieczór - ubytek ciepła, jak się to w Kretlandii nazywa. Spuszczono żaluzję kawiarni. W wytwornym salonie, wyposażonym w stoliki o blatach różnej szorstkości, rozległ się głos elektrycznych harf sygnałowych. Nieustannie grały na zmianę w gamach G - lub D-dur swym dźwiękiem zapraszając gości. Pośrodku sali, przy stole zwanym szorstkim, siedzieli stali goście: muzycy, pisarze, uczeni, sławy wielkiego świata. Rozmowa nie kleiła się. Większość zebranych nawet się nie odzywała. Znudzeni pieścili palcami arabeski oparć krzeseł. Dopiero co przyszedł Ozdobny, pisarz, mężczyzna o głębokim głosie, porowatej skórze i przejmującym zapachu. Grzecznie dotykał po kolei twarzy wszystkich obecnych, powąchał ich palce, potem niedbale usiadł. - Kelner - krzyknął Symfon, modny kompozytor, w charakterystycznej dla siebie tonacji b-mol. - Poproszę o szklankę półrzadkiej i jeden makowiec o zapachu średnim, ale ma być całkiem gładki! - potem odwrócił się do Ozdobnego i obmacał mu twarz. - Czytałeś? - zapytał z subtelną ironią w