Nowe Legendy
Wyboru dokonał
GREG BEAR
Przy współpracy Martina Greenberga
(New Legends)
Data wydania oryginalnego 1995
Data wydania polkskiego 1997
GREG BEAR
WSTĘP
Kilka lat temu moja żona Astrid i ja wydaliśmy doroczne przyjęcie nad brzegiem
jeziora dla uczestników kursów literackich w Clarion West. Organizowaliśmy te przyjęcia od
roku 1988, w połowie kursu, aby dać uczestnikom chwilę wytchnienia po trzytygodniowej
ciężkiej pracy. Dzień był chłodny i pochmurny, co latem nie należy w Seattle do rzadkości.
Jezioro przypominało taflę mlecznego szkła sięgającą aż po drzewa i zabudowania na
przeciwległym brzegu. Siedziałem na pomoście z jednym ze studentów; w pewnej chwili
powiedziałem żartem:
- Jeśli chcesz, to wyjawię ci tajemnicę, w jaki sposób stać się wielkim pisarzem.
Spojrzał na mnie całkiem poważnie i zapytał:
- W jaki?
Miałem już wybuchnąć śmiechem, kiedy podeszła do nas niespełna czteroletnia
jasnowłosa dziewczynka, córka dobrych znajomych, usiadła między nami, a następnie,
zapatrzona gdzieś daleko, oświadczyła:
- Nie wiem, jak po litewsku będzie “drzewo”.
Student spojrzał na nią ze zdziwieniem, rozmowa zeszła na inny temat, a tajemnica
pozostała tajemnicą.
W roku 1993 wykładałem w Clarion przez szósty, ostatni tydzień. Uczestnicy kursu
byli wymagający, krytycznie nastawieni, zahartowani po wielogodzinnych zajęciach z
licznymi pisarzami. Trudno im było dogodzić. Ostatniego dnia dyskusja w ogóle się nie
kleiła. Wszyscy siedzieli wpatrzeni w blaty stolików, myśląc o tym, że już niedługo będą
musieli wrócić do innego, rzeczywistego świata. Niespodziewanie ktoś zapytał:
- Co jest potrzebne, żeby zostać wielkim pisarzem?
- Wielka dusza - odpowiedziałem bez wahania.
Zastanawiali się przez chwilę, po czym skinęli głowami.
Tajemnica przestała być tajemnicą. I co najważniejsze, jest to prawdą.
W naszym społeczeństwie science fiction zawsze odgrywała istotną rolę. To jedyny
gatunek literacki wyraźnie i nieprzerwanie krytykujący świętości zachodniego świata:
dociekania naukowe i rozwój technologii. Przez “krytykowanie” rozumiem sprawdzanie,
dialog oraz... cóż, właśnie krytykowanie, to znaczy wychwytywanie problemów, zanim zdążą
przybrać groźne rozmiary, i przygotowywanie nas na nieuniknione zmiany. Ów krytycyzm
niekiedy sięga jądra tych świętości, ponieważ science fiction nigdy nie była do końca
pronaukowa ani postępowa.
Mimo to, na przekór faktom, przez całe dekady SF była potępiana przez niektórych
jako antyliteratura, gatunek całkowicie pozbawiony duszy. Nawiasem mówiąc, identyczne
zarzuty wysuwano w swoim czasie wobec jazzu.
Te kłamliwe opinie nie zdołały mnie jednak powstrzymać przed poświęceniem
fantastyce naukowej całego twórczego życia. Ignorując science fiction, tracimy znakomitą
okazję do ostrzegawczego wymachiwania rękami i wykrzykiwania rozpaczliwych upomnień,
których teraz trzeba nam więcej niż kiedykolwiek.
Pewnego dnia zadzwonił do mnie Martin Greenberg, jeden z najpracowitszych i
najbardziej doświadczonych twórców antologii, i zapytał, czy zechciałbym przygotować
wybór opowiadań science fiction. W mojej głowie natychmiast zapaliło się zielone światełko.
Oczywiście. Ale to nie będzie zwyczajny wybór, jeden z wielu, jakie co roku ukazują się na
rynku.
To będzie coś w rodzaju drogowskazu, zbiór zupełnie nowych tekstów autorstwa
najwspanialszych pisarzy, którzy udowodnią niedowiarkom, że na naszym podwórku wciąż
znajduje się sporo umysłowych gigantów, silniejszych i sprawniejszych niż kiedykolwiek
przedtem. To będzie coś wspaniałego i ekscytującego...
Science fiction z wielką duszą.
Musiałem tylko sprawdzić, czy znajdzie się wystarczająco wielu twórców, szczególnie
młodych, którzy zechcą wspiąć się na podwyższenie, by ostrzegawczo wymachiwać rękami i
wykrzykiwać rozpaczliwe upomnienia, którzy odważą się skorzystać z możliwości dialogu,
jaką daje fantastyka, którym będzie się chciało na serio bawić fantastycznymi pomysłami.
- Wiesz co, Marty? - odparłem. - Pójdziemy na całość. Zrobimy antologię nigdzie nie
publikowanych tekstów, grubą i ciężką. Każde opowiadanie musi być świetnie napisane, musi
mieć wyraźnie zarysowaną akcję, wiarygodne postaci, a przede wszystkim, musi być
stuprocentową science fiction. Żadnych historii “z pogranicza”, żadnej baśniowej fantastyki,
ale też nie nazwiemy tego hard SF, bo ten termin był zbyt wiele razy nadużywany.
Najważniejsze, żeby w tych tekstach aż wrzało od silnych emocji. Nie wiem, jak jest z tobą -
dodałem - ale we mnie najsilniejsze emocje wywołuje zdziwienie.
Marty z entuzjazmem przyklasnął memu pomysłowi. Przeczucie podpowiadało mu, że
pora jest odpowiednia. I oto, proszę bardzo: zarówno nasz wydawca, John Jarrold, jak i
wydawnictwo, czyli brytyjski oddział Random House, wyrazili zgodę, dzięki czemu już kilka
tygodni później, w poczekalni na jakimś lotnisku, mogłem sporządzić listę ewentualnych
tytułów antologii. Na pierwszym miejscu tej listy znalazły się “Nowe legendy”.
Legendy określają charakter cywilizacji. Legendy są rodzajem mitu, często zaś tworzą
je jednostki tak wybitne, że ich imiona towarzyszą nam przez wieki, nie poddając się
niszczącemu działaniu czasu.
Na tym samym lotnisku przygotowałem list, który potem został rozesłany do ponad
stu pisarzy; jego najważniejszą częścią była moja osobista definicja science fiction. Brzmi ona
mniej więcej tak: Każda opowieść science fiction musi pokazywać, w jaki sposób czytelnik
bez pomocy magii może znaleźć się w przedstawionej tam rzeczywistości. Akcja utworu SF
musi dziać się we wszechświecie urządzonym zgodnie z przewidywaniami nauki, wszystko
jedno, dzisiejszej czy przyszłej. Czytelnikowi powinno towarzyszyć przekonanie, że wszystko
to może się naprawdę zdarzyć, nawet jeśli nie jemu, to jego dzieciom albo wnukom.
Początkowo reakcja była powściągliwa. Mijały miesiące, opowiadania napływały w
ślimaczym tempie, aż wreszcie, kupiwszy zaledwie cztery teksty, musiałem przesunąć termin
nadsyłania utworów.
Przekonałem się na własnej skórze, co to znaczy być autorem wyboru. Cieszyłem się,
akceptując teksty, czułem się fatalnie za każdym razem, kiedy musiałem jakiś odrzucić.
Niektóre opowiadania podobały mi się tak bardzo, że odkładałem je na bok i wracałem do
nich po jakimś czasie, z chłodną głową. Okazało się jednak, że pierwsza ocena zawsze była
słuszna.
Odrzuciłem kilka bardzo dobrych opowiadań, a to dlatego, że albo nie miały nic
wspólnego z science fiction, albo była to nie ta science fiction, o jaką mi chodziło. Kilku
pisarzy - zaskakująco niewielu - wyraziło swoje niezadowolenie z tego powodu.
Wydawcy zaczęli się niecierpliwić. Po obu stronach Atlantyku palce bębniły nerwowo
w lśniące blaty biurek.
Wreszcie cienki strumyk wyraźnie wezbrał. Nie była to jeszcze powódź, ale co
tydzień otrzymywałem pięć lub sześć nowych opowiadań, spośród których z trudną do
opisania radością wyławiałem autentyczne perełki. Po pewnym czasie uświadomiłem sobie z
niepokojem, że wśród moich autorów dominują Gregowie oraz że są tylko trzy kobiety.
Czyżby w ten sposób dawała o sobie znać prawidłowość polegająca na tym, że SF najchętniej
piszą mężczyźni o imieniu Greg, najrzadziej natomiast czynią to kobiety, być może znużone
trwającą od dziesięcioleci walką o równouprawnienie? Poświęciwszy sprawie nieco namysłu,
doszedłem jednak do wniosku, iż nadmiar Gregów oraz niedobór kobiet zawdzięczam
wyłącznie przypadkowi. Kupowałem przecież to, co najlepsze, a nie jest moją winą, że tak
niewiele kobiet zareagowało na mój list z prośbą o nadesłanie opowiadania.
W styczniu 1994 roku, po dziewięciu miesiącach, antologia przybrała ostateczny
kształt. Ułożyłem teksty w wysoką stertę i uśmiechnąłem się od ucha do ucha. Koledzy po
piórze nie zawiedli moich oczekiwań. Nowe legendy są różnorodne i eleganckie. To antologia
z wielką duszą.
Opowiadania, które mają Państwo przed sobą, zmuszają do myślenia i odczuwania w
nowy, intensywny sposób. Nie ułożyłem ich według jakości, co często spotyka się w
antologiach, gdzie teksty, które najbardziej przypadły do gustu autorowi wyboru, trafiają na
początek książki. Nie odważyłbym się dokonać takiej oceny, w związku z czym poukładałem
je w grupy tematyczne. Niektóre dzieją się w bliskiej nam rzeczywistości, akcja innych
rozgrywa się w trudnej do wyobrażenia przyszłości, niektóre są bardzo poważne, autorzy
innych wyraźnie puszczają do nas oko, wszystkie jednak świadczą dobitnie o tym, że na
naszym podwórku science fiction aż huczy od plotek i dyskusji, że wciąż ze sobą
rozmawiamy, czy to za pośrednictwem naszych utworów, czy osobiście. Dysponujemy
przeogromnym bogactwem pomysłów nie ustalonego autorstwa. Każdy może z nich
korzystać do woli, obowiązuje jednak zasada, że trzeba spożytkować je lepiej, niż uczynili to
poprzednicy.
Jednak po naszym podwórku włóczą się nie tylko marzyciele. Nowe legendy stanowią
część jakże ważnego dialogu między marzycielami i ludźmi czynu, między ludźmi
wykonującymi pracę fizyczną i politykami, fizykami, biologami, socjologami, psychologami,
inżynierami, lekarzami, specjalistami od komputerów, twórcami oprogramowania, a także
niezamożnymi studentami, którzy niebawem zasilą szeregi wymienionych powyżej grup.
Między ludźmi, których obchodzi nasza przyszłość ł którzy pragną nie tylko myśleć, ale także
marzyć.
Podwórko science fiction sięga od krańca do krańca wszechświata, od początku czasu
do jego końca.
Dokładnie tak samo jak te opowiadania.
CZĘŚĆ PIERWSZA
Wybory
Mary Rosenblum
ELEGIA
(ELEGY)
Tłumaczyli Grażyna Grygiel i Piotr Staniewski
Mary Rosenblum opublikowała trzy życzliwie przyjęte
powieści SF - Drylands, Chimera i The Stone Garden
- a także wiele opowiadań. Utwory jej wyróżniają się
wyczuciem stylu, wrażliwością oraz pietyzmem,
z jakim traktuje szczegóły naukowe.
Elegia to klasyczne w formie opowiadanie o rozterkach,
braniu i dawaniu. Co winniśmy przyrodzie w zamian
za jej hojność? Czy zdołamy się jej kiedykolwiek odwdzięczyć?
Amanda Carnack przepisowo przechyliła się do tyłu z burty zakotwiczonej
motorówki. Jedną ręką przyciskała do twarzy maskę. Butle akwalungu stuknęły ją w plecy,
wokół wybuchnął gejzer srebrzystych bąbelków, a nad jej głową zamknęła się powierzchnia
wody. Chłodnej, ale nie zimnej. Otoczyły ją dźwięki morza; słyszała swój chrapliwy oddech i
bulgotanie wypuszczanego powietrza. Spoza tych odgłosów docierało do niej brzmienie
oceanu - jakby wrażenie dźwięku poniżej poziomu słyszalności, prawie dotykalne.
Przekręciła się na brzuch i płetwami z rozmachem zagarniała wodę. Sunęła na dół ku
niebieskozielonemu mrokowi. Jej zdenerwowanie powoli ustępowało.
Operacja pójdzie doskonale, mówiła sobie w duchu. Neurony kałamarnicy zróżnicują
się tak jak trzeba. I to ona tego dokona.
Czy media podadzą jej nazwisko, czy też określą ją jako “córkę Roberty Guilliam”?
Jakie to ma znaczenie? W przypływie złości Amanda mocno wyrzuciła nogi i
napinając mięśnie ud, popruła przez wodę jak orka. Roberta nauczyła ją nurkowania,
polowania na ryby z harpunem, objaśniła, jak prawidłowo zaplanować wszystkie czynności
związane z eksperymentem. Po czym odwróciła się do niej plecami. Na zawsze.
Łodygi wodorostów falowały łagodnie w rozproszonym świetle; morze pieściło ją swą
pieśnią, pulsowaniem życia, bardziej wyczuwalnym niż słyszalnym. Życie. Taka cenna rzecz.
Amanda rozwarła palce, rozkoszując się wodą opływającą dłonie. Usiłowała ratować coś
ważniejszego niż życie. Życie to mięsień sercowy i komórki krwi bezrozumnie koziołkujące
między ściankami naczyń. Lekarze pogotowia świetnie potrafią utrzymywać ten ruch.
Jak matka mówiła? Życie to coś więcej niż tkanka i krew. Te sprawy pozostawiam
internistom. Kiedy to powiedziała? Wspomnienia znikły równie nagle, jak przedtem
napłynęły, pozostawiając po sobie wątpliwości. Czy Roberta rzeczywiście tak powiedziała?
Amanda unosiła się w wodzie, usiłując to sobie przypomnieć. Na pewno pamięta, musi to
pamiętać. W mroku dostrzegła srebrzysty błysk i ruszyła w tamtą stronę, z ulgą uciekając od
własnych myśli. Kałamarnica. Amanda zastygła bez ruchu, patrząc, jak ławica mknie w jej
kierunku. Małe głowonogi poruszały się zygzakiem pulsującymi skurczami. Gonatus fabricii.
W laboratoryjnym zbiorniku nie zawadzi kilka dodatkowych sztuk. Powoli, by nie spłoszyć
zwierząt, odpięła od pasa sieć. Te małe krewniaki wielkich kalmarów potrafiły wykonywać
błyskawiczne ewolucje dzięki szczególnemu układowi nerwowemu. Duże, prymitywne
neurony przewodziły sygnały z niewiarygodną szybkością. Amanda, mocą swej
biochemicznej magii, potrafiła przekształcić te neurony, zmienić je w srebrne nici do
zszywania porwanego ludzkiego mózgu.
A może do przywracania zagubionej przeszłości?
Czy ktokolwiek potrafiłby tego dokonać?
Niewykluczone.
- Chodźcie do mnie - nuciła. - Chodźcie. Kocham was.
Jakby ją usłyszały. Cała ławica znieruchomiała - całkowicie i w jednej chwili.
Obracały się ku niej w niesamowitym, zsynchronizowanym balecie. Skierowały przed siebie
macki, jakby wskazując Amandę. Miała wrażenie, że patrzą na nią wielkimi ciemnymi
oczami, a przez ławicę falami przechodziły pasma barw: brązowej, rdzawoczerwonej i
czarnej. Amandzie wydawało się przez chwilę, że te wzory, zlewając się, utworzyły jakiś
rozpoznawalny kształt...
Śmignęła siecią. Nie był to wprawdzie ruch tak błyskawiczny, jak ruch kałamarnicy,
ale ta szybkość wystarczyła. Ławica odpłynęła w zielonkawą szarość, zostawiając za sobą
ciemne chmury atramentu. W jej sieci dryfowały złapane kałamarnice, teraz prawie
bezbarwne, z poplątanymi mackami. Nie stawiały oporu. Nigdy nie stawiały oporu. Amanda
energicznie płynęła ku powierzchni ze swą nieoczekiwaną zdobyczą. Ale dlaczego czuła się
tak nieswojo?
- Zeszłej nocy miałam dziwaczny sen - Amanda, zamknięta w niesterylnej kabinie,
obserwowała, jak na głównym ekranie doktor Ahmed kiwa głową. - Byłam chyba... rybą. -
Była maleńka, szamotała się przerażona w błonkowatych, pętających ją bezkształtnych
pasemkach chaosu. Dusiły, wpijały się, miażdżyły ją wraz z tysiącami innych szamocących
się ciał. Czuła... wszyscy czuli... jak nadchodzi śmierć. Umierały jedna po drugiej, jak
wyłączane kolejno światła, iskierki strachu i bólu, a potem nic. I powoli morze stawało się
niebieskie i przejrzyste. Sterylne. Pozbawione życia. - Przestraszyło mnie to. - Amandę
ścisnęło coś w gardle na wspomnienie tamtego spustoszenia.
- Ryby to symbol freudowski. - Ahmed, niemal naturalnej wielkości na dużym
ekranie, wyszorowana do czysta, w fartuchu, trzymała teraz wyciągnięte dłonie z
rozstawionymi palcami, czekając, aż pielęgniarka nałoży jej rękawiczki. Zajmowała się
chirurgią zgrubną, przygotowując teren dla delikatnych wirtualnych palców Amandy. - Mnie
śnią się ogrody. I pająki. Pająki oznaczają chyba matkę.
- A mnie zawsze śni się morze. - Sieć, te okropne splątane włókna to sieć. Czyżby
trał? W każdym razie coś olbrzymiego. - Chyba byłam kałamarnicą - rzekła Amanda. - Gdy
nurkuję, krążą przy mnie, jakby chciały, bym je łapała.
Śmiech uwiązł jej w gardle. Przypomniała sobie nagle, jak ławica kałamarnic unosiła
się w wodzie, jak patrzyły na nią z wycelowanymi w jej kierunku setkami ramion. Czekały,
by złapała je w sieć?
- Jesteś chyba zdenerwowana.
Amanda nie potrafiłaby powiedzieć, czy na osłoniętej maską twarzy Ahmed pojawił
się uśmiech. Do diabła, jest naprawdę zdenerwowana. Czując przypływ adrenaliny, ponownie
przebiegła myślami całą listę: neurony gotowe, programy awaryjne załadowane do
komputera. Gerald, jej asystent, dwukrotnie wszystko sprawdził. On nigdy o niczym nie
zapomina. Tylko spokojnie, napominała się. Nigdy tak się nie denerwowała od czasu swej
pierwszej operacji. - Ciśnienie? - spytała szybko.
- Dziewięćdziesiąt na siedemdziesiąt. Stabilne - anestezjolog spojrzał gniewnie w
jedną z kamer. - Masz to na ekranie.
Rzeczywiście, rzeczywiście. Jak on się nazywa? Przeszukiwała swą pamięć po
omacku, czując ukłucie trwogi. Roberts? Robertson? Nie pamięta. Więc dobrze, nie
pamiętam, masz złożyć to na karb zdenerwowania, jasne? Na ekranie owinięte ciało w
jaskrawym świetle lamp wyglądało nierealnie. Ahmed i pozostali członkowie zespołu
operacyjnego tłoczyli się u wezgłowia. Otwierali czaszkę. Arthur Montagne. Trzydzieści dwa
lata, Murzyn, wyjątkowo skrępowany w obecności lekarzy... a przynajmniej w jej obecności.
Aktor, umiarkowanie popularny, grywał w sztukach, o których Amanda nigdy nie słyszała. A
zresztą, nie chodziła zbyt często do teatru z prawdziwymi aktorami.
Pewnego zwykłego popołudnia, gdy wracał ze sklepu z torbą jedzenia, z
przejeżdżającego samochodu ktoś otworzył ogień. Dziennik poranny często donosi o
podobnych okropnościach. Słucha się tego jednym uchem. Kula trafiła Arthura Montagne‟a w
głowę. Krwawienie podczaszkowe od rany postrzałowej. Miejsce uszkodzenia oczyszczono z
krwi, ale niefortunny wylew spowodował częściowy paraliż twarzy.
Amanda widziała na kilku ekranach okryty zielonym prześcieradłem wzgórek,
ukazywany z różnych stron. Usiłowała wyobrazić sobie zamiast wzgórka ciemną skórę,
wiotkie mięśnie, kępkę włosów łonowych - ale nie potrafiła. Tamto morze ze snu było takie
błękitne. Jałowy kolor. Niczym pustynia, pomyślała Amanda. To poczucie rozpaczliwej
pustki dusiło ją, chwytało za gardło, jak czyjaś zaciskająca się dłoń. Kabina na chwilę
zniknęła, rozpuściła się w niebieskiej wodzie, głos, jakieś zawodzenie z oddali... Dosyć!
Amanda z trudnością odpędziła tę wizję. Do diabła, co się tu dzieje? Otrząsnęła się, skupiła
wzrok na ekranie. W jej brzuchu wiercił się strach.
To nic groźnego, tylko dreszcz emocji. Ahmed miała rację. Na pewno. Amanda
sięgnęła po okulary. Zaraz wejdzie do mózgu mężczyzny, bezprawnie wkroczy w jego
wspomnienia: o pocałunku kochanki, o piątych urodzinach, o umiejętności kiwania małym
palcem u nogi czy czesania się. Pracowała w rzeczywistości wirtualnej, ale na prawdziwym
ciele, więc oczywiście denerwowała się. Jasne, że nie może chodzić o nic innego. Powiesiła
okulary na szyi, wmawiając sobie, że jest tego całkowicie pewna. Na ekranie Ahmed
pochyliła się nad zielonym wzgórkiem, który był mężczyzną. w jego mózgu umierały
neurony, każdego dnia coraz więcej, w miarę jak krew sączyła się z uszkodzonych naczyń.
Naczynia krwionośne załatać nietrudno, ale mężczyzna nigdy nie będzie się uśmiechał.
Ludzkie nerwy nie regenerują się. Amanda naciągała miękkie rękawiczki do wirtualnej
operacji.
Tylko ona jedna potrafiła przywrócić mężczyźnie uśmiech. Tak jak matka przywróciła
jej własny uśmiech...
- Czaszka otwarta - Ahmed wrzuciła zakrwawiony kawałek kości do rynienki z solą
fizjologiczną. Nie spoglądała na kamery w górze. - Gotowe.
Jej głos brzmiał cholernie spokojnie. Amanda wzięła głęboki oddech.
- Włączyć jednostkę pierwszą. Co z zupą, Geraldzie?
- Czeka na ciebie - głos Geralda w słuchawkach brzmiał równie spokojnie jak głos
Ahmed.
Amanda zmarszczyła brwi, gdy mikrochirurgiczne urządzenie opuszczało się powoli,
jękliwie z prowadnicy pod sufitem. Gerald, z własnej oddzielnej kabiny, kierował ją na
właściwe miejsce. Z prawie niesłyszalnym westchnieniem przyrząd zawisł delikatnie nad
głową Arthura, przesłaniając Amandzie ostatnie widoczne spod prześcieradeł centymetry
kwadratowe ciała.
- Jednostka mikrochirurgiczna ustawiona - oznajmiła Ahmed dla dokumentacji wideo.
- Pacjent przygotowany. Teraz należy do ciebie, Amando.
W porządku.
- Dostęp systemowy.
Żebym tylko znowu się nie odłączyła, modliła się bezgłośnie, wkładając okulary.
Nerwy czy nie nerwy, nie czas na to. Zamknęła oczy, by nie odczuć dezorientującego
przeskoku i weszła do rzeczywistości wirtualnej.
Gdy otworzyła oczy, stała w dzikości barwnej pajęczyny, czerwonej, srebrzystej,
żółtej i bladoturkusowej. Mikro kamery przekazywały do jej systemu obrazy poszczególnych
komórek pacjenta, barwiąc je na odpowiednie kolory. Pulsujący srebrny oznaczał zdrowe
neurony, czerwony - uszkodzone. Ciemna purpura oplatała srebrny i zielony od dołu z lewej
strony. Amanda zwróciła się w tamtym kierunku, wyciągnęła prawą rękę, by umieścić tę
barwę w centrum pola widzenia. No, tak. To właśnie tutaj, jak w modelu. Przyciągnęła bliżej
uszkodzony purpurowy węzeł. Ludzki mózg nie został jeszcze całkowicie poznany. Mimo
dużego wysiłku przy budowie tego trójwymiarowego odwzorowania, mogła znajdować się o
całe wirtualne mile od właściwego miejsca. Ujęła pulsującą plątaninę, odsunęła od siebie
rozwarte dłonie, by powiększyć pole widzenia. Kilka martwych komórek i Arthur Montagne
przestał być aktorem. Mózg to taka krucha rzecz. Pechowy powrót z zakupów, kilka
mikrolitrów cieknącej krwi. Upadek... Tyle można stracić. Garść obumarłych neuronów i
biochemiczka, laureatka Nagrody Nobla stała się czym? Zdziecinniałą staruszką. Nie. Zanim
jeszcze te neurony uschły, Roberta Guilliam przestała być nagradzaną biochemiczka. A także
matką.
Plątanina neuronów utworzyła na chwilę rozmazaną plamę. Amanda usiłowała się
uspokoić. Nie myśl teraz o Robercie. Nie tutaj. Nie możesz przegrać. Szybko nabrała
powietrza i pstryknęła palcami. Koniuszek jednego palca rozżarzył się na biało. Amanda
pogładziła grubą, łuskowatą ściankę uszkodzonej żyłki. Ostrożnie... Postrzępiony otwór
powoli zamknął się. Pod sterylnym mikrochirurgicznym kapturem w sali operacyjnej,
laserowy skalpel naśladował ruchy jej palców, wykonując taniec nieskończenie bardziej
subtelny. Tak... Gdy uszczelniła miejsce wycieku, usunęła przesączoną krew, po czym
zaczęła ciąć dokoła uszkodzonych neuronów. Wyciągała je po kolei (pod kapturem, włókna
sztywnego silikonu, uprzędzione w stanie nieważkości na stacji orbitalnej, wyciągały z kłębu
wycięte neurony).
- Teraz zupa.
- Gotowe.
Głos Geralda brzmiał radośnie. Do diabła z nim.
- Przełączyć na system B.
Nie zamknęła oczu na czas, musiała pokonać przypływ nudności, gdy sieć neuronowa
zamigotała, stała się mozaiką świecącego srebra. Amanda tak przybliżała pole widzenia, aż
zobaczyła poszczególne neurony zanurzone w swym płynie pokarmowym. Neurony
kałamarnicy były wspaniale prymitywne. Gdy zrozumiało się zasady ich chemicznego
sterowania, można było im kazać tańczyć tak, jak się zagrało. Jeśli przy pomocy retrowirusów
pomajstrowało się trochę przy DNA, można było dostać porcję prymitywnych,
przyswajalnych przez człowieka neuronów, gotowych w razie potrzeby do zróżnicowania się
w mózgu Arthura Montagne‟a. Ryzyko odrzutu - minimalne; regeneracja sprawności -
maksymalna.
Tak przynajmniej wyglądało to na modelu.
W rzeczywistości wirtualnej - działało.
Amanda przełknęła ślinę, gdyż nagle poczuła suchość w ustach.
- Transfer. Przełączyć na system A, nakładka B.
Zaczynała się najtrudniejsza część. Obraz rozmazał się; Amanda znowu patrzyła na
splątaną sieć mózgu, ale teraz jasna ławica neuronów pływała w prawym dolnym rogu jej
pola widzenia. Przez niepokojącą chwilę neurony wyglądały jak maleńkie kałamarnice, jak
ławica w jej zatoczce. W każdej chwili mogą odpłynąć, wyrzucając za sobą smugę
atramentu... Amanda zamrugała i przegnała natrętną wizję. Skoncentruj się, na miłość boską.
Neurony miały fioletowe kontury, co oznaczało, że nie zajęły jeszcze właściwych pozycji.
Chodźże, Geraldzie. Zacisnęła zęby, ponownie przerażona własnym brakiem skupienia. Czy
to tylko zdenerwowanie, czy... coś więcej?
- Gotowe.
Gdy Gerald odezwał się, fioletowy obrys zniknął.
- Równomiernie - rzuciła i czekała, a kałamarnicze neurony stawały się większe.
Gdyby tak człowiek miał czas reakcji kałamarnicy? Nagła wizja tych głowonogów
odwracających się jak na komendę, by na nią spojrzeć, nałożyła się na sieć neuronową.
Amanda potrząsnęła głową, oszołomiona tym przelotnym obrazem błękitnego pustkowia.
Ręce w rękawicach już miały zadrżeć. Spokojnie, spokój. To nie różni się od modelu. I
niewiele od procedury, dzięki której Roberta Guilliam dostała nagrodę Nobla. Tylko że ona
używała komórek płodu, zanim decyzja Sądu Najwyższego położyła kres wszystkim
badaniom z komórkami ludzkiego płodu.
Amanda wyciągnęła obie dłonie i objęła delikatnie neuron. Poruszał się z łatwością,
wślizgując się w malutką przestrzeń, którą dla niego wcześniej przygotowała, zaszedł na
srebrzystą siatkę zdrowych neuronów. Z zapartym tchem, delikatnie, drobnymi pchnięciami
wprowadziła następny na właściwe miejsce. Jeśli to się uda, nowe neurony osiądą
uszczęśliwione w swym nowym domu, przyjmując sygnały, jak gdyby tkwiły tam od
urodzenia, i wypełnią lukę powstałą po uszkodzeniu mózgu.
Jeśli się uda.
W tym cholernym świecie nie można było na nic liczyć. Ani na życie, ani na sławę,
ani na umysł. Do diabła, jak nazywa się ten anestezjolog? Kolejno wsuwała neurony na swoje
miejsce, tkając od nowa lśniącą sieć, która była wirtualną metaforą dla mocnego uścisku
dłoni, uśmiechu, kwestii wypowiedzianej na scenie. Sto, tysiąc... ceruje porwaną przyszłość
tego człowieka. Amanda sięgała, wskazywała, znowu sięgała. Kiedyś jej własna przyszłość
była porwana w taki sam sposób. Roberta Guilliam naprawiła ją... Czyjej się to udało? Jak się
też zwie ten anestezjolog? Skąd przychodzą te zalewające umysł wizje? Amanda zamrugała,
pot szczypał w oczy, ręce teraz naprawdę drżały. Skończone? Tak.
- System, zakończ - słowa wychodziły z ust wraz z przyśpieszonym oddechem.
- Ciśnienie krwi stabilne, dziewięćdziesiąt na sześćdziesiąt dziewięć.
Z ekranu dotarło do niej ciche brzęczenie cofającego się manipulatora.
- Zamykam - rzekła Ahmed.
O Boże, zaraz zacznie się trząść...
- Wyjście - Amanda ściągnęła okulary.
- Bingo, doktorze - Gerald uśmiechał się z ekranu. - Pierwszorzędna robota.
- Taa, dzięki - potarła zaczerwienioną skórę, gdzie okulary dotykały ciała, i zaczęła
zdejmować rękawice. - Będzie pierwszorzędna, kiedy nasz pacjent uśmiechnie się przed
lustrem, i spodoba mu się to. - Nie patrzyła na główny ekran, gdzie Ahmed z zespołem
kończyła robotę. - Wracam do laboratorium.
- Tak, jasne.
W głosie Geralda pobrzmiewało coś zagadkowego.
Teraz dalsza obserwacja nie miała sensu. Amanda opuściła salę operacyjną i
skierowała się do windy. Ahmed nie powinna mieć żadnych kłopotów z pacjentem. Skończą,
wyślą go na Oddział Reanimacji, a w końcu z powrotem do jego pokoju. Jutro rano pójdzie
go odwiedzić, ale to i tak zbyt wcześnie. Drzwi windy rozsunęły się błyskawicznie; Amanda
weszła, nie zwracając uwagi na młodą pielęgniarkę z tacą igieł do pobierania krwi,
strzykawek i probówek. Roberta też zajmowała się uszkodzeniami pourazowymi. Jej metody -
pierwotne mikromanipulatory i rzeczywistość wirtualna - były prymitywne. Ale działały.
Dzięki Bogu. Amanda dotknęła na swej czaszce drobnej, wybrzuszonej, zakrzywionej blizny,
niewidocznej pod włosami.
Sunęła palcami po kości policzkowej. Wyczuwała drobne nierówności swej
trzydziestoośmioletniej skóry, świadoma nacisku opuszków palców przygniatających
epidermę i mięśnie do twardej kości, świadoma unoszenia się skóry i mięśni w czasie
uśmiechu. By mogła to poczuć, milion cząsteczek acetylocholiny przepływało przez malutką
przerwę między kilkuset tysiącami neuronów.
Kolejne setki tysięcy pozwalały jej pamiętać swe własne nazwisko czy miejsce, gdzie
zaparkowała wczoraj samochód. Dopóki te neurony nie umrą. Czuła się tak dziwnie,
zanurzona w tamtej niebieskiej pustce. Zupełnie jakby to nie była ona... Drzwi otworzyły się z
szelestem i Amanda odjęła rękę od twarzy, zdając sobie sprawę, że pielęgniarka dziwnie na
nią patrzy. Minęła ją i ciężkim krokiem poszła holem do laboratorium. Znajome brzęczenie
przyrządów oraz nieokreślony zapach chemikaliów i ryb otoczyły ją pocieszająco. Na
wielkim ściennym ekranie Ahmed wyprostowała się nagle, wzięła jakiś instrument z tacy i
znowu pochyliła się nad stołem. Masywne kłębowisko aparatury manipulatorów wyłaniało się
nad nią jak złośliwy robot z podrzędnego filmu SF.
- Światło - Amanda pstryknęła palcami.
Pasma nad głową rozjaśniały się z wolna, zaćmiewając Ahmed i jej zespół w
zielonych fartuchach. W wielkich zbiornikach pod ścianami dziesiątki kałamarnic unosiły się
w uporządkowanych szeregach. Amanda podeszła i zerknęła przez szybę. Zwierzęta w
każdym zbiorniku patrzyły w tym samym kierunku, macki wiły się powoli w łagodnie
zmąconej wodzie morskiej, ciała połyskiwały falującymi smugami delikatnego brązu i
pomarańczy. Dawcy neuronów pochodzili z tego zbiornika. Amanda zanurzyła rękę we
wnętrzu zbiornika. Poruszała palcami w chłodnej wodzie. Jak na komendę, wszystkie
kałamarnice we wszystkich zbiornikach odwróciły się ku niej.
To dziwaczne. Wzdłuż ciał kałamarnic układały się pstre wzory, delikatnie pulsując
barwami: pomarańczową, brązową i żółtą. Przez moment ogarnęła Amandę myśl, że każda
kałamarnica to pojedynczy kawałek wielkiej układanki. Gdyby umieściła je w jednym
zbiorniku, sprzęgłyby się i utworzyły obraz. Obraz czego? Amanda zadrżała i szybko wyjęła
dłoń z wody. Luźny rękaw bluzki zmoczył się prawie do łokcia, wzory na tkaninie -
zygzakowate złote i zielone pasy - ściemniały od wody. Na ściennym ekranie Ahmed
odchodziła od stołu, pozostawiając swemu zespołowi ostatnie szczegóły operacji.
Zabieg chirurgiczny skończył się. Za parę minut cały personel wpadnie tutaj, chcąc to
uczcić. Tłumiąc nagły przypływ strachu, Amanda zerwała z wieszaka swój płaszcz i torbę.
Nie mogła brać w tym udziału, jeszcze nie teraz - Arthur Montagne nie dojechał przecież
nawet na Oddział Reanimacji. Sam zabieg chirurgiczny znaczył tyle co nic. Uciekła holem do
toalety, przebrała się w jednej z kabin i wyślizgnęła ze szpitala służbową windą. Gdy skręciła
za róg, usłyszała szelest drzwi windy i pierwsze podniesione głosy.
Jakże się nazywa ten anestezjolog?
W Kompleksie, mieszkanie jej matki pachniało lekko sosną. Nie drzewem, lecz
zapachem sosny używanym w środkach czyszczących i odświeżaczach powietrza. Sosna i
siki, ilości śladowe, ale wyczuwalne. Żołądek Amandy poruszył się niespokojnie.
- Cześć, Roberto - Amanda zamknęła za sobą drzwi. - Jak się czujesz?
- Gdzie jest mój sok? - prawie zagubiona w głębokim fotelu, Roberta Guilliam
wychyliła się do przodu. - Proszę cię o niego od godziny - powiedziała. Głos miała wysoki,
dziecięcy. - Powiem Brentowi, jeśli nie dasz mi soku.
Amandę ogarnęły wspomnienia - Roberta w ich małej motorówce strząsa wodę z
włosów, odpinając akwalung, głowę odrzuciła do tyłu, śmieje się do błękitnego nieba. Ze
ściśniętym gardłem Amanda odwróciła wzrok. Przypominała matkę, wszyscy jej to mówili,
przez całe życie. Ta krucha, zagubiona twarz była przerażającym lustrem.
- To ja, Amanda - rzekła. - Chciałaś soku?
- Mówię ci i mówię. Jeśli nie zamkniesz drzwi inkubatora, stracimy to całe cholerne
stado - słowa zostały wypowiedziane ostrym, pewnym siebie głosem doktor Roberty Guilliam
i przez moment jej twarz okrzepła. Potem jej wargi zadrżały i przelotne wrażenie siły i
zdecydowania znikło. - Brent nie żyje, prawda? - osunęła się jeszcze raz w niepewne drżenie.
- Amanda? Kiedyś tu przyszła?
Brent był asystentem w laboratorium Roberty i krótko, bardzo krótko, jej mężem.
- Tak, Roberto, tatuś nie żyje. - Już od bardzo dawna. - Przyniosłam ci żonkile -
Amanda podeszła do lady kuchennej, zajmującej część ściany, i pogrzebała w szafkach,
poszukując wazonu. Wazony były plastikowe, podobnie jak talerze, nietłukące i bezpieczne
dla niesprawnych umysłowo starców, których stać było na mieszkanie w Kompleksie.
Roberta Guilliam nie cierpiała wyrobów z plastiku. - Śliczne, prawda? - Puściła wodę,
włożyła gęsty bukiet kwiatów do wazonu i ustawiła go na stole. Czuła do siebie odrazę za ten
świergotliwy fałszywy głos, za to, że w ogóle tutaj jest, za poczucie, że musi tutaj być. -
Implantowaliśmy dzisiaj pacjentowi nasze pierwsze neurony z kałamarnic. Nie wiem jeszcze,
czy działają, czy nie.
- To miło, kochanie - oczy Roberty stały się szkliste i senne. - Są bardzo ładne.
Dlaczego jej o tym powiedziała? - Amanda wepchnęła niesforny żonkil na miejsce.
Kiedyś dzieliła ze swą wiecznie zajętą, zdolną, ogarniętą naukową pasją matką dużą część
życia - pracę w szkole, kłopoty, wszystko. Wtedy, przed zakazem stosowania komórek
płodowych. Wtedy, zanim Roberta odcięła się od niej... obarczyła ją winą.
- Muszę już iść - radosne słowa jak odłamki szkła upadły na gruby dywan. - Wpadnę
jutro.
- Doskonale - Roberta spojrzała na nią, marszcząc się nieco. - Dziękuję za cukierki.
Och, to nie były cukierki, prawda? - odwróciła wzrok. - Przepraszam. Ja... zapominam różne
rzeczy.
Czy to właśnie tak się zaczęło? Zapominaniem drobiazgów, na przykład nazwiska
anestezjologa? Czy też może nieoczekiwanymi nawrotami snu na jawie, jak jej wizja
niebieskiego morza na sali operacyjnej?
- Do widzenia - Amanda wzięła płytki oddech, smakując tani, przyprawiający o
mdłości zapach sosny. - Zobaczymy się jutro.
- Żonkile - Roberta wyjrzała przez okno do ogrodu, który w rzeczywistości był
hologramem. - Przyniosłaś mi żonkile. Na zewnątrz nie ma żonkili - odwróciła się nagle, jej
wzrok spotkał się ze wzrokiem Amandy. - Lubię żonkile.
Jej oczy miały kolor wody na torfowisku, czystej i płytkiej, tak płytkiej, że widziało
się dno. Znowu naszła ją tamta wizja - Roberta, pełna energii, śmieje się, przemoczona
morską wodą. Amanda poczuła ból. Co stało się z tym wszystkim - ze wszystkimi
wspomnieniami, wyobraźnią, z jej szybkim kojarzeniem faktów? Co stało się z jej
temperamentem, jej niecierpliwością i nieustępliwą, egocentryczną, obsesyjną energią? Czy
nadal pozostała? Zamknięta gdzieś tam, za ścianą skurczonych neuronów? A może odeszła na
zawsze?
Ile neuronów kurczyło się w jej własnym mózgu?
- Do widzenia, mamo - głos Amandy zadrżał. - Wpadnę jutro.
Otworzyła drzwi i uciekła.
Hol wyłożony dywanami również pachniał sosną i moczem i był tak samo czysty jak
pokój. Roberta Guilliam nigdy nie miała u siebie porządku. W jej pomieszczeniach zawsze
walały się sterty czasopism, nie ukończonych artykułów, brudnych ubrań, resztki obiadów na
wynos. Tutaj porządek utrzymywały pracownice. Może również ją ubierały. Amanda nie
pytała, lecz z każdym miesiącem pracownice robiły nieco więcej dla Roberty Guilliam.
Alzheimer. Zawsze można było znaleźć dotacje na badania w tej dziedzinie. Średnia
wieku ludzi wzrastała z każdym rokiem i wszyscy chcieli, by ich umysły żyły tak długo jak
ciała. Część jej własnych pieniędzy pochodziła z Amerykańskiej Fundacji Alzheimera.
Zogniskowanymi falami dźwiękowymi potrafiono skruszyć płytki formujące się w mózgu. To
pomagało, lecz obumarłe neurony były na zawsze stracone. Amanda dotarła do westybulu,
który swym wystrojem przypominał hol luksusowego hotelu, i zatrzymała się przy recepcji.
Czekał tu na nią Daniel, który siedział na sofie, rozłożywszy długie ręce na oparciu.
Recepcjonistka zerkała na niego ukradkiem, gdyż był wspaniały - ciemnowłosy i szczupły.
Zbyt wspaniały na asystenta biologii w miejscowym college‟u. Mimo ponurego nastroju,
Amanda uśmiechnęła się.
- A ty co tu robisz? - wyciągnęła do niego ręce, w przypływie przyjemnego
zaskoczenia. - Wyrzucili cię z pracy?
- Dziś przecież środa. W tym semestrze prowadzę tylko jedną grupę. Przechodziłem
obok laboratorium. Gerald powiedział, że wyszłaś natychmiast po operacji - wziął ją pod rękę
i poprowadził ku drzwiom. - Wszystko w porządku, Manda? Gerald mówił, że operacja
poszła doskonale.
- Och, poszła. Tak jak na modelu - odparła. Patrzył na nią uważnie. Odwróciła wzrok.
- Jest jeszcze cholernie wcześnie na świętowanie - poczekała, aż drzwi westybulu otworzą się,
i przekroczyła je. - Dlaczego właśnie tutaj mnie szukałeś? - spytała przez ramię.
Daniel wzruszył ramionami.
- Domyśliłem się, że tu przyjdziesz - ujął jej dłoń, gdy szli razem na parking. - Chcesz,
żeby była z ciebie dumna.
- Doprawdy? - Amandę chwycił nagły gniew. - Nie baw się ze mną w czytanie myśli,
Danielu. Nie masz żadnych podstaw. - Wyrwała mu dłoń i szukała kluczyków. Gniew uleciał
równie nagle, jak nadszedł, zostawiając ją niczym wyrzuconego na brzeg delfina. - Och... Nie
wiem. Przepraszam. Przestałam chcieć, by była ze mnie dumna, mniej więcej wtedy, kiedy mi
powiedziała, co myśli o moich badaniach - szarpnęła drzwiczki. - W każdym razie, jest już za
późno.
- Chyba tak. Manda? - Daniel delikatnie dotknął jej ramienia. - Chcesz, żebym
poprowadził?
- Czuję się świetnie - wcisnęła się za kierownicę. - Jadę dzisiaj do domku.
- Też chciałbym tam pojechać - westchnął. - Muszę jednak skończyć sprawdzanie tych
ostatnich sprawozdań laboratoryjnych. Czy możesz wyrzucić mnie przy kolejce?
- Jasne - stłumiła nieoczekiwany przypływ rozczarowania i zamaskowała je krzątaniną
przy uruchamianiu samochodu. Daniel oferował pocieszenie, a w zamian nie prosił o zbyt
wiele. Czasami jego bezinteresowna akceptacja jej osoby niecierpliwiła ją. Czasami... była jej
potrzebna. - Jesteś biologiem - powiedziała nagle. - Co wiesz o kałamarnicach?
- Kałamarnicach? - Daniel wybałuszył na nią oczy. - Jestem tylko nauczycielem. To ty
jesteś ekspertem od kałamarnic.
- Wiem jedynie, jak pracują ich neurony. - Wjeżdżając na autostradę, zerknęła na
przejeżdżający samochód z trzema przyczepami. - Umiem utrzymywać je przy życiu w
zbiornikach. Umiem zmieniać ich neurony w dość dobre przybliżenie ludzkich komórek. Nie
są zagrożonym gatunkiem. - Chociaż mogą się nim stać. Te sny o pustej, sterylnej, niebieskiej
wodzie wciąż ją nawiedzały. - Nie wiem zbyt wiele o ich zachowaniu. Każda kałamarnica
robi tę samą rzecz w tym samym czasie.
- Wibracje - skinął mądrze głową. - Jak u stadnych ryb. Wibracje, wywołane ruchem
innej kałamarnicy w ławicy, mówią jednostce, co się dzieje, i ona reaguje tak samo.
- Nie, nie robią tego w ten sposób. - Wibracje nie przenoszą się przez powietrze
między zbiornikami. - A co z kolorami?
- Właśnie tak to robią. Pamiętaj, że to ty sama uważasz mnie za eksperta - uniósł jedną
brew. - Kolor to kamuflaż, ale gdzieś chyba czytałem, że może on również służyć jako rodzaj
pewnej prymitywnej komunikacji - palcem dotknął jej policzka. - Co cię gryzie, Mando?
- Nie wiem. - Zabuczał alarm, ostrzegając ją, że za bardzo zbliżyła się do
poprzedzającego ją samochodu i Amanda wcisnęła hamulec, klnąc pod nosem. - Roberta
zaczęła z kałamarnicami. Opracowała procedurę, którą dzisiaj stosuję - w każdym razie w
przybliżeniu - z neuronami kałamarnic, zanim przeszła do tkanki płodów. Wiesz, obecnie
jesteśmy mniej więcej na takim samym stopniu zaawansowania, jaki osiągnęła Roberta, kiedy
zapadła decyzja Sądu Najwyższego: eksperymentalne zastosowanie u żywych pacjentów -
zaśmiała się krótko. - Chyba właśnie to mnie przeraża. Sądzę, że dlatego mam te wszystkie
sny i wizje. Jestem przesądna.
- Jakie sny i wizje? - rzucił jej szybkie, badawcze spojrzenie.
- Nic szczególnego - Amandę niepokoił jego przenikliwy wzrok. - Po prostu nie
sypiam dobrze.
Była to prawda, więc co ją w takim razie niepokoiło? Że wszystkie jej sny dotyczyły
morza albo nurkowania z Roberta? Może jednak tkwiły w tym jakieś freudowskie przesłania?
- Wiesz, zawsze zastanawiałem się... - dzięki Bogu, Daniel zmienił temat - jak to się
stało, że twoja matka nie przeniosła swych badań do Europy? Francja nadal finansowała prace
z komórkami płodów.
- Nie pytaj mnie o to - Amanda wjechała na rampę zbyt szybko, opony zaprotestowały
z piskiem. - Mogła. Nie zrobiła tego. Po prostu przestała to robić.
Znowu opanował ją gniew. Gniew na siebie, że tak dużo opowiada Danielowi, gniew
na niego, za jego milczenie. - Do diabła. Wiesz, to naprawdę jest reakcja po zrobieniu
operacji - wjechała na ogromny parking przy peronie kolejki magnetycznej i zahamowała
przy ścieżce dla wysiadających. - Więc przepraszam, że zwaliłam ci to na kark, i do
zobaczenia wkrótce.
- Taa - otworzył drzwi ze swojej strony, twarz miał zatroskaną. - Może byś dzisiaj
została w mieście? Dokończenie tych sprawozdań nie potrwa zbyt długo.
- Nie - targana sprzecznymi uczuciami, odwróciła wzrok. Potrzebowała samotności.
Albo morza? Schronienia. - Nie, dziękuję - zdołała uśmiechnąć się do niego. - Zobaczymy się
wkrótce.
Patrzyła, jak z wdziękiem przesuwa się wśród pieszych, mimo tej swojej
tyczkowatości. Łagodne pocieszenie, Daniel, tak dobrze czujący się w swej skórze. Skąd to
poczucie swojego “ja” się bierze? Czy tkwi ono w złożonych arrasach neuronów - krucha
obecność, którą może zniszczyć jakaś kula, rozrywająca naczynia krwionośne?
Albo więdnące neurony, albo upadek? Dotknęła głowy, znalazła tamtą starą bliznę,
wspomniała ziemię i niebo mknące obok, pamiętała szok uderzenia, który nie był bólem, lecz
chwilą... zdziwienia.
Mózg, taka krucha rzecz. Amanda opuściła szybę, chcąc przywołać Daniela,
powiedzieć, że mimo wszystko pójdzie z nim do domu. Ale zniknął już w budynku stacji.
Wzruszyła gwałtownie ramionami, podniosła okno i uruchomiła samochód.
Rathbone. Przypomniała sobie, gdy odjeżdżała od krawężnika. Nazwisko
anestezjologa brzmiało Rathbone.
Do domku na plaży jechało się długo, lecz warto było. Roberta przepisała go na
Amandę na trzydzieste urodziny córki, niedługo przed przeniesieniem się do Kompleksu.
Amanda utrzymywała go, chociaż podatki i niezbędne naprawy nadwerężały czasami jej
budżet. Kręta droga wznosiła się i przecinała wzgórza, potem wiła się w dół, schodząc w
mały, wiodący ku wybrzeżu wąwóz ze strumieniem. Amanda zostawiła za sobą chaos
przedmieść i przejeżdżała przez uporządkowany krajobraz zraszanych, uprawianych
automatycznymi maszynami pól. Większość dni roboczych spędzała w swym mieszkanku
obok szkoły medycznej lub z Danielem. Czemu dziś nie? - zastanawiała się, hamując przed
zakrętem. Ponieważ potrzebowała samotności.
A może potrzebowała oceanu?
Droga zeszła na brzeg leniwie płynącego strumienia, wypadła nagle na roztaczające
się trawiaste wybrzeże. Domek stał po zawietrznej stronie przylądka, przy drodze
prowadzącej przez nieużytki między dwoma malutkimi miasteczkami. Minęło ją kilku
miejscowych w poobijanych półciężarówkach i na pordzewiałych rowerach. O tej porze roku
nie było tu zbyt wielu turystów. Wjechała na kamienisty, porośnięty trawą podjazd pod
nasmołowanym molem, podpierającym dom od urwiska. Gdy wysiadała z samochodu,
wilgotna solna bryza głaskała ją po twarzy, odgarniała krótkie włosy, powiewała połą długiej
bluzki. Przybój huczał i załamywał się, ciemnozielony i biały, nie sterylnie niebieski. Jego
rytm stawał się jakby przyzywającym głosem, czy też może głos rzeczywiście tam był, za
szumem wody na piasku.
Wbiegła po chwiejnych, czekających na naprawę schodach, odemknęła frontowe
drzwi. Zatęchły, znajomy, kojący zapach domu ścisnął jej gardło i wywołał nieoczekiwane
łzy. Omal nie krzyknęła, by zawołać Robertę, jakby oczekując, że zobaczy ją zwiniętą na
sofie z torbą płatków kukurydzianych i czasopismem albo laptopem. Amanda zerwała z siebie
bluzkę, ściągnęła spodnie i majtki. Na drzwiach łazienki wisiał kostium kąpielowy,
czerwono-biały, w kwiecisty wzór. Dostała gęsiej skórki, gdy go wciągnęła - lepił się od soli.
Zapomniała go wypłukać ostatnim razem.
Drżąc, wybiegła przez tylne drzwi i ruszyła po ścieżce na plażę. Przeskakiwała z
kamienia na kamień, przekroczyła linię przypływu oznaczoną martwymi wodorostami,
potłuczonymi muszlami i plastikowymi śmieciami. Martwe ryby leżały w dziwacznie
regularnych liniach - jedna za drugą. Pozbawione skóry plamy surowego mięsa pstrzyły ich
srebrzyste boki. Zanieczyszczenia? Jakaś choroba? Przeskoczyła przez ryby, mając nadzieję,
że przypływ je zabierze, zanim zaczną cuchnąć.
Morze wyszło jej na spotkanie pienistym napływem, schwyciło za nogi, aż się
potknęła. Wymachiwała rękami, by złapać równowagę, i brnęła głębiej w przybój. Przeszła w
zamaszysty kraul, przedzierając się na grzywę nadchodzącego bałwana, ześlizgnęła się po
nim z tyłu, a z przodu fala załamała się, schodząc w pienistą otchłań. Kierunek przypływu
zmieniał się i gnane wiatrem długie fale unosiły ją dość wysoko, tak że mogła z wody widzieć
główną drogę.
Czy Daniel miał rację? Czy chciała, by Roberta była z niej dumna, by przyznała, że
ona, Amanda, odniosła sukces, tam gdzie Roberta musiała ponieść porażkę?
Roberta mogła tego dokonać. Z kałamarnicą. W każdym razie mogła próbować. Łzy
napływały znowu i Amanda machała nogami mocniej, z całych sił. Wiadomość o zdobyciu
funduszy przyniosła jak dar, tak dawno temu. Hojny grant - przyznany częściowo dlatego, że
była córką Roberty Guilliam, i to bolało, ale chciała tych pieniędzy. I była z tego taka dumna
- ten grant pozwoli jej przynajmniej podjąć próbę kontynuacji tego, co Roberta musiała
porzucić.
I opowiadała matce o tym wszystkim, ale słowa załamywały się, gdy oczy Roberty
stawały się coraz zimniejsze, a twarz twardniała - żywe ciało zaczęło przypominać kamień. -
A więc wydaje ci się, że osiągniesz to z kałamarnicami? - spytała, a gorycz jej słów paliła jak
kwas. - Myślisz, że jesteś taka dobra? Wątpię w to.
Oszołomiona, tak oszołomiona, jak gdyby Roberta ją uderzyła, Amanda zdołała tylko
wyszeptać: - Tak.
Od tamtego czasu nie powiedziała ani jednego słowa o swych badaniach, czekała, by
Roberta ją zapytała, by się usprawiedliwiła, do cholery. Roberta nie pytała. Ani nie
przepraszała. A potem... było już za późno.
- Udaje mi się to, Roberto - Amanda biła wodę. Dyszała, by złapać oddech, jej nagły
przypływ energii wyczerpał się. - Myliłaś się, to będzie działać. Tak, jestem taka dobra.
Być może. Srebro migotało w wodzie. Pokręciła głową, strząsając z oczu włosy.
Kałamarnice. Pojawiły się w mgnieniu oka, tysiące, otaczając ją plamą nerwowego,
połyskującego srebra. Powoli obróciły się ku niej w dziwacznym unisono, jak kałamarnice w
zbiorniku. Amandę przeszedł dreszcz. Przez chwilę czuła się nieswojo, ponieważ nigdy nie
widziała, by kałamarnice robiły tutaj takie rzeczy.
- Jesteście bardzo ważne - powiedziała, gdy wślizgnęły się na falę i pozostały z tyłu.
To takie łatwe - znika ci kochanek czy dziecko, a w to miejsce z ich oczu wyziera ktoś obcy.
Umysł tak łatwo wiądł i umierał. - Naprawimy to - szepnęła. - Wy i ja. Zwrócimy milionom
ludzi ich życie.
Nagle pożałowała, że tu przyjechała, miała ochotę cichutko wejść do sali szpitalnej
Arthura Montagne‟a, dotknąć tego obwisłego policzka i poczuć w odpowiedzi poruszenie
mięśnia.
Dookoła kałamarnice zwierały szyki, aż utworzyły ze swych ciał wokół Amandy
ogromną kloszową spódnicę. Trochę przestraszona pomknęła do brzegu. Czuła na plecach
pulsujący dotyk macek, drobne ukąszenia przyssawek, na krótko przywierających do jej
skóry. Drżała i młóciła wodę, przestraszona, ale również rozbawiona, ponieważ było to takie
zwariowane. Przez połączone ciała kałamarnic przepłynął kolor - burza jasnej czerwieni,
przechodząca w biel w przypadkowych kleksach. Nie... nie przypadkowych.
Amanda dotknęła swego kostiumu - jasna tropikalna czerwień, zbryzgana białymi
kwiatami. Ten sam wzór, tylko kałamarnice trochę go powiększyły. Oszołomiona wyciągnęła
rękę i przesunęła po swej dobranej kolorystycznie, kałamarnicowej spódnicy. Małe ciała
rozwierały się i zamykały za jej dłonią, tylko na chwilę zakłócając wzór.
Kwiaty pociemniały i zamazały się, rozpuściły w zieleń i ochrę. Pasy? Wzór pasów
przyjął dziwny kształt - coś jakby prostokąt, plama czystej ochry, z jednego końca
jasnobrązowa. Gdzie widziała...? Bez uprzedzenia kolory zamazaly się i ławica wystrzeliła w
dół, znikając prawie natychmiast. Przy brzegu morświny wyskoczyły z wody w białych
bryzgach. Polowały na kwieciste kałamarnice? Nagle ogarnął ją strach. Popłynęła do brzegu
silnymi, nierównymi uderzeniami, mocno bijąc nogami. Skóra cierpła na wspomnienie
drobnych macek kałamarnic głaszczących jej ciało i Amanda przyśpieszyła. Dyszała, patrząc
cały czas na odległą, bezpieczną skalistą plażę.
Brała prysznic, gdy usłyszała bębnienie do frontowych drzwi.
- Kto tam?
Zakręciła wodę i schwyciła ręcznik.
- To ja. - Głos Daniela. - Ale para! - wsadził głowę w drzwi, odganiając rękami gęste
obłoki. - Co to, prowizoryczna sauna?
- Zmarzłam. Myślałam, że oceniasz sprawozdania. - Amanda owinęła się szlafrokiem.
Ucieszył ją widok Daniela, ale jednocześnie nie była pewna, czy nie wolałaby w tej chwili
samotności. - Złapał mnie prąd i wyrzucił na południowej stronie przylądka.
- Skończę je jutro. Manda, martwi mnie to twoje samotne pływanie - Daniel chwycił
ją za ramiona, gdy próbowała się przecisnąć obok. - Utopisz się tu gdzieś, i kto będzie
wiedział?
- Kałamarnice będą wiedziały - słowa wypadły same i Amanda poczuła ukłucie lęku. -
Skoro już jesteś, może mimo wszystko powinniśmy to uczcić. - Szybko wsunęła mu rękę pod
ramię i pociągnęła do pokoju, zanim zdążył powiedzieć coś o kałamarnicach. - Mam merlota.
- Idę na to - głos miał trochę niepewny, lecz uśmiechał się. - Przywiozłem szampana,
ale włożę go do lodówki, niech poczeka na chwilę, gdy twój pacjent obudzi się wyleczony.
- Nie “wyleczony”. Nie był chory. - Amanda odsunęła się od niego. - Nazwijmy to...
odtworzeniem. - Odtworzenie kariery? Czy można odtworzyć zaginione wczorajsze dni? Czy
nadal tam były za zasłoną uszkodzeń? - Nasze umysły, nasze wspomnienia - właśnie tym
jesteśmy. - Poszła na tylny ganek wziąć wino ze stojaka. - Kiedy to nam uszkodzą, uszkodzą
nas samych. Może naszą duszę - wykręciła korek jednym pociągnięciem. - W każdym razie
naszą osobowość.
- Nie spieram się - Daniel stanął za nią, kiedy rozlewała do kieliszków wino koloru
krwi. - Ale “duszę” będziesz musiała przedyskutować z duchownymi.
- Czymże jest nasza dusza, jeśli nie tym, czegośmy się nauczyli i czego
doświadczamy? Kim naprawdę jesteśmy? - Amanda uniosła kieliszek. Roberta kupiła je w
lecie, gdy Amanda skończyła szkołę średnią. W Kompleksie nie zezwolono by na szkło w
apartamentach. Zbyt niebezpieczne. - Cholera - rzekła cicho Amanda. - Po prostu... cholera.
Daniel wziął od niej kieliszki, postawił na stole i pociągnął ją na sofę obok siebie.
- Jaki masz kłopot? - zaniepokojony objął ją ciasno ramieniem. - Operacja? Chodzi
tylko o to?
- A nie wystarczy? - nadal widziała puste oczy matki. - Całe życie pracowałam dla tej
chwili.
Czy myślisz, że jesteś aż tak dobra? Nie sądzę. Gorzkie słowa Rober ty Guilliam
dźwięczały jej w uszach.
Sięgnęła po kieliszek, przełknęła wino, prawie nie czując smaku.
- Jak mądre są kałamarnice? Czy potrafią... powtarzać dane wzory? Mam na myśli...
swymi zmianami kolorów.
- Dla kamuflażu replikują kolor tła. Mówiłem ci to w samochodzie. To winójest zbyt
dobre, by je przełykać jednym haustem - delikatnie wyjął kieliszek z jej dłoni. - Ty to nie
Roberta - nie pozwalał, by się odwróciła. - Nie odbiorą ci funduszy. Nie będziesz musiała
tego porzucać. Twoje komórki kałamarnic będą działać, i wiesz o tym.
- Czy jesteś pewien, że nią nie jestem? - wargi jej drżały nerwowo.
- Nie masz Alzheimera - patrzył jej w oczy ciepło i pewnie.
Pragnęła mu uwierzyć, lecz w tych ciemnych litościwych głębiach, tam bardzo
głęboko... coś migotało. Wątpliwość? Cień kłamstwa? Amanda westchnęła.
- Czy jeśli wetkniesz wzór do zbiornika z ławicą kałamarnic, zreplikują go?
- Nie wiem. Zapytaj biologa morskiego.
- Ja po prostu... chciałam wiedzieć.
Może to wszystko, co zaszło. Kałamarnice przy jej kostiumie użyły kamuflażu, by
uciec morświnom. No, jasne. Wstała. Odwróciła twarz, napełniając oba kieliszki. Może mu
po prostu powiedzieć?
Hej, Danielu, ławica kałamarnic podziwiała dzisiaj mój kostium kąpielowy... Pomyśli,
że dostaję hysia, tak jak poprzednio Roberta. Te wątpliwości w jego oczach wypłyną na
powierzchnię. I ją zjedzą.
- Nie pomyślałam o kolacji - wycofała się do kuchni. - Mam krakersy. - Otworzyła
lodówkę. - I trochę sera. - Nachmurzyła się, kiedy poszedł za nią do kuchni. - Może byś
pokroił te jabłka. Te na ladzie, w misce. - Jeśli nawet wyczuł jej nastrój, nie powiedział nic,
kiedy kroił jabłka i układał je na talerzu. Jedli ser z owocami w przyćmionym blasku starej
lampy naftowej. Obserwowali, jak fioletowy zmierzch gęstnieje w noc. Na skraju pola
widzenia, przelotne światło zamigotało na ciemnych wodach. Kałamarnice? Kiedyś, gdy
nurkowały nocą z Roberta, ławica kałamarnic wyprysnęła z głębin, sunęła obok łodzi, żarząc
się w ciemnościach widmową, bioluminescencyjną zielenią. Wspomnienie tamtej pięknej
chwili - plusk wody przy łodzi, ciemność, przelotna jasność kałamarnic - nadal przyprawiało
ją to o dreszcz.
- Nie możemy wyhodować neuronów kałamarnic w laboratorium - rzekła cicho. -
Och, możemy, ale nie zadziałają.
- Kałamarnic jest mnóstwo - Daniel przyciągnął ją do siebie, ułożył jej głowę na swym
ramieniu. - Są śliskie, twarde jak skóra, jeśli ich odpowiednio nie ugotować, i mają macki.
Zmieniają kolor i są pełne wspaniałych neuronów. Teraz temat kałamarnic wyczerpaliśmy już
całkowicie - zaśmiał się cicho i palcem pogładził jej policzek. - Wiesz, jeśli chodzi o tematy
romantycznych konwersacji, twój jest do niczego. Proszę, ani słowa więcej o kałamarnicach.
Nie dzisiaj.
Pocałował ją. Jej ciało zareagowało, przegnało wizję Arthura Montagne‟a pod
zielonymi prześcieradłami, pustych oczu matki i czerwono-białej spódnicy z kałamarnic.
Amanda w końcu się wyswobodziła, splotła swe palce z jego palcami, podniosła go z miejsca.
Daniel przeniósł lampę do sypialni i kochali się w jej ciepłym świetle. To dawało bezpieczne
schronienie, prawie takie samo sanktuarium jak morze - i przywitała je z radością, pogrążyła
się w nim.
W końcu Daniel zasnął. Głowę złożyła mu na ramieniu, słuchała bicia jego serca i
cichego pochrapującego oddechu. Zastanawiała się, czy znów nawiedzi ją sen o morzu, o
nurkowaniu z Roberta w tej sterylnej, niebieskiej pustyni. Żal zbił się nagle w jej gardle w
grubą bryłę, ścisnął jej płuca. Żal po czym? Po kim? Miał taki... obcy posmak. Jakby należał
do kogoś innego. Więcej obcości. Chemiczne echo więdnących neuronów? Mrugając
powiekami, skupiła uwagę na znajomych kształtach toaletki, lustra i regału. Bluzka leżała w
zmiętej kupie obok drzwi, tam gdzie zrzuciła ją dziś po południu. Jestem równie nieporządna
jak Roberta. Czy to Roberty żałuję?
Żal miał jednak posmak... czegoś większego. Posmak zniekształcony tymi
umierającymi komórkami? Wielki Boże.
Lampa rzucała pasy cieni i żółtego światła, pogłębiając zieleń i wyzłacając jasne
brązy.
Zielono-złote zygzakowate pasy z kleksem brązu przy jednym końcu. Jak
zniekształcony, powiększony obraz ramienia machającego w zbiorniku z kałamarnicami?
Obraz utworzony przez ciała kałamarnic dziś po południu?
Amanda zesztywniała, odechciało jej się spać. Zanurzyła rękę w zbiorniku w
laboratorium. Zbiorniku, który znajdował się sto pięćdziesiąt kilometrów stąd, oddzielony
polami, betonem i nieświadomymi niczego ludźmi. Och, daj spokój. Patrzyła w ciemność,
zaludniając cienie tysiącami widmowych kałamarnic. Wszystkie wskazywały na nią prostymi
i oskarżającymi mackami. Gdy Daniel poruszył się we śnie, starała się być cichuteńko, w
obawie, że go zbudzi.
Bała się, że gdy to zrobi, opowie mu o wszystkim. Nie miałaby już do dyspozycji nic
skutecznego, gdyby nie mogła wykorzystywać kałamarnic.
Tak naprawdę nie miało to znaczenia, gdyż była to ona, jej mózg, jej umierające
neurony. Rzeczywistość to Alzheimer. Obłęd.
Amanda schowała twarz w poduszce i czekała na świt.
Arthur Montagne podniósł wzrok, kiedy weszła. Miał pokój dla siebie, więc zasłony
wokół jego łóżka całkowicie odsunięto, wpuszczając powódź porannego słońca.
- Cześć.
Głowę miał na wpół obróconą na poduszce, tak jak zawsze. Zasłaniał luźny, obwisły
policzek.
- Jak się pan czuje? - zatrzymała się w nogach łóżka i wywołała na ekran konsoli kartę
pacjenta. Chemia w porządku, wszystko wygląda normalnie. Nie ma oznak odrzucenia czy
reakcji, chociaż jeszcze za wcześnie, by zapomnieć o tym niebezpieczeństwie. - Jakieś
problemy?
- Nie - wybełkotał miękkimi wargami. Srebrna nić śliny błysnęła w kąciku ust. - Ja...
czuję ją inaczej. Moją twarz. Tak...myślę. Może... po prostu chcę tak myśleć.
Umęczone oczy, powolne, niewyraźne słowa wydobywające się przez te niekształtne
usta. Ciekawa była, co maluje się na jej twarzy. Nie miała zbyt dużo do czynienia z
pacjentami, by zachować w obcowaniu z nimi neutralne spojrzenie. Nie, miała do czynienia z
kałamarnicami, które potrafiły się porozumieć przez kilometry suchego lądu. Amanda na
Nowe Legendy Wyboru dokonał GREG BEAR Przy współpracy Martina Greenberga (New Legends) Data wydania oryginalnego 1995 Data wydania polkskiego 1997
GREG BEAR WSTĘP Kilka lat temu moja żona Astrid i ja wydaliśmy doroczne przyjęcie nad brzegiem jeziora dla uczestników kursów literackich w Clarion West. Organizowaliśmy te przyjęcia od roku 1988, w połowie kursu, aby dać uczestnikom chwilę wytchnienia po trzytygodniowej ciężkiej pracy. Dzień był chłodny i pochmurny, co latem nie należy w Seattle do rzadkości. Jezioro przypominało taflę mlecznego szkła sięgającą aż po drzewa i zabudowania na przeciwległym brzegu. Siedziałem na pomoście z jednym ze studentów; w pewnej chwili powiedziałem żartem: - Jeśli chcesz, to wyjawię ci tajemnicę, w jaki sposób stać się wielkim pisarzem. Spojrzał na mnie całkiem poważnie i zapytał: - W jaki? Miałem już wybuchnąć śmiechem, kiedy podeszła do nas niespełna czteroletnia jasnowłosa dziewczynka, córka dobrych znajomych, usiadła między nami, a następnie, zapatrzona gdzieś daleko, oświadczyła: - Nie wiem, jak po litewsku będzie “drzewo”. Student spojrzał na nią ze zdziwieniem, rozmowa zeszła na inny temat, a tajemnica pozostała tajemnicą. W roku 1993 wykładałem w Clarion przez szósty, ostatni tydzień. Uczestnicy kursu byli wymagający, krytycznie nastawieni, zahartowani po wielogodzinnych zajęciach z licznymi pisarzami. Trudno im było dogodzić. Ostatniego dnia dyskusja w ogóle się nie kleiła. Wszyscy siedzieli wpatrzeni w blaty stolików, myśląc o tym, że już niedługo będą musieli wrócić do innego, rzeczywistego świata. Niespodziewanie ktoś zapytał: - Co jest potrzebne, żeby zostać wielkim pisarzem? - Wielka dusza - odpowiedziałem bez wahania. Zastanawiali się przez chwilę, po czym skinęli głowami. Tajemnica przestała być tajemnicą. I co najważniejsze, jest to prawdą. W naszym społeczeństwie science fiction zawsze odgrywała istotną rolę. To jedyny gatunek literacki wyraźnie i nieprzerwanie krytykujący świętości zachodniego świata: dociekania naukowe i rozwój technologii. Przez “krytykowanie” rozumiem sprawdzanie, dialog oraz... cóż, właśnie krytykowanie, to znaczy wychwytywanie problemów, zanim zdążą przybrać groźne rozmiary, i przygotowywanie nas na nieuniknione zmiany. Ów krytycyzm niekiedy sięga jądra tych świętości, ponieważ science fiction nigdy nie była do końca
pronaukowa ani postępowa. Mimo to, na przekór faktom, przez całe dekady SF była potępiana przez niektórych jako antyliteratura, gatunek całkowicie pozbawiony duszy. Nawiasem mówiąc, identyczne zarzuty wysuwano w swoim czasie wobec jazzu. Te kłamliwe opinie nie zdołały mnie jednak powstrzymać przed poświęceniem fantastyce naukowej całego twórczego życia. Ignorując science fiction, tracimy znakomitą okazję do ostrzegawczego wymachiwania rękami i wykrzykiwania rozpaczliwych upomnień, których teraz trzeba nam więcej niż kiedykolwiek. Pewnego dnia zadzwonił do mnie Martin Greenberg, jeden z najpracowitszych i najbardziej doświadczonych twórców antologii, i zapytał, czy zechciałbym przygotować wybór opowiadań science fiction. W mojej głowie natychmiast zapaliło się zielone światełko. Oczywiście. Ale to nie będzie zwyczajny wybór, jeden z wielu, jakie co roku ukazują się na rynku. To będzie coś w rodzaju drogowskazu, zbiór zupełnie nowych tekstów autorstwa najwspanialszych pisarzy, którzy udowodnią niedowiarkom, że na naszym podwórku wciąż znajduje się sporo umysłowych gigantów, silniejszych i sprawniejszych niż kiedykolwiek przedtem. To będzie coś wspaniałego i ekscytującego... Science fiction z wielką duszą. Musiałem tylko sprawdzić, czy znajdzie się wystarczająco wielu twórców, szczególnie młodych, którzy zechcą wspiąć się na podwyższenie, by ostrzegawczo wymachiwać rękami i wykrzykiwać rozpaczliwe upomnienia, którzy odważą się skorzystać z możliwości dialogu, jaką daje fantastyka, którym będzie się chciało na serio bawić fantastycznymi pomysłami. - Wiesz co, Marty? - odparłem. - Pójdziemy na całość. Zrobimy antologię nigdzie nie publikowanych tekstów, grubą i ciężką. Każde opowiadanie musi być świetnie napisane, musi mieć wyraźnie zarysowaną akcję, wiarygodne postaci, a przede wszystkim, musi być stuprocentową science fiction. Żadnych historii “z pogranicza”, żadnej baśniowej fantastyki, ale też nie nazwiemy tego hard SF, bo ten termin był zbyt wiele razy nadużywany. Najważniejsze, żeby w tych tekstach aż wrzało od silnych emocji. Nie wiem, jak jest z tobą - dodałem - ale we mnie najsilniejsze emocje wywołuje zdziwienie. Marty z entuzjazmem przyklasnął memu pomysłowi. Przeczucie podpowiadało mu, że pora jest odpowiednia. I oto, proszę bardzo: zarówno nasz wydawca, John Jarrold, jak i wydawnictwo, czyli brytyjski oddział Random House, wyrazili zgodę, dzięki czemu już kilka tygodni później, w poczekalni na jakimś lotnisku, mogłem sporządzić listę ewentualnych
tytułów antologii. Na pierwszym miejscu tej listy znalazły się “Nowe legendy”. Legendy określają charakter cywilizacji. Legendy są rodzajem mitu, często zaś tworzą je jednostki tak wybitne, że ich imiona towarzyszą nam przez wieki, nie poddając się niszczącemu działaniu czasu. Na tym samym lotnisku przygotowałem list, który potem został rozesłany do ponad stu pisarzy; jego najważniejszą częścią była moja osobista definicja science fiction. Brzmi ona mniej więcej tak: Każda opowieść science fiction musi pokazywać, w jaki sposób czytelnik bez pomocy magii może znaleźć się w przedstawionej tam rzeczywistości. Akcja utworu SF musi dziać się we wszechświecie urządzonym zgodnie z przewidywaniami nauki, wszystko jedno, dzisiejszej czy przyszłej. Czytelnikowi powinno towarzyszyć przekonanie, że wszystko to może się naprawdę zdarzyć, nawet jeśli nie jemu, to jego dzieciom albo wnukom. Początkowo reakcja była powściągliwa. Mijały miesiące, opowiadania napływały w ślimaczym tempie, aż wreszcie, kupiwszy zaledwie cztery teksty, musiałem przesunąć termin nadsyłania utworów. Przekonałem się na własnej skórze, co to znaczy być autorem wyboru. Cieszyłem się, akceptując teksty, czułem się fatalnie za każdym razem, kiedy musiałem jakiś odrzucić. Niektóre opowiadania podobały mi się tak bardzo, że odkładałem je na bok i wracałem do nich po jakimś czasie, z chłodną głową. Okazało się jednak, że pierwsza ocena zawsze była słuszna. Odrzuciłem kilka bardzo dobrych opowiadań, a to dlatego, że albo nie miały nic wspólnego z science fiction, albo była to nie ta science fiction, o jaką mi chodziło. Kilku pisarzy - zaskakująco niewielu - wyraziło swoje niezadowolenie z tego powodu. Wydawcy zaczęli się niecierpliwić. Po obu stronach Atlantyku palce bębniły nerwowo w lśniące blaty biurek. Wreszcie cienki strumyk wyraźnie wezbrał. Nie była to jeszcze powódź, ale co tydzień otrzymywałem pięć lub sześć nowych opowiadań, spośród których z trudną do opisania radością wyławiałem autentyczne perełki. Po pewnym czasie uświadomiłem sobie z niepokojem, że wśród moich autorów dominują Gregowie oraz że są tylko trzy kobiety. Czyżby w ten sposób dawała o sobie znać prawidłowość polegająca na tym, że SF najchętniej piszą mężczyźni o imieniu Greg, najrzadziej natomiast czynią to kobiety, być może znużone trwającą od dziesięcioleci walką o równouprawnienie? Poświęciwszy sprawie nieco namysłu, doszedłem jednak do wniosku, iż nadmiar Gregów oraz niedobór kobiet zawdzięczam wyłącznie przypadkowi. Kupowałem przecież to, co najlepsze, a nie jest moją winą, że tak
niewiele kobiet zareagowało na mój list z prośbą o nadesłanie opowiadania. W styczniu 1994 roku, po dziewięciu miesiącach, antologia przybrała ostateczny kształt. Ułożyłem teksty w wysoką stertę i uśmiechnąłem się od ucha do ucha. Koledzy po piórze nie zawiedli moich oczekiwań. Nowe legendy są różnorodne i eleganckie. To antologia z wielką duszą. Opowiadania, które mają Państwo przed sobą, zmuszają do myślenia i odczuwania w nowy, intensywny sposób. Nie ułożyłem ich według jakości, co często spotyka się w antologiach, gdzie teksty, które najbardziej przypadły do gustu autorowi wyboru, trafiają na początek książki. Nie odważyłbym się dokonać takiej oceny, w związku z czym poukładałem je w grupy tematyczne. Niektóre dzieją się w bliskiej nam rzeczywistości, akcja innych rozgrywa się w trudnej do wyobrażenia przyszłości, niektóre są bardzo poważne, autorzy innych wyraźnie puszczają do nas oko, wszystkie jednak świadczą dobitnie o tym, że na naszym podwórku science fiction aż huczy od plotek i dyskusji, że wciąż ze sobą rozmawiamy, czy to za pośrednictwem naszych utworów, czy osobiście. Dysponujemy przeogromnym bogactwem pomysłów nie ustalonego autorstwa. Każdy może z nich korzystać do woli, obowiązuje jednak zasada, że trzeba spożytkować je lepiej, niż uczynili to poprzednicy. Jednak po naszym podwórku włóczą się nie tylko marzyciele. Nowe legendy stanowią część jakże ważnego dialogu między marzycielami i ludźmi czynu, między ludźmi wykonującymi pracę fizyczną i politykami, fizykami, biologami, socjologami, psychologami, inżynierami, lekarzami, specjalistami od komputerów, twórcami oprogramowania, a także niezamożnymi studentami, którzy niebawem zasilą szeregi wymienionych powyżej grup. Między ludźmi, których obchodzi nasza przyszłość ł którzy pragną nie tylko myśleć, ale także marzyć. Podwórko science fiction sięga od krańca do krańca wszechświata, od początku czasu do jego końca. Dokładnie tak samo jak te opowiadania.
CZĘŚĆ PIERWSZA Wybory
Mary Rosenblum ELEGIA (ELEGY) Tłumaczyli Grażyna Grygiel i Piotr Staniewski Mary Rosenblum opublikowała trzy życzliwie przyjęte powieści SF - Drylands, Chimera i The Stone Garden - a także wiele opowiadań. Utwory jej wyróżniają się wyczuciem stylu, wrażliwością oraz pietyzmem, z jakim traktuje szczegóły naukowe. Elegia to klasyczne w formie opowiadanie o rozterkach, braniu i dawaniu. Co winniśmy przyrodzie w zamian za jej hojność? Czy zdołamy się jej kiedykolwiek odwdzięczyć? Amanda Carnack przepisowo przechyliła się do tyłu z burty zakotwiczonej motorówki. Jedną ręką przyciskała do twarzy maskę. Butle akwalungu stuknęły ją w plecy, wokół wybuchnął gejzer srebrzystych bąbelków, a nad jej głową zamknęła się powierzchnia wody. Chłodnej, ale nie zimnej. Otoczyły ją dźwięki morza; słyszała swój chrapliwy oddech i bulgotanie wypuszczanego powietrza. Spoza tych odgłosów docierało do niej brzmienie oceanu - jakby wrażenie dźwięku poniżej poziomu słyszalności, prawie dotykalne. Przekręciła się na brzuch i płetwami z rozmachem zagarniała wodę. Sunęła na dół ku niebieskozielonemu mrokowi. Jej zdenerwowanie powoli ustępowało. Operacja pójdzie doskonale, mówiła sobie w duchu. Neurony kałamarnicy zróżnicują się tak jak trzeba. I to ona tego dokona. Czy media podadzą jej nazwisko, czy też określą ją jako “córkę Roberty Guilliam”? Jakie to ma znaczenie? W przypływie złości Amanda mocno wyrzuciła nogi i napinając mięśnie ud, popruła przez wodę jak orka. Roberta nauczyła ją nurkowania, polowania na ryby z harpunem, objaśniła, jak prawidłowo zaplanować wszystkie czynności związane z eksperymentem. Po czym odwróciła się do niej plecami. Na zawsze. Łodygi wodorostów falowały łagodnie w rozproszonym świetle; morze pieściło ją swą
pieśnią, pulsowaniem życia, bardziej wyczuwalnym niż słyszalnym. Życie. Taka cenna rzecz. Amanda rozwarła palce, rozkoszując się wodą opływającą dłonie. Usiłowała ratować coś ważniejszego niż życie. Życie to mięsień sercowy i komórki krwi bezrozumnie koziołkujące między ściankami naczyń. Lekarze pogotowia świetnie potrafią utrzymywać ten ruch. Jak matka mówiła? Życie to coś więcej niż tkanka i krew. Te sprawy pozostawiam internistom. Kiedy to powiedziała? Wspomnienia znikły równie nagle, jak przedtem napłynęły, pozostawiając po sobie wątpliwości. Czy Roberta rzeczywiście tak powiedziała? Amanda unosiła się w wodzie, usiłując to sobie przypomnieć. Na pewno pamięta, musi to pamiętać. W mroku dostrzegła srebrzysty błysk i ruszyła w tamtą stronę, z ulgą uciekając od własnych myśli. Kałamarnica. Amanda zastygła bez ruchu, patrząc, jak ławica mknie w jej kierunku. Małe głowonogi poruszały się zygzakiem pulsującymi skurczami. Gonatus fabricii. W laboratoryjnym zbiorniku nie zawadzi kilka dodatkowych sztuk. Powoli, by nie spłoszyć zwierząt, odpięła od pasa sieć. Te małe krewniaki wielkich kalmarów potrafiły wykonywać błyskawiczne ewolucje dzięki szczególnemu układowi nerwowemu. Duże, prymitywne neurony przewodziły sygnały z niewiarygodną szybkością. Amanda, mocą swej biochemicznej magii, potrafiła przekształcić te neurony, zmienić je w srebrne nici do zszywania porwanego ludzkiego mózgu. A może do przywracania zagubionej przeszłości? Czy ktokolwiek potrafiłby tego dokonać? Niewykluczone. - Chodźcie do mnie - nuciła. - Chodźcie. Kocham was. Jakby ją usłyszały. Cała ławica znieruchomiała - całkowicie i w jednej chwili. Obracały się ku niej w niesamowitym, zsynchronizowanym balecie. Skierowały przed siebie macki, jakby wskazując Amandę. Miała wrażenie, że patrzą na nią wielkimi ciemnymi oczami, a przez ławicę falami przechodziły pasma barw: brązowej, rdzawoczerwonej i czarnej. Amandzie wydawało się przez chwilę, że te wzory, zlewając się, utworzyły jakiś rozpoznawalny kształt... Śmignęła siecią. Nie był to wprawdzie ruch tak błyskawiczny, jak ruch kałamarnicy, ale ta szybkość wystarczyła. Ławica odpłynęła w zielonkawą szarość, zostawiając za sobą ciemne chmury atramentu. W jej sieci dryfowały złapane kałamarnice, teraz prawie bezbarwne, z poplątanymi mackami. Nie stawiały oporu. Nigdy nie stawiały oporu. Amanda energicznie płynęła ku powierzchni ze swą nieoczekiwaną zdobyczą. Ale dlaczego czuła się tak nieswojo?
- Zeszłej nocy miałam dziwaczny sen - Amanda, zamknięta w niesterylnej kabinie, obserwowała, jak na głównym ekranie doktor Ahmed kiwa głową. - Byłam chyba... rybą. - Była maleńka, szamotała się przerażona w błonkowatych, pętających ją bezkształtnych pasemkach chaosu. Dusiły, wpijały się, miażdżyły ją wraz z tysiącami innych szamocących się ciał. Czuła... wszyscy czuli... jak nadchodzi śmierć. Umierały jedna po drugiej, jak wyłączane kolejno światła, iskierki strachu i bólu, a potem nic. I powoli morze stawało się niebieskie i przejrzyste. Sterylne. Pozbawione życia. - Przestraszyło mnie to. - Amandę ścisnęło coś w gardle na wspomnienie tamtego spustoszenia. - Ryby to symbol freudowski. - Ahmed, niemal naturalnej wielkości na dużym ekranie, wyszorowana do czysta, w fartuchu, trzymała teraz wyciągnięte dłonie z rozstawionymi palcami, czekając, aż pielęgniarka nałoży jej rękawiczki. Zajmowała się chirurgią zgrubną, przygotowując teren dla delikatnych wirtualnych palców Amandy. - Mnie śnią się ogrody. I pająki. Pająki oznaczają chyba matkę. - A mnie zawsze śni się morze. - Sieć, te okropne splątane włókna to sieć. Czyżby trał? W każdym razie coś olbrzymiego. - Chyba byłam kałamarnicą - rzekła Amanda. - Gdy nurkuję, krążą przy mnie, jakby chciały, bym je łapała. Śmiech uwiązł jej w gardle. Przypomniała sobie nagle, jak ławica kałamarnic unosiła się w wodzie, jak patrzyły na nią z wycelowanymi w jej kierunku setkami ramion. Czekały, by złapała je w sieć? - Jesteś chyba zdenerwowana. Amanda nie potrafiłaby powiedzieć, czy na osłoniętej maską twarzy Ahmed pojawił się uśmiech. Do diabła, jest naprawdę zdenerwowana. Czując przypływ adrenaliny, ponownie przebiegła myślami całą listę: neurony gotowe, programy awaryjne załadowane do komputera. Gerald, jej asystent, dwukrotnie wszystko sprawdził. On nigdy o niczym nie zapomina. Tylko spokojnie, napominała się. Nigdy tak się nie denerwowała od czasu swej pierwszej operacji. - Ciśnienie? - spytała szybko. - Dziewięćdziesiąt na siedemdziesiąt. Stabilne - anestezjolog spojrzał gniewnie w jedną z kamer. - Masz to na ekranie. Rzeczywiście, rzeczywiście. Jak on się nazywa? Przeszukiwała swą pamięć po omacku, czując ukłucie trwogi. Roberts? Robertson? Nie pamięta. Więc dobrze, nie pamiętam, masz złożyć to na karb zdenerwowania, jasne? Na ekranie owinięte ciało w jaskrawym świetle lamp wyglądało nierealnie. Ahmed i pozostali członkowie zespołu operacyjnego tłoczyli się u wezgłowia. Otwierali czaszkę. Arthur Montagne. Trzydzieści dwa lata, Murzyn, wyjątkowo skrępowany w obecności lekarzy... a przynajmniej w jej obecności.
Aktor, umiarkowanie popularny, grywał w sztukach, o których Amanda nigdy nie słyszała. A zresztą, nie chodziła zbyt często do teatru z prawdziwymi aktorami. Pewnego zwykłego popołudnia, gdy wracał ze sklepu z torbą jedzenia, z przejeżdżającego samochodu ktoś otworzył ogień. Dziennik poranny często donosi o podobnych okropnościach. Słucha się tego jednym uchem. Kula trafiła Arthura Montagne‟a w głowę. Krwawienie podczaszkowe od rany postrzałowej. Miejsce uszkodzenia oczyszczono z krwi, ale niefortunny wylew spowodował częściowy paraliż twarzy. Amanda widziała na kilku ekranach okryty zielonym prześcieradłem wzgórek, ukazywany z różnych stron. Usiłowała wyobrazić sobie zamiast wzgórka ciemną skórę, wiotkie mięśnie, kępkę włosów łonowych - ale nie potrafiła. Tamto morze ze snu było takie błękitne. Jałowy kolor. Niczym pustynia, pomyślała Amanda. To poczucie rozpaczliwej pustki dusiło ją, chwytało za gardło, jak czyjaś zaciskająca się dłoń. Kabina na chwilę zniknęła, rozpuściła się w niebieskiej wodzie, głos, jakieś zawodzenie z oddali... Dosyć! Amanda z trudnością odpędziła tę wizję. Do diabła, co się tu dzieje? Otrząsnęła się, skupiła wzrok na ekranie. W jej brzuchu wiercił się strach. To nic groźnego, tylko dreszcz emocji. Ahmed miała rację. Na pewno. Amanda sięgnęła po okulary. Zaraz wejdzie do mózgu mężczyzny, bezprawnie wkroczy w jego wspomnienia: o pocałunku kochanki, o piątych urodzinach, o umiejętności kiwania małym palcem u nogi czy czesania się. Pracowała w rzeczywistości wirtualnej, ale na prawdziwym ciele, więc oczywiście denerwowała się. Jasne, że nie może chodzić o nic innego. Powiesiła okulary na szyi, wmawiając sobie, że jest tego całkowicie pewna. Na ekranie Ahmed pochyliła się nad zielonym wzgórkiem, który był mężczyzną. w jego mózgu umierały neurony, każdego dnia coraz więcej, w miarę jak krew sączyła się z uszkodzonych naczyń. Naczynia krwionośne załatać nietrudno, ale mężczyzna nigdy nie będzie się uśmiechał. Ludzkie nerwy nie regenerują się. Amanda naciągała miękkie rękawiczki do wirtualnej operacji. Tylko ona jedna potrafiła przywrócić mężczyźnie uśmiech. Tak jak matka przywróciła jej własny uśmiech... - Czaszka otwarta - Ahmed wrzuciła zakrwawiony kawałek kości do rynienki z solą fizjologiczną. Nie spoglądała na kamery w górze. - Gotowe. Jej głos brzmiał cholernie spokojnie. Amanda wzięła głęboki oddech. - Włączyć jednostkę pierwszą. Co z zupą, Geraldzie? - Czeka na ciebie - głos Geralda w słuchawkach brzmiał równie spokojnie jak głos Ahmed.
Amanda zmarszczyła brwi, gdy mikrochirurgiczne urządzenie opuszczało się powoli, jękliwie z prowadnicy pod sufitem. Gerald, z własnej oddzielnej kabiny, kierował ją na właściwe miejsce. Z prawie niesłyszalnym westchnieniem przyrząd zawisł delikatnie nad głową Arthura, przesłaniając Amandzie ostatnie widoczne spod prześcieradeł centymetry kwadratowe ciała. - Jednostka mikrochirurgiczna ustawiona - oznajmiła Ahmed dla dokumentacji wideo. - Pacjent przygotowany. Teraz należy do ciebie, Amando. W porządku. - Dostęp systemowy. Żebym tylko znowu się nie odłączyła, modliła się bezgłośnie, wkładając okulary. Nerwy czy nie nerwy, nie czas na to. Zamknęła oczy, by nie odczuć dezorientującego przeskoku i weszła do rzeczywistości wirtualnej. Gdy otworzyła oczy, stała w dzikości barwnej pajęczyny, czerwonej, srebrzystej, żółtej i bladoturkusowej. Mikro kamery przekazywały do jej systemu obrazy poszczególnych komórek pacjenta, barwiąc je na odpowiednie kolory. Pulsujący srebrny oznaczał zdrowe neurony, czerwony - uszkodzone. Ciemna purpura oplatała srebrny i zielony od dołu z lewej strony. Amanda zwróciła się w tamtym kierunku, wyciągnęła prawą rękę, by umieścić tę barwę w centrum pola widzenia. No, tak. To właśnie tutaj, jak w modelu. Przyciągnęła bliżej uszkodzony purpurowy węzeł. Ludzki mózg nie został jeszcze całkowicie poznany. Mimo dużego wysiłku przy budowie tego trójwymiarowego odwzorowania, mogła znajdować się o całe wirtualne mile od właściwego miejsca. Ujęła pulsującą plątaninę, odsunęła od siebie rozwarte dłonie, by powiększyć pole widzenia. Kilka martwych komórek i Arthur Montagne przestał być aktorem. Mózg to taka krucha rzecz. Pechowy powrót z zakupów, kilka mikrolitrów cieknącej krwi. Upadek... Tyle można stracić. Garść obumarłych neuronów i biochemiczka, laureatka Nagrody Nobla stała się czym? Zdziecinniałą staruszką. Nie. Zanim jeszcze te neurony uschły, Roberta Guilliam przestała być nagradzaną biochemiczka. A także matką. Plątanina neuronów utworzyła na chwilę rozmazaną plamę. Amanda usiłowała się uspokoić. Nie myśl teraz o Robercie. Nie tutaj. Nie możesz przegrać. Szybko nabrała powietrza i pstryknęła palcami. Koniuszek jednego palca rozżarzył się na biało. Amanda pogładziła grubą, łuskowatą ściankę uszkodzonej żyłki. Ostrożnie... Postrzępiony otwór powoli zamknął się. Pod sterylnym mikrochirurgicznym kapturem w sali operacyjnej, laserowy skalpel naśladował ruchy jej palców, wykonując taniec nieskończenie bardziej subtelny. Tak... Gdy uszczelniła miejsce wycieku, usunęła przesączoną krew, po czym
zaczęła ciąć dokoła uszkodzonych neuronów. Wyciągała je po kolei (pod kapturem, włókna sztywnego silikonu, uprzędzione w stanie nieważkości na stacji orbitalnej, wyciągały z kłębu wycięte neurony). - Teraz zupa. - Gotowe. Głos Geralda brzmiał radośnie. Do diabła z nim. - Przełączyć na system B. Nie zamknęła oczu na czas, musiała pokonać przypływ nudności, gdy sieć neuronowa zamigotała, stała się mozaiką świecącego srebra. Amanda tak przybliżała pole widzenia, aż zobaczyła poszczególne neurony zanurzone w swym płynie pokarmowym. Neurony kałamarnicy były wspaniale prymitywne. Gdy zrozumiało się zasady ich chemicznego sterowania, można było im kazać tańczyć tak, jak się zagrało. Jeśli przy pomocy retrowirusów pomajstrowało się trochę przy DNA, można było dostać porcję prymitywnych, przyswajalnych przez człowieka neuronów, gotowych w razie potrzeby do zróżnicowania się w mózgu Arthura Montagne‟a. Ryzyko odrzutu - minimalne; regeneracja sprawności - maksymalna. Tak przynajmniej wyglądało to na modelu. W rzeczywistości wirtualnej - działało. Amanda przełknęła ślinę, gdyż nagle poczuła suchość w ustach. - Transfer. Przełączyć na system A, nakładka B. Zaczynała się najtrudniejsza część. Obraz rozmazał się; Amanda znowu patrzyła na splątaną sieć mózgu, ale teraz jasna ławica neuronów pływała w prawym dolnym rogu jej pola widzenia. Przez niepokojącą chwilę neurony wyglądały jak maleńkie kałamarnice, jak ławica w jej zatoczce. W każdej chwili mogą odpłynąć, wyrzucając za sobą smugę atramentu... Amanda zamrugała i przegnała natrętną wizję. Skoncentruj się, na miłość boską. Neurony miały fioletowe kontury, co oznaczało, że nie zajęły jeszcze właściwych pozycji. Chodźże, Geraldzie. Zacisnęła zęby, ponownie przerażona własnym brakiem skupienia. Czy to tylko zdenerwowanie, czy... coś więcej? - Gotowe. Gdy Gerald odezwał się, fioletowy obrys zniknął. - Równomiernie - rzuciła i czekała, a kałamarnicze neurony stawały się większe. Gdyby tak człowiek miał czas reakcji kałamarnicy? Nagła wizja tych głowonogów odwracających się jak na komendę, by na nią spojrzeć, nałożyła się na sieć neuronową. Amanda potrząsnęła głową, oszołomiona tym przelotnym obrazem błękitnego pustkowia.
Ręce w rękawicach już miały zadrżeć. Spokojnie, spokój. To nie różni się od modelu. I niewiele od procedury, dzięki której Roberta Guilliam dostała nagrodę Nobla. Tylko że ona używała komórek płodu, zanim decyzja Sądu Najwyższego położyła kres wszystkim badaniom z komórkami ludzkiego płodu. Amanda wyciągnęła obie dłonie i objęła delikatnie neuron. Poruszał się z łatwością, wślizgując się w malutką przestrzeń, którą dla niego wcześniej przygotowała, zaszedł na srebrzystą siatkę zdrowych neuronów. Z zapartym tchem, delikatnie, drobnymi pchnięciami wprowadziła następny na właściwe miejsce. Jeśli to się uda, nowe neurony osiądą uszczęśliwione w swym nowym domu, przyjmując sygnały, jak gdyby tkwiły tam od urodzenia, i wypełnią lukę powstałą po uszkodzeniu mózgu. Jeśli się uda. W tym cholernym świecie nie można było na nic liczyć. Ani na życie, ani na sławę, ani na umysł. Do diabła, jak nazywa się ten anestezjolog? Kolejno wsuwała neurony na swoje miejsce, tkając od nowa lśniącą sieć, która była wirtualną metaforą dla mocnego uścisku dłoni, uśmiechu, kwestii wypowiedzianej na scenie. Sto, tysiąc... ceruje porwaną przyszłość tego człowieka. Amanda sięgała, wskazywała, znowu sięgała. Kiedyś jej własna przyszłość była porwana w taki sam sposób. Roberta Guilliam naprawiła ją... Czyjej się to udało? Jak się też zwie ten anestezjolog? Skąd przychodzą te zalewające umysł wizje? Amanda zamrugała, pot szczypał w oczy, ręce teraz naprawdę drżały. Skończone? Tak. - System, zakończ - słowa wychodziły z ust wraz z przyśpieszonym oddechem. - Ciśnienie krwi stabilne, dziewięćdziesiąt na sześćdziesiąt dziewięć. Z ekranu dotarło do niej ciche brzęczenie cofającego się manipulatora. - Zamykam - rzekła Ahmed. O Boże, zaraz zacznie się trząść... - Wyjście - Amanda ściągnęła okulary. - Bingo, doktorze - Gerald uśmiechał się z ekranu. - Pierwszorzędna robota. - Taa, dzięki - potarła zaczerwienioną skórę, gdzie okulary dotykały ciała, i zaczęła zdejmować rękawice. - Będzie pierwszorzędna, kiedy nasz pacjent uśmiechnie się przed lustrem, i spodoba mu się to. - Nie patrzyła na główny ekran, gdzie Ahmed z zespołem kończyła robotę. - Wracam do laboratorium. - Tak, jasne. W głosie Geralda pobrzmiewało coś zagadkowego. Teraz dalsza obserwacja nie miała sensu. Amanda opuściła salę operacyjną i skierowała się do windy. Ahmed nie powinna mieć żadnych kłopotów z pacjentem. Skończą,
wyślą go na Oddział Reanimacji, a w końcu z powrotem do jego pokoju. Jutro rano pójdzie go odwiedzić, ale to i tak zbyt wcześnie. Drzwi windy rozsunęły się błyskawicznie; Amanda weszła, nie zwracając uwagi na młodą pielęgniarkę z tacą igieł do pobierania krwi, strzykawek i probówek. Roberta też zajmowała się uszkodzeniami pourazowymi. Jej metody - pierwotne mikromanipulatory i rzeczywistość wirtualna - były prymitywne. Ale działały. Dzięki Bogu. Amanda dotknęła na swej czaszce drobnej, wybrzuszonej, zakrzywionej blizny, niewidocznej pod włosami. Sunęła palcami po kości policzkowej. Wyczuwała drobne nierówności swej trzydziestoośmioletniej skóry, świadoma nacisku opuszków palców przygniatających epidermę i mięśnie do twardej kości, świadoma unoszenia się skóry i mięśni w czasie uśmiechu. By mogła to poczuć, milion cząsteczek acetylocholiny przepływało przez malutką przerwę między kilkuset tysiącami neuronów. Kolejne setki tysięcy pozwalały jej pamiętać swe własne nazwisko czy miejsce, gdzie zaparkowała wczoraj samochód. Dopóki te neurony nie umrą. Czuła się tak dziwnie, zanurzona w tamtej niebieskiej pustce. Zupełnie jakby to nie była ona... Drzwi otworzyły się z szelestem i Amanda odjęła rękę od twarzy, zdając sobie sprawę, że pielęgniarka dziwnie na nią patrzy. Minęła ją i ciężkim krokiem poszła holem do laboratorium. Znajome brzęczenie przyrządów oraz nieokreślony zapach chemikaliów i ryb otoczyły ją pocieszająco. Na wielkim ściennym ekranie Ahmed wyprostowała się nagle, wzięła jakiś instrument z tacy i znowu pochyliła się nad stołem. Masywne kłębowisko aparatury manipulatorów wyłaniało się nad nią jak złośliwy robot z podrzędnego filmu SF. - Światło - Amanda pstryknęła palcami. Pasma nad głową rozjaśniały się z wolna, zaćmiewając Ahmed i jej zespół w zielonych fartuchach. W wielkich zbiornikach pod ścianami dziesiątki kałamarnic unosiły się w uporządkowanych szeregach. Amanda podeszła i zerknęła przez szybę. Zwierzęta w każdym zbiorniku patrzyły w tym samym kierunku, macki wiły się powoli w łagodnie zmąconej wodzie morskiej, ciała połyskiwały falującymi smugami delikatnego brązu i pomarańczy. Dawcy neuronów pochodzili z tego zbiornika. Amanda zanurzyła rękę we wnętrzu zbiornika. Poruszała palcami w chłodnej wodzie. Jak na komendę, wszystkie kałamarnice we wszystkich zbiornikach odwróciły się ku niej. To dziwaczne. Wzdłuż ciał kałamarnic układały się pstre wzory, delikatnie pulsując barwami: pomarańczową, brązową i żółtą. Przez moment ogarnęła Amandę myśl, że każda kałamarnica to pojedynczy kawałek wielkiej układanki. Gdyby umieściła je w jednym zbiorniku, sprzęgłyby się i utworzyły obraz. Obraz czego? Amanda zadrżała i szybko wyjęła
dłoń z wody. Luźny rękaw bluzki zmoczył się prawie do łokcia, wzory na tkaninie - zygzakowate złote i zielone pasy - ściemniały od wody. Na ściennym ekranie Ahmed odchodziła od stołu, pozostawiając swemu zespołowi ostatnie szczegóły operacji. Zabieg chirurgiczny skończył się. Za parę minut cały personel wpadnie tutaj, chcąc to uczcić. Tłumiąc nagły przypływ strachu, Amanda zerwała z wieszaka swój płaszcz i torbę. Nie mogła brać w tym udziału, jeszcze nie teraz - Arthur Montagne nie dojechał przecież nawet na Oddział Reanimacji. Sam zabieg chirurgiczny znaczył tyle co nic. Uciekła holem do toalety, przebrała się w jednej z kabin i wyślizgnęła ze szpitala służbową windą. Gdy skręciła za róg, usłyszała szelest drzwi windy i pierwsze podniesione głosy. Jakże się nazywa ten anestezjolog? W Kompleksie, mieszkanie jej matki pachniało lekko sosną. Nie drzewem, lecz zapachem sosny używanym w środkach czyszczących i odświeżaczach powietrza. Sosna i siki, ilości śladowe, ale wyczuwalne. Żołądek Amandy poruszył się niespokojnie. - Cześć, Roberto - Amanda zamknęła za sobą drzwi. - Jak się czujesz? - Gdzie jest mój sok? - prawie zagubiona w głębokim fotelu, Roberta Guilliam wychyliła się do przodu. - Proszę cię o niego od godziny - powiedziała. Głos miała wysoki, dziecięcy. - Powiem Brentowi, jeśli nie dasz mi soku. Amandę ogarnęły wspomnienia - Roberta w ich małej motorówce strząsa wodę z włosów, odpinając akwalung, głowę odrzuciła do tyłu, śmieje się do błękitnego nieba. Ze ściśniętym gardłem Amanda odwróciła wzrok. Przypominała matkę, wszyscy jej to mówili, przez całe życie. Ta krucha, zagubiona twarz była przerażającym lustrem. - To ja, Amanda - rzekła. - Chciałaś soku? - Mówię ci i mówię. Jeśli nie zamkniesz drzwi inkubatora, stracimy to całe cholerne stado - słowa zostały wypowiedziane ostrym, pewnym siebie głosem doktor Roberty Guilliam i przez moment jej twarz okrzepła. Potem jej wargi zadrżały i przelotne wrażenie siły i zdecydowania znikło. - Brent nie żyje, prawda? - osunęła się jeszcze raz w niepewne drżenie. - Amanda? Kiedyś tu przyszła? Brent był asystentem w laboratorium Roberty i krótko, bardzo krótko, jej mężem. - Tak, Roberto, tatuś nie żyje. - Już od bardzo dawna. - Przyniosłam ci żonkile - Amanda podeszła do lady kuchennej, zajmującej część ściany, i pogrzebała w szafkach, poszukując wazonu. Wazony były plastikowe, podobnie jak talerze, nietłukące i bezpieczne dla niesprawnych umysłowo starców, których stać było na mieszkanie w Kompleksie. Roberta Guilliam nie cierpiała wyrobów z plastiku. - Śliczne, prawda? - Puściła wodę,
włożyła gęsty bukiet kwiatów do wazonu i ustawiła go na stole. Czuła do siebie odrazę za ten świergotliwy fałszywy głos, za to, że w ogóle tutaj jest, za poczucie, że musi tutaj być. - Implantowaliśmy dzisiaj pacjentowi nasze pierwsze neurony z kałamarnic. Nie wiem jeszcze, czy działają, czy nie. - To miło, kochanie - oczy Roberty stały się szkliste i senne. - Są bardzo ładne. Dlaczego jej o tym powiedziała? - Amanda wepchnęła niesforny żonkil na miejsce. Kiedyś dzieliła ze swą wiecznie zajętą, zdolną, ogarniętą naukową pasją matką dużą część życia - pracę w szkole, kłopoty, wszystko. Wtedy, przed zakazem stosowania komórek płodowych. Wtedy, zanim Roberta odcięła się od niej... obarczyła ją winą. - Muszę już iść - radosne słowa jak odłamki szkła upadły na gruby dywan. - Wpadnę jutro. - Doskonale - Roberta spojrzała na nią, marszcząc się nieco. - Dziękuję za cukierki. Och, to nie były cukierki, prawda? - odwróciła wzrok. - Przepraszam. Ja... zapominam różne rzeczy. Czy to właśnie tak się zaczęło? Zapominaniem drobiazgów, na przykład nazwiska anestezjologa? Czy też może nieoczekiwanymi nawrotami snu na jawie, jak jej wizja niebieskiego morza na sali operacyjnej? - Do widzenia - Amanda wzięła płytki oddech, smakując tani, przyprawiający o mdłości zapach sosny. - Zobaczymy się jutro. - Żonkile - Roberta wyjrzała przez okno do ogrodu, który w rzeczywistości był hologramem. - Przyniosłaś mi żonkile. Na zewnątrz nie ma żonkili - odwróciła się nagle, jej wzrok spotkał się ze wzrokiem Amandy. - Lubię żonkile. Jej oczy miały kolor wody na torfowisku, czystej i płytkiej, tak płytkiej, że widziało się dno. Znowu naszła ją tamta wizja - Roberta, pełna energii, śmieje się, przemoczona morską wodą. Amanda poczuła ból. Co stało się z tym wszystkim - ze wszystkimi wspomnieniami, wyobraźnią, z jej szybkim kojarzeniem faktów? Co stało się z jej temperamentem, jej niecierpliwością i nieustępliwą, egocentryczną, obsesyjną energią? Czy nadal pozostała? Zamknięta gdzieś tam, za ścianą skurczonych neuronów? A może odeszła na zawsze? Ile neuronów kurczyło się w jej własnym mózgu? - Do widzenia, mamo - głos Amandy zadrżał. - Wpadnę jutro. Otworzyła drzwi i uciekła. Hol wyłożony dywanami również pachniał sosną i moczem i był tak samo czysty jak pokój. Roberta Guilliam nigdy nie miała u siebie porządku. W jej pomieszczeniach zawsze
walały się sterty czasopism, nie ukończonych artykułów, brudnych ubrań, resztki obiadów na wynos. Tutaj porządek utrzymywały pracownice. Może również ją ubierały. Amanda nie pytała, lecz z każdym miesiącem pracownice robiły nieco więcej dla Roberty Guilliam. Alzheimer. Zawsze można było znaleźć dotacje na badania w tej dziedzinie. Średnia wieku ludzi wzrastała z każdym rokiem i wszyscy chcieli, by ich umysły żyły tak długo jak ciała. Część jej własnych pieniędzy pochodziła z Amerykańskiej Fundacji Alzheimera. Zogniskowanymi falami dźwiękowymi potrafiono skruszyć płytki formujące się w mózgu. To pomagało, lecz obumarłe neurony były na zawsze stracone. Amanda dotarła do westybulu, który swym wystrojem przypominał hol luksusowego hotelu, i zatrzymała się przy recepcji. Czekał tu na nią Daniel, który siedział na sofie, rozłożywszy długie ręce na oparciu. Recepcjonistka zerkała na niego ukradkiem, gdyż był wspaniały - ciemnowłosy i szczupły. Zbyt wspaniały na asystenta biologii w miejscowym college‟u. Mimo ponurego nastroju, Amanda uśmiechnęła się. - A ty co tu robisz? - wyciągnęła do niego ręce, w przypływie przyjemnego zaskoczenia. - Wyrzucili cię z pracy? - Dziś przecież środa. W tym semestrze prowadzę tylko jedną grupę. Przechodziłem obok laboratorium. Gerald powiedział, że wyszłaś natychmiast po operacji - wziął ją pod rękę i poprowadził ku drzwiom. - Wszystko w porządku, Manda? Gerald mówił, że operacja poszła doskonale. - Och, poszła. Tak jak na modelu - odparła. Patrzył na nią uważnie. Odwróciła wzrok. - Jest jeszcze cholernie wcześnie na świętowanie - poczekała, aż drzwi westybulu otworzą się, i przekroczyła je. - Dlaczego właśnie tutaj mnie szukałeś? - spytała przez ramię. Daniel wzruszył ramionami. - Domyśliłem się, że tu przyjdziesz - ujął jej dłoń, gdy szli razem na parking. - Chcesz, żeby była z ciebie dumna. - Doprawdy? - Amandę chwycił nagły gniew. - Nie baw się ze mną w czytanie myśli, Danielu. Nie masz żadnych podstaw. - Wyrwała mu dłoń i szukała kluczyków. Gniew uleciał równie nagle, jak nadszedł, zostawiając ją niczym wyrzuconego na brzeg delfina. - Och... Nie wiem. Przepraszam. Przestałam chcieć, by była ze mnie dumna, mniej więcej wtedy, kiedy mi powiedziała, co myśli o moich badaniach - szarpnęła drzwiczki. - W każdym razie, jest już za późno. - Chyba tak. Manda? - Daniel delikatnie dotknął jej ramienia. - Chcesz, żebym poprowadził? - Czuję się świetnie - wcisnęła się za kierownicę. - Jadę dzisiaj do domku.
- Też chciałbym tam pojechać - westchnął. - Muszę jednak skończyć sprawdzanie tych ostatnich sprawozdań laboratoryjnych. Czy możesz wyrzucić mnie przy kolejce? - Jasne - stłumiła nieoczekiwany przypływ rozczarowania i zamaskowała je krzątaniną przy uruchamianiu samochodu. Daniel oferował pocieszenie, a w zamian nie prosił o zbyt wiele. Czasami jego bezinteresowna akceptacja jej osoby niecierpliwiła ją. Czasami... była jej potrzebna. - Jesteś biologiem - powiedziała nagle. - Co wiesz o kałamarnicach? - Kałamarnicach? - Daniel wybałuszył na nią oczy. - Jestem tylko nauczycielem. To ty jesteś ekspertem od kałamarnic. - Wiem jedynie, jak pracują ich neurony. - Wjeżdżając na autostradę, zerknęła na przejeżdżający samochód z trzema przyczepami. - Umiem utrzymywać je przy życiu w zbiornikach. Umiem zmieniać ich neurony w dość dobre przybliżenie ludzkich komórek. Nie są zagrożonym gatunkiem. - Chociaż mogą się nim stać. Te sny o pustej, sterylnej, niebieskiej wodzie wciąż ją nawiedzały. - Nie wiem zbyt wiele o ich zachowaniu. Każda kałamarnica robi tę samą rzecz w tym samym czasie. - Wibracje - skinął mądrze głową. - Jak u stadnych ryb. Wibracje, wywołane ruchem innej kałamarnicy w ławicy, mówią jednostce, co się dzieje, i ona reaguje tak samo. - Nie, nie robią tego w ten sposób. - Wibracje nie przenoszą się przez powietrze między zbiornikami. - A co z kolorami? - Właśnie tak to robią. Pamiętaj, że to ty sama uważasz mnie za eksperta - uniósł jedną brew. - Kolor to kamuflaż, ale gdzieś chyba czytałem, że może on również służyć jako rodzaj pewnej prymitywnej komunikacji - palcem dotknął jej policzka. - Co cię gryzie, Mando? - Nie wiem. - Zabuczał alarm, ostrzegając ją, że za bardzo zbliżyła się do poprzedzającego ją samochodu i Amanda wcisnęła hamulec, klnąc pod nosem. - Roberta zaczęła z kałamarnicami. Opracowała procedurę, którą dzisiaj stosuję - w każdym razie w przybliżeniu - z neuronami kałamarnic, zanim przeszła do tkanki płodów. Wiesz, obecnie jesteśmy mniej więcej na takim samym stopniu zaawansowania, jaki osiągnęła Roberta, kiedy zapadła decyzja Sądu Najwyższego: eksperymentalne zastosowanie u żywych pacjentów - zaśmiała się krótko. - Chyba właśnie to mnie przeraża. Sądzę, że dlatego mam te wszystkie sny i wizje. Jestem przesądna. - Jakie sny i wizje? - rzucił jej szybkie, badawcze spojrzenie. - Nic szczególnego - Amandę niepokoił jego przenikliwy wzrok. - Po prostu nie sypiam dobrze. Była to prawda, więc co ją w takim razie niepokoiło? Że wszystkie jej sny dotyczyły morza albo nurkowania z Roberta? Może jednak tkwiły w tym jakieś freudowskie przesłania?
- Wiesz, zawsze zastanawiałem się... - dzięki Bogu, Daniel zmienił temat - jak to się stało, że twoja matka nie przeniosła swych badań do Europy? Francja nadal finansowała prace z komórkami płodów. - Nie pytaj mnie o to - Amanda wjechała na rampę zbyt szybko, opony zaprotestowały z piskiem. - Mogła. Nie zrobiła tego. Po prostu przestała to robić. Znowu opanował ją gniew. Gniew na siebie, że tak dużo opowiada Danielowi, gniew na niego, za jego milczenie. - Do diabła. Wiesz, to naprawdę jest reakcja po zrobieniu operacji - wjechała na ogromny parking przy peronie kolejki magnetycznej i zahamowała przy ścieżce dla wysiadających. - Więc przepraszam, że zwaliłam ci to na kark, i do zobaczenia wkrótce. - Taa - otworzył drzwi ze swojej strony, twarz miał zatroskaną. - Może byś dzisiaj została w mieście? Dokończenie tych sprawozdań nie potrwa zbyt długo. - Nie - targana sprzecznymi uczuciami, odwróciła wzrok. Potrzebowała samotności. Albo morza? Schronienia. - Nie, dziękuję - zdołała uśmiechnąć się do niego. - Zobaczymy się wkrótce. Patrzyła, jak z wdziękiem przesuwa się wśród pieszych, mimo tej swojej tyczkowatości. Łagodne pocieszenie, Daniel, tak dobrze czujący się w swej skórze. Skąd to poczucie swojego “ja” się bierze? Czy tkwi ono w złożonych arrasach neuronów - krucha obecność, którą może zniszczyć jakaś kula, rozrywająca naczynia krwionośne? Albo więdnące neurony, albo upadek? Dotknęła głowy, znalazła tamtą starą bliznę, wspomniała ziemię i niebo mknące obok, pamiętała szok uderzenia, który nie był bólem, lecz chwilą... zdziwienia. Mózg, taka krucha rzecz. Amanda opuściła szybę, chcąc przywołać Daniela, powiedzieć, że mimo wszystko pójdzie z nim do domu. Ale zniknął już w budynku stacji. Wzruszyła gwałtownie ramionami, podniosła okno i uruchomiła samochód. Rathbone. Przypomniała sobie, gdy odjeżdżała od krawężnika. Nazwisko anestezjologa brzmiało Rathbone. Do domku na plaży jechało się długo, lecz warto było. Roberta przepisała go na Amandę na trzydzieste urodziny córki, niedługo przed przeniesieniem się do Kompleksu. Amanda utrzymywała go, chociaż podatki i niezbędne naprawy nadwerężały czasami jej budżet. Kręta droga wznosiła się i przecinała wzgórza, potem wiła się w dół, schodząc w mały, wiodący ku wybrzeżu wąwóz ze strumieniem. Amanda zostawiła za sobą chaos przedmieść i przejeżdżała przez uporządkowany krajobraz zraszanych, uprawianych
automatycznymi maszynami pól. Większość dni roboczych spędzała w swym mieszkanku obok szkoły medycznej lub z Danielem. Czemu dziś nie? - zastanawiała się, hamując przed zakrętem. Ponieważ potrzebowała samotności. A może potrzebowała oceanu? Droga zeszła na brzeg leniwie płynącego strumienia, wypadła nagle na roztaczające się trawiaste wybrzeże. Domek stał po zawietrznej stronie przylądka, przy drodze prowadzącej przez nieużytki między dwoma malutkimi miasteczkami. Minęło ją kilku miejscowych w poobijanych półciężarówkach i na pordzewiałych rowerach. O tej porze roku nie było tu zbyt wielu turystów. Wjechała na kamienisty, porośnięty trawą podjazd pod nasmołowanym molem, podpierającym dom od urwiska. Gdy wysiadała z samochodu, wilgotna solna bryza głaskała ją po twarzy, odgarniała krótkie włosy, powiewała połą długiej bluzki. Przybój huczał i załamywał się, ciemnozielony i biały, nie sterylnie niebieski. Jego rytm stawał się jakby przyzywającym głosem, czy też może głos rzeczywiście tam był, za szumem wody na piasku. Wbiegła po chwiejnych, czekających na naprawę schodach, odemknęła frontowe drzwi. Zatęchły, znajomy, kojący zapach domu ścisnął jej gardło i wywołał nieoczekiwane łzy. Omal nie krzyknęła, by zawołać Robertę, jakby oczekując, że zobaczy ją zwiniętą na sofie z torbą płatków kukurydzianych i czasopismem albo laptopem. Amanda zerwała z siebie bluzkę, ściągnęła spodnie i majtki. Na drzwiach łazienki wisiał kostium kąpielowy, czerwono-biały, w kwiecisty wzór. Dostała gęsiej skórki, gdy go wciągnęła - lepił się od soli. Zapomniała go wypłukać ostatnim razem. Drżąc, wybiegła przez tylne drzwi i ruszyła po ścieżce na plażę. Przeskakiwała z kamienia na kamień, przekroczyła linię przypływu oznaczoną martwymi wodorostami, potłuczonymi muszlami i plastikowymi śmieciami. Martwe ryby leżały w dziwacznie regularnych liniach - jedna za drugą. Pozbawione skóry plamy surowego mięsa pstrzyły ich srebrzyste boki. Zanieczyszczenia? Jakaś choroba? Przeskoczyła przez ryby, mając nadzieję, że przypływ je zabierze, zanim zaczną cuchnąć. Morze wyszło jej na spotkanie pienistym napływem, schwyciło za nogi, aż się potknęła. Wymachiwała rękami, by złapać równowagę, i brnęła głębiej w przybój. Przeszła w zamaszysty kraul, przedzierając się na grzywę nadchodzącego bałwana, ześlizgnęła się po nim z tyłu, a z przodu fala załamała się, schodząc w pienistą otchłań. Kierunek przypływu zmieniał się i gnane wiatrem długie fale unosiły ją dość wysoko, tak że mogła z wody widzieć główną drogę. Czy Daniel miał rację? Czy chciała, by Roberta była z niej dumna, by przyznała, że
ona, Amanda, odniosła sukces, tam gdzie Roberta musiała ponieść porażkę? Roberta mogła tego dokonać. Z kałamarnicą. W każdym razie mogła próbować. Łzy napływały znowu i Amanda machała nogami mocniej, z całych sił. Wiadomość o zdobyciu funduszy przyniosła jak dar, tak dawno temu. Hojny grant - przyznany częściowo dlatego, że była córką Roberty Guilliam, i to bolało, ale chciała tych pieniędzy. I była z tego taka dumna - ten grant pozwoli jej przynajmniej podjąć próbę kontynuacji tego, co Roberta musiała porzucić. I opowiadała matce o tym wszystkim, ale słowa załamywały się, gdy oczy Roberty stawały się coraz zimniejsze, a twarz twardniała - żywe ciało zaczęło przypominać kamień. - A więc wydaje ci się, że osiągniesz to z kałamarnicami? - spytała, a gorycz jej słów paliła jak kwas. - Myślisz, że jesteś taka dobra? Wątpię w to. Oszołomiona, tak oszołomiona, jak gdyby Roberta ją uderzyła, Amanda zdołała tylko wyszeptać: - Tak. Od tamtego czasu nie powiedziała ani jednego słowa o swych badaniach, czekała, by Roberta ją zapytała, by się usprawiedliwiła, do cholery. Roberta nie pytała. Ani nie przepraszała. A potem... było już za późno. - Udaje mi się to, Roberto - Amanda biła wodę. Dyszała, by złapać oddech, jej nagły przypływ energii wyczerpał się. - Myliłaś się, to będzie działać. Tak, jestem taka dobra. Być może. Srebro migotało w wodzie. Pokręciła głową, strząsając z oczu włosy. Kałamarnice. Pojawiły się w mgnieniu oka, tysiące, otaczając ją plamą nerwowego, połyskującego srebra. Powoli obróciły się ku niej w dziwacznym unisono, jak kałamarnice w zbiorniku. Amandę przeszedł dreszcz. Przez chwilę czuła się nieswojo, ponieważ nigdy nie widziała, by kałamarnice robiły tutaj takie rzeczy. - Jesteście bardzo ważne - powiedziała, gdy wślizgnęły się na falę i pozostały z tyłu. To takie łatwe - znika ci kochanek czy dziecko, a w to miejsce z ich oczu wyziera ktoś obcy. Umysł tak łatwo wiądł i umierał. - Naprawimy to - szepnęła. - Wy i ja. Zwrócimy milionom ludzi ich życie. Nagle pożałowała, że tu przyjechała, miała ochotę cichutko wejść do sali szpitalnej Arthura Montagne‟a, dotknąć tego obwisłego policzka i poczuć w odpowiedzi poruszenie mięśnia. Dookoła kałamarnice zwierały szyki, aż utworzyły ze swych ciał wokół Amandy ogromną kloszową spódnicę. Trochę przestraszona pomknęła do brzegu. Czuła na plecach pulsujący dotyk macek, drobne ukąszenia przyssawek, na krótko przywierających do jej skóry. Drżała i młóciła wodę, przestraszona, ale również rozbawiona, ponieważ było to takie
zwariowane. Przez połączone ciała kałamarnic przepłynął kolor - burza jasnej czerwieni, przechodząca w biel w przypadkowych kleksach. Nie... nie przypadkowych. Amanda dotknęła swego kostiumu - jasna tropikalna czerwień, zbryzgana białymi kwiatami. Ten sam wzór, tylko kałamarnice trochę go powiększyły. Oszołomiona wyciągnęła rękę i przesunęła po swej dobranej kolorystycznie, kałamarnicowej spódnicy. Małe ciała rozwierały się i zamykały za jej dłonią, tylko na chwilę zakłócając wzór. Kwiaty pociemniały i zamazały się, rozpuściły w zieleń i ochrę. Pasy? Wzór pasów przyjął dziwny kształt - coś jakby prostokąt, plama czystej ochry, z jednego końca jasnobrązowa. Gdzie widziała...? Bez uprzedzenia kolory zamazaly się i ławica wystrzeliła w dół, znikając prawie natychmiast. Przy brzegu morświny wyskoczyły z wody w białych bryzgach. Polowały na kwieciste kałamarnice? Nagle ogarnął ją strach. Popłynęła do brzegu silnymi, nierównymi uderzeniami, mocno bijąc nogami. Skóra cierpła na wspomnienie drobnych macek kałamarnic głaszczących jej ciało i Amanda przyśpieszyła. Dyszała, patrząc cały czas na odległą, bezpieczną skalistą plażę. Brała prysznic, gdy usłyszała bębnienie do frontowych drzwi. - Kto tam? Zakręciła wodę i schwyciła ręcznik. - To ja. - Głos Daniela. - Ale para! - wsadził głowę w drzwi, odganiając rękami gęste obłoki. - Co to, prowizoryczna sauna? - Zmarzłam. Myślałam, że oceniasz sprawozdania. - Amanda owinęła się szlafrokiem. Ucieszył ją widok Daniela, ale jednocześnie nie była pewna, czy nie wolałaby w tej chwili samotności. - Złapał mnie prąd i wyrzucił na południowej stronie przylądka. - Skończę je jutro. Manda, martwi mnie to twoje samotne pływanie - Daniel chwycił ją za ramiona, gdy próbowała się przecisnąć obok. - Utopisz się tu gdzieś, i kto będzie wiedział? - Kałamarnice będą wiedziały - słowa wypadły same i Amanda poczuła ukłucie lęku. - Skoro już jesteś, może mimo wszystko powinniśmy to uczcić. - Szybko wsunęła mu rękę pod ramię i pociągnęła do pokoju, zanim zdążył powiedzieć coś o kałamarnicach. - Mam merlota. - Idę na to - głos miał trochę niepewny, lecz uśmiechał się. - Przywiozłem szampana, ale włożę go do lodówki, niech poczeka na chwilę, gdy twój pacjent obudzi się wyleczony. - Nie “wyleczony”. Nie był chory. - Amanda odsunęła się od niego. - Nazwijmy to... odtworzeniem. - Odtworzenie kariery? Czy można odtworzyć zaginione wczorajsze dni? Czy nadal tam były za zasłoną uszkodzeń? - Nasze umysły, nasze wspomnienia - właśnie tym
jesteśmy. - Poszła na tylny ganek wziąć wino ze stojaka. - Kiedy to nam uszkodzą, uszkodzą nas samych. Może naszą duszę - wykręciła korek jednym pociągnięciem. - W każdym razie naszą osobowość. - Nie spieram się - Daniel stanął za nią, kiedy rozlewała do kieliszków wino koloru krwi. - Ale “duszę” będziesz musiała przedyskutować z duchownymi. - Czymże jest nasza dusza, jeśli nie tym, czegośmy się nauczyli i czego doświadczamy? Kim naprawdę jesteśmy? - Amanda uniosła kieliszek. Roberta kupiła je w lecie, gdy Amanda skończyła szkołę średnią. W Kompleksie nie zezwolono by na szkło w apartamentach. Zbyt niebezpieczne. - Cholera - rzekła cicho Amanda. - Po prostu... cholera. Daniel wziął od niej kieliszki, postawił na stole i pociągnął ją na sofę obok siebie. - Jaki masz kłopot? - zaniepokojony objął ją ciasno ramieniem. - Operacja? Chodzi tylko o to? - A nie wystarczy? - nadal widziała puste oczy matki. - Całe życie pracowałam dla tej chwili. Czy myślisz, że jesteś aż tak dobra? Nie sądzę. Gorzkie słowa Rober ty Guilliam dźwięczały jej w uszach. Sięgnęła po kieliszek, przełknęła wino, prawie nie czując smaku. - Jak mądre są kałamarnice? Czy potrafią... powtarzać dane wzory? Mam na myśli... swymi zmianami kolorów. - Dla kamuflażu replikują kolor tła. Mówiłem ci to w samochodzie. To winójest zbyt dobre, by je przełykać jednym haustem - delikatnie wyjął kieliszek z jej dłoni. - Ty to nie Roberta - nie pozwalał, by się odwróciła. - Nie odbiorą ci funduszy. Nie będziesz musiała tego porzucać. Twoje komórki kałamarnic będą działać, i wiesz o tym. - Czy jesteś pewien, że nią nie jestem? - wargi jej drżały nerwowo. - Nie masz Alzheimera - patrzył jej w oczy ciepło i pewnie. Pragnęła mu uwierzyć, lecz w tych ciemnych litościwych głębiach, tam bardzo głęboko... coś migotało. Wątpliwość? Cień kłamstwa? Amanda westchnęła. - Czy jeśli wetkniesz wzór do zbiornika z ławicą kałamarnic, zreplikują go? - Nie wiem. Zapytaj biologa morskiego. - Ja po prostu... chciałam wiedzieć. Może to wszystko, co zaszło. Kałamarnice przy jej kostiumie użyły kamuflażu, by uciec morświnom. No, jasne. Wstała. Odwróciła twarz, napełniając oba kieliszki. Może mu po prostu powiedzieć? Hej, Danielu, ławica kałamarnic podziwiała dzisiaj mój kostium kąpielowy... Pomyśli,
że dostaję hysia, tak jak poprzednio Roberta. Te wątpliwości w jego oczach wypłyną na powierzchnię. I ją zjedzą. - Nie pomyślałam o kolacji - wycofała się do kuchni. - Mam krakersy. - Otworzyła lodówkę. - I trochę sera. - Nachmurzyła się, kiedy poszedł za nią do kuchni. - Może byś pokroił te jabłka. Te na ladzie, w misce. - Jeśli nawet wyczuł jej nastrój, nie powiedział nic, kiedy kroił jabłka i układał je na talerzu. Jedli ser z owocami w przyćmionym blasku starej lampy naftowej. Obserwowali, jak fioletowy zmierzch gęstnieje w noc. Na skraju pola widzenia, przelotne światło zamigotało na ciemnych wodach. Kałamarnice? Kiedyś, gdy nurkowały nocą z Roberta, ławica kałamarnic wyprysnęła z głębin, sunęła obok łodzi, żarząc się w ciemnościach widmową, bioluminescencyjną zielenią. Wspomnienie tamtej pięknej chwili - plusk wody przy łodzi, ciemność, przelotna jasność kałamarnic - nadal przyprawiało ją to o dreszcz. - Nie możemy wyhodować neuronów kałamarnic w laboratorium - rzekła cicho. - Och, możemy, ale nie zadziałają. - Kałamarnic jest mnóstwo - Daniel przyciągnął ją do siebie, ułożył jej głowę na swym ramieniu. - Są śliskie, twarde jak skóra, jeśli ich odpowiednio nie ugotować, i mają macki. Zmieniają kolor i są pełne wspaniałych neuronów. Teraz temat kałamarnic wyczerpaliśmy już całkowicie - zaśmiał się cicho i palcem pogładził jej policzek. - Wiesz, jeśli chodzi o tematy romantycznych konwersacji, twój jest do niczego. Proszę, ani słowa więcej o kałamarnicach. Nie dzisiaj. Pocałował ją. Jej ciało zareagowało, przegnało wizję Arthura Montagne‟a pod zielonymi prześcieradłami, pustych oczu matki i czerwono-białej spódnicy z kałamarnic. Amanda w końcu się wyswobodziła, splotła swe palce z jego palcami, podniosła go z miejsca. Daniel przeniósł lampę do sypialni i kochali się w jej ciepłym świetle. To dawało bezpieczne schronienie, prawie takie samo sanktuarium jak morze - i przywitała je z radością, pogrążyła się w nim. W końcu Daniel zasnął. Głowę złożyła mu na ramieniu, słuchała bicia jego serca i cichego pochrapującego oddechu. Zastanawiała się, czy znów nawiedzi ją sen o morzu, o nurkowaniu z Roberta w tej sterylnej, niebieskiej pustyni. Żal zbił się nagle w jej gardle w grubą bryłę, ścisnął jej płuca. Żal po czym? Po kim? Miał taki... obcy posmak. Jakby należał do kogoś innego. Więcej obcości. Chemiczne echo więdnących neuronów? Mrugając powiekami, skupiła uwagę na znajomych kształtach toaletki, lustra i regału. Bluzka leżała w zmiętej kupie obok drzwi, tam gdzie zrzuciła ją dziś po południu. Jestem równie nieporządna jak Roberta. Czy to Roberty żałuję?
Żal miał jednak posmak... czegoś większego. Posmak zniekształcony tymi umierającymi komórkami? Wielki Boże. Lampa rzucała pasy cieni i żółtego światła, pogłębiając zieleń i wyzłacając jasne brązy. Zielono-złote zygzakowate pasy z kleksem brązu przy jednym końcu. Jak zniekształcony, powiększony obraz ramienia machającego w zbiorniku z kałamarnicami? Obraz utworzony przez ciała kałamarnic dziś po południu? Amanda zesztywniała, odechciało jej się spać. Zanurzyła rękę w zbiorniku w laboratorium. Zbiorniku, który znajdował się sto pięćdziesiąt kilometrów stąd, oddzielony polami, betonem i nieświadomymi niczego ludźmi. Och, daj spokój. Patrzyła w ciemność, zaludniając cienie tysiącami widmowych kałamarnic. Wszystkie wskazywały na nią prostymi i oskarżającymi mackami. Gdy Daniel poruszył się we śnie, starała się być cichuteńko, w obawie, że go zbudzi. Bała się, że gdy to zrobi, opowie mu o wszystkim. Nie miałaby już do dyspozycji nic skutecznego, gdyby nie mogła wykorzystywać kałamarnic. Tak naprawdę nie miało to znaczenia, gdyż była to ona, jej mózg, jej umierające neurony. Rzeczywistość to Alzheimer. Obłęd. Amanda schowała twarz w poduszce i czekała na świt. Arthur Montagne podniósł wzrok, kiedy weszła. Miał pokój dla siebie, więc zasłony wokół jego łóżka całkowicie odsunięto, wpuszczając powódź porannego słońca. - Cześć. Głowę miał na wpół obróconą na poduszce, tak jak zawsze. Zasłaniał luźny, obwisły policzek. - Jak się pan czuje? - zatrzymała się w nogach łóżka i wywołała na ekran konsoli kartę pacjenta. Chemia w porządku, wszystko wygląda normalnie. Nie ma oznak odrzucenia czy reakcji, chociaż jeszcze za wcześnie, by zapomnieć o tym niebezpieczeństwie. - Jakieś problemy? - Nie - wybełkotał miękkimi wargami. Srebrna nić śliny błysnęła w kąciku ust. - Ja... czuję ją inaczej. Moją twarz. Tak...myślę. Może... po prostu chcę tak myśleć. Umęczone oczy, powolne, niewyraźne słowa wydobywające się przez te niekształtne usta. Ciekawa była, co maluje się na jej twarzy. Nie miała zbyt dużo do czynienia z pacjentami, by zachować w obcowaniu z nimi neutralne spojrzenie. Nie, miała do czynienia z kałamarnicami, które potrafiły się porozumieć przez kilometry suchego lądu. Amanda na