POLSKA NOWELA FANTASTYCZNA
WYDAWNICTWA „ALFA”, WARSZAWA 1986
Opracowanie graficzne:
Andrzej Pągowski
Noty o autorach:
Stefan Otceten
Redaktor:
Marek S. Nowowiejski
Redaktor techniczny:
Ewa Jankiewicz-Guzenda
Copyright by Wydawnictwa ALFA, Warszawa 1985
ISBN 83-7001-037-7 (całość)
ISBN 83-7001-109-8 (Niezwykły kryształ)
Wydawnictwa ALFA, Warszawa 1986
Wyd. I. Nakład 60000+250 egz.
Ark. wyd. 22,80. Ark. druk. 22,50
Skład: Z-d Poligraf. Wydawnictw ALFA
Druk i oprawa: Łódzka Drukarnia Dziełowa
Zam. 917/85 N-65 Cena zł 240,-
Tom piąty „Polskiej noweli fantastycznej” zawiera utwory napisane i
wydane drukiem w okresie dwudziestolecia międzywojennego, a więc w
latach 1918-1939, z jednym wyjątkiem na rzecz utworu napisanego w
okresie wojny na emigracji i wydanego już po wojnie poza granicami
kraju (Stanisław Baliński). Okres ten nie zaowocował w literaturze fanta-
stycznej, poza nielicznymi wyjątkami, wybitnymi dokonaniami i jego
dorobek jest stosunkowo mało znany nawet miłośnikom gatunku. Jest w
ogóle rzeczą charakterystyczną, że w poszczególnych okresach historii
literatury polskiej pojawia się przeciętnie jeden pisarz wybitny uprawia-
jący fantastykę, którego dzieło wchodzi na trwałe do kanonu literatury
polskiej. Dla przełomu XIX i XX wieku był to Jerzy Żuławski ze swoją
„trylogią księżycową”, wcześniej - Jan Potocki z Rękopisem znalezionym w
Saragossie, dla dwudziestolecia międzywojennego jest nim niewątpliwie
Stefan Grabiński. Ten niezwykle ciekawy i płodny pisarz, nie doceniony
za życia, jest dzisiaj ponownie odkrywany zarówno w kraju, jak i za gra-
nicą (RFN). Jest jednocześnie pewna przekora w fakcie, że twórczość
Grabińskiego, dzięki działalności prof. Artura Hutnikiewicza, została
doskonale opracowana - ukazała się w lalach pięćdziesiątych monografia
o autorze, a niedawno trzytomowe „Dzieła wybrane” zawierające prawie
wszystkie znaczące utwory. Zgodnie z przyjętą zasadą prezentacji utwo-
rów nie publikowanych po wojnie twórczość Stefana Grabińskiego przed-
stawiają trzy opowiadania drukowane wyłącznie w prasie międzywo-
jennej.
Pisarstwo fantastyczne i fantastyczno-naukowe dwudziestolecia mię-
dzywojennego można podzielić na kilka charakterystycznych grup.
Pierwszą stanowią utwory, których autorzy zafascynowani rozwojem
nauki i techniki przenoszą istniejące już wynalazki w bliższą czy dalszą
przyszłość - stąd np. znacząca ilościowo obecność tematyki lotniczej (Czy-
żowski, Meissner, Sosnkowski); bądź popularyzują pewne dziedziny wie-
dzy - np. astronomię - ubierając wykład w atrakcyjną formę
5
opowieści science fiction (prof. Feliks Burdecki, Mieczysław Krzepkow-
ski). Grupa druga to utwory związane z ciągle aktualnym zainteresowa-
niem magią, okultyzmem, „naukami tajemnymi” Wschodu i demonologią
(Olszakowski, Smolarski, Baliński, także Grabiński). Trzecia to powieści
awanturniczo-przygodowo-sensacyjno-erotyczne, w których motyw fan-
tastycznego wynalazku służy z reguły jedynie uatrakcyjnieniu akcji. Gru-
pa ta stanowi niestety zdecydowaną większość ilościową, przy jednocze-
snej miernocie jakościowej. W naszej antologii grupę tę reprezentuje naj-
bardziej chyba płodny i poczytny pisarz dwudziestolecia Antoni Marczyń-
ski, a także prawem kontrastu zupełnie nieznany Stefan Wałdyka. Grupę
czwartą stanowią powieści zbliżone do political fiction - przewidujące
bliską przyszłość (wybuch i przebieg nowej wojny) - z częstym uwzględ-
nieniem mocarstwowej roli Polski. Utwory tej grupy są nieraz nasycone
propagandą antyradziecką i sprawiają wrażenie pisanych na za-
mówienie ówczesnych propagandzistów (Żarnowiecki). W literaturze
fantastycznej jest także trwale obecna groteska i utopia (Barszczewski,
Smolarski, Wat).
To, co napisałem powyżej, nie znaczy jednak, by poza twórczością Ste-
fana Grabińskiego nie pojawiły się w okresie 1918-1939 dzieła godne
uwagi. Fantastykę „serio” reprezentuje utrzymana na zupełnie przyzwo-
itym poziomie twórczość Stefana Barszczewskiego, Jerzego Brauna i na
wysokim Antoniego Słonimskiego, groteskę fantastyczną - która stała się
obecnie dzięki Lemowi jakby polską specjalnością - uprawia Aleksander
Wal, Bruno Winawer czy niesłusznie zapomniany Jan Karczewski. Nurt
utopijny godnie reprezentuje Mieczysław Smolarski. Wreszcie elementy i
walki fantastyczne pojawiają się w tak wybitnych dziełach literackich, jak
Róża i Przedwiośnie Stefana Żeromskiego, Wesele hrabiego Orgaza Roma-
na Jaworskiego, S.O.S. Jalu Kurka, Palę Paryż Brunona Jasieńskiego czy
Pożegnanie jesieni i Nienasycenie Stanisława Ignacego Witkiewicza. Moż-
na więc powiedzieć, że elementy fantastyczne (w tym fantastyczno-
naukowe) znajdują żywy oddźwięk w literaturze dwudziestolecia mię-
dzywojennego.
Celem moim, jak to już zostało powiedziane wyżej, jest przybliżenie
utworów nie znanych i mało znanych. Stąd nieobecność w antologii dzieł
najpopularniejszych, publikowanych zresztą niejednokrotnie po wojnie.
6
Wypada też wytłumaczyć się z pewnej niekonsekwencji metodologicznej.
W tomie V - podobnie zresztą jak w III i IV - poza nowelami i opowiada-
niami zamieściłem kilka fragmentów powieści - stanowiących zamknięte
logiczne całości - a to przez wzgląd na ich zupełną nieznajomość wśród
czytelników i brak nadziei na popularyzację w innej formie. Z lego też
powodu znalazł się tu także fragment utworu dramatycznego - znakomi-
tej skądinąd komedii „Król Nikodem” zachowanej jedynie we fragmencie
opublikowanym w prasie.
Nie do uniknięcia była także niejednorodność stylistyczna i zróż-
nicowanie poziomu literackiego prezentowanych utworów - odzwier-
ciedla to obiektywny stan tej literatury. Tym niemniej sądzę, że każdy
czytelnik znajdzie tu coś dla siebie.
S.O.
[...] Głuchy, monotonny tupot wielu tysięcy nóg załomotał po meta-
lowych płytach Placu Słońca. Równymi rzędami, po dwudziestu w jednym,
maszerowali żołnierze. Drobni, ale krępi i silnie zbudowani, o kwa-
dratowych, żółtawoskórych twarzach, obładowani ciężarem broni i przy-
borów wojennych, poruszali się automatycznie, jak lalki woskowe, wyrzu-
cając jednocześnie, idealnie zmechanizowanym ruchem nogi przed siebie.
Byli to przeważnie wieśniacy z podgórskich okolic zachodniej prowincji
Asaras, która rozciągała się wzdłuż potężnego łańcucha Gór Lodowych. *
Alpy księżycowe
Typ tych ludzi różnił się wybitnie od mieszkańców Pobrzeża, do których
zaliczali się w czterech piątych mieszkańcy stolicy Asar. Jako żołnierze od-
znaczali się Podgórzanie żelazną wytrzymałością w boju, obojętnym spoko-
jem i równowagą ducha w znoszeniu trudów i niedostatków kampanii. Jako
bliscy sąsiedzi gór nadawali się do uciążliwej wojny górskiej i skalnej party-
zantki w Górach Urwistych o wiele lepiej od ludzi z dolin i równin.
U stóp Świątyni Słońca z wysokiej, zdobnej we wzorzyste tkaniny trybu-
ny przyglądali się defiladzie wojsk wodzowie z Przybocznej Rady Wojennej
króla.
Było ich pięciu.
Jeden z nich wstał i podniósł prawą rękę.
Na to hasło zahuczał chór rogów, o niskim, głębokim brzmieniu, w któ-
re dęli wartownicy u stóp trybuny.
Rozległ się krzyk komendy, powtarzany wielokrotnie przez naczelników
poszczególnych oddziałów. Armia zatrzymała się jak wryta.
Przybiegł Nabu w swoim lśniącym, elektrycznym pojeździe i zatrzymał
się naprzeciw trybuny, pozdrawiając wodzów. A wódz, który wstał i dał
znak do zatrzymania przemarszu oddziałów, począł czytać Pozdrowienie
9
Królewskie, które przyboczny jego powtarzał wszem wobec przez tubę.
Ogromny grzmot głosu przewalał się wzdłuż i wszerz po Placu Słońca.
- Żołnierze! Król Ar-Aras pozdrawia was. Wielki i święty kapłan Sar i
jego miasto Asar i królewski kraj Asaras pozdrawiają was. Wodzowie wasi
pozdrawiają was. Idźcie na walkę, na śmierć, albo na zwycięstwo!
- Ar-Aras! Ar-Aras! Ar-Aras! - okrzyknęli żołnierze trzykrotnie imię
króla.
Lunął potworny huk straszliwych proc elektrycznych, wyrzucających pi-
roksylinowe pociski z luf o dwudziestu czterech długościach ludzkich. 1
Zawsze w czasie królewskich parad strzelano ostrymi pociskami, nie bojąc
się, że spadając wyrządzą komukolwiek krzywdę. Mała siła ciążenia i rzad-
kość atmosfery sprawiała, że pociski wyrzucane pionowo w niebo nie wra-
cały już na księżyc, wylatując poza granicę ciążenia.
długość człowieka = 1 metr
Parada skończyła się. Nabu odjechał na czoło armii, by raz jeszcze zlu-
strować szyk i sprawność i wyposażenie bojowe oddziałów. Tłumy ludu
rozbiegły się równie szybko, jak zgromadziły się przedtem, ruch uliczny
napłynął znów powrotną falą. Ruszyły znów nieprzerwaną strugą sznury
pojazdów elektrycznych i wozów ciągnionych przez Obi, małe, lecz nieby-
wale silne i zwinne zwierzęta. Ludzie wyroili się na wszystkie place i ulice
stolicy w codziennej, gorączkowej krzątaninie.
Równocześnie zaś osiemnaście tysięcy żołnierzy pod wodzą śmiałego
Nabu wsiadało we wozy transportów na Dworcu Wojennym...
Był to gorący poranek siódmego dnia księżyca 5684 roku od założenia
królestwa Asar. Słońce stanęło już dość wysoko na firmamencie, niebo, jak
zwykle, czyste było i nie zamącone żadnym obłoczkiem. Od czasu ulatniania
się atmosfery chmury coraz rzadziej pojawiały się na niebie księżyca. Toteż
rok w rok posucha niszczyła większą część plonów i gdyby nie regularny i
masowy dowóz żywności z wysp Morza Dżdżystego, nawiedzanych najczę-
ściej deszczem i obdarzonych najbardziej umiarkowaną temperaturą na
całej półkuli - mieszkańcy państwa Asaras zginęliby z głodu.
Wprawdzie uczeni przyrodnicy przyrządzali znakomite środki odżywcze
za pomocą chemii, ale wytwórczość ta była jeszcze zbyt mało rozpow-
szechniona, by mogło to zaspokoić zapotrzebowanie całej ludności państwa
liczącego około dwudziestu milionów mieszkańców.
Nic też dziwnego, że ludy zamieszkujące strefę zwrotnikową i dzikie
10
obszary Kraju Kraterów, jako też wojownicze szczepy państwa rozbójnicze-
go Dar ginęły wprost z głodu w swych niepłodnych krainach i pchały się
instynktownie i świadomie na północ, aby wyprzeć najlepiej zagospo-
darowane plemię Asaras z jego siedzib, jedynych, które jeszcze dawały jakie
takie szanse utrzymania się i dalszego bytu.
Jeżeli spojrzymy na mapę księżycowego globu (mowa tu o półkuli zwró-
conej ku ziemi), zauważymy, że morza jego i w ogóle wszystkie prawie wo-
dy, resztki burzliwych i bezdennych niegdyś oceanów zajmujących cztery
piąte półkuli, skupiły się przeważnie w północno-zachodniej jej połaci, od
równika aż po sam prawie biegun.
Morze Dżdżyste (nad którym leży królestwo Asaras) zajmuje jedną trze-
cią część tego zbiorowiska wód, nieco mniej Morze Burzliwe roz-
pościerające się na południe od Gór Słonecznych, aż poza równik prze-
lewając się na południową półkulę. Reszta to Morze Lodowe pod samym
biegunem i kilka mniejszych mórz i jezior, pozostałości dawnych mórz,
które nie wyparowały jeszcze z powierzchni księżyca wraz z ulatnianiem się
atmosfery i wzmaganiem się zabójczych upałów dziennych.
Przyczynę tego skupienia się mórz poznamy bez trudu, skoro tylko przy-
glądniemy się warstwicowej mapie księżyca. Największe zagłębienie terenu
poniżej poziomu 0, który oznaczono według poziomu mórz na księżycu z
roku 2000 od założenia królestwa Asaras, który uznano za przełomowy i od
którego stan wód księżycowych począł opadać - znajduje się właśnie w tej
północno-zachodniej części półkuli. Jeszcze jeden taki głębszy basen znaj-
duje się w północno-wschodniej części półkuli i tam także zachowało się
znacznej wielkości morze zwane Morzem Jasnych Nocy. Nazwa ta pochodzi
jeszcze z czasów obfitej atmosfery, kiedy światło Ziemi było o wiele bardziej
skupione i intensywne.
Jeżeli nakreślimy linię prostą od bieguna do bieguna, zauważymy także,
że wzdłuż linii tej spiętrzyły się najpotężniejsze bloki i łańcuchy górskie, i to
począwszy niemal od samego północnego bieguna przez równik, aż na po-
łudniową półkulę, gdzie nagromadziło się gros wzniesień księżycowych,
skupionych w olbrzymią wyżynę Kraju Kraterów, jedną czwartą część całej
półkuli zwróconej do Ziemi.
Jeżeli tedy na południe od równika były niegdyś jakieś morza i baseny
wodne (a że były, świadczą o tym stare mapy księżyca i księgi przyrodni-
cze), to jako wzniesione o wiele ponad obecny poziom mórz na północnym
zachodzie półkuli, musiały wszystkie ulotnić się wraz z atmosferą i wy-
schnąć.
Żar słoneczny na tych obszarach, zabijający po prostu wszelkie życie
11
(przeciętnie w południe około 12° księżycowych 1 120° ziemskich), prze-
wyższający temperaturę wrzenia wody, oraz wysokie wzniesienie ponad
poziom, powodujące większą niż gdzie indziej rzadkość atmosfery, czynią
nam to zniknięcie mórz zupełnie zrozumiałym. Na domiar złego jest to
teren na wskroś wulkaniczny, podlegający ciągłym, potężnym wstrząsom
podziemnym. Znajduje się tu około czterdziestu tysięcy kraterów, z których
czwarta część jeszcze wciąż w stanie czynnym. Są tu kratery olbrzymy o
średnicy od stu do dwustu pięćdziesięciu kernt 2 tyle co kilometr ziemski ,
których ściany sterczące prawie pionowo z dna kraterów sięgają nieraz
czterech tysięcy długości człowieka. Na dnie kraterów wygasłych wznoszą
się potężne strome stożki oraz mniejsze wzniesienia. W Kraterze Olbrzy-
mów na południowy zachód od Morza Burzliwego usadowiło się całe zbio-
rowisko górskie.
Dla obserwatora Kraj Kraterów przedstawiać musi widowisko wspania-
łe, panoramę ponurego majestatu i grozy. Potężne wały górskie, nagie, po-
szarpane szczyty i wieńce stromych żlebów okalających kratery, potworne
spiętrzenia i bloki skalne jedne na drugich, pnące się wciąż wyżej i wyżej w
buchające żarem niebo, pusty, przeraźliwie martwy krajobraz bez jednego
drzewka i jednej trawki nawet, gmatwanina kształtów geometrycznych,
turnie i iglice o gładkich prostopadłych ścianach i przepaście o czarnych,
śmiercią ziejących dnach - oto Kraj Kraterów. Te noce pod czarnym, za-
mrażającym sklepieniem niebieskim, pełne huku i gwałtu wybuchających
wulkanów, przecięte setką słupów ognistych i oblane łunami mnóstwa roz-
szalałych kraterów, gdy powierzchnia globu kurczy się i trzeszczy, i pęka w
rysy, bruzdy i szczeliny, gdy płynny żar potopów lawy i magmy podziemnej
spływa po stopniach górskich złomów, a czarne, popielate i różowe chmury
popiołu zasłaniają gwiazdy, słowem te noce prawdziwie piekielne wyglądają
chyba na igrzyska szatana.
Czyż można się dziwić, że nieliczne resztki istot ludzkich wegetujących w
tym teatrze okropności przyrody, zahartowane w ogniu i mrozie, przyzwy-
czajone do grozy tych widowisk, teraz wobec warunków z piorunującą
szybkością pogarszających się jeszcze, w panicznym strachu opuszczają tę
okrutną, niegościnną ojczyznę i wędrują dalej, przed siebie, gdzie oczy po-
niosą, ku równikom. Żar i chłód, brak wody, głód, wulkany, trzęsienie ziemi
12
i potworny lęk człowieka wobec rozpętanych żywiołów przyrody, czegóż
jeszcze więcej potrzeba?
Ale u zwrotników i na równiku znajdują ludy te równie niegościnne zie-
mie. Żar zwiększa się jeszcze, wody i żywności brak w dalszym ciągu, wege-
tacje roślinne prawie żadne i opuszczone sadyby ludzkie, bo oto plemiona
równika opuszczają również swoje dziedziny i pchają się na północ tam,
gdzie jak naoczni świadkowie głoszą, jest życie, jest woda, są plony zbierane
ręką rolnika i więcej, więcej powietrza. (W zagłębieniu zachodnio-
północnym utrzymała się największa ilość atmosfery, jako że powierzchnia
globu bliższa tu jest środka ciężkości jego i ciążenie utrzymuje jeszcze
drobiny tlenu i azotu przy ziemi.)
Na tym ponurym szlaku wędrujących plemion, gdzie czyha śmierć na
każdym kroku, tysiące gnijących trupów, tysiące porażonych słońcem, za-
marzłych lodem, wyczerpanych pragnieniem i głodem pozostaje w do-
linach, wąwozach, przełęczach i stepach, ale reszta płynie i płynie wciąż
naprzód z dzikim fanatyzmem żądzy zdobycia i życia. Oto walka o byt w
całej okropności i grozie.
Druga wędrówka ludów na księżycu.
Powrotna fala.
Dzieje konającego globu notują już raz taką wędrówkę, ale jakże od-
mienną od obecnej.
Wtedy z tego samego gniazda, z tej samej połaci księżycowego globu
przed wielu, wielu tysiącami lat wyruszały krzepkie, śmiałe, radosne ludy
na podbój nieznanych obszarów pod zwrotniki, pod równik i dalej jeszcze
na południe. Wtedy księżyc kipiał nadmiarem życia, głębokie oceany falo-
wały od brzegów do brzegów, niosąc na falach łodzie odkrywców w sine
dale nieznanych lądów, rzeki i wodospady drgały srebrem i złotem w słoń-
cu, bujne, wilgotne lasy dziewicze pokrywały ogromne obszary globu, a w
lasach pełno zwierząt, pełzaczy, biegaczy i lotnych. Burze i deszcze, powo-
dzie i działanie wód bieżących - wszystko to użyźniało glebę, czyniąc ją po-
wolną i chętną twórczym poczynaniom rolników.
Dziś potomkowie skarłowaciali tych samych szczepów nędzni, czarni i
dzicy wracają.
Powrotna fala uderza o mur piersi broniących królestwa Asaras przed
zalewem.
W swym religijnym zacietrzewieniu mylił się stary kapłan Sar, prze-
klinając wojnę.
Lud Asaras walczył o byt. [...]
13
Zaledwie o sześćset trzydzieści kernt w linii powietrznej od miasta Asar
znajdował się najbliższy odcinek powyginanej w kabłąki i załamania strefy
walki.
Zachodni jej punkt krańcowy opierał się o brzegi Morza Dżdżystego. Od
tego punktu aż po Góry Urwiste ciągnęły się obwarowania i linie obronne
armii Prawego Skrzydła państwa Asaras. Najstraszliwsze, najuporczywsze
zmagania przewalały się krwawą zawieruchą w centrum, w odcinku Gór
Urwistych, aż po Żelazne Góry na wschodzie. Wreszcie Lewe Skrzydło zaję-
ło cały odcinek Gór Żelaznych, Żelazne Góry = Kaukaz księżycowy opierając
się na północy o potężne masywy kraterów nad brzegami Morza Lodowego.
Ta część strefy bojowej najmniej była zagrożona, bo krwiożerczy lud Dar
cofnął się chwilowo do swych siedzib po dotkliwej porażce, zadanej mu
ubiegłego roku przez wojska Asaras pod wodzą samego Nabu, żołnierza bez
trwogi.
Za to na prawe skrzydło i centrum napierały coraz gwałtowniej i upar-
ciej dzikie hordy koczownicze spod równików i wpółzwierzęce gromady
ludzi z Kraju Kraterów, prowadzone do boju przez walecznych, prze-
biegłych i hartownych górali z Gór Urwistych...
Korpus gwardii, który pod wytrawnym dowództwem Nabu miał we-
sprzeć chwiejący się front górski - podążał na południe wzdłuż Dżdżystego
Morza. Długie sznury transportów we wielkich, stalowych wozach wiozły
krzepkie, sprawne oddziały podgórskich wieśniaków w pustą krainę krwi i
gwałtu wojny.
Ale wyniosłej sylwety Nabu nie widać było wśród przybocznej rady wo-
jennej korpusu.
Wydawszy ostatnie rozkazy na dworcu odjazdowym, powrócił Nabu do
miasta, wezwany przez dostojnego starca Sar na zgromadzenie Władców
Ludu, pod przewodnictwem najwyższego kapłana obradujące w jego pała-
cu.
Wszedł.
- Oto jest Nabu - rzekł wtedy kapłan Sar.
- Czekaliśmy - rzekli chórem pozostali.
Było ich siedemnastu. Kapłan Sar osiemnasty był pomiędzy nimi.
Na wezwanie prezesa rady, kapłana Sar, Nabu usiadł.
- Posłuchaj mnie uważnie, Nabu - ozwał się Sar uroczyście. - Jesteś
podporą tronu i obrońcą bytu ludzi Asaras, których oczy zwrócone są na
ciebie. Los obdarzył cię genialnym talentem wodza i jak dotąd żadnym błę-
dem, żadnym niedbalstwem nie splamiłeś tej wielkiej sławy. W ślad za tobą
14
szło zawsze i wszędzie zwycięstwo. Dlatego król Ar-Aras i ja i Przyboczna
Rada Wojenna postanowiliśmy oddać w twoje wytrawne dłonie naczelne
dowództwo całej linii bojowej. Rada Wojenna zaznajomiła cię ze sytuacją
obecną, nie tając żadnych szczegółów, które mogłyby ci być użyteczne dla
obmyślenia akcji bojowej, abyś jak najskuteczniej przeciwdziałać mógł
wściekłym, obłąkanym atakom naszych wrogów. Wszelkie środki, jakie
państwo Asaras ma do rozporządzenia, oddano do twojej dyspozycji. Przy-
gotowałeś plan kampanii, który został przyjęty do wiadomości i zatwier-
dzony. Czy tak jest, Nabu?
- Tak. Wszystko to, co powiedziałeś, panie, w zupełności zgadza się z
prawdą.
- Za chwilę - ciągnął dalej starzec - opuścisz nasze miasto i udasz się na
południe do swoich wojsk, aby tam spełnić sumiennie swój obowiązek wo-
dza... Ale to nie wszystko, Nabu.
- Cóż tedy jeszcze czynić mi wypada? - zapytał spokojnie Nabu.
- Oto, co uchwalił Rząd Królestwa Asaras. Oto, co postanowił król jego:
Ponieważ podczas nieobecności naczelnego wodza Nabu wewnątrz kraju
zajść mogą nieprzewidziane wypadki, ponieważ ludzie wtajemniczeni w
organizację państwa i jego gospodarstwo techniczne zginąć mogą, czy to na
skutek zamachu licznych wrogów ukrywających się wśród ludności stolicy,
czy to na skutek katastrofy kosmicznej (trzęsienie ziemi lub grożący wy-
buch wulkanu Abra) - naczelny wódz Nabu otrzymuje przywilej dyktatury i
objąć może jedyną i nieograniczoną władzę powracając z linii bojowej do
kraju. Dla ułatwienia mu zadania, dla zorientowania go w rozlicznych dzie-
dzinach czekającej go pracy, dla ukazania mu w całej pełni odpowiedzialno-
ści, jaka na nim zaciążyć może - postanowiono zaznajomić go z całą maszy-
ną organizacyjną królestwa. Wielki Inżynier Amar-At uda się razem z na-
czelnym wodzem Nabu na terytorium zakładów państwowych na północ od
miasta Asar i objaśni mu wszystko, nie pomijając ani nie zatajając żadnych
szczegółów...
- Sława królowi Ar-Aras - odpowiedział, kłaniając się, Nabu.
- Na zakończenie dodam jeszcze słów parę. Ty wiesz, Nabu, że wojnę
kapłan Sar uważa za zło i nieszczęście i przekleństwo. Teraz jednak, gdy
nasza linia obronna się chwieje, a hordy najeźdźców zagrażają bytowi kró-
lestwa, należy wytężyć wszystkie siły dla odparcia wroga od granic. Rezerwy
stoją nienaruszone. Czterysta tysięcy ludzi czeka poza linią bojową na twoje
rozkazy. Skończyłem.
- Proszę ze mną - odezwał się Wielki Inżynier Amar-At, podając dłoń
Nabu.
I wyszli...
15
Nabu wiedział o tym dobrze, że na północ od miasta Asar rozpościerały
się na ogromnej przestrzeni zakłady techniczne państwa Asaras, drugie
potężne miasto, którego rozmiary przewyższały jeszcze wielkością cztero-
milionową stolicę.
Wiedział o tym tak dobrze, jak i wszyscy, widział nawet z bliska niektóre
z obiektów wojskowych, nie interesował się jednak jako wódz i żołnierz
szczegółami technicznymi tych niezliczonych warsztatów. On czuwał nad
armią, a przede wszystkim nad jej sprawnością bojową, nad resztą czuwać
miał rząd i Nabu nie pytał się nigdy, kto i jak gospodarzy w tym królestwie
sił kolosalnych i dziwów.
Teraz dopiero, gdy wraz z doświadczonym swoim przewodnikiem inży-
nierem Amar-At zagłębił się w tę krainę elektrycznych cudów, oczy jego i
mózg olśnił i przytłoczył ogrom tej pracującej ze straszliwą dokładnością
machiny.
Cała tajemnicza, prastara cywilizacja ludu Asaras rozwarła tu przed nim
karty swojej arcymądrej księgi.
Skoro minęli łańcuch broniących dostępu do tego terytorium forty-
fikacji, wzniesionych na kształt ruchomych stożków pancernych o ścianach
z najtwardszego aliażu metali, a stanęli na dwudziestym czwartym piętrze
baszty strażniczej, gdzie uniosła ich winda, oczom Nabu przedstawił się
widok tak niesłychany i pełen posępnej grozy, że wzdrygnął się dreszczem
podziwu i hołdowniczego lęku.
- Miasto Olbrzymów - szepnął.
- Istotnie - potwierdził inżynier. - Trudno określić to trafniejszym mia-
nem.
- Całe półkole horyzontu od zachodu po najdalszy wschód było jednym
morzem gmachów, niebotycznych budowli, wieżyc, walcowatych zbiorni-
ków, słupów i kominów. W morzu tym coś drgało, dygotało, trzęsło się,
jakby ustawiczne trzęsienie ziemi targało skorupą globu. Jakieś rytmy po-
tworne biły w nim z przeraźliwą regularnością, jakieś grzmoty podziemne,
gwizdy i rozdzierające jęki trących o siebie metali.
Syk pary, hałas maszyn, łoskot kół rozpędowych i huk ustawicznych
uderzeń dudniły w uszach wprost ogłuszająco...
Jakieś młoty i dźwignie podnosiły się i opadały na tle nieba. Czarne kłę-
by sadzy buchały strugami w górę, nagle wytryskujące słupy ognia przerzy-
nały to mroczne tło purpurą, łuny olbrzymich pieców trwały tu i ówdzie nad
horyzontem. Łyskały raz po raz błyskawice spięć na elektrycznych drutach,
swąd i czad nieznośny drażniły nozdrza ciężką, odurzającą wonią...
16
- Ależ tu oszaleć można - jęknął Nabu.
- Ale można się też i przyzwyczaić - odkrzyknął Amar-At do ucha towa-
rzysza, aby być słyszanym poprzez hałas i turkot machin.
Ruszyli w głąb tego piekła po długim, stalowym moście na wysokości
kilkudziesięciu długości ludzkich nad ziemią. Most drgał od huku i zdawało
się, że lada chwila załamie się i runie pod nimi.
W dole uwijały się czarne sylwetki robotników.
- To jest zwyczajny dział maszyn, których wytwarzanie jest, jak panu
wiadomo, monopolem państwowym. Przejdźmy do ciekawszych obiektów -
mówił inżynier.
We wszystkich kierunkach i na rozmaitych wysokościach biegły i roz-
gałęziały się krzyżujące się stalowe mosty. Cały labirynt przejść po-
wietrznych, wind, schodów i drabin.
Szli ciągle w głąb i w głąb - przed siebie.
- Tu są zakłady wojenne - objaśniał Amar-At.
Daleko wszerz i wzdłuż rozpościerały się budowle o imponujących roz-
miarach. Wytwórnie katapult, których używały wojska Asaras, czyli wiel-
kich proc elektrycznych, wyrzucających pociski na odległość trzydziestu-
pięćdziesięciu kernt, wytwórnie tychże pocisków i broni ręcznej krótkiej i
długiej. Wyrabiano tu straszliwe lufy na stożkach obrotowych, ciskające
płomienie i gazy i wrzącą wodę, wyrabiano owe niszczące machiny wojenne
wyrzucające naraz tysiąc strzał stalowych, zakończonych cienko, jak igły,
które spadając siały śmierć i zniszczenie.
W długich na tysiąc długości ludzkich halach stały rzędami gotowe już
latawce jedno-, dwu- i czteroosobowe, które zrzucały z nieba w dół gazowe
bomby...
- Rezerwy - rzekł z uśmiechem inżynier.
Wskazał wodzowi mały dwuosobowy wózek elektryczny, który powiózł
ich z błyskawiczną szybkością w kierunku zachodnim. - Wytwórnie che-
miczne najrozmaitszego rodzaju - wyliczał z kolei Amar-At, prosząc Nabu,
by zapisywał sobie szybko podawane cyfry i szczegóły. - Chemiczne wytwa-
rzanie pokarmów skondensowanych. Zwierciadła przenoszące obrazy na
wielkich przestrzeniach. Teleskopy. Maski przeciwmroźne. Sztuczne ozię-
biacze powietrza.
Wóz pędził z chyżością najwyższą.
- Patrz pan! Oto filtry wody słonej, pompowanej z morza i sprowadza-
nej siecią rurociągów aż tutaj. Stąd czerpie kraj Asaras większą część zuży-
wanej przez siebie wody słodkiej.
Szarosrebrzyste walce sterczały tutaj w długich szeregach jak uszy-
kowane wojsko, sięgając ośmiu-dziesięciu pięter wysokości.
17
- Magazyn soli morskiej. Stacje radioaktywne. Spójrz pan uważnie, Na-
bu, bo to niezmiernie ciekawy widok.
Istotnie, wóz mijał co moment niebotyczne słupy stalowe, od których
szczytów biegły promieniście ku ziemi druty. Robiło to wrażenie jakiegoś
potwornego, niezwykłego lasu...
Minęli kopalnie żelaza i kopalnie węgla, z których szufle wielkości do-
mów piętrowych przenosiły bryły i stosy całe węgla, wrzucając je po prze-
ciwnej stronie ogromnego placu wprost w czeluście buchających żarem
pieców.
- Oto największe piece do ogrzewania atmosfery, jakie sobie wyobraź-
nia ludzka stworzyć mogła. Podobnych nie ujrzysz pan nigdzie na całej
przestrzeni państwa Asaras, bo też ślą one energię cieplną do wszystkich
naszych miast i wiosek, skwierczących na mrozie nocnym. A tu dalej pola
rurociągów gazowych. Znajdziesz pan tu tak straszliwe ciśnienie, że z jed-
nego takiego zbiornika otworzywszy klapę można by zdmuchnąć cały pułk
nieprzyjacielski...
Wóz nie zmniejszył ani na chwilę swej szybkości, pozostawił w tyle za
sobą i te tereny.
Wjechali teraz na puste równiny. Na wysokich słupach stały tutaj rzę-
dami wklęsłe zwierciadła.
- Tu, panie, wkraczamy w najwspanialszy dział zakładów technicznych
królestwa, w krainę elektryczności. Jak panu wiadomo, państwo Asaras
zużywa tyle energii elektrycznej, że znane panu sposoby jej otrzymywania
musiały się okazać niewystarczające. Nasze elektryczne piece, elektryczne
pociągi, elektryczne lampy i latarnie uliczne, elektrycznością pędzone ma-
szyny, świdry kopalniane i świdry do wiercenia tuneli - wszystko to ssie
swój niewidzialny pokarm i naładowuje się tutaj, w tym prawdziwym króle-
stwie cudów.
Amar-At zatoczył szerokie półkole ręką.
- Oto pole słoneczne, na którym zwierciadła wklęsłe chwytają w po-
łudnie zabójcze dla nas promienie słońca, by je tam pod ziemią w specjalnie
skonstruowanych przetwórniach zamienić na życiodajny prąd...
Przeraźliwy, ścinający krew w żyłach wrzask przerwał mu tok wy-
jaśnień...
- Co to? - zaniepokoił się Nabu.
- To robotnik... Porażenie wzroku wskutek nieostrożnego obchodzenia
się ze zwierciadłem. Ale to nic. Jedźmy dalej... To „pole mrozów”, służące
do chwytania nocnego chłodu dla złagodzenia z jego pomocą żarów. Gdyby
nie to wszystko, ludność państwa Asaras cierpiałaby niewiele mniej od lu-
dzi z Kraju Kraterów, a wegetacja roślinna i zbiory byłyby dziesięćkroć
18
niklejsze... A tu wspaniałe tuby i wchłaniacze wiatrów, które przenoszą siłę
zawiei aż do miast nad Morzem Dżdżystym, po- wodując ochładzanie się
atmosfery i wstrząsy powietrzne w czasie posuchy. To powoduje przynajm-
niej jakie takie opady atmosferyczne w okresach bezlitosnej suszy.
Nabu patrzał i patrzał i słuchał, i uszom nie wierzył. Wyobrażenia nie
miał nawet o potędze tego, co stworzyła stara, konająca cywilizacja inteli-
gentnych ludów księżyca w swej tysiącwiekowej pracy i rozwoju.
- A tam, na horyzoncie, w oddali? - zapytał.
- To są już zbyt skomplikowane rzeczy, byś ty je, panie, potrzebował
zgłębiać i słyszeć. Tam znajduje się (ale ty, panie, nie zrozumiesz tego)
czerpak energii z wulkanu Abra oraz przyrządy spożytkowujące wstrząśnie-
nia skorupy globu, zdarzające się u nas tak często (mówię tu o tych drob-
nych drganiach nieszkodliwych dla siedzib ludzkich, bo większych od wielu
już stuleci nie pamiętamy).
Dalej jeszcze owa sławna sonda w głąb globu, o której tyle legend krąży
wśród ludu. Innym razem powiem ci coś o niej, panie, bo widzę, że lekki
zawrót głowy spowodowałem u ciebie tą przejażdżką po mechanicznym
piekle.
Powiem tylko tyle jeszcze, że tam daleko na tych stepach ciągnących się
aż do podnóża Gór Lodowych znajdują się wielkie baterie elektryczne i nie-
zliczona ilość zbiorników ze zgęszczonym powietrzem, tak zwane rezerwo-
ary atmosferyczne, w których przodkowie nasi i współcześni, będąc świad-
kami tragicznego ulatniania się atmosfery, zamykali potrzebne do oddy-
chania połączenia tlenu i azotu, kradnąc je z powietrza na zapas.
- Ach, więc posiadamy takie rezerwoary?! To bardzo dobrze - wykrzyk-
nął młody wódz.
- Więcej jeszcze. Od tego już miejsca począwszy aż pod Góry Lodowe i
dalej, bo w ich wnętrzu cała przestrzeń przewiercona jest i pokryta labiryn-
tem tuneli i jaskiń podziemnych. Są to tak zwane hale schroniskowe z cy-
lindrami zgęszczonego powietrza, zbudowane na wypadek zupełnego zani-
ku atmosfery na naszym globie...
- A ta góra na horyzoncie, bliższa nam od Gór Lodowych?
- To Góra Radu. Tam kopią nasi robotnicy rudę radową i ślą ją do wy-
twórni radu, które widziałeś, panie, w mieście maszyn...
- Dziękuję, inżynierze Amar-At, za trudy. Przyznam się jednak, że i ja
utrudziłem się przy tym może więcej jeszcze. To bardziej męczące od mar-
szu przez teren górski pod pociskami wroga.
Amar-At zaśmiał się.
19
- Trud opłacił się. Ma pan teraz przynajmniej pojęcie o gospodarce na-
szego sławnego królestwa. Przy pomocy inżynierów będziesz mógł w razie
potrzeby poznać ją bliżej.
Elektryczny wóz niósł ich z szaloną szybkością z powrotem do Asar. Po
drodze napotkali wysłany po nich latawiec, na którym odbyli resztę podró-
ży.
Słońce prażyło już straszliwie, gdy około południa wylądowali w Asar.
[... ]
Kochałem ją bardziej niż można kochać kobietę. Imię jej powtarzałem
stokrotnie, zachłystywałem się czułością myśląc o niej. Wszystkie namięt-
ności, wszystkie zawiedzione marzenia dzieciństwa i młodości przetapiałem
na wielką, przepełniającą mnie całego miłość do Europy.
I może dlatego właśnie moimi przyjaciółmi, jedynymi, których w życiu
posiadałem, byli Jusuf ben Mchim, olbrzymi czarny Somalijczyk, i Chiń-
czyk Czang Wu Pei, student matematyki. W egzaltowanych tyradach uczy-
łem ich miłości do lądu, gdzie każda piędź ziemi użyźniona jest geniuszem,
przeorana wysiłkiem i krwią, wyolbrzymiona bohaterstwem, uduchowiona
wiarą. Uczyłem ich ubóstwiać Europę, wielką, wieczną Europę pnącą się w
wielowiekowym wysiłku po niezliczonych szczeblach sprzeczności i anty-
nomij, strzelającą ku niebu religijnością swych występków i cnót, rozpiera-
ną nieustannym rozmachem postępu, spojoną dynamiką każdego swego
atomu, twórczą, produkcyjną tradycją, rozpędzoną w wiecznym niepokoju
od jedności ku komplikacji i od wielości ku prostocie!
Nieraz stawałem z przyjaciółmi pod sklepem jubilera na rogu Boulevard
des Capucines a rue du 4 Septembre i wchłaniałem cudowny widok tłumu
europejskiego. Oparty o mur, w opętanym natchnieniu pokazywałem im
ten arcytwór doboru historycznego - Europejczyka, w którym bohaterstwo
nie jest już czynem, lecz czymś równie fizjologicznym co oddech. Pokazy-
wałem im tych ludzi, w których wieki szczególnie sprzyjające skupiły
wszystkie kultury, zaklęły wszystkie wielkości i wszystkie upadki człowie-
czeństwa w niezrównanej synchronicznej orkiestracji. Pokazywałem im
kobiety o grzbietach wydłużonych jak grzbiet świętego Piotra Moissaca,
szczebiotliwe midinetki i modelki, wczorajsze i jutrzejsze zdobywczynie
21
Bastylij, z których oczu, podkrążona czarnym nimbem ołówka, spogląda
namiętna wiara Joanny d'Arc. Pokazywałem im Anglików, Odyseuszów
pieniądza, w których nurt rewolucyjnej mistyki zastygł w ortodoksję; Ży-
dów, komiwojażerów Europy, Szlemilów Europy, którzy sprzedali swój cień 1
za trzydzieści srebrników; proletariuszy, w których krokach grzmiała nie-
złomna wola, potęga; cały ten tłum, energetyczny, radosny, głęboko twór-
czy. Jak w Eliksirach Diabelskich cudownego Hoffmanna wszelki układ
kamyków tworzył kształt krzyża, podobnie ten tłum, tak różnolity, tak nie-
ustannie czynny, nieustannie rozwijający się, zawsze składał się na jeden
kształt: Europę.
patrz: Adalbert von Chamisso - Przedziwna historia Piotra Schlemihla (1813,
Warszawa 1961)
Wybuchła wojna. Nie zdołała stłumić mego entuzjazmu. Mój przyjaciel
Somalijczyk z miłości ku Europie zaciągnął się do wojska francuskiego i
zginął w pierwszej potyczce. Czang Wu Pei wyjechał i odtąd straciłem z nim
kontakt. Wiedziałem tylko, że wrócił do ojczyzny. Zostałem sam, odbywa-
łem długie marsze, butwiałem w brudzie i glinie okopów, brałem udział w
pięciu bitwach, byłem trzykrotnie ranny, straciłem prawą rękę i wreszcie z
radosnym zapałem powitałem rekonwalescencję pokoju.
Wiem, że przewroty historyczne są niezależne od jednostek, a jednak nie
umiem się pozbyć myśli, że to ja byłem właściwym sprawcą straszliwego
kataklizmu, który nawiedził Europę, że to ja nim byłem, aczkolwiek imienia
mego nie ma i nie będzie w żadnym podręczniku dziejów. Gdyby nie ja -
powtarzam sobie nieraz - mój przyjaciel Czang Wu Pei tkwiłby całe życie w
analysis situs, geometrii zajmującej się jakościami, i ślęczał do późnej sta-
rości na katedrze jakiejś wszechnicy Północnej Ameryki, dokąd zamierzał
wyemigrować. To ja, to moje nierozumne apologie zrodziły w nim dziwny
stop fanatycznego uwielbienia Europy i chińskiego patriotyzmu. Czyż mo-
głem się spodziewać, że w tym wątłym, wstydliwym i neurastenicznym synu
kulisa z Liuting drzemie Napoleon Wschodu, Piotr Wielki Chin? To moje
emfatyczne tyrady obudziły go i wróciły ojczyźnie, która, gdyby nie one,
spoczywałaby nadal w letargu lub, co najwyżej, ocknęła się, ale później, o
dziesięć, o dwadzieścia, o sto lat później, w każdym razie nie w owym mo-
mencie, kiedy Europa, rozdarta, zanarchizowana, skłócona, ogarnięta chwi-
lowym, tak, chwilowym! szałem samobójstwa, stanowiła łup łatwy, jak gdy-
by sam proszący się o zdobywcę.
Przyszedł rok 193... niezapomniany, straszny rok. Pamiętamy błyska-
wiczność nieoczekiwanego najazdu Mongołów. Olbrzymie, zorganizowane
22
i nowocześnie uzbrojone armie chińskie w zwycięskim marszu przebiegły
Europę, nigdzie nie natrafiając na opór, tylko w Polsce, która, wierna swej
rycerskiej tradycji, złożyła krwawą ofiarę w nierównej walce. Nieledwie
jednocześnie ujrzano Chińczyków w Warszawie, Wiedniu, w Berlinie, w
Paryżu, w Rzymie, w Madrycie. Oszalały z bólu przyglądałem się, jak biali
maruderzy splądrowali i spalili Luwr, godzinę później na szerokiej, opusto-
szałej rue La Fayette ujrzałem wkraczającą jazdę chińską. Nieprzytomny z
rozpaczy, sięgnąłem lewą ręką po brauning i, przymknąwszy oczy, wypali-
łem kilkakrotnie. Dalej już nic nie pamiętam. Zemdlałem.
Ocknąłem się w wagonie. Deportowano nas, wszystkich Europejczyków,
wszystkich autochtonów Europy, rozrzucono nas po olbrzymich obszarach
Eurazji w stosunku ściśle obliczonym pomiędzy ludność barbarzyńską.
Mieliśmy spełnić wobec Chin taką samą misję, jaką ongi wobec Rzymu
spełnili pokonani Grecy: zostaliśmy wszyscy .nauczycielami.
Zawieziono mnie do małej mieściny Jün-Nam, wyżłobionej w lössie 1.
loss, less - skała osadowa koloru jasnożółtego, pylasto-okruchowa
Przypominam sobie swój pierwszy wykład. Jak gdyby mgła przysłoniła mi
oczy; twarze moich chińskich uczniów zjednoczyły się w zmorę, w szkarad-
ną maskę potworów z Notre Dame. Ktoś ochrypły z nienawiści i wstrętu
krzyknął przez moje usta: NIECH ŻYJE EUROPA!
Minęło lat dwadzieścia, dosyć czasu, aby się oswoić z każdą sytuacją.
Spełniałem sumiennie swoje obowiązki i wiodłem tępe, gnuśne życie od-
ludka. Z nieufnością spoglądałem na rozwój miasteczka, na cywilizacyjny
rozpęd, postrzegałem go, lecz nie docierał do mojej świadomości. Kiedy zaś
pewnego poranku urzędnik przyniósł mi nakaz powrotu do Europy, do
Paryża - bynajmniej nie byłem uradowany. Na odwrót, czułem, jak otwiera-
ły się maścią czasu zabliźnione rany. Nie chciałem ujrzeć, nie chciałem jej
ujrzeć, sponiewieranej, zniszczonej, zalanej barbarzyństwem.
Odbyłem podróż na sterowcu. Skoro tylko stanąłem u celu, udałem się
czym prędzej do wyznaczonego mi mieszkania. Spieszyłem z opuszczonymi
powiekami przez ulice, nie chciałem spoglądać, aczkolwiek nie mogłem nie
widzieć jakże rozrosłej cywilizacji urbanistycznej. Tym gorzej, myślałem,
cylinder na parchatej głowie Kanibala, martwa łupina formy, amerykanizm
żółtej dziczy. Wolałbym ujrzeć ruiny...
Przez cały dzień nie wychodziłem z domu. Nazajutrz przyszedł po mnie
policjant i zabrał mnie ze sobą. Na dole czekało auto. Zawiozło nas do rogu
23
jakichś ulic. Policjant kazał mi wysiąść. Obejrzałem się - ach, to był tak
dobrze mi znany róg Boulevard des Capucines! Wspomnienia cisnęły się,
przybiły gorącą falą krwi do mózgu. W skłębieniu, w plątaninie wspomnień
i wzruszeń uczułem nagle na ramieniu czyjąś dłoń. Odwróciłem się: to był
mój dawny przyjaciel, niegdyś student matematyki, Czang Wu Pei, teraz
dyktator Eurazji, wielki zdobywca Europy, reformator Chin. Poznałem jego
przygłuszony głos, który mówił mi teraz o wielkości, o bohaterstwie, o
twórczym rozpędzie, o instynkcie produkcyjnym, o wielowiekowej kulturze,
o bogatej orkiestracji sprzeczności, o doborze tradycyj, o występkach i cno-
tach Europy! Czang Wu Pei pokazywał mijający nas tłum przechodniów,
żywy i rozedrgany, oddychający bohaterstwem, rewolucyjnym pędem, roz-
pierany twórczą dynamiką, energetyczny, wspaniały arcytwór doboru histo-
rycznego - Europejczyka! W rzeczy samej, na tym rogu ulicy, z tym samym
przyjacielem po latach czterdziestu odnalazłem tę samą Europę, bezustan-
nie kwitnącą w tysiącznych formach, skomplikowaną i prostą, świętą i wy-
stępną, nihilistyczną i pełną wiary, rewolucyjną i ortodoksyjną i uducho-
wioną, wieczną, wieczną, nieśmiertelną Europę! Jak gdyby łuska, którą
nosiłem przez lat dwadzieścia, spadła mi z oczu; wpatrzyłem się ostro,
uważnie w mijający nas tłum. Ujrzałem te same postacie, te same twarze,
ten sam odblask dziedziczonego geniuszu, ten sam błysk inteligencji, ten
sam niepokój, te same, te same twarze, tylko pożółkłe, od czasu? jak pożół-
kłe od czasu kartki książek?
Czang Wu Pei nie było już przy mnie. Stałem pogrążony w kontemplacji,
gdzie zamiera myśl, gdzie kończy się rozum, gdzie wyłania się objawienie,
gdy wyrwał mnie z niej, wyrwał przechodzień, który - poznałem w nim
dawnego ucznia z Jün-nanu - od kilku już chwil wpatrywał się we mnie i,
uśmiechając się skośnymi oczami, zawołał: NIECH ŻYJE EUROPA!
Ledwo zdenerwowana, wrzeszcząca giełda paryska zdążyła wykrztusić:
funt - 300, gdy w Anglii wybuchła rewolucja. Spóźniony clerk 1, clerk (ang.) -
urzędnik który zabawił dłużej u krewnych w cottage'u pod Londynem, wjeż-
dżając na rączym motocyklu na dość zazwyczaj pustą uliczkę City, pośli-
zgnął się i runął, oblepiając się czymś lepkim i nieprzyjemnie pachnącym.
To była krew. Gdyby się nie był spóźnił, gdyby wyjechał o dwadzieścia mi-
nut wcześniej, prawdopodobnie nie żyłby już dzisiaj: na ulicach Londynu
srożyła się zawzięta walka. To nie utarczki tłumu z policją, to nie strejk, to
nawet nie strejk powszechny - rewolucja! Pierwsza rewolucja socjalna w
Anglii, armie robotników i bezrobotnych, ściągające z dzielnic fabrycznych,
z okręgów przemysłowych, z prowincyj, wojna domowa, czerwony sztandar,
krew. Heroicznie czuwające, czerwone także od bezsenności oko Moskwy
zapłonęło radością i nadzieją: rewolucja internacjonalna! W Niemczech
tłumiono przestrach słodką nadzieją rewanżu. Frank - bezsilny, pokonany.
Carpentier wyprostował się - nabierze sił, wróci sobie z dokładem. Kopalnie
Górnego Śląska i Dąbrowy zagrzmiały wzmożonym tętnem pracy. Spokojni,
flegmatyczni Englishmani z tępym zdumieniem wylegli na ulice, przypa-
trywali się barykadom, okopom, pociskom nic nie rozumiejąc. Nie rozumie-
jąc nic do końca umierali, gdy w trajkocie karabinów maszynowych, w bie-
gu tyraliery, w strategii walki ulicznej dziurawiąc wszystko dokoła, tłukąc
szyby, wyrywając drzewa wraz z korzeniami, ścinając jak brzytwą konary,
rozwalając co słabsze budynki, wyrzucając autobusy, zapełniając powietrze
25
POLSKA NOWELA FANTASTYCZNA WYDAWNICTWA „ALFA”, WARSZAWA 1986
Opracowanie graficzne: Andrzej Pągowski Noty o autorach: Stefan Otceten Redaktor: Marek S. Nowowiejski Redaktor techniczny: Ewa Jankiewicz-Guzenda Copyright by Wydawnictwa ALFA, Warszawa 1985 ISBN 83-7001-037-7 (całość) ISBN 83-7001-109-8 (Niezwykły kryształ) Wydawnictwa ALFA, Warszawa 1986 Wyd. I. Nakład 60000+250 egz. Ark. wyd. 22,80. Ark. druk. 22,50 Skład: Z-d Poligraf. Wydawnictw ALFA Druk i oprawa: Łódzka Drukarnia Dziełowa Zam. 917/85 N-65 Cena zł 240,-
Tom piąty „Polskiej noweli fantastycznej” zawiera utwory napisane i wydane drukiem w okresie dwudziestolecia międzywojennego, a więc w latach 1918-1939, z jednym wyjątkiem na rzecz utworu napisanego w okresie wojny na emigracji i wydanego już po wojnie poza granicami kraju (Stanisław Baliński). Okres ten nie zaowocował w literaturze fanta- stycznej, poza nielicznymi wyjątkami, wybitnymi dokonaniami i jego dorobek jest stosunkowo mało znany nawet miłośnikom gatunku. Jest w ogóle rzeczą charakterystyczną, że w poszczególnych okresach historii literatury polskiej pojawia się przeciętnie jeden pisarz wybitny uprawia- jący fantastykę, którego dzieło wchodzi na trwałe do kanonu literatury polskiej. Dla przełomu XIX i XX wieku był to Jerzy Żuławski ze swoją „trylogią księżycową”, wcześniej - Jan Potocki z Rękopisem znalezionym w Saragossie, dla dwudziestolecia międzywojennego jest nim niewątpliwie Stefan Grabiński. Ten niezwykle ciekawy i płodny pisarz, nie doceniony za życia, jest dzisiaj ponownie odkrywany zarówno w kraju, jak i za gra- nicą (RFN). Jest jednocześnie pewna przekora w fakcie, że twórczość Grabińskiego, dzięki działalności prof. Artura Hutnikiewicza, została doskonale opracowana - ukazała się w lalach pięćdziesiątych monografia o autorze, a niedawno trzytomowe „Dzieła wybrane” zawierające prawie wszystkie znaczące utwory. Zgodnie z przyjętą zasadą prezentacji utwo- rów nie publikowanych po wojnie twórczość Stefana Grabińskiego przed- stawiają trzy opowiadania drukowane wyłącznie w prasie międzywo- jennej. Pisarstwo fantastyczne i fantastyczno-naukowe dwudziestolecia mię- dzywojennego można podzielić na kilka charakterystycznych grup. Pierwszą stanowią utwory, których autorzy zafascynowani rozwojem nauki i techniki przenoszą istniejące już wynalazki w bliższą czy dalszą przyszłość - stąd np. znacząca ilościowo obecność tematyki lotniczej (Czy- żowski, Meissner, Sosnkowski); bądź popularyzują pewne dziedziny wie- dzy - np. astronomię - ubierając wykład w atrakcyjną formę 5
opowieści science fiction (prof. Feliks Burdecki, Mieczysław Krzepkow- ski). Grupa druga to utwory związane z ciągle aktualnym zainteresowa- niem magią, okultyzmem, „naukami tajemnymi” Wschodu i demonologią (Olszakowski, Smolarski, Baliński, także Grabiński). Trzecia to powieści awanturniczo-przygodowo-sensacyjno-erotyczne, w których motyw fan- tastycznego wynalazku służy z reguły jedynie uatrakcyjnieniu akcji. Gru- pa ta stanowi niestety zdecydowaną większość ilościową, przy jednocze- snej miernocie jakościowej. W naszej antologii grupę tę reprezentuje naj- bardziej chyba płodny i poczytny pisarz dwudziestolecia Antoni Marczyń- ski, a także prawem kontrastu zupełnie nieznany Stefan Wałdyka. Grupę czwartą stanowią powieści zbliżone do political fiction - przewidujące bliską przyszłość (wybuch i przebieg nowej wojny) - z częstym uwzględ- nieniem mocarstwowej roli Polski. Utwory tej grupy są nieraz nasycone propagandą antyradziecką i sprawiają wrażenie pisanych na za- mówienie ówczesnych propagandzistów (Żarnowiecki). W literaturze fantastycznej jest także trwale obecna groteska i utopia (Barszczewski, Smolarski, Wat). To, co napisałem powyżej, nie znaczy jednak, by poza twórczością Ste- fana Grabińskiego nie pojawiły się w okresie 1918-1939 dzieła godne uwagi. Fantastykę „serio” reprezentuje utrzymana na zupełnie przyzwo- itym poziomie twórczość Stefana Barszczewskiego, Jerzego Brauna i na wysokim Antoniego Słonimskiego, groteskę fantastyczną - która stała się obecnie dzięki Lemowi jakby polską specjalnością - uprawia Aleksander Wal, Bruno Winawer czy niesłusznie zapomniany Jan Karczewski. Nurt utopijny godnie reprezentuje Mieczysław Smolarski. Wreszcie elementy i walki fantastyczne pojawiają się w tak wybitnych dziełach literackich, jak Róża i Przedwiośnie Stefana Żeromskiego, Wesele hrabiego Orgaza Roma- na Jaworskiego, S.O.S. Jalu Kurka, Palę Paryż Brunona Jasieńskiego czy Pożegnanie jesieni i Nienasycenie Stanisława Ignacego Witkiewicza. Moż- na więc powiedzieć, że elementy fantastyczne (w tym fantastyczno- naukowe) znajdują żywy oddźwięk w literaturze dwudziestolecia mię- dzywojennego. Celem moim, jak to już zostało powiedziane wyżej, jest przybliżenie utworów nie znanych i mało znanych. Stąd nieobecność w antologii dzieł najpopularniejszych, publikowanych zresztą niejednokrotnie po wojnie. 6
Wypada też wytłumaczyć się z pewnej niekonsekwencji metodologicznej. W tomie V - podobnie zresztą jak w III i IV - poza nowelami i opowiada- niami zamieściłem kilka fragmentów powieści - stanowiących zamknięte logiczne całości - a to przez wzgląd na ich zupełną nieznajomość wśród czytelników i brak nadziei na popularyzację w innej formie. Z lego też powodu znalazł się tu także fragment utworu dramatycznego - znakomi- tej skądinąd komedii „Król Nikodem” zachowanej jedynie we fragmencie opublikowanym w prasie. Nie do uniknięcia była także niejednorodność stylistyczna i zróż- nicowanie poziomu literackiego prezentowanych utworów - odzwier- ciedla to obiektywny stan tej literatury. Tym niemniej sądzę, że każdy czytelnik znajdzie tu coś dla siebie. S.O.
[...] Głuchy, monotonny tupot wielu tysięcy nóg załomotał po meta- lowych płytach Placu Słońca. Równymi rzędami, po dwudziestu w jednym, maszerowali żołnierze. Drobni, ale krępi i silnie zbudowani, o kwa- dratowych, żółtawoskórych twarzach, obładowani ciężarem broni i przy- borów wojennych, poruszali się automatycznie, jak lalki woskowe, wyrzu- cając jednocześnie, idealnie zmechanizowanym ruchem nogi przed siebie. Byli to przeważnie wieśniacy z podgórskich okolic zachodniej prowincji Asaras, która rozciągała się wzdłuż potężnego łańcucha Gór Lodowych. * Alpy księżycowe Typ tych ludzi różnił się wybitnie od mieszkańców Pobrzeża, do których zaliczali się w czterech piątych mieszkańcy stolicy Asar. Jako żołnierze od- znaczali się Podgórzanie żelazną wytrzymałością w boju, obojętnym spoko- jem i równowagą ducha w znoszeniu trudów i niedostatków kampanii. Jako bliscy sąsiedzi gór nadawali się do uciążliwej wojny górskiej i skalnej party- zantki w Górach Urwistych o wiele lepiej od ludzi z dolin i równin. U stóp Świątyni Słońca z wysokiej, zdobnej we wzorzyste tkaniny trybu- ny przyglądali się defiladzie wojsk wodzowie z Przybocznej Rady Wojennej króla. Było ich pięciu. Jeden z nich wstał i podniósł prawą rękę. Na to hasło zahuczał chór rogów, o niskim, głębokim brzmieniu, w któ- re dęli wartownicy u stóp trybuny. Rozległ się krzyk komendy, powtarzany wielokrotnie przez naczelników poszczególnych oddziałów. Armia zatrzymała się jak wryta. Przybiegł Nabu w swoim lśniącym, elektrycznym pojeździe i zatrzymał się naprzeciw trybuny, pozdrawiając wodzów. A wódz, który wstał i dał znak do zatrzymania przemarszu oddziałów, począł czytać Pozdrowienie 9
Królewskie, które przyboczny jego powtarzał wszem wobec przez tubę. Ogromny grzmot głosu przewalał się wzdłuż i wszerz po Placu Słońca. - Żołnierze! Król Ar-Aras pozdrawia was. Wielki i święty kapłan Sar i jego miasto Asar i królewski kraj Asaras pozdrawiają was. Wodzowie wasi pozdrawiają was. Idźcie na walkę, na śmierć, albo na zwycięstwo! - Ar-Aras! Ar-Aras! Ar-Aras! - okrzyknęli żołnierze trzykrotnie imię króla. Lunął potworny huk straszliwych proc elektrycznych, wyrzucających pi- roksylinowe pociski z luf o dwudziestu czterech długościach ludzkich. 1 Zawsze w czasie królewskich parad strzelano ostrymi pociskami, nie bojąc się, że spadając wyrządzą komukolwiek krzywdę. Mała siła ciążenia i rzad- kość atmosfery sprawiała, że pociski wyrzucane pionowo w niebo nie wra- cały już na księżyc, wylatując poza granicę ciążenia. długość człowieka = 1 metr Parada skończyła się. Nabu odjechał na czoło armii, by raz jeszcze zlu- strować szyk i sprawność i wyposażenie bojowe oddziałów. Tłumy ludu rozbiegły się równie szybko, jak zgromadziły się przedtem, ruch uliczny napłynął znów powrotną falą. Ruszyły znów nieprzerwaną strugą sznury pojazdów elektrycznych i wozów ciągnionych przez Obi, małe, lecz nieby- wale silne i zwinne zwierzęta. Ludzie wyroili się na wszystkie place i ulice stolicy w codziennej, gorączkowej krzątaninie. Równocześnie zaś osiemnaście tysięcy żołnierzy pod wodzą śmiałego Nabu wsiadało we wozy transportów na Dworcu Wojennym... Był to gorący poranek siódmego dnia księżyca 5684 roku od założenia królestwa Asar. Słońce stanęło już dość wysoko na firmamencie, niebo, jak zwykle, czyste było i nie zamącone żadnym obłoczkiem. Od czasu ulatniania się atmosfery chmury coraz rzadziej pojawiały się na niebie księżyca. Toteż rok w rok posucha niszczyła większą część plonów i gdyby nie regularny i masowy dowóz żywności z wysp Morza Dżdżystego, nawiedzanych najczę- ściej deszczem i obdarzonych najbardziej umiarkowaną temperaturą na całej półkuli - mieszkańcy państwa Asaras zginęliby z głodu. Wprawdzie uczeni przyrodnicy przyrządzali znakomite środki odżywcze za pomocą chemii, ale wytwórczość ta była jeszcze zbyt mało rozpow- szechniona, by mogło to zaspokoić zapotrzebowanie całej ludności państwa liczącego około dwudziestu milionów mieszkańców. Nic też dziwnego, że ludy zamieszkujące strefę zwrotnikową i dzikie 10
obszary Kraju Kraterów, jako też wojownicze szczepy państwa rozbójnicze- go Dar ginęły wprost z głodu w swych niepłodnych krainach i pchały się instynktownie i świadomie na północ, aby wyprzeć najlepiej zagospo- darowane plemię Asaras z jego siedzib, jedynych, które jeszcze dawały jakie takie szanse utrzymania się i dalszego bytu. Jeżeli spojrzymy na mapę księżycowego globu (mowa tu o półkuli zwró- conej ku ziemi), zauważymy, że morza jego i w ogóle wszystkie prawie wo- dy, resztki burzliwych i bezdennych niegdyś oceanów zajmujących cztery piąte półkuli, skupiły się przeważnie w północno-zachodniej jej połaci, od równika aż po sam prawie biegun. Morze Dżdżyste (nad którym leży królestwo Asaras) zajmuje jedną trze- cią część tego zbiorowiska wód, nieco mniej Morze Burzliwe roz- pościerające się na południe od Gór Słonecznych, aż poza równik prze- lewając się na południową półkulę. Reszta to Morze Lodowe pod samym biegunem i kilka mniejszych mórz i jezior, pozostałości dawnych mórz, które nie wyparowały jeszcze z powierzchni księżyca wraz z ulatnianiem się atmosfery i wzmaganiem się zabójczych upałów dziennych. Przyczynę tego skupienia się mórz poznamy bez trudu, skoro tylko przy- glądniemy się warstwicowej mapie księżyca. Największe zagłębienie terenu poniżej poziomu 0, który oznaczono według poziomu mórz na księżycu z roku 2000 od założenia królestwa Asaras, który uznano za przełomowy i od którego stan wód księżycowych począł opadać - znajduje się właśnie w tej północno-zachodniej części półkuli. Jeszcze jeden taki głębszy basen znaj- duje się w północno-wschodniej części półkuli i tam także zachowało się znacznej wielkości morze zwane Morzem Jasnych Nocy. Nazwa ta pochodzi jeszcze z czasów obfitej atmosfery, kiedy światło Ziemi było o wiele bardziej skupione i intensywne. Jeżeli nakreślimy linię prostą od bieguna do bieguna, zauważymy także, że wzdłuż linii tej spiętrzyły się najpotężniejsze bloki i łańcuchy górskie, i to począwszy niemal od samego północnego bieguna przez równik, aż na po- łudniową półkulę, gdzie nagromadziło się gros wzniesień księżycowych, skupionych w olbrzymią wyżynę Kraju Kraterów, jedną czwartą część całej półkuli zwróconej do Ziemi. Jeżeli tedy na południe od równika były niegdyś jakieś morza i baseny wodne (a że były, świadczą o tym stare mapy księżyca i księgi przyrodni- cze), to jako wzniesione o wiele ponad obecny poziom mórz na północnym zachodzie półkuli, musiały wszystkie ulotnić się wraz z atmosferą i wy- schnąć. Żar słoneczny na tych obszarach, zabijający po prostu wszelkie życie 11
(przeciętnie w południe około 12° księżycowych 1 120° ziemskich), prze- wyższający temperaturę wrzenia wody, oraz wysokie wzniesienie ponad poziom, powodujące większą niż gdzie indziej rzadkość atmosfery, czynią nam to zniknięcie mórz zupełnie zrozumiałym. Na domiar złego jest to teren na wskroś wulkaniczny, podlegający ciągłym, potężnym wstrząsom podziemnym. Znajduje się tu około czterdziestu tysięcy kraterów, z których czwarta część jeszcze wciąż w stanie czynnym. Są tu kratery olbrzymy o średnicy od stu do dwustu pięćdziesięciu kernt 2 tyle co kilometr ziemski , których ściany sterczące prawie pionowo z dna kraterów sięgają nieraz czterech tysięcy długości człowieka. Na dnie kraterów wygasłych wznoszą się potężne strome stożki oraz mniejsze wzniesienia. W Kraterze Olbrzy- mów na południowy zachód od Morza Burzliwego usadowiło się całe zbio- rowisko górskie. Dla obserwatora Kraj Kraterów przedstawiać musi widowisko wspania- łe, panoramę ponurego majestatu i grozy. Potężne wały górskie, nagie, po- szarpane szczyty i wieńce stromych żlebów okalających kratery, potworne spiętrzenia i bloki skalne jedne na drugich, pnące się wciąż wyżej i wyżej w buchające żarem niebo, pusty, przeraźliwie martwy krajobraz bez jednego drzewka i jednej trawki nawet, gmatwanina kształtów geometrycznych, turnie i iglice o gładkich prostopadłych ścianach i przepaście o czarnych, śmiercią ziejących dnach - oto Kraj Kraterów. Te noce pod czarnym, za- mrażającym sklepieniem niebieskim, pełne huku i gwałtu wybuchających wulkanów, przecięte setką słupów ognistych i oblane łunami mnóstwa roz- szalałych kraterów, gdy powierzchnia globu kurczy się i trzeszczy, i pęka w rysy, bruzdy i szczeliny, gdy płynny żar potopów lawy i magmy podziemnej spływa po stopniach górskich złomów, a czarne, popielate i różowe chmury popiołu zasłaniają gwiazdy, słowem te noce prawdziwie piekielne wyglądają chyba na igrzyska szatana. Czyż można się dziwić, że nieliczne resztki istot ludzkich wegetujących w tym teatrze okropności przyrody, zahartowane w ogniu i mrozie, przyzwy- czajone do grozy tych widowisk, teraz wobec warunków z piorunującą szybkością pogarszających się jeszcze, w panicznym strachu opuszczają tę okrutną, niegościnną ojczyznę i wędrują dalej, przed siebie, gdzie oczy po- niosą, ku równikom. Żar i chłód, brak wody, głód, wulkany, trzęsienie ziemi 12
i potworny lęk człowieka wobec rozpętanych żywiołów przyrody, czegóż jeszcze więcej potrzeba? Ale u zwrotników i na równiku znajdują ludy te równie niegościnne zie- mie. Żar zwiększa się jeszcze, wody i żywności brak w dalszym ciągu, wege- tacje roślinne prawie żadne i opuszczone sadyby ludzkie, bo oto plemiona równika opuszczają również swoje dziedziny i pchają się na północ tam, gdzie jak naoczni świadkowie głoszą, jest życie, jest woda, są plony zbierane ręką rolnika i więcej, więcej powietrza. (W zagłębieniu zachodnio- północnym utrzymała się największa ilość atmosfery, jako że powierzchnia globu bliższa tu jest środka ciężkości jego i ciążenie utrzymuje jeszcze drobiny tlenu i azotu przy ziemi.) Na tym ponurym szlaku wędrujących plemion, gdzie czyha śmierć na każdym kroku, tysiące gnijących trupów, tysiące porażonych słońcem, za- marzłych lodem, wyczerpanych pragnieniem i głodem pozostaje w do- linach, wąwozach, przełęczach i stepach, ale reszta płynie i płynie wciąż naprzód z dzikim fanatyzmem żądzy zdobycia i życia. Oto walka o byt w całej okropności i grozie. Druga wędrówka ludów na księżycu. Powrotna fala. Dzieje konającego globu notują już raz taką wędrówkę, ale jakże od- mienną od obecnej. Wtedy z tego samego gniazda, z tej samej połaci księżycowego globu przed wielu, wielu tysiącami lat wyruszały krzepkie, śmiałe, radosne ludy na podbój nieznanych obszarów pod zwrotniki, pod równik i dalej jeszcze na południe. Wtedy księżyc kipiał nadmiarem życia, głębokie oceany falo- wały od brzegów do brzegów, niosąc na falach łodzie odkrywców w sine dale nieznanych lądów, rzeki i wodospady drgały srebrem i złotem w słoń- cu, bujne, wilgotne lasy dziewicze pokrywały ogromne obszary globu, a w lasach pełno zwierząt, pełzaczy, biegaczy i lotnych. Burze i deszcze, powo- dzie i działanie wód bieżących - wszystko to użyźniało glebę, czyniąc ją po- wolną i chętną twórczym poczynaniom rolników. Dziś potomkowie skarłowaciali tych samych szczepów nędzni, czarni i dzicy wracają. Powrotna fala uderza o mur piersi broniących królestwa Asaras przed zalewem. W swym religijnym zacietrzewieniu mylił się stary kapłan Sar, prze- klinając wojnę. Lud Asaras walczył o byt. [...] 13
Zaledwie o sześćset trzydzieści kernt w linii powietrznej od miasta Asar znajdował się najbliższy odcinek powyginanej w kabłąki i załamania strefy walki. Zachodni jej punkt krańcowy opierał się o brzegi Morza Dżdżystego. Od tego punktu aż po Góry Urwiste ciągnęły się obwarowania i linie obronne armii Prawego Skrzydła państwa Asaras. Najstraszliwsze, najuporczywsze zmagania przewalały się krwawą zawieruchą w centrum, w odcinku Gór Urwistych, aż po Żelazne Góry na wschodzie. Wreszcie Lewe Skrzydło zaję- ło cały odcinek Gór Żelaznych, Żelazne Góry = Kaukaz księżycowy opierając się na północy o potężne masywy kraterów nad brzegami Morza Lodowego. Ta część strefy bojowej najmniej była zagrożona, bo krwiożerczy lud Dar cofnął się chwilowo do swych siedzib po dotkliwej porażce, zadanej mu ubiegłego roku przez wojska Asaras pod wodzą samego Nabu, żołnierza bez trwogi. Za to na prawe skrzydło i centrum napierały coraz gwałtowniej i upar- ciej dzikie hordy koczownicze spod równików i wpółzwierzęce gromady ludzi z Kraju Kraterów, prowadzone do boju przez walecznych, prze- biegłych i hartownych górali z Gór Urwistych... Korpus gwardii, który pod wytrawnym dowództwem Nabu miał we- sprzeć chwiejący się front górski - podążał na południe wzdłuż Dżdżystego Morza. Długie sznury transportów we wielkich, stalowych wozach wiozły krzepkie, sprawne oddziały podgórskich wieśniaków w pustą krainę krwi i gwałtu wojny. Ale wyniosłej sylwety Nabu nie widać było wśród przybocznej rady wo- jennej korpusu. Wydawszy ostatnie rozkazy na dworcu odjazdowym, powrócił Nabu do miasta, wezwany przez dostojnego starca Sar na zgromadzenie Władców Ludu, pod przewodnictwem najwyższego kapłana obradujące w jego pała- cu. Wszedł. - Oto jest Nabu - rzekł wtedy kapłan Sar. - Czekaliśmy - rzekli chórem pozostali. Było ich siedemnastu. Kapłan Sar osiemnasty był pomiędzy nimi. Na wezwanie prezesa rady, kapłana Sar, Nabu usiadł. - Posłuchaj mnie uważnie, Nabu - ozwał się Sar uroczyście. - Jesteś podporą tronu i obrońcą bytu ludzi Asaras, których oczy zwrócone są na ciebie. Los obdarzył cię genialnym talentem wodza i jak dotąd żadnym błę- dem, żadnym niedbalstwem nie splamiłeś tej wielkiej sławy. W ślad za tobą 14
szło zawsze i wszędzie zwycięstwo. Dlatego król Ar-Aras i ja i Przyboczna Rada Wojenna postanowiliśmy oddać w twoje wytrawne dłonie naczelne dowództwo całej linii bojowej. Rada Wojenna zaznajomiła cię ze sytuacją obecną, nie tając żadnych szczegółów, które mogłyby ci być użyteczne dla obmyślenia akcji bojowej, abyś jak najskuteczniej przeciwdziałać mógł wściekłym, obłąkanym atakom naszych wrogów. Wszelkie środki, jakie państwo Asaras ma do rozporządzenia, oddano do twojej dyspozycji. Przy- gotowałeś plan kampanii, który został przyjęty do wiadomości i zatwier- dzony. Czy tak jest, Nabu? - Tak. Wszystko to, co powiedziałeś, panie, w zupełności zgadza się z prawdą. - Za chwilę - ciągnął dalej starzec - opuścisz nasze miasto i udasz się na południe do swoich wojsk, aby tam spełnić sumiennie swój obowiązek wo- dza... Ale to nie wszystko, Nabu. - Cóż tedy jeszcze czynić mi wypada? - zapytał spokojnie Nabu. - Oto, co uchwalił Rząd Królestwa Asaras. Oto, co postanowił król jego: Ponieważ podczas nieobecności naczelnego wodza Nabu wewnątrz kraju zajść mogą nieprzewidziane wypadki, ponieważ ludzie wtajemniczeni w organizację państwa i jego gospodarstwo techniczne zginąć mogą, czy to na skutek zamachu licznych wrogów ukrywających się wśród ludności stolicy, czy to na skutek katastrofy kosmicznej (trzęsienie ziemi lub grożący wy- buch wulkanu Abra) - naczelny wódz Nabu otrzymuje przywilej dyktatury i objąć może jedyną i nieograniczoną władzę powracając z linii bojowej do kraju. Dla ułatwienia mu zadania, dla zorientowania go w rozlicznych dzie- dzinach czekającej go pracy, dla ukazania mu w całej pełni odpowiedzialno- ści, jaka na nim zaciążyć może - postanowiono zaznajomić go z całą maszy- ną organizacyjną królestwa. Wielki Inżynier Amar-At uda się razem z na- czelnym wodzem Nabu na terytorium zakładów państwowych na północ od miasta Asar i objaśni mu wszystko, nie pomijając ani nie zatajając żadnych szczegółów... - Sława królowi Ar-Aras - odpowiedział, kłaniając się, Nabu. - Na zakończenie dodam jeszcze słów parę. Ty wiesz, Nabu, że wojnę kapłan Sar uważa za zło i nieszczęście i przekleństwo. Teraz jednak, gdy nasza linia obronna się chwieje, a hordy najeźdźców zagrażają bytowi kró- lestwa, należy wytężyć wszystkie siły dla odparcia wroga od granic. Rezerwy stoją nienaruszone. Czterysta tysięcy ludzi czeka poza linią bojową na twoje rozkazy. Skończyłem. - Proszę ze mną - odezwał się Wielki Inżynier Amar-At, podając dłoń Nabu. I wyszli... 15
Nabu wiedział o tym dobrze, że na północ od miasta Asar rozpościerały się na ogromnej przestrzeni zakłady techniczne państwa Asaras, drugie potężne miasto, którego rozmiary przewyższały jeszcze wielkością cztero- milionową stolicę. Wiedział o tym tak dobrze, jak i wszyscy, widział nawet z bliska niektóre z obiektów wojskowych, nie interesował się jednak jako wódz i żołnierz szczegółami technicznymi tych niezliczonych warsztatów. On czuwał nad armią, a przede wszystkim nad jej sprawnością bojową, nad resztą czuwać miał rząd i Nabu nie pytał się nigdy, kto i jak gospodarzy w tym królestwie sił kolosalnych i dziwów. Teraz dopiero, gdy wraz z doświadczonym swoim przewodnikiem inży- nierem Amar-At zagłębił się w tę krainę elektrycznych cudów, oczy jego i mózg olśnił i przytłoczył ogrom tej pracującej ze straszliwą dokładnością machiny. Cała tajemnicza, prastara cywilizacja ludu Asaras rozwarła tu przed nim karty swojej arcymądrej księgi. Skoro minęli łańcuch broniących dostępu do tego terytorium forty- fikacji, wzniesionych na kształt ruchomych stożków pancernych o ścianach z najtwardszego aliażu metali, a stanęli na dwudziestym czwartym piętrze baszty strażniczej, gdzie uniosła ich winda, oczom Nabu przedstawił się widok tak niesłychany i pełen posępnej grozy, że wzdrygnął się dreszczem podziwu i hołdowniczego lęku. - Miasto Olbrzymów - szepnął. - Istotnie - potwierdził inżynier. - Trudno określić to trafniejszym mia- nem. - Całe półkole horyzontu od zachodu po najdalszy wschód było jednym morzem gmachów, niebotycznych budowli, wieżyc, walcowatych zbiorni- ków, słupów i kominów. W morzu tym coś drgało, dygotało, trzęsło się, jakby ustawiczne trzęsienie ziemi targało skorupą globu. Jakieś rytmy po- tworne biły w nim z przeraźliwą regularnością, jakieś grzmoty podziemne, gwizdy i rozdzierające jęki trących o siebie metali. Syk pary, hałas maszyn, łoskot kół rozpędowych i huk ustawicznych uderzeń dudniły w uszach wprost ogłuszająco... Jakieś młoty i dźwignie podnosiły się i opadały na tle nieba. Czarne kłę- by sadzy buchały strugami w górę, nagle wytryskujące słupy ognia przerzy- nały to mroczne tło purpurą, łuny olbrzymich pieców trwały tu i ówdzie nad horyzontem. Łyskały raz po raz błyskawice spięć na elektrycznych drutach, swąd i czad nieznośny drażniły nozdrza ciężką, odurzającą wonią... 16
- Ależ tu oszaleć można - jęknął Nabu. - Ale można się też i przyzwyczaić - odkrzyknął Amar-At do ucha towa- rzysza, aby być słyszanym poprzez hałas i turkot machin. Ruszyli w głąb tego piekła po długim, stalowym moście na wysokości kilkudziesięciu długości ludzkich nad ziemią. Most drgał od huku i zdawało się, że lada chwila załamie się i runie pod nimi. W dole uwijały się czarne sylwetki robotników. - To jest zwyczajny dział maszyn, których wytwarzanie jest, jak panu wiadomo, monopolem państwowym. Przejdźmy do ciekawszych obiektów - mówił inżynier. We wszystkich kierunkach i na rozmaitych wysokościach biegły i roz- gałęziały się krzyżujące się stalowe mosty. Cały labirynt przejść po- wietrznych, wind, schodów i drabin. Szli ciągle w głąb i w głąb - przed siebie. - Tu są zakłady wojenne - objaśniał Amar-At. Daleko wszerz i wzdłuż rozpościerały się budowle o imponujących roz- miarach. Wytwórnie katapult, których używały wojska Asaras, czyli wiel- kich proc elektrycznych, wyrzucających pociski na odległość trzydziestu- pięćdziesięciu kernt, wytwórnie tychże pocisków i broni ręcznej krótkiej i długiej. Wyrabiano tu straszliwe lufy na stożkach obrotowych, ciskające płomienie i gazy i wrzącą wodę, wyrabiano owe niszczące machiny wojenne wyrzucające naraz tysiąc strzał stalowych, zakończonych cienko, jak igły, które spadając siały śmierć i zniszczenie. W długich na tysiąc długości ludzkich halach stały rzędami gotowe już latawce jedno-, dwu- i czteroosobowe, które zrzucały z nieba w dół gazowe bomby... - Rezerwy - rzekł z uśmiechem inżynier. Wskazał wodzowi mały dwuosobowy wózek elektryczny, który powiózł ich z błyskawiczną szybkością w kierunku zachodnim. - Wytwórnie che- miczne najrozmaitszego rodzaju - wyliczał z kolei Amar-At, prosząc Nabu, by zapisywał sobie szybko podawane cyfry i szczegóły. - Chemiczne wytwa- rzanie pokarmów skondensowanych. Zwierciadła przenoszące obrazy na wielkich przestrzeniach. Teleskopy. Maski przeciwmroźne. Sztuczne ozię- biacze powietrza. Wóz pędził z chyżością najwyższą. - Patrz pan! Oto filtry wody słonej, pompowanej z morza i sprowadza- nej siecią rurociągów aż tutaj. Stąd czerpie kraj Asaras większą część zuży- wanej przez siebie wody słodkiej. Szarosrebrzyste walce sterczały tutaj w długich szeregach jak uszy- kowane wojsko, sięgając ośmiu-dziesięciu pięter wysokości. 17
- Magazyn soli morskiej. Stacje radioaktywne. Spójrz pan uważnie, Na- bu, bo to niezmiernie ciekawy widok. Istotnie, wóz mijał co moment niebotyczne słupy stalowe, od których szczytów biegły promieniście ku ziemi druty. Robiło to wrażenie jakiegoś potwornego, niezwykłego lasu... Minęli kopalnie żelaza i kopalnie węgla, z których szufle wielkości do- mów piętrowych przenosiły bryły i stosy całe węgla, wrzucając je po prze- ciwnej stronie ogromnego placu wprost w czeluście buchających żarem pieców. - Oto największe piece do ogrzewania atmosfery, jakie sobie wyobraź- nia ludzka stworzyć mogła. Podobnych nie ujrzysz pan nigdzie na całej przestrzeni państwa Asaras, bo też ślą one energię cieplną do wszystkich naszych miast i wiosek, skwierczących na mrozie nocnym. A tu dalej pola rurociągów gazowych. Znajdziesz pan tu tak straszliwe ciśnienie, że z jed- nego takiego zbiornika otworzywszy klapę można by zdmuchnąć cały pułk nieprzyjacielski... Wóz nie zmniejszył ani na chwilę swej szybkości, pozostawił w tyle za sobą i te tereny. Wjechali teraz na puste równiny. Na wysokich słupach stały tutaj rzę- dami wklęsłe zwierciadła. - Tu, panie, wkraczamy w najwspanialszy dział zakładów technicznych królestwa, w krainę elektryczności. Jak panu wiadomo, państwo Asaras zużywa tyle energii elektrycznej, że znane panu sposoby jej otrzymywania musiały się okazać niewystarczające. Nasze elektryczne piece, elektryczne pociągi, elektryczne lampy i latarnie uliczne, elektrycznością pędzone ma- szyny, świdry kopalniane i świdry do wiercenia tuneli - wszystko to ssie swój niewidzialny pokarm i naładowuje się tutaj, w tym prawdziwym króle- stwie cudów. Amar-At zatoczył szerokie półkole ręką. - Oto pole słoneczne, na którym zwierciadła wklęsłe chwytają w po- łudnie zabójcze dla nas promienie słońca, by je tam pod ziemią w specjalnie skonstruowanych przetwórniach zamienić na życiodajny prąd... Przeraźliwy, ścinający krew w żyłach wrzask przerwał mu tok wy- jaśnień... - Co to? - zaniepokoił się Nabu. - To robotnik... Porażenie wzroku wskutek nieostrożnego obchodzenia się ze zwierciadłem. Ale to nic. Jedźmy dalej... To „pole mrozów”, służące do chwytania nocnego chłodu dla złagodzenia z jego pomocą żarów. Gdyby nie to wszystko, ludność państwa Asaras cierpiałaby niewiele mniej od lu- dzi z Kraju Kraterów, a wegetacja roślinna i zbiory byłyby dziesięćkroć 18
niklejsze... A tu wspaniałe tuby i wchłaniacze wiatrów, które przenoszą siłę zawiei aż do miast nad Morzem Dżdżystym, po- wodując ochładzanie się atmosfery i wstrząsy powietrzne w czasie posuchy. To powoduje przynajm- niej jakie takie opady atmosferyczne w okresach bezlitosnej suszy. Nabu patrzał i patrzał i słuchał, i uszom nie wierzył. Wyobrażenia nie miał nawet o potędze tego, co stworzyła stara, konająca cywilizacja inteli- gentnych ludów księżyca w swej tysiącwiekowej pracy i rozwoju. - A tam, na horyzoncie, w oddali? - zapytał. - To są już zbyt skomplikowane rzeczy, byś ty je, panie, potrzebował zgłębiać i słyszeć. Tam znajduje się (ale ty, panie, nie zrozumiesz tego) czerpak energii z wulkanu Abra oraz przyrządy spożytkowujące wstrząśnie- nia skorupy globu, zdarzające się u nas tak często (mówię tu o tych drob- nych drganiach nieszkodliwych dla siedzib ludzkich, bo większych od wielu już stuleci nie pamiętamy). Dalej jeszcze owa sławna sonda w głąb globu, o której tyle legend krąży wśród ludu. Innym razem powiem ci coś o niej, panie, bo widzę, że lekki zawrót głowy spowodowałem u ciebie tą przejażdżką po mechanicznym piekle. Powiem tylko tyle jeszcze, że tam daleko na tych stepach ciągnących się aż do podnóża Gór Lodowych znajdują się wielkie baterie elektryczne i nie- zliczona ilość zbiorników ze zgęszczonym powietrzem, tak zwane rezerwo- ary atmosferyczne, w których przodkowie nasi i współcześni, będąc świad- kami tragicznego ulatniania się atmosfery, zamykali potrzebne do oddy- chania połączenia tlenu i azotu, kradnąc je z powietrza na zapas. - Ach, więc posiadamy takie rezerwoary?! To bardzo dobrze - wykrzyk- nął młody wódz. - Więcej jeszcze. Od tego już miejsca począwszy aż pod Góry Lodowe i dalej, bo w ich wnętrzu cała przestrzeń przewiercona jest i pokryta labiryn- tem tuneli i jaskiń podziemnych. Są to tak zwane hale schroniskowe z cy- lindrami zgęszczonego powietrza, zbudowane na wypadek zupełnego zani- ku atmosfery na naszym globie... - A ta góra na horyzoncie, bliższa nam od Gór Lodowych? - To Góra Radu. Tam kopią nasi robotnicy rudę radową i ślą ją do wy- twórni radu, które widziałeś, panie, w mieście maszyn... - Dziękuję, inżynierze Amar-At, za trudy. Przyznam się jednak, że i ja utrudziłem się przy tym może więcej jeszcze. To bardziej męczące od mar- szu przez teren górski pod pociskami wroga. Amar-At zaśmiał się. 19
- Trud opłacił się. Ma pan teraz przynajmniej pojęcie o gospodarce na- szego sławnego królestwa. Przy pomocy inżynierów będziesz mógł w razie potrzeby poznać ją bliżej. Elektryczny wóz niósł ich z szaloną szybkością z powrotem do Asar. Po drodze napotkali wysłany po nich latawiec, na którym odbyli resztę podró- ży. Słońce prażyło już straszliwie, gdy około południa wylądowali w Asar. [... ]
Kochałem ją bardziej niż można kochać kobietę. Imię jej powtarzałem stokrotnie, zachłystywałem się czułością myśląc o niej. Wszystkie namięt- ności, wszystkie zawiedzione marzenia dzieciństwa i młodości przetapiałem na wielką, przepełniającą mnie całego miłość do Europy. I może dlatego właśnie moimi przyjaciółmi, jedynymi, których w życiu posiadałem, byli Jusuf ben Mchim, olbrzymi czarny Somalijczyk, i Chiń- czyk Czang Wu Pei, student matematyki. W egzaltowanych tyradach uczy- łem ich miłości do lądu, gdzie każda piędź ziemi użyźniona jest geniuszem, przeorana wysiłkiem i krwią, wyolbrzymiona bohaterstwem, uduchowiona wiarą. Uczyłem ich ubóstwiać Europę, wielką, wieczną Europę pnącą się w wielowiekowym wysiłku po niezliczonych szczeblach sprzeczności i anty- nomij, strzelającą ku niebu religijnością swych występków i cnót, rozpiera- ną nieustannym rozmachem postępu, spojoną dynamiką każdego swego atomu, twórczą, produkcyjną tradycją, rozpędzoną w wiecznym niepokoju od jedności ku komplikacji i od wielości ku prostocie! Nieraz stawałem z przyjaciółmi pod sklepem jubilera na rogu Boulevard des Capucines a rue du 4 Septembre i wchłaniałem cudowny widok tłumu europejskiego. Oparty o mur, w opętanym natchnieniu pokazywałem im ten arcytwór doboru historycznego - Europejczyka, w którym bohaterstwo nie jest już czynem, lecz czymś równie fizjologicznym co oddech. Pokazy- wałem im tych ludzi, w których wieki szczególnie sprzyjające skupiły wszystkie kultury, zaklęły wszystkie wielkości i wszystkie upadki człowie- czeństwa w niezrównanej synchronicznej orkiestracji. Pokazywałem im kobiety o grzbietach wydłużonych jak grzbiet świętego Piotra Moissaca, szczebiotliwe midinetki i modelki, wczorajsze i jutrzejsze zdobywczynie 21
Bastylij, z których oczu, podkrążona czarnym nimbem ołówka, spogląda namiętna wiara Joanny d'Arc. Pokazywałem im Anglików, Odyseuszów pieniądza, w których nurt rewolucyjnej mistyki zastygł w ortodoksję; Ży- dów, komiwojażerów Europy, Szlemilów Europy, którzy sprzedali swój cień 1 za trzydzieści srebrników; proletariuszy, w których krokach grzmiała nie- złomna wola, potęga; cały ten tłum, energetyczny, radosny, głęboko twór- czy. Jak w Eliksirach Diabelskich cudownego Hoffmanna wszelki układ kamyków tworzył kształt krzyża, podobnie ten tłum, tak różnolity, tak nie- ustannie czynny, nieustannie rozwijający się, zawsze składał się na jeden kształt: Europę. patrz: Adalbert von Chamisso - Przedziwna historia Piotra Schlemihla (1813, Warszawa 1961) Wybuchła wojna. Nie zdołała stłumić mego entuzjazmu. Mój przyjaciel Somalijczyk z miłości ku Europie zaciągnął się do wojska francuskiego i zginął w pierwszej potyczce. Czang Wu Pei wyjechał i odtąd straciłem z nim kontakt. Wiedziałem tylko, że wrócił do ojczyzny. Zostałem sam, odbywa- łem długie marsze, butwiałem w brudzie i glinie okopów, brałem udział w pięciu bitwach, byłem trzykrotnie ranny, straciłem prawą rękę i wreszcie z radosnym zapałem powitałem rekonwalescencję pokoju. Wiem, że przewroty historyczne są niezależne od jednostek, a jednak nie umiem się pozbyć myśli, że to ja byłem właściwym sprawcą straszliwego kataklizmu, który nawiedził Europę, że to ja nim byłem, aczkolwiek imienia mego nie ma i nie będzie w żadnym podręczniku dziejów. Gdyby nie ja - powtarzam sobie nieraz - mój przyjaciel Czang Wu Pei tkwiłby całe życie w analysis situs, geometrii zajmującej się jakościami, i ślęczał do późnej sta- rości na katedrze jakiejś wszechnicy Północnej Ameryki, dokąd zamierzał wyemigrować. To ja, to moje nierozumne apologie zrodziły w nim dziwny stop fanatycznego uwielbienia Europy i chińskiego patriotyzmu. Czyż mo- głem się spodziewać, że w tym wątłym, wstydliwym i neurastenicznym synu kulisa z Liuting drzemie Napoleon Wschodu, Piotr Wielki Chin? To moje emfatyczne tyrady obudziły go i wróciły ojczyźnie, która, gdyby nie one, spoczywałaby nadal w letargu lub, co najwyżej, ocknęła się, ale później, o dziesięć, o dwadzieścia, o sto lat później, w każdym razie nie w owym mo- mencie, kiedy Europa, rozdarta, zanarchizowana, skłócona, ogarnięta chwi- lowym, tak, chwilowym! szałem samobójstwa, stanowiła łup łatwy, jak gdy- by sam proszący się o zdobywcę. Przyszedł rok 193... niezapomniany, straszny rok. Pamiętamy błyska- wiczność nieoczekiwanego najazdu Mongołów. Olbrzymie, zorganizowane 22
i nowocześnie uzbrojone armie chińskie w zwycięskim marszu przebiegły Europę, nigdzie nie natrafiając na opór, tylko w Polsce, która, wierna swej rycerskiej tradycji, złożyła krwawą ofiarę w nierównej walce. Nieledwie jednocześnie ujrzano Chińczyków w Warszawie, Wiedniu, w Berlinie, w Paryżu, w Rzymie, w Madrycie. Oszalały z bólu przyglądałem się, jak biali maruderzy splądrowali i spalili Luwr, godzinę później na szerokiej, opusto- szałej rue La Fayette ujrzałem wkraczającą jazdę chińską. Nieprzytomny z rozpaczy, sięgnąłem lewą ręką po brauning i, przymknąwszy oczy, wypali- łem kilkakrotnie. Dalej już nic nie pamiętam. Zemdlałem. Ocknąłem się w wagonie. Deportowano nas, wszystkich Europejczyków, wszystkich autochtonów Europy, rozrzucono nas po olbrzymich obszarach Eurazji w stosunku ściśle obliczonym pomiędzy ludność barbarzyńską. Mieliśmy spełnić wobec Chin taką samą misję, jaką ongi wobec Rzymu spełnili pokonani Grecy: zostaliśmy wszyscy .nauczycielami. Zawieziono mnie do małej mieściny Jün-Nam, wyżłobionej w lössie 1. loss, less - skała osadowa koloru jasnożółtego, pylasto-okruchowa Przypominam sobie swój pierwszy wykład. Jak gdyby mgła przysłoniła mi oczy; twarze moich chińskich uczniów zjednoczyły się w zmorę, w szkarad- ną maskę potworów z Notre Dame. Ktoś ochrypły z nienawiści i wstrętu krzyknął przez moje usta: NIECH ŻYJE EUROPA! Minęło lat dwadzieścia, dosyć czasu, aby się oswoić z każdą sytuacją. Spełniałem sumiennie swoje obowiązki i wiodłem tępe, gnuśne życie od- ludka. Z nieufnością spoglądałem na rozwój miasteczka, na cywilizacyjny rozpęd, postrzegałem go, lecz nie docierał do mojej świadomości. Kiedy zaś pewnego poranku urzędnik przyniósł mi nakaz powrotu do Europy, do Paryża - bynajmniej nie byłem uradowany. Na odwrót, czułem, jak otwiera- ły się maścią czasu zabliźnione rany. Nie chciałem ujrzeć, nie chciałem jej ujrzeć, sponiewieranej, zniszczonej, zalanej barbarzyństwem. Odbyłem podróż na sterowcu. Skoro tylko stanąłem u celu, udałem się czym prędzej do wyznaczonego mi mieszkania. Spieszyłem z opuszczonymi powiekami przez ulice, nie chciałem spoglądać, aczkolwiek nie mogłem nie widzieć jakże rozrosłej cywilizacji urbanistycznej. Tym gorzej, myślałem, cylinder na parchatej głowie Kanibala, martwa łupina formy, amerykanizm żółtej dziczy. Wolałbym ujrzeć ruiny... Przez cały dzień nie wychodziłem z domu. Nazajutrz przyszedł po mnie policjant i zabrał mnie ze sobą. Na dole czekało auto. Zawiozło nas do rogu 23
jakichś ulic. Policjant kazał mi wysiąść. Obejrzałem się - ach, to był tak dobrze mi znany róg Boulevard des Capucines! Wspomnienia cisnęły się, przybiły gorącą falą krwi do mózgu. W skłębieniu, w plątaninie wspomnień i wzruszeń uczułem nagle na ramieniu czyjąś dłoń. Odwróciłem się: to był mój dawny przyjaciel, niegdyś student matematyki, Czang Wu Pei, teraz dyktator Eurazji, wielki zdobywca Europy, reformator Chin. Poznałem jego przygłuszony głos, który mówił mi teraz o wielkości, o bohaterstwie, o twórczym rozpędzie, o instynkcie produkcyjnym, o wielowiekowej kulturze, o bogatej orkiestracji sprzeczności, o doborze tradycyj, o występkach i cno- tach Europy! Czang Wu Pei pokazywał mijający nas tłum przechodniów, żywy i rozedrgany, oddychający bohaterstwem, rewolucyjnym pędem, roz- pierany twórczą dynamiką, energetyczny, wspaniały arcytwór doboru histo- rycznego - Europejczyka! W rzeczy samej, na tym rogu ulicy, z tym samym przyjacielem po latach czterdziestu odnalazłem tę samą Europę, bezustan- nie kwitnącą w tysiącznych formach, skomplikowaną i prostą, świętą i wy- stępną, nihilistyczną i pełną wiary, rewolucyjną i ortodoksyjną i uducho- wioną, wieczną, wieczną, nieśmiertelną Europę! Jak gdyby łuska, którą nosiłem przez lat dwadzieścia, spadła mi z oczu; wpatrzyłem się ostro, uważnie w mijający nas tłum. Ujrzałem te same postacie, te same twarze, ten sam odblask dziedziczonego geniuszu, ten sam błysk inteligencji, ten sam niepokój, te same, te same twarze, tylko pożółkłe, od czasu? jak pożół- kłe od czasu kartki książek? Czang Wu Pei nie było już przy mnie. Stałem pogrążony w kontemplacji, gdzie zamiera myśl, gdzie kończy się rozum, gdzie wyłania się objawienie, gdy wyrwał mnie z niej, wyrwał przechodzień, który - poznałem w nim dawnego ucznia z Jün-nanu - od kilku już chwil wpatrywał się we mnie i, uśmiechając się skośnymi oczami, zawołał: NIECH ŻYJE EUROPA!
Ledwo zdenerwowana, wrzeszcząca giełda paryska zdążyła wykrztusić: funt - 300, gdy w Anglii wybuchła rewolucja. Spóźniony clerk 1, clerk (ang.) - urzędnik który zabawił dłużej u krewnych w cottage'u pod Londynem, wjeż- dżając na rączym motocyklu na dość zazwyczaj pustą uliczkę City, pośli- zgnął się i runął, oblepiając się czymś lepkim i nieprzyjemnie pachnącym. To była krew. Gdyby się nie był spóźnił, gdyby wyjechał o dwadzieścia mi- nut wcześniej, prawdopodobnie nie żyłby już dzisiaj: na ulicach Londynu srożyła się zawzięta walka. To nie utarczki tłumu z policją, to nie strejk, to nawet nie strejk powszechny - rewolucja! Pierwsza rewolucja socjalna w Anglii, armie robotników i bezrobotnych, ściągające z dzielnic fabrycznych, z okręgów przemysłowych, z prowincyj, wojna domowa, czerwony sztandar, krew. Heroicznie czuwające, czerwone także od bezsenności oko Moskwy zapłonęło radością i nadzieją: rewolucja internacjonalna! W Niemczech tłumiono przestrach słodką nadzieją rewanżu. Frank - bezsilny, pokonany. Carpentier wyprostował się - nabierze sił, wróci sobie z dokładem. Kopalnie Górnego Śląska i Dąbrowy zagrzmiały wzmożonym tętnem pracy. Spokojni, flegmatyczni Englishmani z tępym zdumieniem wylegli na ulice, przypa- trywali się barykadom, okopom, pociskom nic nie rozumiejąc. Nie rozumie- jąc nic do końca umierali, gdy w trajkocie karabinów maszynowych, w bie- gu tyraliery, w strategii walki ulicznej dziurawiąc wszystko dokoła, tłukąc szyby, wyrywając drzewa wraz z korzeniami, ścinając jak brzytwą konary, rozwalając co słabsze budynki, wyrzucając autobusy, zapełniając powietrze 25