SSppiiss ttrreeśśccii
TIM JONES Biedna Matise ................................................................................................................................... 3
FRANK V. PRIORE Kawałek śliwkowego puddingu........................................................................................... 8
EMILE VERKERK Jacy byliśmy........................................................................................................................ 19
BRUCE BOSTON Kosmologiczny epos............................................................................................................. 23
A.J. ONIA Serial.................................................................................................................................................. 28
JOSEPH M. SHEA Haracz .................................................................................................................................. 36
GEORGE G. SNOWDEN III Kampania ............................................................................................................. 40
JEFF BARNES Spotkanie.................................................................................................................................... 45
TIM JONES
Biedna Matise
- Wynoś się stąd natychmiast, żebraczko! - warknął ktoś ostro z tłumu zalegającego
gęsto rynek w Starhmoor.
Matise upuściła na bruk swoją żebraczą miskę i rozszlochała się gwałtownie. Lecz Izy
płynęły jej nie tyle z powodu cierpkich słów, jakie usłyszała, ale z poczucia bezsilności i
straszliwego głodu, jaki jej dokuczał. Żebrała odkąd mogła tylko sięgnąć pamięcią, będzie
tego przynajmniej osiemnaście lat, więc wyzwiska nie robiły już na niej żadnego wrażenia.
Jej mocno przygarbiona sylwetka, przedwcześnie posiwiałe włosy i niewiarygodnie
cherlawa budowa ciała były widocznym rezultatem ciągłego niedożywienia, a właściwie
wegetowania na granicy skrajnego głodu. Widać to było szczególnie teraz, gdy zrezygnowana
stała, opierając się o mur okalający miasto. Całą siłą woli starała się odsunąć od siebie
natrętnie powracające pytanie: „Ile to już dni minęło, odkąd miała coś po raz ostatni w
ustach?”
Liczne zapachy potraw gotowanych na pobliskich straganach nie pozwalały jej skupić
uwagi na niczym innym poza strawą, której łapczywie pragnęła. Mdliło ją. Robiło się jej
słabo. Marzyła tylko o tym, aby zdobyć za wszelką cenę chociaż najlichszy kawałek mięsa.
Chociaż ochłap jaki.
„Nie! Nigdy więcej!” - otrząsnęła się z przerażeniem. Przypomniała sobie bowiem w
tym momencie, jak przestrzegano ją, że bezruch i uporczywe myślenie o jedzeniu to pierwsze
oznaki zbliżającej się śmierci głodowej. Każdy, kto pogrąży się w takim stanie, szybko
zaczyna tracić wolę życia, a potem wkrótce umiera. Poderwała się. Z całych sil próbowała
przełamać słabość i stanąć na nogi. „Gdzieś w Starhmoor - myślała pospiesznie - muszą być
przecież jeszcze jakieś odpadki, które można zdobyć! Tylko gdzie?! Stragany na rynku nie
wchodziły w rachubę, o tym wiedziała doskonale. Takiej jak ona nie wolno było wchodzić do
zamożnych dzielnic miasta. Mroczne aleje złodziei również nie rokowały nadziei na zdobycie
nawet najmarniejszych resztek. Zresztą większości mieszkańców tej lichej dzielnicy nie
powodziło się nic lepiej aniżeli samej Matise.
Praktycznie pozostawały już tylko dwa miejsca: domy zmarłych, w których
dokonywano kremacji zwłok mieszkańców Starhmoor, oraz położone wzdłuż północno-
zachodniej części muru obronnego połyskujące blado w oddali mroczne wieże czarowników
miasta. Żaden człowiek o zdrowych zmysłach nie zapuszczał się w ich pobliże, chyba tylko
pchnięty szaleństwem, bezdenną rozpaczą lub... głodem.
Matise nie miała większych problemów z wspięciem się na ogrodzenie, oddzielające
krematoria od reszty miasta. Stary mur chylił się tu gdzieniegdzie, a liczne dziury i
wgłębienia pozwalały oprzeć stopy albo znaleźć dogodny uchwyt dla rąk. Mimo to Matise
musiała odsapnąć i zebrać resztki sil, jakie tliły się jeszcze w jej zmizerowanym ciele.
Odpoczynek trwał krótko. Krócej niż zapewne potrzebowała. Widok długich, niskich
budynków i wydobywających się zeń, jakby obdarzonych życiem płomieni, które tańczyły na
ścianach upiornymi błyskami, stawał się dla niej nie do zniesienia. Paraliżował ją i budził
graniczące z obłędem przerażenie.
Podniosła się. Strach popychał ją do dalszej wędrówki. Ruszyła wzdłuż muru. Szła
szybko, odpychając od siebie natrętnie powracające myśli, przywodzące na pamięć
zasłyszane niegdyś opowieści o duszach ludzkich, miotających się konwulsyjnie w głębi
ludzkich ciał trawionych przez ogień. Nie miała pewności, czy zmarli mogą jeszcze widzieć,
jak doprowadzony do ostateczności intruz wślizguje się do wnętrza, jak w przypływie
rozpaczy porywa czyjąś rękę lub nogę, by zaspokoić nimi do woli dręczący go głód. Dreszcz
obrzydzenia wstrząsnął jej ciałem. Całą siłą woli zmuszała się teraz, by spojrzeć przed siebie,
tam gdzie majaczyły w oddali wysokie i pochylone, niczym ogromne srebrzyste kości
wyrastające wprost z ziemi, wieże czarnoksiężników. Przez chwilę zastanawiała się głęboko,
czy nie zawrócić, lecz śmiertelna pustka jej wygłodniałego żołądka popychała ją naprzód.
Teraz poruszała się niczym przyczajone do skoku zwierzę. W głowie kotłowały się
myśli. Z pamięci wyłaniały ohydne widma demonów i okropności czyhających tu na
niebacznych śmiałków. Znała je z opowieści strażników wieź. Zwalniała teraz z każdym
krokiem, słabła, ale nie przerywała wędrówki nawet wówczas, gdy mur rozdzieli! się nagle w
dwu przeciwnych kierunkach na kształt litery „V”.
Od najbliższej z wież nie dzieliło jej więcej niż pięćdziesiąt stóp. Spojrzała w dół. Pod
nią rozciągał się jasno oświetlony, pozbawiony roślinności dziedziniec. Wokół wieży
przesuwały się jaskrawe pierścienie świetlne. Sięgały wysokości siedmiu stóp i tworzyły coś
na kształt zapory ochronnej. Jedne grube i ciężkie, o barwie zakrzepłej krwi, inne tak
przeźroczyste i delikatne, że z trudem można je było zauważyć.
Matise wzięła głęboki oddech. Usiadła okrakiem na murze, po czym zwiesiła nogi i
zsunęła się na rozległy dziedziniec. Powoli ruszyła w kierunku jednej z nich. Świetlne
pierścienie służyły jako skuteczna zapora przed agresją rywali, jednak gdy zbliżyła się do
nich i lękliwie wyciągnęła rękę, rozpłynęły się jak mgła, nie wyrządzając jej żadnej krzywdy.
Odetchnęła z ulgą. Dygocąc ze strachu, skierowała się w stronę dębowych wrót. Były
odemknięte. Popchnęła je ręką. Rozwarły się ze zgrzytem. Czarna szczelina ziała
przerażającym mrokiem. W obawie, że z ponurego wnętrza może w każdej chwili coś na nią
wyskoczyć, odczekała dłuższą chwilę, a potem błyskawicznie wślizgnęła się do środka. W
tym momencie opadło ją jakieś niejasne przeczucie, że jest obserwowana.
Wewnątrz komnaty panowała martwa cisza. Wszystko wydawało się zastygłe w
bezruchu. Nawet najmniejszy szmer odbijał się w tej pustce zatrważającym echem.
Stawiała ostrożnie kroki. Za każdym razem badała uważnie grunt pod nogami, zanim
ostatecznie zdecydowała się postawić stopę. Otacza! ją zewsząd chłodny, lepki mrok. Jedynie
w odległym kącie majaczyło niewyraźne światełko. Prawie bezwiednie ruszyła w jego
kierunku. Upłynęło jednak sporo czasu, zanim zorientowała się, że przesączało się ono przez
szpary wokół klapy umieszczonej w suficie. Dopiero gdy znalazła się dokładnie pod nią,
odkryła schody prowadzące w górę. Omal się o nie nie potknęła. Dalej postanowiła posuwać
się na czworakach, macając grunt rękoma. Co chwila przystawała, nasłuchując uważnie, jak
się jej zdawało, podejrzanych dźwięków, zanim nie upewniła się, że jest to echo jej własnych
kroków.
Była na szczycie. Nie mogła posuwać się dalej. Zmacała ostrożnie uchwyt i popchnęła
klapę ramieniem, unosząc ją tylko o tyle, o ile było to konieczne, by zerknąć do
pomieszczenia znajdującego się powyżej. Choć i w tamtym pomieszczeniu panował półmrok,
było tam o tyle widniej, że poczuła nagle ostry ból kurczących się szybko źrenic. Odczekała,
aż wzrok przyzwyczaił się do zmiany oświetlenia. Na pierwszy rzut oka komnata wydawała
się zupełnie pusta. Przetoczyła się przez właz i zamknęła cicho klapę. Rozejrzała się
ponownie i ostrożnie ruszyła w stronę majaczących w odległym kącie schodów. Nie uszła
jednak więcej, niż wynosiła długość jej ciała, gdy spostrzegła, że jeden z cieni jakby oderwał
się od podłogi. Skuliła się z przerażenia. Nie tyle widziała, co czuła obecność jakiejś
bezkształtnej mary, która krążyła wokół niej niewidzialna. Odwróciła głowę. Całą komnatę
zdawał się wypełniać ów niedostrzegalny cień. Odruchowo wbiła swoje chude palce w
podłogę. Po czym z krzykiem rzuciła się do włazu. Złapała konopny uchwyt klapy, żeby
czym prędzej zatrzasnąć ją za sobą, gdy nagle uchwyt znikł bez śladu.
- Kto cię przysłał tu, do Pordyff, na przeszpiegi? Odpowiedz mi!
Uniosła głowę, zaskoczona nagłym obrotem rzeczy. Zobaczyła mężczyznę
przyodzianego w powłóczystą pelerynę pokrytą brązowopiaskowym pyłem. W jego oczach
czaiło się szaleństwo. Trzęsła się z przerażenia. Nie mogła wydobyć z siebie głosu. Wtuliła
głowę w chude ramiona i dygocąc cała, usiłowała odczołgać się odeń, byle dalej.
- Wyczułem twoją obecność, zanim zdołałaś przekroczyć zewnętrzne ogrodzenie.
Ciekaw byłem jednak, jak daleko posuniesz się w swojej śmiałości. Jestem pewien, że to
Zorian cię tu przysłał. Tak! To wygląda na jego robotę. Tylko jego stać na tak bezprzykładną
śmiałość. Ale za tę zbrodnię postaram mu się sowicie wywdzięczyć. Najpierw jednak
ureguluję rachunki z tobą, ty cuchnąca szmato! Zaprawdę, powiadam ci, godziwą otrzymacie
zapłatę! Wierzaj mi.
Matise skurczyła się w sobie jeszcze bardziej, gdy tylko zbliżył się do niej. „Uciec
stąd! Uciec!” - to była jedyna myśl, jaka zaprzątała jej uwagę. Ale doskonale wiedziała, iż jest
już na nią stanowczo za późno. Nie próbowała nawet podnieść wzroku, by na niego spojrzeć.
Sponiewierana leżała cicho na podłodze komnaty. Nie spostrzegła więc, jak czarownik
wzniósł nad nią ręce w modlitewnym geście. Jak zaczął osypywać się na nią drobniuteńki
pyłek, tak lekki, że najlżejszy nawet podmuch wiatru mógłby go zdmuchnąć. Opadał powoli,
lecz każde najdrobniejsze jego ziarenko, dotykając ciała, raniło je boleśnie niczym rzucony z
ogromną siłą głaz.
„Na rok cały mój czar spęta ciebie, I nikt prócz kochanka nie będzie mógł ci przyjść w
potrzebie. Aliści dopóki zaklęcia tego nie wypowie, Dopóty nie złamie czaru tego ni czas, ni
żaden człowiek. Jak gad pełzasz tutaj i jako gad wyjdziesz stąd, A ciało twe przeniknie żar
ognia i dymu swąd! Śmierć ogoniasta skrzydłami unoszona - Nie zginiesz cięta mieczem, ani
też strzałą trafiona. Nienawiść cię oblecze robaczym własnym miotem, Co miesiąc ból
cierpienia powali cię pokotem.
Bo z łona twego wyjdzie potomek straszny - smoczy;
I tak już przez wszechistnienie - do końca dni i nocy!”
Słysząc słowa czarnoksiężnika, Matise jeszcze szczelniej przywarła do posadzki.
Skuliła się i zaczęła opadać w ciemność. Mroczną ciszę komnaty rozdarło nagle jej
przeraźliwe wycie. Czuła, jak ciało jej zaczyna palić się od wewnątrz, jak gdyby ktoś wlewał
w nią roztopiony ołów. Płonęła. Zwijała się konwulsyjnie z bólu od spalającego jej
wnętrzności żaru. Zaczęła rozszarpywać swoje ciało. Wbijała paznokcie tak mocno, że wraz z
resztkami żebraczych łachmanów wydzierała wielkimi garściami cale kawały żywego mięsa.
W końcu spod strzępów odzienia zaczęły wyzierać połyskujące matowo twarde jak kamień
piaskowozielone łuski. Nie wierzyła własnym oczom. Czuła do nich niewymowne
obrzydzenie. A jednak tkwiły w jej własnym ciele. Zaczęta znów krzyczeć i rozpaczliwie
łkać. Nie miała już jednak wpływu na to, że niegdyś ludzkie ręce, a teraz łapy, uzbrojone w
trzy ostre pazury, darły wściekle resztki jej ludzkiego ciała. Z jej boków poczęły wyrastać z
wolna dwa gigantycznych rozmiarów skrzydła, które swoim ciężarem przykuwały ją do
ziemi. Szarpnęła nimi rozpaczliwie i zaczęła unosić się niezdarnie we wszystkich kierunkach.
Resztki ludzkiej powłoki odpadały z niej, w miarę jak rosła i ogromniała. Nie wydawała już
ani okrzyków, ani nieludzkiego wycia. Stała nieruchomo, sycząc coraz głośniej i głośniej.
A gdy po raz pierwszy spostrzegła za sobą zwinięty długi ogon, wypełnił ją
bezbrzeżny wstyd i rozpacz tak głęboka, że wewnętrzny żar, palący ją dotąd bezlitośnie,
wydal się jej zaledwie nic nieznaczącą dolegliwością.
Teraz nie miała już rąk, lecz łapy, nawet nie tyle łapy, co chude łapska, na których
unosiła swe olbrzymie cielsko, a z nozdrzy jej tryskał zaś cienki strumień ognia.
- Dość! - powiedział czarownik z satysfakcją w głosie. Napawał się rozkosznym
widokiem ogromnego stwora, który pokornie pełzał u jego stóp na czterech łapach. - Ciesz się
- rzekł z ironią - odtąd będziesz jedyną istotą rozumną w Elizji, która nie zdoła wypowiedzieć
żadnego słowa. Ale twoje milczenie pozbawi cię szans wyzwolenia z mocy zaklęcia. I
pamiętaj! Wieczny głód sprawi, że będziesz nieustannie poszukiwać żeru. Dlatego wszyscy
znienawidzą cię i zrobią wszystko, ażeby cię zgładzić. Nie ma jednak takiej siły, która
mogłaby pozbawić cię życia, hę, hę! A teraz idź precz! Wiedz też i to, że te mury pozwolą ci
przejść tylko raz jeden!
Ufny w swoją bezgraniczną moc odwrócił się z pogardą i ruszył ku wyjściu,
pozostawiając Matise swemu własnemu losowi. Nie przewidział, jak wielki popełnia błąd.
Matise z napiętą uwagą śledziła jego ruchy. Patrzyła, jak postukując obcasami, oddalał
się drobnymi krokami. A w miarę jak się oddalał, narastało w niej poczucie dojmującego
głodu. To samo, które przed chwilą przygnało ją tu do wieży. Mimo udręki, powodowanej
niewygasającym żarem, uniosła łeb osadzony na długiej szyi, a gdy go nagle opuściła, mocne
szczęki pewnie uchwyciły w pól kroku odchodzącego czarnoksiężnika. Podrzuciła go lekko w
górę, jak robi to kot ze złowioną myszą.
Zacisnęła szczęki tylko jeden raz i poczuła, że gaśnie w nim życie. Zwarła je jeszcze
mocniej i czarownik zamarł w bezruchu. Co prawda był to dla niej zaledwie maleńki kąsek,
wszelako najsmaczniejszy ze wszystkich, jakie kiedykolwiek przypadły jej były w udziale.
FRANK V. PRIORE
Kawałek śliwkowego puddingu
Dylemat, jak zostać kompetentnym i godnym podziwu nauczycielem, miał w Blatwell
College dwa rozwiązania: można było upaść nisko lub jeszcze niżej. Profesor Sidney
Glombat wiedział o tym doskonale. Dlatego zapewne ten podstarzały naukowiec swoje
ostatnie trzydzieści lat pracy spędził, tkwiąc niezmiennie na stanowisku młodszego
wykładowcy, pozbawiony jakichkolwiek widoków na dalszy awans. W tym czasie przyglądał
się procesji zwyczajnych w świecie niekompetentnych kreatur, które żabimi skokami
lokowały się ponad jego głową na ciepłych posadkach szefów wydziałów.
Zasadniczy błąd tkwił w samym systemie promocyjnym Blatwell. To, kogo się znało,
przynosiło znacznie większe profity, aniżeli to, co się wiedziało. Również umiejętność
uniżonego całowania odpowiedniej osoby tam, gdzie jej plecy zwykły tracić swą
szlachetność, przesądzała zdecydowanie na korzyść kandydata do awansu, niż jego talent
dydaktyczny.
Sidney Glombat nie należał jednak do ludzi gotowych tańczyć na zawołanie w takt
synkopowej melodii grywanej w Blatwell. O nie, jego wrodzony temperament skłaniał go
raczej do częstowania tęgimi kopniakami wystawionych z namaszczeniem zadków, niż
wycinania na nich tęgich całusów. W konsekwencji jedyna nadzieja, jaka mu pozostała na
awans, związana była z koniecznością zdobycia znaczącej pozycji na tak zwanej
międzynarodowej arenie naukowego światka. Ba, gdyby tak mógł wypłynąć z jakimś
przełomowym odkryciem w swojej dziedzinie?... O, to co innego! Wówczas tak, wówczas by
mógł! No, powiedzmy jakaś tam Nagroda Nobla, albo coś takiego... O, tak! To by mogło go
wydźwignąć. Ho, ho! nawet na szczyty wydziału w college’u. Blatwell nie miało bowiem
dotąd żadnego laureata Nagrody Nobla. Co więcej, nigdy się do czegoś takiego nawet nie
zbliżyło, skąd.
Glombat chciał tej nagrody. Ba, pragnął jej. Pragnął jej tak strasznie, tak strasznie, że
niemal czuł jaw garści. Niestety, chociaż był w swoim przekonaniu wspaniałym naukowcem -
do czego miał zresztą uzasadnione prawo - zawsze pozostawał o jeden krok z tyłu za swoimi
kolegami z światowego bractwa nauki. Podczas gdy taki np. Oppenheimer wraz ze swoją
bandą czaił się z Projektem Manhattan w Los Alamos *[* Tajny projekt wojskowy
opracowany przez specjalny zespól naukowców, którego celem było skonstruowanie bomby
atomowej. Nazwa operacji wojskowej pochodziła od nazwy jednej z dzielnic Nowego Jorku.
Podobnie jak i wyimaginowany projekt profesora Glombata.], czekając tylko dogodnej okazji,
aby go urzeczywistnić, Glombat siedział nad Projektem Staten Island i to zaledwie o pięć mil
dalej. Jeszcze jako młodzieniec opublikował był rozprawę na temat teorii względności już na
rok przed Einsteinem! Niestety, z jego obliczeń wynikało, że E równa się MC do potęgi
trzeciej! Podobnie miała się rzecz z odkrytym w laboratorium Bella tranzystorem, który
przyćmił odkrywczą skądinąd pracę profesora Glombata nad syrop-zystorem. I tak, gdy w
świecie nazwiska von Brauna, Curie i Salka znane były w każdym niemal domu, osiągnięcia
Sidneya Glombata przechodziły zupełnie niezauważone. Szczególnie zaś na najwyższych
szczeblach Batwell College. Dziś jednak zgorzkniały profesor postawił wszystko na jedną
kartę.
Siedział teraz w swoim gabinecie i obserwował z uwagą mały monitor video. Był
zadowolony z siebie. Przybyli wszyscy. I to tak wcześnie! Znakomicie, znakomicie! - zacierał
ręce. Chciał ich przytrzymać nieco dłużej, a potem zrobić wielkie wejście i zaprezentować
swoje genialne odkrycie, które postawić miało cały świat do góry nogami.
Ukryta kamera przesuwała się wolno, ukazując Dostojne Głowy wszystkich
wydziałów Batwell College stłoczone ciasno w pomieszczeniu sąsiadującym bezpośrednio z
gabinetem Glombata.
Było to niegdysiejsze biuro rzęsiście opłakanego Eltona Cranewortha,
najwybitniejszego (i jedynego) znanego szerzej absolwenta Blatwell. Craneworth napisał
„Kawałek śliwkowego puddingu”, powieść, która rekordowo długo, bo przez kilka tygodni,
utrzymywała się na czele listy bestsellerów „New York Timesa”.
Glombat po dokładnym namyśle wybrał to właśnie biuro dla zademonstrowania
swojej machiny złożonej z dwóch ton wszelkiego żelastwa, kabli, układów scalonych i lasera
rubinowego, jaka miała niebawem zrewolucjonizować światowy system myślenia.
Urządzenie spoczywało w odległym kącie pokoju osłonięte szczelnie pluszowym
pokrowcem, który udało się Glombatowi wydębić z Laboratorium Nauk o Zachowaniu.
Profesor poprawił obraz na monitorze o tyle, że pędzące dotąd galopem poziome pasy,
zaczęły teraz płynąć powolnym kraulem. W duchu przeklął elektronika, którego prosił o
naprawę urządzenia. U dołu ekranu wyłoniła się łysiejąca głowa dr. Roberta Penwille’a.
Unosząc się ku górze, wlokła za sobą korpulentne cielsko jego właściciela.
- Pompatyczna dupa! - mruknął Glombat, zastanawiając się po raz setny, jak taki
stetryczały idiota, mógł otrzymać mianowanie na szefa Wydziału Lekarskiego.
- Phi! - parsknął z niesmakiem. - Powinien przejść na proktologię*[* Proktologia -
dział medycyny zajmujący się chorobami odbytu.], to byłoby dla niego najodpowiedniejsze.
Teraz począł wyłaniać się kanciasty tułów profesora Ruperta McLeoda, szefa
Wydziału Chemicznego. Obok niego odsłaniała swe wdzięki Maria Barlow, półanalfabetka,
zarazem kierowniczka Wydziału Językoznawstwa, która - zresztą najzupełniej, ale to
najzupełniej przypadkowo - była zarazem córeczką dziekana. Prawa ręka McLeoda ginęła z
pola widzenia kamery, jednakże błogi uśmiech na twarzy Marii Barlow upewniał Glombata,
iż była ona właśnie w tej chwili w ścisłym kontakcie z najbardziej intymnymi częściami jej
ciała.
Jednego po drugim ujawniała kamera dostojnych członków załogi, pełniących
aktualnie wachtę w sterówce Batwell College. Glombat gardził każdym z nich. Jedyny
wyjątek stanowił mężczyzna odziany w sutannę z koloratką pod brodą. Stał w odległym kącie
pokoju. Był to ksiądz Peter Jones. Glombat miał szczególne powody, aby zaprosić tutaj tego
dobrodusznego i trochę naiwnego kapelana. Żywił bowiem nadzieję, że jego wynalazek
wstrząśnie również i jego szefem.
Kiedy Glombat upewnił się, że w gościach wyczerpały się już ostatnie zapasy
cierpliwości, wyłączył monitor, poprawił krawat, wyjął z szafki ochronny fartuch, otworzył
wolno drzwi, oddzielające obydwa gabinety, i zrealizował wspomniane wcześniej swoje
wielkie wejście.
- Najwyższy czas, Glombat! - wysapał dr Panwille i dmuchnął nerwowo w swoje
ogromne morsowate wąsiska.
- Mam nadzieję, że nie zajmie ci to wiele czasu - zawtórował mu niczym echo
McLeod. - Nie mam go dla ciebie zbyt wiele, Glombat. Mam co robić.
- O tak! Idę o zakład, że masz, McLeod - zgodził się z nim skwapliwie profesor,
odnotowując w pamięci coraz szerszy uśmiech na twarzy bezgranicznie rozanielonej Marii
Barlow.
Glombat wdrapał się na skrzynkę po wodzie mineralnej, którą był wcześniej ustawił
pośrodku sali, przepłukał głośno gardło i zwrócił się do zgromadzonych:
- Dzień dobry państwu - zaczął. - Wiem doskonale, jak jesteście zajęci, dlatego od
razu przystąpię do rzeczy. Zgromadziłem państwa tutaj wszystkich razem, abyście mogli być
świadkami pierwszego na świecie pokazu działania wehikułu czasu.
Zapadła trwająca trzy i pół sekundy niczym niezmącona cisza, podczas której koledzy
profesora Glombata usiłowali zorientować się, czy kpi z nich w żywe oczy, czy mówi
poważnie. Pierwszy ocknął się McLeod.
- Cóż to za nonsens, Glombat?! - warknął. Jego niezadowolenie podjęli natychmiast
inni. Ogólny wrzask zlewał się w jeden kakofoniczny chór wyzwisk i obelg.
- Doprawdy?! Wehikuł czasu?! - sapiąc ciężko, wydusił z siebie profesor Larkin, niski
i gruby szef Wydziału Matematycznego. Odwrócił się z oburzeniem i poprowadził ciało
pedagogiczne Blatwell College w kierunku wyjścia.
- Proszę! Proszę! Drodzy przyjaciele! - usiłował zapanować nad powstałym
galimatiasem profesor Glombat. Omal się przy tym nie udławił, zmuszony przełknąć jak
niestrawną kluchę - owych „przyjaciół”. - Wystarczy mi nie więcej niż dziesięć minut. To
wszystko. Obiecuję wam!
Szanowne grono profesorskie skupiło się w drzwiach. Jednakże nie spowodowały tego
usilne błagania Glombata, o nie. Raczej głęboki bas dr.
Pemville’a, który dominował nad ogólnym zgiełkiem.
- Musimy trzymać się razem, koledzy! - zawołał dramatycznie, przygryzając, to znów
przedmuchując swoje wypielęgnowane wąsiska. - Osobiście nie mam nic przeciwko temu.
Myślę, że nawet warto poświęcić te dziesięć minut, żeby zobaczyć, jak stary Glombat robi z
siebie kompletnego idiotę!
Zawrzało jak w ulu. Po kilku bełkotliwych wystąpieniach ustalono, (zdaje się
jednomyślnie), żeby trzymać się razem i pójść, za większością. I tak oto dostojne grono
profesorskie, nie ukrywając niechęci, zawróciło, skupiając swoją uwagę ponownie na
profesorze Glombacie. Poczciwina westchnął z ulgą i począł przechadzać się, wręczając
każdemu z gości kieszonkowy egzemplarz powieści „Kawałek śliwkowego pud-dingu”.
- No i co dalej, Glombat? - wysapał pośpiesznie profesor McLeod, tracąc z minuty na
minutę cierpliwość, zwłaszcza odkąd Maria Earlów poczęła się o niego intensywnie ocierać i
łasić jak kotka.
- Czy każdy ma swój egzemplarz książki? - zapytał profesor, ignorując zupełnie
narastające zniecierpliwienie.
- Ależ tak! Tak - zadudnił z głębi gabinetu głos, przypominający tokującego basem
skowronka.
Glombat uświadomił sobie, że to szefowa Wydziału Wychowania Fizycznego.
- Wszyscy mamy po jednym egzemplarzu tej cholernej książki! I co z tego? Wal dalej!
Za dwadzieścia minut mam umówioną wizytę w salonie piękności - i dobrze wymierzonym
hakiem pod żebro uciszyła chichot stojącego obok niej mężczyzny.
- Oczywiście! Oczywiście! Rozumiem - odrzekł Glombat głosem słodszym niż
sacharyna. - Doskonale zdaję sobie sprawę, jak niezwykle cenny jest wasz czas. Ale, ale!
Prawdę powiedziawszy, to on właśnie jest celem naszego dzisiejszego eksperymentu, proszę
szanownego koleżeństwa. Dzięki moim odkryciom ludzie nie będą już dłużej niewolnikami
czasu. Staniemy się wkrótce jego panami! Pojmujecie, państwo?! Będziemy mogli
podróżować w czasie w tę i we w tę z tą samą łatwością, z jaką dziś jeździmy autobusami
miejskiej komunikacji z jednego krańca miasta w drugi. Mam zamiar osobiście udowodnić, że
jest to możliwe.
- A-ale c-c-co wspólnego ma z tym ta k-k-książka? Glombat? - spytał zacinając się
mały facet, siedzący w pierwszym rzędzie. Był to szef Katedry Retoryki.
- Otóż ta mała książeczka dostarczy nam przekonywającego dowodu, iż zamierzona
przeze mnie podróż w czasie odbyła się rzeczywiście. Jeśli tylko otworzycie książkę na
stronicy 105, będziemy mogli przystąpić do pokazu. Dla wygody zagiąłem róg na owej
stroniczce we wszystkich egzemplarzach.
Glombat zwrócił się teraz do profesora Feltona Barnesa:
- Drogi profesorze Barnes, czy byłby pan tak uprzejmy i odczytał nam pierwsze
zdanie z tej strony?
- Ależ z przyjemnością - odparł szef Wydziału Języka Angielskiego celując paluchem
w pierwsze słowo. - „Słuchajcie! - wykrzyknął wyem-em-an-cyp-cyp-cyp...”
- Wyemancypowany - podpowiedział Glombat, szepcząc mu prosto w ucho.
- „Słuchajcie! - wykrzyknął wyemancypowany sędziwy oś-oś-osiem... osiem...” - jego
błagalny wzrok wbił się w Glombata.
- Osiemdziesięciolatek - upewnił nieszczęśnika, starającego się jak najlepiej
przeczytać każde słowo.
- „Słuchajcie! - wykrzyknął wyemancypowany osiemdziesięciolatek. - Zdaje się, że
słyszę lokaja”.
- Bardzo dobrze, bardzo dobrze, profesorze Barnes! Świetnie! Doprawdy, urzekły
mnie pańskie dramatyczne pauzy - i odwrócił się do wydziałowej szarży. - Chciałbym teraz
państwa prosić o sprawdzenie w waszych egzemplarzach, czy pierwsze zdanie ze strony 105
zgadza się co do joty z wyrecytowanym wspaniale przez naszego szanownego profesora
Barnesa.
Dało się słyszeć pospieszny szelest szybko przewracanych kartek i ogólny pomruk,
wyrażający powszechną akceptację dostojnego grona profesorskiego.
- Wybornie! - rzekł Glombat. - A teraz, jeśli wszyscy skupią swoją uwagę na tym, co
trzymam w ręku...
- Ej! Skąd to wytrzasnąłeś?! - wrzasnęła oburzona szefowa Wydziału Robót Ręcznych
i Szydełkowania. - Toż to najcenniejsza rzecz w Blatwell College! - a trzeba wiedzieć, by! to
oryginalny manuskrypt „Kawałka śliwkowego puddingu” oprawiony w czerwony półskórek z
wytłoczonymi na okładce czystym złotem inicjałami „E.C.”.
- Pozwoliłem go sobie wypożyczyć z naszej biblioteki - odparł spokojnie Glombat,
przerzucając kartki pokryte gęsto maszynowym drukiem. Otworzy! go w końcu na jednej ze
stron w pobliżu środka manu-skryptu.
- Na Boga! Niech pan będzie ostrożny! - wrzasnęła kierowniczka biblioteki, nie
mogąc dalej utrzymać swoich nerwów na wodzy. - Ten manuskrypt jest bezcenny dla
wszystkich, którym Batwell College leży choć trochę na sercu!
- Proszę się nie obawiać - próbował uspokoić ją Glombat. - Po zakończeniu mego
eksperymentu zwrócę bibliotece ten bezcenny egzemplarz w takim samym stanie, w Jakim go
stamtąd wypożyczyłem... Hmm, powiedzmy, w prawie takim samym - dodał po chwili.
Niewiele brakowało, a kierowniczka biblioteki połknęłaby swoją sztuczną szczękę.
- Praaawiee?! - zaskowyczała boleśnie.
- Poczyniłem - kontynuował Glombat zupełnie obojętny na to, co wydawało się na
pierwszy rzut oka nagłym atakiem apopleksji - zaledwie nieznaczne zmiany w maszynopisie.
- Zmie... zmienił manuskrypt Cranewortha! - jęknęła zbolała i osunęła się z hukiem na
kolana. Nikogo to jednak nie wzruszyło.
- Zmieniłem tylko jeden wyraz. We wspomnianym fragmencie wymazałem...
- Wy-ma-zał... - powtórzyła niczym echo zrozpaczona bibliotekarka, bijąc się w piersi
i rwąc garściami włosy.
- Wymazałem słowo „lokaj” i zastąpiłem je słowem „pokojówka”.
Glombat wzniósł dłoń, starając się uciszyć tym gestem falę gniewnych pomruków.
- Proszę koleżeństwa! Proszę o chwilę uwagi! Zeskoczył ze skrzyni po wodzie
mineralnej. Zrobił dwa szybkie kroki do tyłu i znalazł się przed swoim wehikułem.
Teatralnym gestem zdarł pokrowiec.
- Pozwolę sobie zwrócić państwa łaskawą uwagę na datę uwidocznioną na
wskaźnikach. Jak zapewne raczyliście państwo zauważyć, jest 14 marca 1949 roku. Jeżeli ta
data niczego państwu nie przypomina, pozwolę sobie odświeżyć pamięć koleżeństwa. Otóż
jest to dzień poprzedzający przekazanie przez Ellona Cranewortha kompletnego maszynopisu
swojemu wydawcy. Zamierzam wkraść się do jego gabinetu, tego właśnie gabinetu, aby
podmienić jego egzemplarz powieści na mój.
- Dobra, dobra, ale co zamierzasz przez to udowodnić? - prychnął niechętnie McLeod.
- Ależ nie zamierzam niczego dowodzić. Dowód znajduje się bowiem w waszych
rękach. Ta książeczka dostarczy wszystkich dowodów. Craneworth zaniesie wydawcy ten, a
nie inny maszynopis, przez co strona 105 „Kawałka śliwkowego puddingu” zacznie się od
zdania: „Słuchajcie! - wykrzyknął wyemancypowany osiemdziesięciolatek. - Zdaje się, że
słyszę pokojówkę”. Będzie to dostateczny dowód, że podróż w czasie jest możliwa.
Mówiąc to, profesor rozwarł na oścież drzwi swojej machiny, odsłaniając dwa
plastikowe, dobrze wyprofilowane siedziska oraz rzędy wskaźników, zegarów i mrugających
światełek usytuowanych naprzeciw nich.
- O! Czyżby miał zamiar zabrać kogoś ze sobą?!... - zakpił dr Pemville. Lecz w tym
samym momencie głos uwiązł mu w gardle, gdyż Glombat odwrócił się nagle w jego stronę i
spojrzał na niego wyczekująco.
- Tak, mówiąc prawdę, tak - powiedział ze spokojem, cedząc każde słowo.
- Chyb... chyba nie masz zamia...
- Nie, nie pana. Pana nie miałem broń Boże na myśli. Zastanawiałem się tylko, czy nie
poprosić o towarzystwo naszego drogiego księdza.
- Cooo?! - ojczulek Jones odwrócił głowę z taką szybkością, że koloratka zawirowała
wokół szyi i zatrzymała się dopiero zakleszczona na wystającym jabłku Adama.
- Tak, proszę księdza - przytaknął Glombat. - Potrzebny mi będzie świadek, który
potwierdziłby prawdziwość eksperymentu dokonanego było nie było w 1949 roku! Któż,
proszę koleżeństwa, mógłby lepiej wywiązać się z takiego obowiązku, jak nie osoba w
duchownej szacie, prawda?
- Zostałem powołany, by nieść świadectwo Chrystusowi, mój synu, a nie tobie,
Glombat!
Spojrzenia wszystkich zebranych spoczywały na słudze bożym.
- Jednakże - powiedział po chwili, głośno przełykając ślinę - Mądra Księga uczy, że
jeśli kto w Bogu pokłada nadzieję, nie zginie dusza jego. Czymże wobec niej jest tedy ciało?
B-b-b-ędę ci przeto towarzyszyć, mój synu.
- Doskonale, drogi księże. Oto moja ręka - rzekł profesor z satysfakcją. - Glombat
będzie teraz twoim pasterzem, jakiegoś sobie wcześniej nie obrał.
- Nie bluźnij, bezbożniku!
Ellona Cranewortha zastali, oględnie mówiąc, śpiącego na własnym biurku. Raczej
należałoby powiedzieć rozwalonego, co byłoby z pewnością bliższe prawdzie. W
rzeczywistości leżał na nim jak długi, przypominając wyżętą do szczętu szmatę.
Dwie puste butelki po „perszingach” balansowały niezdecydowanie na krawędzi
biurka. Trzecia, pewnie napoczęta w kulminacyjnym punkcie popijawy, leżała niedopita na
podłodze. Jej zawartość, wysączając się, tworzyła teraz kałużę u stóp Cranewortha, a raczej w
tym miejscu, gdzie jego stopy powinny były się znajdować, gdyby siedział, a nie zawalał bez
reszty swoim cielskiem warsztatu pracy.
Ponieważ wygląd pozostałej części gabinetu nie ma w sumie znaczenia dla dalszego
ciągu niniejszej opowieści, możemy go sobie spokojnie podarować. Wystarczy powiedzieć,
że jeśli ktokolwiek odpowiadał tu za porządek, z równą pogardą traktował podłogę, ściany,
biurko, popielniczki, kosz na papiery jak i kubeł na śmieci.
Nie trzeba nikogo przekonywać, iż pojawienie się dwutonowego wehikułu czasu w
prywatnym zgoła apartamencie, a już tym bardziej wyjście z niego dwóch podróżników,
trudno zaliczyć do wydarzeń, jakie zwykło się zbywać lekceważącym wzruszeniem ramion
czy pogardliwym machnięciem ręki.
Nie inaczej zareagował Elton Craneworth, wyrwany nagle z głębokiej nirwany po
owocowych „perszingach”, kiedy usłyszał trzask miażdżonych mebli i rumor walącego się w
odległym kącie pokoju gruzu, jaki spowodowało nagłe zmaterializowanie się w jego
gabinecie machiny profesora Glombata. Podniósł ciężko skacowany łeb, otworzył opuchnięte
oczy i wychrypiał:
- Hęęę? Czego tam?!
- Dzień dobry, Craneworth, stary byku! - zawołał profesor, kipiąc wprost kordialną
serdecznością. Z wyciągniętymi ramionami rzucił się w kierunku Cranewortha.
- Trochę nas dziś zawiało, co star.
- Ktoś ty?
- Profesor Sidney Glombat, do usług! Ależ nie, proszę się nie fatygować w żadnym
wypadku. Zajmę panu dosłownie chwileczkę.
Gdy system optyczny Cranewortha zaczął powracać do zwykłej normy, dojrzał on tuż
za Glombatem rozmazany obraz jakiegoś mężczyzny, który z wyglądu przypominał
duchownego.
- Hyp! - czknął. - To i ksiądz jest tutaj?!
- Tak, mój synu - odparł ksiądz Jones i podszedł szybko do nieszczęśnika, aby
sprawdzić, czy aby nie trzeba mu udzielić pomocy.
- Mo... może ci w czymś pomóc? Ja wiem w czym?...
- Czyżby?! W takim razie tylko ostatnie namaszczenie, księżulku, dobra?
Powiedziawszy to Craneworth jęknął boleśnie i powrócił w stan ograniczonej
świadomości.
- O! Co to to nie! - wrzasnął Glombat. - Tak nie można, mój stary!
Nałożył plastikową rękawiczkę jednorazowego użytku, jaką trzymał w kieszeni
roboczego fartucha na takie właśnie wyjątkowe okazje, i chwyciwszy Cranewortha za włosy,
uniósł mu głowę delikatnie do góry.
- Tak mi przykro, stary, ale musimy wiedzieć, gdzie to trzymasz.
- Cooo trzymam? - jęknął.
- Maszynopis, człowieku! Twoje magnum opus - „Kawałek śliwkowego puddingu”!
Gdzie to masz? Craneworth uśmiechnął się kwaśno.
- Ach, to! Tam - wskazał nosem w stronę szafy pokrytej grubą warstwą brudu i
wypchanej po brzegi papierzyskami.
- Ostroż... to ma być jutro u wydawcy! - zaczął chichotać, a w końcu wybuchnął
spazmatycznym śmiechem przerywanym atakami kaszlu. Ucichł jednak, gdy Glombat puścił
nagle jego włosy. Podbródek Cranewortha wyrżnął głucho w blat biurka. Trzy szybkie kroki i
Glombat znalazł się obok szafy wypchanej po brzegi papierami.
- Yt... yt - zająknął się ksiądz Jones. - Czy nie powinniśmy czegoś dla niego zrobić? -
zapytał z troską.
- Eee, nic mu nie będzie - machnął lekceważąco ręką Glombat. - O ile sobie dobrze
przypominam, nie wykorkuje wcześniej niż w latach sześćdziesiątych.
Profesor z zapamiętaniem zaczął wyciągać z szuflad pękate skoroszyty i rzucać je
gdzie popadnie.
- Cholera, gdzie to może być?... O, przepraszam, księdza!
- Nic nie szkodzi, mój synu. Yt... yt... czy nie tego aby szukasz? - wskazał na
oprawioną w zgrzebny materiał mocno wyświechtaną teczkę, spoczywającą na górnej półce.
- Tak! Tak! To chyba jest to... - urwał, zajrzawszy do środka. - Cóż u diabla?!
Ksiądz Jones chrząkną! znacząco, a Glombat machnął pośpiesznie ręką, dając
duchownemu do zrozumienia, że przeprasza za kolejny nietakt. Z najwyższym zdumieniem
przeglądał teczkę.
- Pięć stron! Pięć zasranych stron! - kipiał z wściekłości. - Ten pijaczyna napisał tylko
pięć stron książki! To z czego się on do pioruna śmiał? I z takim czymś chce pójść jutro do
wydawcy?
Ksiądz Jones zbliżył się do Glombata, ten wskazał mu palcem ostatnią stronę
rękopisu.
- Spójrz na te bzdury!
Tekst Craneworha, naskrobany niczym kura pazurem, był ledwie czytelny na
poplamionym winem papierze.
„Kawałek śliwkowego puddingu” - co za głupi tytuł dla książki... Elton Craneworth -
co za głupie nazwisko dla pisarza... 1949 - co za głupi rok... Blatwell College - co za głupi...
Och, na miłość boską, jeżeli nie pojmujesz tego, to jesteś jeszcze bardziej zalany niż ja...
Chyba strzelę sobie następnego drinka... Rękopis (raptem wszystkiego niecałe pięć stron)
kończył się tą niezbyt trzeźwą uwagą.
- Zdumiewające! - powiedział ksiądz Jones. - Ten biedak nie zdołał nigdy odczołgać
się od butelki na tyle, by skończyć swoją książkę.
- No cóż, nie mamy teraz czasu, żeby się tym przejmować - obruszył się Glombat,
wymieniając rękopisy. - Najważniejsze, by ta właśnie wersja dotarła jutro do wydawcy.
Chodźmy, ojcze - ponaglał. - Spróbujemy wydostać się stąd, zanim nas tu ktoś przyłapie.
Craneworth ocknął się dopiero następnego dnia. Znalazł pozostawiony przez
Glombata rękopis na miejscu swoich nieudolnych wypocin. Wziął go w drżące ręce i gapił się
na niego przez pełne dwadzieścia minut, zanim w końcu zdecydował się go przejrzeć.
- Rany boskie! - mruknął pod nosem. - Znakomicie piszę po pijaku!
Po powrocie do swoich czasów, Glombat nie posiadał się z radości. Jakkolwiek
zgromadzeni naukowcy nie podzielali entuzjazmu swego ekscentrycznego kolegi, przyznać
musieli, że dokonał to, co zamierzył i to ponad wszelką wątpliwość. We wszystkich
egzemplarzach książki Cranewortha widniało teraz na stronie 105 słowo: „pokojówka”.
Nawet nie przejęli się zbytnio utratą bezcennego manuskryptu. Profesor Sidney Glombat,
jeden z Blatwell, udowodnił czarno na białym, że podróż w czasie jest jednak możliwa. Teraz
był murowanym kandydatem do tegorocznej Nagrody Nobla w dziedzinie fizyki!
I byłby ją może otrzymał również i w tej dziedzinie, gdyby nie pewien drobiazg. Otóż
dr Francois Le Grange, znany fizyk francuski, zademonstrował był dokładnie godzinę
wcześniej, niż to zrobił profesor Glombat, identyczny eksperyment w pokonywaniu czasu.
Nie wszystko zostało jednak stracone. Koniec końców i Glombat otrzymał swoją
Nagrodę Nobla. Chociaż Le Grange miał ją już zaklepaną dla siebie w dziedzinie fizyki, to
list księdza Jonesa, wysiany w odpowiednim momencie do Komitetu Uchwał Nagrody Nobla,
spowodował, że zrobiono dla Glombata pewien wyjątek.
Ksiądz zrelacjonował w nim szczegółowo wszystkie fakty z krótkiego pobytu w
przeszłości, zwracając baczną uwagę na niewyjaśniony problem autorstwa maszynopisu
„Kawałka śliwkowego puddingu”. Nie ulegało bowiem wątpliwości, że egzemplarz, który
pozostał w gabinecie Cranewortha, był tym, który został przekazany wydawcy. Świadczy o
tym zmienione na stronie 105 słowo. Nie Craneworth więc napisał tę powieść! Jego rękopis
był teraz w posiadaniu Glombata i składał się z pięciu stron pijackiego bełkotu. Ale też i nie
Glombat był jej autorem (wyjąwszy jedno słówko - „pokojówka”). Ograniczył się jedynie do
wypożyczenia go z biblioteki college’u. Więc kto - pytał w swoim liście ksiądz Jones - to
zrobił? Podkreślił przy tym pierwszą literę w wyrazie „Kto”. Być może Glombat by! drugą w
kolejności osobą, która udowodniła istnienie podróży w czasie, lecz z całą pewnością -
kontynuował ksiądz - Glombat był pierwszym człowiekiem, który udowodnił istnienie daleko
ważniejsze...
Przyznana profesorowi Sidneyowi Glombatowi Nagroda Nobla okazała się
precedensem dla samego Komitetu. Wręczono ją bowiem w dziedzinie... teologii!
Przypisy tłumacza:
EMILE VERKERK
Jacy byliśmy
Rok gwiezdny 2832 - 613 Archiwa Historyczne Komp. Centralny Planeta Ziemia
4006271
Justin Farr IV Kolonia Syriusz, 8261848
Drogi Panie Farr, w odpowiedzi na Pańskie pytanie skierowane do naszych Archiwów
stwierdzić musimy z żalem, iż jest nam niezwykle trudno usatysfakcjonować Pana
wyczerpującą informacją, z uwagi na ograniczony zasób zgromadzonej wiedzy.
Wskutek gruntownego wysterylizowania świata podczas konfliktu atomowego, jaki
miał miejsce u progu trzeciego tysiąclecia, ciężko doprawdy zdobyć i (lub) sklasyfikować
jakiekolwiek ślady życia roślinnego sprzed wieku XXI. Niemniej jednak dzięki wydobyciu na
powierzchnię zdumiewających kopalin, podjęliśmy ryzyko opracowania klasyfikacji,
obejmującej nie tylko dawne, ale i najnowsze odkrycia w tej dziedzinie.
Jak wynika z naszych obserwacji, najbardziej plennymi roślinami końca dwudziestego
wieku byty formy należące do gatunku plasticus. Sądzimy tak, albowiem tylko egzemplarze
tego właśnie gatunku udało się nam wydobyć w stanie nieuszkodzonym. Przypuszczalnie
kwitły one w domach, biurach i świątyniach. (Większość starożytnych miast miała na rogu
każdej ulicy świątynię z metalową ikoną umieszczoną po zewnętrznej stronie, która
prawdopodobnie zwabiała do środka wiernych, poruszających się z palcami wetkniętymi
głęboko w uszy).
Ów genus plasticus podzieliliśmy na kilka zasadniczych podgatunków, mianowicie:
plasticus uidelcus
plasticus cubcus
plasticus uinilus
plasticus nożus
plasticus torbus
plasticus et ceterus
Wszystkie te rośliny zdumiewają nas dziś niewiarygodną wprost kolorystyką, pośród
której dominującą rolę odgrywała biel, wyjąwszy może plasticus torbus, który jako jedyny
wyrastał pierwotnie w przeźroczystych arkuszach pokrytych z zewnętrznej strony
dziwacznymi znakami. Na jednym z wyjątkowo dobrze zachowanych egzemplarzy udało nam
się nawet odcyfrować napis DIETOCHLEB, lecz cokolwiek by on znaczył, dla nas pozostanie
niestety nie odgadnioną tajemnicą.
Sądzimy ponadto, iż starożytni ziemianie zdołali posiąść wiele metod hodowania
plastikowych roślin (metod jak dotąd przez nas niezgłębionych), z których wytwarzali
podłogi, tapety, ubrania, a być może i pożywienie. A to dzięki wszechstronnemu poznaniu -
jak nam się wydaje - odpowiednich właściwości tychże roślin.
Kolejnym, odkrytym niemal przez przypadek gatunkiem flory antycznej jest
sfyropianecs - roślina o niebywałych właściwościach izolacyjnych. Jak dotąd
zidentyfikowaliśmy tylko dwa typy styropianecsu, mianowicie: cubcus oraz izolatus.
Pierwszy zwykł wyrastać na kształt dzwonu, drugi natomiast przybierał postać dużych
arkuszy. Jakkolwiek rośliny te zasadniczo były białe, niektóre ze znalezionych przez nas
egzemplarzy pokrywały niebieskie i zielone gruzełki. Możemy jedynie domniemywać, nie
mając żadnej pewności, iż gruzełki owe były czymś w rodzaju zarodników, natomiast same
rośliny macierzyste zostały zapewne uśmiercone w trakcie pączkowania przez radioaktywne
promieniowanie.
Innym wydobytym rodzajem rośliny była bardzo krucha forma nazwana przez nas
szclus butelcus. Jej niezwykle wrażliwa natura sprawiła, że wszystkie znane nam egzemplarze
dotrwały do naszych czasów w formie rozdrobnionej (szclus cauafcus). Jednakże praw-dziwa
rewelacją okazało się dopiero odkopanie potężnej budowli COLA - czy coś w tym rodzaju.
Przypuszczalnie była to stacja hodowlana - tak nam się przynajmniej wydaje - bądź szkółka,
albowiem znaleźliśmy tam pomieszczenia wypełnione po brzegi przedstawicielami gatunku
szclus butelcus oraz (w osobnych magazynach) znanymi nam skądinąd niezliczonymi
egzemplarzami cavalcus. Jesteśmy głęboko przekonani, iż roślina ta rozmnażała się
samodzielnie drogą kawałkowania z chwilą, gdy tylko poszczególne egzemplarze szclus
butelcus osiągały zdolność rozrodczą. Bez wątpienia egzemplarze szclus cavalcus uznać
wypada za formy juwenilne szclus butelcus. Nasi naukowcy pobrali nawet pewną ilość szclus
cavalcus z ośrodka hodowlanego COLA z zamiarem wyhodowania z nich dojrzałych
przedstawicieli butelcus. Niestety, wszelkie wysiłki spełzły na niczym, niemniej jednak próby
ich przyczyniły się poważnie do wzbogacenia wiedzy o starożytności. Mimo
dotychczasowych niepowodzeń żywię głębokie przekonanie, iż uda nam się kiedyś odzyskać
i, co ważniejsze, przywrócić do życia wymarłe i egzotyczne formy życia roślinnego.
Z uwagi na fakt, iż gatunek szclus tworzył bardzo liczną rodzinę, dokonaliśmy
następującej jego systematyzacji:
szclus butelcus
szclus cubcus
szclus cavalcus
szclus ociennus
szclus autus
szclus lustrus
Prawdziwy szok wywołało jednak odkrycie szclus lustrus. Wedle wszelkiego
prawdopodobieństwa roślina ta rosła w postaci gładkich tafli gromadzących na jednej ze stron
substancję odbijającą wprost idealnie naturalne światło. W naszym odczuciu był to
mechanizm obronny rośliny, zabezpieczający ją przed naturalnymi wrogami.
Zdecydowana większość przedstawicieli rodziny szclus tworzyła formy bezbarwne z
wyjątkiem dwóch odmian: szclus butelcus (jedną z odkrytych nazwaliśmy butelcus pivus
brazovus) oraz szclus autus, dla którego ukuliśmy nazwę zadymione.
Wszystkie wyżej wymienione rośliny stanowią podstawę całej naszej wiedzy o
ekologii XXI wieku, wyłączywszy zeń - z braku dokumentacji - twardo-drzew, zwany też
stallus. Niestety, grzyb pasożytniczy (rdzauus) zniszczył ten gatunek niemal całkowicie.
Jedynie stallus nierdzeuus okazał się względnie odporny na jego działanie. Zdaje się, iż
rośliny te pędziły żywot na wpół osiadły, jako że stallus przybierał najczęściej postać
kontenerową (stallus autus), współżyjąc w udany sposób z licznymi plasticus ORAZ
niektórymi roślinami typu szclus.
Jednak za wcześnie na formułowanie konkretnych wniosków, badania nasze znajdują
się bowiem ciągle jeszcze w powijakach, niestety.
Skromnie mówiąc, nasza wiedza o starożytności jest nader ograniczona. Mamy
wszelako nadzieję, że pracując wytrwale, trafimy na nowe znaleziska. Dlatego z głębokim
przekonaniem oświadczyć mogę, iż dołożymy wszelkich starań, aby dzięki wytężonej pracy
nad kopalinami poszerzyć naszą skąpą wiedzę o zamierzchłej przeszłości.
Jakkolwiek dziś z prawdziwą przykrością stwierdzić mi wypada, iż przedstawiony
Panu materiał jest wszystkim, czym dysponujemy, mimo to żywię głębokie przekonanie, że
za jakieś powiedzmy trzydzieści lat, jeśli nadal będzie Pan zainteresowany wyżej wymienioną
tematyką, możemy powrócić do niedokończonej rozmowy. Do tego czasu dysponować
będziemy zapewne nieporównanie bardziej ekscytującymi odkryciami i materiałem niż
obecnie.
Pozwalam sobie złożyć serdeczne podziękowanie za wyrażone zainteresowanie naszą
żmudną pracą oddany Panu
J.M. Nutus Dyrektor Instytutu Prac Archeologicznych na Planecie Ziemi
BRUCE BOSTON
Kosmologiczny epos
... i pewne istoty oddały się bez reszty badaniu mikrokosmosu: rozdzieliły atomy, a
nie mogąc zapanować nad wyzwolonymi reakcjami, zginęły bezpowrotnie w płomieniach
własnoręcznie wznieconej pożogi. Inne tymczasem skuły łańcuchami nuklearny żywioł,
pobudowały statki i przysposobiły się do przekroczenia kosmicznej pustki.
I oto najniezwyklejsze twory wszechświata zaczęły spotykać się z sobą i rywalizować.
Stawały naprzeciw siebie, oko w oko, różnokształtne formy homoidalne, wielonogie owady,
istoty podobne jaszczurkom o oczach pozbawionych powiek, inteligentne ryby, które nim
wyruszyły w przestrzeń kosmicznego pustkowia opanowały wpierw sposoby pokonywania
bezwodnych obszarów, w końcu istoty dokonujące fotosyntezy dla wytworzenia pokarmu i
wiele, wiele innych, tak licznych, że nie ma sposobu, aby je choć w części wymienić.
Poprzez międzygwiezdne przestworza, poprzez bezkres międzygalaktycznych otchłani
migrowały istoty i spotykały się, mieszały i walczyły... albowiem wkrótce wojna stała się
jedynym kanonem istnienia wszechświata.
Wyrastały imperia i upadały. Kwitły cywilizacje i obumierały. Cale gatunki,
ukształtowane mozolnie poprzez tysiąclecia, znikały nagle z powierzchni wszechświata w
ciągu jednej, krótkiej nocy, bądź w nieskończenie długich, wlokących się pokoleniami
wojennych bataliach na wyniszczenie.
Planety, na których ostygły już były popioły wojennych zamieci, przeobrażały się z
wolna w pierwsze oazy odradzającego się na powrót życia. Lecz dzięki temu właśnie, dzięki
konieczności nieustannego skuwania łańcuchami gigantycznych pożarów, budowania coraz
potężniejszych machin zagłady, nigdy nie zaniechano poszukiwań i wzbogacania zasobów
wiedzy. Życie dowiadywało się coraz więcej o sobie samym, o kosmicznej pustce, o materii i
więzach zespalających w całość wszystko, cokolwiek istniało.
I to życie posiadło umiejętność władania wszechświatem. Władania aż po umiejętność
łatwego pokonywania odległości tak niewyobrażalnie ogromnych, iż dawały się one wyrażać
już tylko za pomocą abstrakcyjnych zgoła liczb, aż po umiejętność wyławiania z pustej
pozornie przestrzeni kosmicznej rozsianych w niej pojedynczych drobin wodoru,
wykorzystywanych do rozniecania małych słońc, ogrzewających metaliczne krajobrazy
sztucznie stworzonych planet. Lecz im większe poskramiano ognie, tym większe wybuchały
wojny.
Millenia przechodziły w multitysiąclecia, a te ginęły w nieskończonych eonach.
Tworzono historie, spisywano je, po czym ulegały one zapomnieniu, by po jakimś czasie
odrodzić się w spisanych na powrót mitach. W pomroce dziejów przepadały bezpowrotnie
kolejne rasy, wymierające ze starości lub z braku ożywczego ducha bądź wewnętrznej siły
warunkującej przetrwanie. Przeciwnicy ewolucji i krzyżowania się ras, przywłaszczywszy
sobie prawo dominacji, i opanowali wszechświat. I wszechświat starzał się więc. Trwali tylko
najsilniejsi. Ale i tak nieustannie jedne istoty powstawały przeciwko drugim. Zagładzie
ulegały kolejne gatunki. Lecz na ich miejscu rozkwitały nowe. Świat znalazł się w impasie.
Życie ruszyło w przestrzeń. Zaczęło poszerzać granice panowania, osiągając krańce
rozprzestrzeniającego się nadal wszechświata. Aż po jego krawędzie; dokąd mogły dotrzeć
już tylko statki najpotężniejsze z potężnych, sięgnąć najdoskonalsze z doskonałych
instrumenty badawcze. Aż po martwą ciemność kosmicznej pustki. I nie było więcej światów
do zdobycia. I nie było więcej wojen, albowiem straciły one sens wobec braku oczekiwanych
zwycięstw i perspektyw nowych zdobyczy. Nie było innego wyjścia z impasu. Odmienne,
różniące się między sobą istoty ustanowiły we wszechświecie pokój.
Energia, wykorzystywana dotąd do niszczenia życia, spożytkowana została teraz w
zupełnie innych celach i to nieporównanie bardziej praktycznych. Dostatek wszystkiego
zaczął iść w parze z pokojem, gdyż ten stał się porządkiem dnia codziennego. Wśród
bogactwa, poczucia bezpieczeństwa, braku groźby konfliktów zbrojnych powolniał rozwój
wiedzy, jakkolwiek nigdy nie została ona poniechana. Wszelkie rozumne twory wszechświata
miały pośród siebie nazbyt wielu idealistów, nazbyt wielu naukowców z ciągotami ku
metafizyce, którzy bezinteresownie, tylko dla naukowej satysfakcji zwykli tropić tajemnice
poznania na obszarach dla wiedzy całkowicie jałowych i bezużytecznych, ażeby nauka nie
mogła ostatecznie i bezpowrotnie upaść. Tedy dociekali oni prawdy o wszechświecie,
zgłębiali jego genezę i ontologię. I to oni właśnie, przedkładając nade wszystko potrzebę
wspólnych poszukiwań, przekroczyli granice gatunkowych odrębności poszczególnych
światów i zespolili swoje wysiłki w jedno. Konstruowano i budowano coraz to nowsze
instrumenty badawcze, dzięki którym sięgano umysłem znacznie głębiej w otchłań mikro - i
makrokosmosu, niż miało to miejsce kiedykolwiek wcześniej. Przetrząsano łapczywie stare
annały, studiując z uwagą każdy wolumen, przekopywano się przez cale biblioteki, ażeby
tylko nie uronić najmniejszej nawet cząstki wiedzy, która była udziałem przeszłości.
Wydrążono „dziurę” w kosmicznej próżni - tunel, który dzięki swej specyfice niczym most
zdolny był łączyć najodleglejsze punkty czasoprzestrzeni i odsłaniać obrazy z głębokiej
przeszłości - obrazy z początków wszechświata.
Tak powoli, owe fragmenty, kawałek po kawałku poczęły składać się mozolnie w
całość. Niekiedy całe pokolenia zdołały dodać zaledwie jedną cegiełkę do wznoszonej
wspólnym wysiłkiem budowli, a niekiedy tylko zaprawę pod przyszłą cegłę. Mimo to zasób
wiedzy rósł nieustannie. Rósł i krzepł. I tak jak rósł, narastał proces zrozumienia, aż do
chwili, kiedy wszystko stało się jasne.
Początkowo pełne zrozumienie wiedzy wraz z wszelkimi tego faktu konsekwencjami
stało się udziałem szczupłej tylko garstki wybrańców. Jednakże w kosmosie, o wiele
krótszym niż wynosiło jedno ludzkie życie, raz zgromadzona wiedza docierała szybko do
najodleglejszych zakątków zamieszkanych światów, a trafiając na podatny grunt, powoli lecz
niezmiennie przeobrażała świadomość wszystkich istot rozumnych wszechświata. Co prawda
już od niepamiętnych czasów wiedziano, że rozszerzanie się wszechświata ulega
spowolnieniu, że pewnego dnia wyrzucona w przestrzeń materia może zacząć powracać do
źródeł, zapadając się w siebie, jednakże dopiero teraz stało się jasne, że kolaps nastąpi
nieporównanie szybciej, aniżeli można się było tego spodziewać, i że przyniesie nieodwołalną
„śmierć” całej materii wszechświata. Dla wszystkich było oczywiste, iż życie jednostek jest
ograniczone, że ograniczone jest życie nawet całych ras, gatunków, planet, gwiazd,
prawdopodobnie nawet całych galaktyk, niewielu jednak śmiało przypuszczać, że sam
wszechświat i cała wypełniająca go materia zestarzeje się kiedyś i umrze tak, jak umiera
każdy z jego poszczególnych składników.
W akceleratorach czasowych, kondensujących tysiąclecia do minut, wysyłano cząstki
materii w ich najdalej dającą się przewidzieć przyszłość. Obserwowano z napiętą uwagą, jak
ulegają one rozpadowi, ale nie w energię - czego oczekiwano na podstawie starożytnych teorii
- lecz w... nicość! Nie było wątpliwości, wydobyte z prapoczątków obrazy dowodziły
niezbicie, iż wszechświat, tak jak się wyłonił z nicości, w nicość powróci. A gdy i to stało się
jasne - zrozumiano ostatecznie wszystko. Zaczęto gorączkowo poszukiwać nadziei w
zaginionych i zapomnianych religiach, u samozwańczych proroków, a nawet profetów
oszukujących samych siebie, jednakże mimo pokładanych nadziei nie odnaleziono u
początków aktu stworzenia żadnego Stwórcy. Niczego, niczego poza pustką.
Tak oto wizja zagłady wszechświata, śmierci materii i ostatecznego końca wszelkich
form życia zaszczepiona raz w umysłach, zapadła głęboko w pamięć i nigdy nie została już
zapomniana. Cień apokalipsy zwisał ciężko nad cywilizacjami, odciskając się głębokim
piętnem na filozofii, sztuce, religii i wszelkich formach kultury. Nawet na odległych
planetach, gdzie już dawno zaniechano lotów kosmicznych, rezygnowano ze wszystkiego.
Wystarczyły rudymenty wiedzy. I świat zaczął tonąć w ponownym barbarzyństwie,
AANNTTOOLLOOGGIIAA SSFF SSEERRIIAALL
SSppiiss ttrreeśśccii TIM JONES Biedna Matise ................................................................................................................................... 3 FRANK V. PRIORE Kawałek śliwkowego puddingu........................................................................................... 8 EMILE VERKERK Jacy byliśmy........................................................................................................................ 19 BRUCE BOSTON Kosmologiczny epos............................................................................................................. 23 A.J. ONIA Serial.................................................................................................................................................. 28 JOSEPH M. SHEA Haracz .................................................................................................................................. 36 GEORGE G. SNOWDEN III Kampania ............................................................................................................. 40 JEFF BARNES Spotkanie.................................................................................................................................... 45
TIM JONES Biedna Matise - Wynoś się stąd natychmiast, żebraczko! - warknął ktoś ostro z tłumu zalegającego gęsto rynek w Starhmoor. Matise upuściła na bruk swoją żebraczą miskę i rozszlochała się gwałtownie. Lecz Izy płynęły jej nie tyle z powodu cierpkich słów, jakie usłyszała, ale z poczucia bezsilności i straszliwego głodu, jaki jej dokuczał. Żebrała odkąd mogła tylko sięgnąć pamięcią, będzie tego przynajmniej osiemnaście lat, więc wyzwiska nie robiły już na niej żadnego wrażenia. Jej mocno przygarbiona sylwetka, przedwcześnie posiwiałe włosy i niewiarygodnie cherlawa budowa ciała były widocznym rezultatem ciągłego niedożywienia, a właściwie wegetowania na granicy skrajnego głodu. Widać to było szczególnie teraz, gdy zrezygnowana stała, opierając się o mur okalający miasto. Całą siłą woli starała się odsunąć od siebie natrętnie powracające pytanie: „Ile to już dni minęło, odkąd miała coś po raz ostatni w ustach?” Liczne zapachy potraw gotowanych na pobliskich straganach nie pozwalały jej skupić uwagi na niczym innym poza strawą, której łapczywie pragnęła. Mdliło ją. Robiło się jej słabo. Marzyła tylko o tym, aby zdobyć za wszelką cenę chociaż najlichszy kawałek mięsa. Chociaż ochłap jaki. „Nie! Nigdy więcej!” - otrząsnęła się z przerażeniem. Przypomniała sobie bowiem w tym momencie, jak przestrzegano ją, że bezruch i uporczywe myślenie o jedzeniu to pierwsze oznaki zbliżającej się śmierci głodowej. Każdy, kto pogrąży się w takim stanie, szybko zaczyna tracić wolę życia, a potem wkrótce umiera. Poderwała się. Z całych sil próbowała przełamać słabość i stanąć na nogi. „Gdzieś w Starhmoor - myślała pospiesznie - muszą być przecież jeszcze jakieś odpadki, które można zdobyć! Tylko gdzie?! Stragany na rynku nie wchodziły w rachubę, o tym wiedziała doskonale. Takiej jak ona nie wolno było wchodzić do zamożnych dzielnic miasta. Mroczne aleje złodziei również nie rokowały nadziei na zdobycie nawet najmarniejszych resztek. Zresztą większości mieszkańców tej lichej dzielnicy nie powodziło się nic lepiej aniżeli samej Matise. Praktycznie pozostawały już tylko dwa miejsca: domy zmarłych, w których dokonywano kremacji zwłok mieszkańców Starhmoor, oraz położone wzdłuż północno- zachodniej części muru obronnego połyskujące blado w oddali mroczne wieże czarowników
miasta. Żaden człowiek o zdrowych zmysłach nie zapuszczał się w ich pobliże, chyba tylko pchnięty szaleństwem, bezdenną rozpaczą lub... głodem. Matise nie miała większych problemów z wspięciem się na ogrodzenie, oddzielające krematoria od reszty miasta. Stary mur chylił się tu gdzieniegdzie, a liczne dziury i wgłębienia pozwalały oprzeć stopy albo znaleźć dogodny uchwyt dla rąk. Mimo to Matise musiała odsapnąć i zebrać resztki sil, jakie tliły się jeszcze w jej zmizerowanym ciele. Odpoczynek trwał krótko. Krócej niż zapewne potrzebowała. Widok długich, niskich budynków i wydobywających się zeń, jakby obdarzonych życiem płomieni, które tańczyły na ścianach upiornymi błyskami, stawał się dla niej nie do zniesienia. Paraliżował ją i budził graniczące z obłędem przerażenie. Podniosła się. Strach popychał ją do dalszej wędrówki. Ruszyła wzdłuż muru. Szła szybko, odpychając od siebie natrętnie powracające myśli, przywodzące na pamięć zasłyszane niegdyś opowieści o duszach ludzkich, miotających się konwulsyjnie w głębi ludzkich ciał trawionych przez ogień. Nie miała pewności, czy zmarli mogą jeszcze widzieć, jak doprowadzony do ostateczności intruz wślizguje się do wnętrza, jak w przypływie rozpaczy porywa czyjąś rękę lub nogę, by zaspokoić nimi do woli dręczący go głód. Dreszcz obrzydzenia wstrząsnął jej ciałem. Całą siłą woli zmuszała się teraz, by spojrzeć przed siebie, tam gdzie majaczyły w oddali wysokie i pochylone, niczym ogromne srebrzyste kości wyrastające wprost z ziemi, wieże czarnoksiężników. Przez chwilę zastanawiała się głęboko, czy nie zawrócić, lecz śmiertelna pustka jej wygłodniałego żołądka popychała ją naprzód. Teraz poruszała się niczym przyczajone do skoku zwierzę. W głowie kotłowały się myśli. Z pamięci wyłaniały ohydne widma demonów i okropności czyhających tu na niebacznych śmiałków. Znała je z opowieści strażników wieź. Zwalniała teraz z każdym krokiem, słabła, ale nie przerywała wędrówki nawet wówczas, gdy mur rozdzieli! się nagle w dwu przeciwnych kierunkach na kształt litery „V”. Od najbliższej z wież nie dzieliło jej więcej niż pięćdziesiąt stóp. Spojrzała w dół. Pod nią rozciągał się jasno oświetlony, pozbawiony roślinności dziedziniec. Wokół wieży przesuwały się jaskrawe pierścienie świetlne. Sięgały wysokości siedmiu stóp i tworzyły coś na kształt zapory ochronnej. Jedne grube i ciężkie, o barwie zakrzepłej krwi, inne tak przeźroczyste i delikatne, że z trudem można je było zauważyć. Matise wzięła głęboki oddech. Usiadła okrakiem na murze, po czym zwiesiła nogi i zsunęła się na rozległy dziedziniec. Powoli ruszyła w kierunku jednej z nich. Świetlne pierścienie służyły jako skuteczna zapora przed agresją rywali, jednak gdy zbliżyła się do nich i lękliwie wyciągnęła rękę, rozpłynęły się jak mgła, nie wyrządzając jej żadnej krzywdy.
Odetchnęła z ulgą. Dygocąc ze strachu, skierowała się w stronę dębowych wrót. Były odemknięte. Popchnęła je ręką. Rozwarły się ze zgrzytem. Czarna szczelina ziała przerażającym mrokiem. W obawie, że z ponurego wnętrza może w każdej chwili coś na nią wyskoczyć, odczekała dłuższą chwilę, a potem błyskawicznie wślizgnęła się do środka. W tym momencie opadło ją jakieś niejasne przeczucie, że jest obserwowana. Wewnątrz komnaty panowała martwa cisza. Wszystko wydawało się zastygłe w bezruchu. Nawet najmniejszy szmer odbijał się w tej pustce zatrważającym echem. Stawiała ostrożnie kroki. Za każdym razem badała uważnie grunt pod nogami, zanim ostatecznie zdecydowała się postawić stopę. Otacza! ją zewsząd chłodny, lepki mrok. Jedynie w odległym kącie majaczyło niewyraźne światełko. Prawie bezwiednie ruszyła w jego kierunku. Upłynęło jednak sporo czasu, zanim zorientowała się, że przesączało się ono przez szpary wokół klapy umieszczonej w suficie. Dopiero gdy znalazła się dokładnie pod nią, odkryła schody prowadzące w górę. Omal się o nie nie potknęła. Dalej postanowiła posuwać się na czworakach, macając grunt rękoma. Co chwila przystawała, nasłuchując uważnie, jak się jej zdawało, podejrzanych dźwięków, zanim nie upewniła się, że jest to echo jej własnych kroków. Była na szczycie. Nie mogła posuwać się dalej. Zmacała ostrożnie uchwyt i popchnęła klapę ramieniem, unosząc ją tylko o tyle, o ile było to konieczne, by zerknąć do pomieszczenia znajdującego się powyżej. Choć i w tamtym pomieszczeniu panował półmrok, było tam o tyle widniej, że poczuła nagle ostry ból kurczących się szybko źrenic. Odczekała, aż wzrok przyzwyczaił się do zmiany oświetlenia. Na pierwszy rzut oka komnata wydawała się zupełnie pusta. Przetoczyła się przez właz i zamknęła cicho klapę. Rozejrzała się ponownie i ostrożnie ruszyła w stronę majaczących w odległym kącie schodów. Nie uszła jednak więcej, niż wynosiła długość jej ciała, gdy spostrzegła, że jeden z cieni jakby oderwał się od podłogi. Skuliła się z przerażenia. Nie tyle widziała, co czuła obecność jakiejś bezkształtnej mary, która krążyła wokół niej niewidzialna. Odwróciła głowę. Całą komnatę zdawał się wypełniać ów niedostrzegalny cień. Odruchowo wbiła swoje chude palce w podłogę. Po czym z krzykiem rzuciła się do włazu. Złapała konopny uchwyt klapy, żeby czym prędzej zatrzasnąć ją za sobą, gdy nagle uchwyt znikł bez śladu. - Kto cię przysłał tu, do Pordyff, na przeszpiegi? Odpowiedz mi! Uniosła głowę, zaskoczona nagłym obrotem rzeczy. Zobaczyła mężczyznę przyodzianego w powłóczystą pelerynę pokrytą brązowopiaskowym pyłem. W jego oczach czaiło się szaleństwo. Trzęsła się z przerażenia. Nie mogła wydobyć z siebie głosu. Wtuliła głowę w chude ramiona i dygocąc cała, usiłowała odczołgać się odeń, byle dalej.
- Wyczułem twoją obecność, zanim zdołałaś przekroczyć zewnętrzne ogrodzenie. Ciekaw byłem jednak, jak daleko posuniesz się w swojej śmiałości. Jestem pewien, że to Zorian cię tu przysłał. Tak! To wygląda na jego robotę. Tylko jego stać na tak bezprzykładną śmiałość. Ale za tę zbrodnię postaram mu się sowicie wywdzięczyć. Najpierw jednak ureguluję rachunki z tobą, ty cuchnąca szmato! Zaprawdę, powiadam ci, godziwą otrzymacie zapłatę! Wierzaj mi. Matise skurczyła się w sobie jeszcze bardziej, gdy tylko zbliżył się do niej. „Uciec stąd! Uciec!” - to była jedyna myśl, jaka zaprzątała jej uwagę. Ale doskonale wiedziała, iż jest już na nią stanowczo za późno. Nie próbowała nawet podnieść wzroku, by na niego spojrzeć. Sponiewierana leżała cicho na podłodze komnaty. Nie spostrzegła więc, jak czarownik wzniósł nad nią ręce w modlitewnym geście. Jak zaczął osypywać się na nią drobniuteńki pyłek, tak lekki, że najlżejszy nawet podmuch wiatru mógłby go zdmuchnąć. Opadał powoli, lecz każde najdrobniejsze jego ziarenko, dotykając ciała, raniło je boleśnie niczym rzucony z ogromną siłą głaz. „Na rok cały mój czar spęta ciebie, I nikt prócz kochanka nie będzie mógł ci przyjść w potrzebie. Aliści dopóki zaklęcia tego nie wypowie, Dopóty nie złamie czaru tego ni czas, ni żaden człowiek. Jak gad pełzasz tutaj i jako gad wyjdziesz stąd, A ciało twe przeniknie żar ognia i dymu swąd! Śmierć ogoniasta skrzydłami unoszona - Nie zginiesz cięta mieczem, ani też strzałą trafiona. Nienawiść cię oblecze robaczym własnym miotem, Co miesiąc ból cierpienia powali cię pokotem. Bo z łona twego wyjdzie potomek straszny - smoczy; I tak już przez wszechistnienie - do końca dni i nocy!” Słysząc słowa czarnoksiężnika, Matise jeszcze szczelniej przywarła do posadzki. Skuliła się i zaczęła opadać w ciemność. Mroczną ciszę komnaty rozdarło nagle jej przeraźliwe wycie. Czuła, jak ciało jej zaczyna palić się od wewnątrz, jak gdyby ktoś wlewał w nią roztopiony ołów. Płonęła. Zwijała się konwulsyjnie z bólu od spalającego jej wnętrzności żaru. Zaczęła rozszarpywać swoje ciało. Wbijała paznokcie tak mocno, że wraz z resztkami żebraczych łachmanów wydzierała wielkimi garściami cale kawały żywego mięsa. W końcu spod strzępów odzienia zaczęły wyzierać połyskujące matowo twarde jak kamień piaskowozielone łuski. Nie wierzyła własnym oczom. Czuła do nich niewymowne obrzydzenie. A jednak tkwiły w jej własnym ciele. Zaczęta znów krzyczeć i rozpaczliwie łkać. Nie miała już jednak wpływu na to, że niegdyś ludzkie ręce, a teraz łapy, uzbrojone w trzy ostre pazury, darły wściekle resztki jej ludzkiego ciała. Z jej boków poczęły wyrastać z wolna dwa gigantycznych rozmiarów skrzydła, które swoim ciężarem przykuwały ją do
ziemi. Szarpnęła nimi rozpaczliwie i zaczęła unosić się niezdarnie we wszystkich kierunkach. Resztki ludzkiej powłoki odpadały z niej, w miarę jak rosła i ogromniała. Nie wydawała już ani okrzyków, ani nieludzkiego wycia. Stała nieruchomo, sycząc coraz głośniej i głośniej. A gdy po raz pierwszy spostrzegła za sobą zwinięty długi ogon, wypełnił ją bezbrzeżny wstyd i rozpacz tak głęboka, że wewnętrzny żar, palący ją dotąd bezlitośnie, wydal się jej zaledwie nic nieznaczącą dolegliwością. Teraz nie miała już rąk, lecz łapy, nawet nie tyle łapy, co chude łapska, na których unosiła swe olbrzymie cielsko, a z nozdrzy jej tryskał zaś cienki strumień ognia. - Dość! - powiedział czarownik z satysfakcją w głosie. Napawał się rozkosznym widokiem ogromnego stwora, który pokornie pełzał u jego stóp na czterech łapach. - Ciesz się - rzekł z ironią - odtąd będziesz jedyną istotą rozumną w Elizji, która nie zdoła wypowiedzieć żadnego słowa. Ale twoje milczenie pozbawi cię szans wyzwolenia z mocy zaklęcia. I pamiętaj! Wieczny głód sprawi, że będziesz nieustannie poszukiwać żeru. Dlatego wszyscy znienawidzą cię i zrobią wszystko, ażeby cię zgładzić. Nie ma jednak takiej siły, która mogłaby pozbawić cię życia, hę, hę! A teraz idź precz! Wiedz też i to, że te mury pozwolą ci przejść tylko raz jeden! Ufny w swoją bezgraniczną moc odwrócił się z pogardą i ruszył ku wyjściu, pozostawiając Matise swemu własnemu losowi. Nie przewidział, jak wielki popełnia błąd. Matise z napiętą uwagą śledziła jego ruchy. Patrzyła, jak postukując obcasami, oddalał się drobnymi krokami. A w miarę jak się oddalał, narastało w niej poczucie dojmującego głodu. To samo, które przed chwilą przygnało ją tu do wieży. Mimo udręki, powodowanej niewygasającym żarem, uniosła łeb osadzony na długiej szyi, a gdy go nagle opuściła, mocne szczęki pewnie uchwyciły w pól kroku odchodzącego czarnoksiężnika. Podrzuciła go lekko w górę, jak robi to kot ze złowioną myszą. Zacisnęła szczęki tylko jeden raz i poczuła, że gaśnie w nim życie. Zwarła je jeszcze mocniej i czarownik zamarł w bezruchu. Co prawda był to dla niej zaledwie maleńki kąsek, wszelako najsmaczniejszy ze wszystkich, jakie kiedykolwiek przypadły jej były w udziale.
FRANK V. PRIORE Kawałek śliwkowego puddingu Dylemat, jak zostać kompetentnym i godnym podziwu nauczycielem, miał w Blatwell College dwa rozwiązania: można było upaść nisko lub jeszcze niżej. Profesor Sidney Glombat wiedział o tym doskonale. Dlatego zapewne ten podstarzały naukowiec swoje ostatnie trzydzieści lat pracy spędził, tkwiąc niezmiennie na stanowisku młodszego wykładowcy, pozbawiony jakichkolwiek widoków na dalszy awans. W tym czasie przyglądał się procesji zwyczajnych w świecie niekompetentnych kreatur, które żabimi skokami lokowały się ponad jego głową na ciepłych posadkach szefów wydziałów. Zasadniczy błąd tkwił w samym systemie promocyjnym Blatwell. To, kogo się znało, przynosiło znacznie większe profity, aniżeli to, co się wiedziało. Również umiejętność uniżonego całowania odpowiedniej osoby tam, gdzie jej plecy zwykły tracić swą szlachetność, przesądzała zdecydowanie na korzyść kandydata do awansu, niż jego talent dydaktyczny. Sidney Glombat nie należał jednak do ludzi gotowych tańczyć na zawołanie w takt synkopowej melodii grywanej w Blatwell. O nie, jego wrodzony temperament skłaniał go raczej do częstowania tęgimi kopniakami wystawionych z namaszczeniem zadków, niż wycinania na nich tęgich całusów. W konsekwencji jedyna nadzieja, jaka mu pozostała na awans, związana była z koniecznością zdobycia znaczącej pozycji na tak zwanej międzynarodowej arenie naukowego światka. Ba, gdyby tak mógł wypłynąć z jakimś przełomowym odkryciem w swojej dziedzinie?... O, to co innego! Wówczas tak, wówczas by mógł! No, powiedzmy jakaś tam Nagroda Nobla, albo coś takiego... O, tak! To by mogło go wydźwignąć. Ho, ho! nawet na szczyty wydziału w college’u. Blatwell nie miało bowiem dotąd żadnego laureata Nagrody Nobla. Co więcej, nigdy się do czegoś takiego nawet nie zbliżyło, skąd. Glombat chciał tej nagrody. Ba, pragnął jej. Pragnął jej tak strasznie, tak strasznie, że niemal czuł jaw garści. Niestety, chociaż był w swoim przekonaniu wspaniałym naukowcem - do czego miał zresztą uzasadnione prawo - zawsze pozostawał o jeden krok z tyłu za swoimi kolegami z światowego bractwa nauki. Podczas gdy taki np. Oppenheimer wraz ze swoją bandą czaił się z Projektem Manhattan w Los Alamos *[* Tajny projekt wojskowy opracowany przez specjalny zespól naukowców, którego celem było skonstruowanie bomby atomowej. Nazwa operacji wojskowej pochodziła od nazwy jednej z dzielnic Nowego Jorku.
Podobnie jak i wyimaginowany projekt profesora Glombata.], czekając tylko dogodnej okazji, aby go urzeczywistnić, Glombat siedział nad Projektem Staten Island i to zaledwie o pięć mil dalej. Jeszcze jako młodzieniec opublikował był rozprawę na temat teorii względności już na rok przed Einsteinem! Niestety, z jego obliczeń wynikało, że E równa się MC do potęgi trzeciej! Podobnie miała się rzecz z odkrytym w laboratorium Bella tranzystorem, który przyćmił odkrywczą skądinąd pracę profesora Glombata nad syrop-zystorem. I tak, gdy w świecie nazwiska von Brauna, Curie i Salka znane były w każdym niemal domu, osiągnięcia Sidneya Glombata przechodziły zupełnie niezauważone. Szczególnie zaś na najwyższych szczeblach Batwell College. Dziś jednak zgorzkniały profesor postawił wszystko na jedną kartę. Siedział teraz w swoim gabinecie i obserwował z uwagą mały monitor video. Był zadowolony z siebie. Przybyli wszyscy. I to tak wcześnie! Znakomicie, znakomicie! - zacierał ręce. Chciał ich przytrzymać nieco dłużej, a potem zrobić wielkie wejście i zaprezentować swoje genialne odkrycie, które postawić miało cały świat do góry nogami. Ukryta kamera przesuwała się wolno, ukazując Dostojne Głowy wszystkich wydziałów Batwell College stłoczone ciasno w pomieszczeniu sąsiadującym bezpośrednio z gabinetem Glombata. Było to niegdysiejsze biuro rzęsiście opłakanego Eltona Cranewortha, najwybitniejszego (i jedynego) znanego szerzej absolwenta Blatwell. Craneworth napisał „Kawałek śliwkowego puddingu”, powieść, która rekordowo długo, bo przez kilka tygodni, utrzymywała się na czele listy bestsellerów „New York Timesa”. Glombat po dokładnym namyśle wybrał to właśnie biuro dla zademonstrowania swojej machiny złożonej z dwóch ton wszelkiego żelastwa, kabli, układów scalonych i lasera rubinowego, jaka miała niebawem zrewolucjonizować światowy system myślenia. Urządzenie spoczywało w odległym kącie pokoju osłonięte szczelnie pluszowym pokrowcem, który udało się Glombatowi wydębić z Laboratorium Nauk o Zachowaniu. Profesor poprawił obraz na monitorze o tyle, że pędzące dotąd galopem poziome pasy, zaczęły teraz płynąć powolnym kraulem. W duchu przeklął elektronika, którego prosił o naprawę urządzenia. U dołu ekranu wyłoniła się łysiejąca głowa dr. Roberta Penwille’a. Unosząc się ku górze, wlokła za sobą korpulentne cielsko jego właściciela. - Pompatyczna dupa! - mruknął Glombat, zastanawiając się po raz setny, jak taki stetryczały idiota, mógł otrzymać mianowanie na szefa Wydziału Lekarskiego. - Phi! - parsknął z niesmakiem. - Powinien przejść na proktologię*[* Proktologia - dział medycyny zajmujący się chorobami odbytu.], to byłoby dla niego najodpowiedniejsze.
Teraz począł wyłaniać się kanciasty tułów profesora Ruperta McLeoda, szefa Wydziału Chemicznego. Obok niego odsłaniała swe wdzięki Maria Barlow, półanalfabetka, zarazem kierowniczka Wydziału Językoznawstwa, która - zresztą najzupełniej, ale to najzupełniej przypadkowo - była zarazem córeczką dziekana. Prawa ręka McLeoda ginęła z pola widzenia kamery, jednakże błogi uśmiech na twarzy Marii Barlow upewniał Glombata, iż była ona właśnie w tej chwili w ścisłym kontakcie z najbardziej intymnymi częściami jej ciała. Jednego po drugim ujawniała kamera dostojnych członków załogi, pełniących aktualnie wachtę w sterówce Batwell College. Glombat gardził każdym z nich. Jedyny wyjątek stanowił mężczyzna odziany w sutannę z koloratką pod brodą. Stał w odległym kącie pokoju. Był to ksiądz Peter Jones. Glombat miał szczególne powody, aby zaprosić tutaj tego dobrodusznego i trochę naiwnego kapelana. Żywił bowiem nadzieję, że jego wynalazek wstrząśnie również i jego szefem. Kiedy Glombat upewnił się, że w gościach wyczerpały się już ostatnie zapasy cierpliwości, wyłączył monitor, poprawił krawat, wyjął z szafki ochronny fartuch, otworzył wolno drzwi, oddzielające obydwa gabinety, i zrealizował wspomniane wcześniej swoje wielkie wejście. - Najwyższy czas, Glombat! - wysapał dr Panwille i dmuchnął nerwowo w swoje ogromne morsowate wąsiska. - Mam nadzieję, że nie zajmie ci to wiele czasu - zawtórował mu niczym echo McLeod. - Nie mam go dla ciebie zbyt wiele, Glombat. Mam co robić. - O tak! Idę o zakład, że masz, McLeod - zgodził się z nim skwapliwie profesor, odnotowując w pamięci coraz szerszy uśmiech na twarzy bezgranicznie rozanielonej Marii Barlow. Glombat wdrapał się na skrzynkę po wodzie mineralnej, którą był wcześniej ustawił pośrodku sali, przepłukał głośno gardło i zwrócił się do zgromadzonych: - Dzień dobry państwu - zaczął. - Wiem doskonale, jak jesteście zajęci, dlatego od razu przystąpię do rzeczy. Zgromadziłem państwa tutaj wszystkich razem, abyście mogli być świadkami pierwszego na świecie pokazu działania wehikułu czasu. Zapadła trwająca trzy i pół sekundy niczym niezmącona cisza, podczas której koledzy profesora Glombata usiłowali zorientować się, czy kpi z nich w żywe oczy, czy mówi poważnie. Pierwszy ocknął się McLeod. - Cóż to za nonsens, Glombat?! - warknął. Jego niezadowolenie podjęli natychmiast inni. Ogólny wrzask zlewał się w jeden kakofoniczny chór wyzwisk i obelg.
- Doprawdy?! Wehikuł czasu?! - sapiąc ciężko, wydusił z siebie profesor Larkin, niski i gruby szef Wydziału Matematycznego. Odwrócił się z oburzeniem i poprowadził ciało pedagogiczne Blatwell College w kierunku wyjścia. - Proszę! Proszę! Drodzy przyjaciele! - usiłował zapanować nad powstałym galimatiasem profesor Glombat. Omal się przy tym nie udławił, zmuszony przełknąć jak niestrawną kluchę - owych „przyjaciół”. - Wystarczy mi nie więcej niż dziesięć minut. To wszystko. Obiecuję wam! Szanowne grono profesorskie skupiło się w drzwiach. Jednakże nie spowodowały tego usilne błagania Glombata, o nie. Raczej głęboki bas dr. Pemville’a, który dominował nad ogólnym zgiełkiem. - Musimy trzymać się razem, koledzy! - zawołał dramatycznie, przygryzając, to znów przedmuchując swoje wypielęgnowane wąsiska. - Osobiście nie mam nic przeciwko temu. Myślę, że nawet warto poświęcić te dziesięć minut, żeby zobaczyć, jak stary Glombat robi z siebie kompletnego idiotę! Zawrzało jak w ulu. Po kilku bełkotliwych wystąpieniach ustalono, (zdaje się jednomyślnie), żeby trzymać się razem i pójść, za większością. I tak oto dostojne grono profesorskie, nie ukrywając niechęci, zawróciło, skupiając swoją uwagę ponownie na profesorze Glombacie. Poczciwina westchnął z ulgą i począł przechadzać się, wręczając każdemu z gości kieszonkowy egzemplarz powieści „Kawałek śliwkowego pud-dingu”. - No i co dalej, Glombat? - wysapał pośpiesznie profesor McLeod, tracąc z minuty na minutę cierpliwość, zwłaszcza odkąd Maria Earlów poczęła się o niego intensywnie ocierać i łasić jak kotka. - Czy każdy ma swój egzemplarz książki? - zapytał profesor, ignorując zupełnie narastające zniecierpliwienie. - Ależ tak! Tak - zadudnił z głębi gabinetu głos, przypominający tokującego basem skowronka. Glombat uświadomił sobie, że to szefowa Wydziału Wychowania Fizycznego. - Wszyscy mamy po jednym egzemplarzu tej cholernej książki! I co z tego? Wal dalej! Za dwadzieścia minut mam umówioną wizytę w salonie piękności - i dobrze wymierzonym hakiem pod żebro uciszyła chichot stojącego obok niej mężczyzny. - Oczywiście! Oczywiście! Rozumiem - odrzekł Glombat głosem słodszym niż sacharyna. - Doskonale zdaję sobie sprawę, jak niezwykle cenny jest wasz czas. Ale, ale! Prawdę powiedziawszy, to on właśnie jest celem naszego dzisiejszego eksperymentu, proszę szanownego koleżeństwa. Dzięki moim odkryciom ludzie nie będą już dłużej niewolnikami
czasu. Staniemy się wkrótce jego panami! Pojmujecie, państwo?! Będziemy mogli podróżować w czasie w tę i we w tę z tą samą łatwością, z jaką dziś jeździmy autobusami miejskiej komunikacji z jednego krańca miasta w drugi. Mam zamiar osobiście udowodnić, że jest to możliwe. - A-ale c-c-co wspólnego ma z tym ta k-k-książka? Glombat? - spytał zacinając się mały facet, siedzący w pierwszym rzędzie. Był to szef Katedry Retoryki. - Otóż ta mała książeczka dostarczy nam przekonywającego dowodu, iż zamierzona przeze mnie podróż w czasie odbyła się rzeczywiście. Jeśli tylko otworzycie książkę na stronicy 105, będziemy mogli przystąpić do pokazu. Dla wygody zagiąłem róg na owej stroniczce we wszystkich egzemplarzach. Glombat zwrócił się teraz do profesora Feltona Barnesa: - Drogi profesorze Barnes, czy byłby pan tak uprzejmy i odczytał nam pierwsze zdanie z tej strony? - Ależ z przyjemnością - odparł szef Wydziału Języka Angielskiego celując paluchem w pierwsze słowo. - „Słuchajcie! - wykrzyknął wyem-em-an-cyp-cyp-cyp...” - Wyemancypowany - podpowiedział Glombat, szepcząc mu prosto w ucho. - „Słuchajcie! - wykrzyknął wyemancypowany sędziwy oś-oś-osiem... osiem...” - jego błagalny wzrok wbił się w Glombata. - Osiemdziesięciolatek - upewnił nieszczęśnika, starającego się jak najlepiej przeczytać każde słowo. - „Słuchajcie! - wykrzyknął wyemancypowany osiemdziesięciolatek. - Zdaje się, że słyszę lokaja”. - Bardzo dobrze, bardzo dobrze, profesorze Barnes! Świetnie! Doprawdy, urzekły mnie pańskie dramatyczne pauzy - i odwrócił się do wydziałowej szarży. - Chciałbym teraz państwa prosić o sprawdzenie w waszych egzemplarzach, czy pierwsze zdanie ze strony 105 zgadza się co do joty z wyrecytowanym wspaniale przez naszego szanownego profesora Barnesa. Dało się słyszeć pospieszny szelest szybko przewracanych kartek i ogólny pomruk, wyrażający powszechną akceptację dostojnego grona profesorskiego. - Wybornie! - rzekł Glombat. - A teraz, jeśli wszyscy skupią swoją uwagę na tym, co trzymam w ręku... - Ej! Skąd to wytrzasnąłeś?! - wrzasnęła oburzona szefowa Wydziału Robót Ręcznych i Szydełkowania. - Toż to najcenniejsza rzecz w Blatwell College! - a trzeba wiedzieć, by! to
oryginalny manuskrypt „Kawałka śliwkowego puddingu” oprawiony w czerwony półskórek z wytłoczonymi na okładce czystym złotem inicjałami „E.C.”. - Pozwoliłem go sobie wypożyczyć z naszej biblioteki - odparł spokojnie Glombat, przerzucając kartki pokryte gęsto maszynowym drukiem. Otworzy! go w końcu na jednej ze stron w pobliżu środka manu-skryptu. - Na Boga! Niech pan będzie ostrożny! - wrzasnęła kierowniczka biblioteki, nie mogąc dalej utrzymać swoich nerwów na wodzy. - Ten manuskrypt jest bezcenny dla wszystkich, którym Batwell College leży choć trochę na sercu! - Proszę się nie obawiać - próbował uspokoić ją Glombat. - Po zakończeniu mego eksperymentu zwrócę bibliotece ten bezcenny egzemplarz w takim samym stanie, w Jakim go stamtąd wypożyczyłem... Hmm, powiedzmy, w prawie takim samym - dodał po chwili. Niewiele brakowało, a kierowniczka biblioteki połknęłaby swoją sztuczną szczękę. - Praaawiee?! - zaskowyczała boleśnie. - Poczyniłem - kontynuował Glombat zupełnie obojętny na to, co wydawało się na pierwszy rzut oka nagłym atakiem apopleksji - zaledwie nieznaczne zmiany w maszynopisie. - Zmie... zmienił manuskrypt Cranewortha! - jęknęła zbolała i osunęła się z hukiem na kolana. Nikogo to jednak nie wzruszyło. - Zmieniłem tylko jeden wyraz. We wspomnianym fragmencie wymazałem... - Wy-ma-zał... - powtórzyła niczym echo zrozpaczona bibliotekarka, bijąc się w piersi i rwąc garściami włosy. - Wymazałem słowo „lokaj” i zastąpiłem je słowem „pokojówka”. Glombat wzniósł dłoń, starając się uciszyć tym gestem falę gniewnych pomruków. - Proszę koleżeństwa! Proszę o chwilę uwagi! Zeskoczył ze skrzyni po wodzie mineralnej. Zrobił dwa szybkie kroki do tyłu i znalazł się przed swoim wehikułem. Teatralnym gestem zdarł pokrowiec. - Pozwolę sobie zwrócić państwa łaskawą uwagę na datę uwidocznioną na wskaźnikach. Jak zapewne raczyliście państwo zauważyć, jest 14 marca 1949 roku. Jeżeli ta data niczego państwu nie przypomina, pozwolę sobie odświeżyć pamięć koleżeństwa. Otóż jest to dzień poprzedzający przekazanie przez Ellona Cranewortha kompletnego maszynopisu swojemu wydawcy. Zamierzam wkraść się do jego gabinetu, tego właśnie gabinetu, aby podmienić jego egzemplarz powieści na mój. - Dobra, dobra, ale co zamierzasz przez to udowodnić? - prychnął niechętnie McLeod. - Ależ nie zamierzam niczego dowodzić. Dowód znajduje się bowiem w waszych rękach. Ta książeczka dostarczy wszystkich dowodów. Craneworth zaniesie wydawcy ten, a
nie inny maszynopis, przez co strona 105 „Kawałka śliwkowego puddingu” zacznie się od zdania: „Słuchajcie! - wykrzyknął wyemancypowany osiemdziesięciolatek. - Zdaje się, że słyszę pokojówkę”. Będzie to dostateczny dowód, że podróż w czasie jest możliwa. Mówiąc to, profesor rozwarł na oścież drzwi swojej machiny, odsłaniając dwa plastikowe, dobrze wyprofilowane siedziska oraz rzędy wskaźników, zegarów i mrugających światełek usytuowanych naprzeciw nich. - O! Czyżby miał zamiar zabrać kogoś ze sobą?!... - zakpił dr Pemville. Lecz w tym samym momencie głos uwiązł mu w gardle, gdyż Glombat odwrócił się nagle w jego stronę i spojrzał na niego wyczekująco. - Tak, mówiąc prawdę, tak - powiedział ze spokojem, cedząc każde słowo. - Chyb... chyba nie masz zamia... - Nie, nie pana. Pana nie miałem broń Boże na myśli. Zastanawiałem się tylko, czy nie poprosić o towarzystwo naszego drogiego księdza. - Cooo?! - ojczulek Jones odwrócił głowę z taką szybkością, że koloratka zawirowała wokół szyi i zatrzymała się dopiero zakleszczona na wystającym jabłku Adama. - Tak, proszę księdza - przytaknął Glombat. - Potrzebny mi będzie świadek, który potwierdziłby prawdziwość eksperymentu dokonanego było nie było w 1949 roku! Któż, proszę koleżeństwa, mógłby lepiej wywiązać się z takiego obowiązku, jak nie osoba w duchownej szacie, prawda? - Zostałem powołany, by nieść świadectwo Chrystusowi, mój synu, a nie tobie, Glombat! Spojrzenia wszystkich zebranych spoczywały na słudze bożym. - Jednakże - powiedział po chwili, głośno przełykając ślinę - Mądra Księga uczy, że jeśli kto w Bogu pokłada nadzieję, nie zginie dusza jego. Czymże wobec niej jest tedy ciało? B-b-b-ędę ci przeto towarzyszyć, mój synu. - Doskonale, drogi księże. Oto moja ręka - rzekł profesor z satysfakcją. - Glombat będzie teraz twoim pasterzem, jakiegoś sobie wcześniej nie obrał. - Nie bluźnij, bezbożniku! Ellona Cranewortha zastali, oględnie mówiąc, śpiącego na własnym biurku. Raczej należałoby powiedzieć rozwalonego, co byłoby z pewnością bliższe prawdzie. W rzeczywistości leżał na nim jak długi, przypominając wyżętą do szczętu szmatę. Dwie puste butelki po „perszingach” balansowały niezdecydowanie na krawędzi biurka. Trzecia, pewnie napoczęta w kulminacyjnym punkcie popijawy, leżała niedopita na podłodze. Jej zawartość, wysączając się, tworzyła teraz kałużę u stóp Cranewortha, a raczej w
tym miejscu, gdzie jego stopy powinny były się znajdować, gdyby siedział, a nie zawalał bez reszty swoim cielskiem warsztatu pracy. Ponieważ wygląd pozostałej części gabinetu nie ma w sumie znaczenia dla dalszego ciągu niniejszej opowieści, możemy go sobie spokojnie podarować. Wystarczy powiedzieć, że jeśli ktokolwiek odpowiadał tu za porządek, z równą pogardą traktował podłogę, ściany, biurko, popielniczki, kosz na papiery jak i kubeł na śmieci. Nie trzeba nikogo przekonywać, iż pojawienie się dwutonowego wehikułu czasu w prywatnym zgoła apartamencie, a już tym bardziej wyjście z niego dwóch podróżników, trudno zaliczyć do wydarzeń, jakie zwykło się zbywać lekceważącym wzruszeniem ramion czy pogardliwym machnięciem ręki. Nie inaczej zareagował Elton Craneworth, wyrwany nagle z głębokiej nirwany po owocowych „perszingach”, kiedy usłyszał trzask miażdżonych mebli i rumor walącego się w odległym kącie pokoju gruzu, jaki spowodowało nagłe zmaterializowanie się w jego gabinecie machiny profesora Glombata. Podniósł ciężko skacowany łeb, otworzył opuchnięte oczy i wychrypiał: - Hęęę? Czego tam?! - Dzień dobry, Craneworth, stary byku! - zawołał profesor, kipiąc wprost kordialną serdecznością. Z wyciągniętymi ramionami rzucił się w kierunku Cranewortha. - Trochę nas dziś zawiało, co star. - Ktoś ty? - Profesor Sidney Glombat, do usług! Ależ nie, proszę się nie fatygować w żadnym wypadku. Zajmę panu dosłownie chwileczkę. Gdy system optyczny Cranewortha zaczął powracać do zwykłej normy, dojrzał on tuż za Glombatem rozmazany obraz jakiegoś mężczyzny, który z wyglądu przypominał duchownego. - Hyp! - czknął. - To i ksiądz jest tutaj?! - Tak, mój synu - odparł ksiądz Jones i podszedł szybko do nieszczęśnika, aby sprawdzić, czy aby nie trzeba mu udzielić pomocy. - Mo... może ci w czymś pomóc? Ja wiem w czym?... - Czyżby?! W takim razie tylko ostatnie namaszczenie, księżulku, dobra? Powiedziawszy to Craneworth jęknął boleśnie i powrócił w stan ograniczonej świadomości. - O! Co to to nie! - wrzasnął Glombat. - Tak nie można, mój stary!
Nałożył plastikową rękawiczkę jednorazowego użytku, jaką trzymał w kieszeni roboczego fartucha na takie właśnie wyjątkowe okazje, i chwyciwszy Cranewortha za włosy, uniósł mu głowę delikatnie do góry. - Tak mi przykro, stary, ale musimy wiedzieć, gdzie to trzymasz. - Cooo trzymam? - jęknął. - Maszynopis, człowieku! Twoje magnum opus - „Kawałek śliwkowego puddingu”! Gdzie to masz? Craneworth uśmiechnął się kwaśno. - Ach, to! Tam - wskazał nosem w stronę szafy pokrytej grubą warstwą brudu i wypchanej po brzegi papierzyskami. - Ostroż... to ma być jutro u wydawcy! - zaczął chichotać, a w końcu wybuchnął spazmatycznym śmiechem przerywanym atakami kaszlu. Ucichł jednak, gdy Glombat puścił nagle jego włosy. Podbródek Cranewortha wyrżnął głucho w blat biurka. Trzy szybkie kroki i Glombat znalazł się obok szafy wypchanej po brzegi papierami. - Yt... yt - zająknął się ksiądz Jones. - Czy nie powinniśmy czegoś dla niego zrobić? - zapytał z troską. - Eee, nic mu nie będzie - machnął lekceważąco ręką Glombat. - O ile sobie dobrze przypominam, nie wykorkuje wcześniej niż w latach sześćdziesiątych. Profesor z zapamiętaniem zaczął wyciągać z szuflad pękate skoroszyty i rzucać je gdzie popadnie. - Cholera, gdzie to może być?... O, przepraszam, księdza! - Nic nie szkodzi, mój synu. Yt... yt... czy nie tego aby szukasz? - wskazał na oprawioną w zgrzebny materiał mocno wyświechtaną teczkę, spoczywającą na górnej półce. - Tak! Tak! To chyba jest to... - urwał, zajrzawszy do środka. - Cóż u diabla?! Ksiądz Jones chrząkną! znacząco, a Glombat machnął pośpiesznie ręką, dając duchownemu do zrozumienia, że przeprasza za kolejny nietakt. Z najwyższym zdumieniem przeglądał teczkę. - Pięć stron! Pięć zasranych stron! - kipiał z wściekłości. - Ten pijaczyna napisał tylko pięć stron książki! To z czego się on do pioruna śmiał? I z takim czymś chce pójść jutro do wydawcy? Ksiądz Jones zbliżył się do Glombata, ten wskazał mu palcem ostatnią stronę rękopisu. - Spójrz na te bzdury! Tekst Craneworha, naskrobany niczym kura pazurem, był ledwie czytelny na poplamionym winem papierze.
„Kawałek śliwkowego puddingu” - co za głupi tytuł dla książki... Elton Craneworth - co za głupie nazwisko dla pisarza... 1949 - co za głupi rok... Blatwell College - co za głupi... Och, na miłość boską, jeżeli nie pojmujesz tego, to jesteś jeszcze bardziej zalany niż ja... Chyba strzelę sobie następnego drinka... Rękopis (raptem wszystkiego niecałe pięć stron) kończył się tą niezbyt trzeźwą uwagą. - Zdumiewające! - powiedział ksiądz Jones. - Ten biedak nie zdołał nigdy odczołgać się od butelki na tyle, by skończyć swoją książkę. - No cóż, nie mamy teraz czasu, żeby się tym przejmować - obruszył się Glombat, wymieniając rękopisy. - Najważniejsze, by ta właśnie wersja dotarła jutro do wydawcy. Chodźmy, ojcze - ponaglał. - Spróbujemy wydostać się stąd, zanim nas tu ktoś przyłapie. Craneworth ocknął się dopiero następnego dnia. Znalazł pozostawiony przez Glombata rękopis na miejscu swoich nieudolnych wypocin. Wziął go w drżące ręce i gapił się na niego przez pełne dwadzieścia minut, zanim w końcu zdecydował się go przejrzeć. - Rany boskie! - mruknął pod nosem. - Znakomicie piszę po pijaku! Po powrocie do swoich czasów, Glombat nie posiadał się z radości. Jakkolwiek zgromadzeni naukowcy nie podzielali entuzjazmu swego ekscentrycznego kolegi, przyznać musieli, że dokonał to, co zamierzył i to ponad wszelką wątpliwość. We wszystkich egzemplarzach książki Cranewortha widniało teraz na stronie 105 słowo: „pokojówka”. Nawet nie przejęli się zbytnio utratą bezcennego manuskryptu. Profesor Sidney Glombat, jeden z Blatwell, udowodnił czarno na białym, że podróż w czasie jest jednak możliwa. Teraz był murowanym kandydatem do tegorocznej Nagrody Nobla w dziedzinie fizyki! I byłby ją może otrzymał również i w tej dziedzinie, gdyby nie pewien drobiazg. Otóż dr Francois Le Grange, znany fizyk francuski, zademonstrował był dokładnie godzinę wcześniej, niż to zrobił profesor Glombat, identyczny eksperyment w pokonywaniu czasu. Nie wszystko zostało jednak stracone. Koniec końców i Glombat otrzymał swoją Nagrodę Nobla. Chociaż Le Grange miał ją już zaklepaną dla siebie w dziedzinie fizyki, to list księdza Jonesa, wysiany w odpowiednim momencie do Komitetu Uchwał Nagrody Nobla, spowodował, że zrobiono dla Glombata pewien wyjątek. Ksiądz zrelacjonował w nim szczegółowo wszystkie fakty z krótkiego pobytu w przeszłości, zwracając baczną uwagę na niewyjaśniony problem autorstwa maszynopisu „Kawałka śliwkowego puddingu”. Nie ulegało bowiem wątpliwości, że egzemplarz, który pozostał w gabinecie Cranewortha, był tym, który został przekazany wydawcy. Świadczy o tym zmienione na stronie 105 słowo. Nie Craneworth więc napisał tę powieść! Jego rękopis był teraz w posiadaniu Glombata i składał się z pięciu stron pijackiego bełkotu. Ale też i nie
Glombat był jej autorem (wyjąwszy jedno słówko - „pokojówka”). Ograniczył się jedynie do wypożyczenia go z biblioteki college’u. Więc kto - pytał w swoim liście ksiądz Jones - to zrobił? Podkreślił przy tym pierwszą literę w wyrazie „Kto”. Być może Glombat by! drugą w kolejności osobą, która udowodniła istnienie podróży w czasie, lecz z całą pewnością - kontynuował ksiądz - Glombat był pierwszym człowiekiem, który udowodnił istnienie daleko ważniejsze... Przyznana profesorowi Sidneyowi Glombatowi Nagroda Nobla okazała się precedensem dla samego Komitetu. Wręczono ją bowiem w dziedzinie... teologii! Przypisy tłumacza:
EMILE VERKERK Jacy byliśmy Rok gwiezdny 2832 - 613 Archiwa Historyczne Komp. Centralny Planeta Ziemia 4006271 Justin Farr IV Kolonia Syriusz, 8261848 Drogi Panie Farr, w odpowiedzi na Pańskie pytanie skierowane do naszych Archiwów stwierdzić musimy z żalem, iż jest nam niezwykle trudno usatysfakcjonować Pana wyczerpującą informacją, z uwagi na ograniczony zasób zgromadzonej wiedzy. Wskutek gruntownego wysterylizowania świata podczas konfliktu atomowego, jaki miał miejsce u progu trzeciego tysiąclecia, ciężko doprawdy zdobyć i (lub) sklasyfikować jakiekolwiek ślady życia roślinnego sprzed wieku XXI. Niemniej jednak dzięki wydobyciu na powierzchnię zdumiewających kopalin, podjęliśmy ryzyko opracowania klasyfikacji, obejmującej nie tylko dawne, ale i najnowsze odkrycia w tej dziedzinie. Jak wynika z naszych obserwacji, najbardziej plennymi roślinami końca dwudziestego wieku byty formy należące do gatunku plasticus. Sądzimy tak, albowiem tylko egzemplarze tego właśnie gatunku udało się nam wydobyć w stanie nieuszkodzonym. Przypuszczalnie kwitły one w domach, biurach i świątyniach. (Większość starożytnych miast miała na rogu każdej ulicy świątynię z metalową ikoną umieszczoną po zewnętrznej stronie, która prawdopodobnie zwabiała do środka wiernych, poruszających się z palcami wetkniętymi głęboko w uszy). Ów genus plasticus podzieliliśmy na kilka zasadniczych podgatunków, mianowicie: plasticus uidelcus plasticus cubcus plasticus uinilus plasticus nożus plasticus torbus plasticus et ceterus Wszystkie te rośliny zdumiewają nas dziś niewiarygodną wprost kolorystyką, pośród której dominującą rolę odgrywała biel, wyjąwszy może plasticus torbus, który jako jedyny wyrastał pierwotnie w przeźroczystych arkuszach pokrytych z zewnętrznej strony dziwacznymi znakami. Na jednym z wyjątkowo dobrze zachowanych egzemplarzy udało nam
się nawet odcyfrować napis DIETOCHLEB, lecz cokolwiek by on znaczył, dla nas pozostanie niestety nie odgadnioną tajemnicą. Sądzimy ponadto, iż starożytni ziemianie zdołali posiąść wiele metod hodowania plastikowych roślin (metod jak dotąd przez nas niezgłębionych), z których wytwarzali podłogi, tapety, ubrania, a być może i pożywienie. A to dzięki wszechstronnemu poznaniu - jak nam się wydaje - odpowiednich właściwości tychże roślin. Kolejnym, odkrytym niemal przez przypadek gatunkiem flory antycznej jest sfyropianecs - roślina o niebywałych właściwościach izolacyjnych. Jak dotąd zidentyfikowaliśmy tylko dwa typy styropianecsu, mianowicie: cubcus oraz izolatus. Pierwszy zwykł wyrastać na kształt dzwonu, drugi natomiast przybierał postać dużych arkuszy. Jakkolwiek rośliny te zasadniczo były białe, niektóre ze znalezionych przez nas egzemplarzy pokrywały niebieskie i zielone gruzełki. Możemy jedynie domniemywać, nie mając żadnej pewności, iż gruzełki owe były czymś w rodzaju zarodników, natomiast same rośliny macierzyste zostały zapewne uśmiercone w trakcie pączkowania przez radioaktywne promieniowanie. Innym wydobytym rodzajem rośliny była bardzo krucha forma nazwana przez nas szclus butelcus. Jej niezwykle wrażliwa natura sprawiła, że wszystkie znane nam egzemplarze dotrwały do naszych czasów w formie rozdrobnionej (szclus cauafcus). Jednakże praw-dziwa rewelacją okazało się dopiero odkopanie potężnej budowli COLA - czy coś w tym rodzaju. Przypuszczalnie była to stacja hodowlana - tak nam się przynajmniej wydaje - bądź szkółka, albowiem znaleźliśmy tam pomieszczenia wypełnione po brzegi przedstawicielami gatunku szclus butelcus oraz (w osobnych magazynach) znanymi nam skądinąd niezliczonymi egzemplarzami cavalcus. Jesteśmy głęboko przekonani, iż roślina ta rozmnażała się samodzielnie drogą kawałkowania z chwilą, gdy tylko poszczególne egzemplarze szclus butelcus osiągały zdolność rozrodczą. Bez wątpienia egzemplarze szclus cavalcus uznać wypada za formy juwenilne szclus butelcus. Nasi naukowcy pobrali nawet pewną ilość szclus cavalcus z ośrodka hodowlanego COLA z zamiarem wyhodowania z nich dojrzałych przedstawicieli butelcus. Niestety, wszelkie wysiłki spełzły na niczym, niemniej jednak próby ich przyczyniły się poważnie do wzbogacenia wiedzy o starożytności. Mimo dotychczasowych niepowodzeń żywię głębokie przekonanie, iż uda nam się kiedyś odzyskać i, co ważniejsze, przywrócić do życia wymarłe i egzotyczne formy życia roślinnego. Z uwagi na fakt, iż gatunek szclus tworzył bardzo liczną rodzinę, dokonaliśmy następującej jego systematyzacji: szclus butelcus
szclus cubcus szclus cavalcus szclus ociennus szclus autus szclus lustrus Prawdziwy szok wywołało jednak odkrycie szclus lustrus. Wedle wszelkiego prawdopodobieństwa roślina ta rosła w postaci gładkich tafli gromadzących na jednej ze stron substancję odbijającą wprost idealnie naturalne światło. W naszym odczuciu był to mechanizm obronny rośliny, zabezpieczający ją przed naturalnymi wrogami. Zdecydowana większość przedstawicieli rodziny szclus tworzyła formy bezbarwne z wyjątkiem dwóch odmian: szclus butelcus (jedną z odkrytych nazwaliśmy butelcus pivus brazovus) oraz szclus autus, dla którego ukuliśmy nazwę zadymione. Wszystkie wyżej wymienione rośliny stanowią podstawę całej naszej wiedzy o ekologii XXI wieku, wyłączywszy zeń - z braku dokumentacji - twardo-drzew, zwany też stallus. Niestety, grzyb pasożytniczy (rdzauus) zniszczył ten gatunek niemal całkowicie. Jedynie stallus nierdzeuus okazał się względnie odporny na jego działanie. Zdaje się, iż rośliny te pędziły żywot na wpół osiadły, jako że stallus przybierał najczęściej postać kontenerową (stallus autus), współżyjąc w udany sposób z licznymi plasticus ORAZ niektórymi roślinami typu szclus. Jednak za wcześnie na formułowanie konkretnych wniosków, badania nasze znajdują się bowiem ciągle jeszcze w powijakach, niestety. Skromnie mówiąc, nasza wiedza o starożytności jest nader ograniczona. Mamy wszelako nadzieję, że pracując wytrwale, trafimy na nowe znaleziska. Dlatego z głębokim przekonaniem oświadczyć mogę, iż dołożymy wszelkich starań, aby dzięki wytężonej pracy nad kopalinami poszerzyć naszą skąpą wiedzę o zamierzchłej przeszłości. Jakkolwiek dziś z prawdziwą przykrością stwierdzić mi wypada, iż przedstawiony Panu materiał jest wszystkim, czym dysponujemy, mimo to żywię głębokie przekonanie, że za jakieś powiedzmy trzydzieści lat, jeśli nadal będzie Pan zainteresowany wyżej wymienioną tematyką, możemy powrócić do niedokończonej rozmowy. Do tego czasu dysponować będziemy zapewne nieporównanie bardziej ekscytującymi odkryciami i materiałem niż obecnie. Pozwalam sobie złożyć serdeczne podziękowanie za wyrażone zainteresowanie naszą żmudną pracą oddany Panu J.M. Nutus Dyrektor Instytutu Prac Archeologicznych na Planecie Ziemi
BRUCE BOSTON Kosmologiczny epos ... i pewne istoty oddały się bez reszty badaniu mikrokosmosu: rozdzieliły atomy, a nie mogąc zapanować nad wyzwolonymi reakcjami, zginęły bezpowrotnie w płomieniach własnoręcznie wznieconej pożogi. Inne tymczasem skuły łańcuchami nuklearny żywioł, pobudowały statki i przysposobiły się do przekroczenia kosmicznej pustki. I oto najniezwyklejsze twory wszechświata zaczęły spotykać się z sobą i rywalizować. Stawały naprzeciw siebie, oko w oko, różnokształtne formy homoidalne, wielonogie owady, istoty podobne jaszczurkom o oczach pozbawionych powiek, inteligentne ryby, które nim wyruszyły w przestrzeń kosmicznego pustkowia opanowały wpierw sposoby pokonywania bezwodnych obszarów, w końcu istoty dokonujące fotosyntezy dla wytworzenia pokarmu i wiele, wiele innych, tak licznych, że nie ma sposobu, aby je choć w części wymienić. Poprzez międzygwiezdne przestworza, poprzez bezkres międzygalaktycznych otchłani migrowały istoty i spotykały się, mieszały i walczyły... albowiem wkrótce wojna stała się jedynym kanonem istnienia wszechświata. Wyrastały imperia i upadały. Kwitły cywilizacje i obumierały. Cale gatunki, ukształtowane mozolnie poprzez tysiąclecia, znikały nagle z powierzchni wszechświata w ciągu jednej, krótkiej nocy, bądź w nieskończenie długich, wlokących się pokoleniami wojennych bataliach na wyniszczenie. Planety, na których ostygły już były popioły wojennych zamieci, przeobrażały się z wolna w pierwsze oazy odradzającego się na powrót życia. Lecz dzięki temu właśnie, dzięki konieczności nieustannego skuwania łańcuchami gigantycznych pożarów, budowania coraz potężniejszych machin zagłady, nigdy nie zaniechano poszukiwań i wzbogacania zasobów wiedzy. Życie dowiadywało się coraz więcej o sobie samym, o kosmicznej pustce, o materii i więzach zespalających w całość wszystko, cokolwiek istniało. I to życie posiadło umiejętność władania wszechświatem. Władania aż po umiejętność łatwego pokonywania odległości tak niewyobrażalnie ogromnych, iż dawały się one wyrażać już tylko za pomocą abstrakcyjnych zgoła liczb, aż po umiejętność wyławiania z pustej pozornie przestrzeni kosmicznej rozsianych w niej pojedynczych drobin wodoru, wykorzystywanych do rozniecania małych słońc, ogrzewających metaliczne krajobrazy sztucznie stworzonych planet. Lecz im większe poskramiano ognie, tym większe wybuchały wojny.
Millenia przechodziły w multitysiąclecia, a te ginęły w nieskończonych eonach. Tworzono historie, spisywano je, po czym ulegały one zapomnieniu, by po jakimś czasie odrodzić się w spisanych na powrót mitach. W pomroce dziejów przepadały bezpowrotnie kolejne rasy, wymierające ze starości lub z braku ożywczego ducha bądź wewnętrznej siły warunkującej przetrwanie. Przeciwnicy ewolucji i krzyżowania się ras, przywłaszczywszy sobie prawo dominacji, i opanowali wszechświat. I wszechświat starzał się więc. Trwali tylko najsilniejsi. Ale i tak nieustannie jedne istoty powstawały przeciwko drugim. Zagładzie ulegały kolejne gatunki. Lecz na ich miejscu rozkwitały nowe. Świat znalazł się w impasie. Życie ruszyło w przestrzeń. Zaczęło poszerzać granice panowania, osiągając krańce rozprzestrzeniającego się nadal wszechświata. Aż po jego krawędzie; dokąd mogły dotrzeć już tylko statki najpotężniejsze z potężnych, sięgnąć najdoskonalsze z doskonałych instrumenty badawcze. Aż po martwą ciemność kosmicznej pustki. I nie było więcej światów do zdobycia. I nie było więcej wojen, albowiem straciły one sens wobec braku oczekiwanych zwycięstw i perspektyw nowych zdobyczy. Nie było innego wyjścia z impasu. Odmienne, różniące się między sobą istoty ustanowiły we wszechświecie pokój. Energia, wykorzystywana dotąd do niszczenia życia, spożytkowana została teraz w zupełnie innych celach i to nieporównanie bardziej praktycznych. Dostatek wszystkiego zaczął iść w parze z pokojem, gdyż ten stał się porządkiem dnia codziennego. Wśród bogactwa, poczucia bezpieczeństwa, braku groźby konfliktów zbrojnych powolniał rozwój wiedzy, jakkolwiek nigdy nie została ona poniechana. Wszelkie rozumne twory wszechświata miały pośród siebie nazbyt wielu idealistów, nazbyt wielu naukowców z ciągotami ku metafizyce, którzy bezinteresownie, tylko dla naukowej satysfakcji zwykli tropić tajemnice poznania na obszarach dla wiedzy całkowicie jałowych i bezużytecznych, ażeby nauka nie mogła ostatecznie i bezpowrotnie upaść. Tedy dociekali oni prawdy o wszechświecie, zgłębiali jego genezę i ontologię. I to oni właśnie, przedkładając nade wszystko potrzebę wspólnych poszukiwań, przekroczyli granice gatunkowych odrębności poszczególnych światów i zespolili swoje wysiłki w jedno. Konstruowano i budowano coraz to nowsze instrumenty badawcze, dzięki którym sięgano umysłem znacznie głębiej w otchłań mikro - i makrokosmosu, niż miało to miejsce kiedykolwiek wcześniej. Przetrząsano łapczywie stare annały, studiując z uwagą każdy wolumen, przekopywano się przez cale biblioteki, ażeby tylko nie uronić najmniejszej nawet cząstki wiedzy, która była udziałem przeszłości. Wydrążono „dziurę” w kosmicznej próżni - tunel, który dzięki swej specyfice niczym most zdolny był łączyć najodleglejsze punkty czasoprzestrzeni i odsłaniać obrazy z głębokiej przeszłości - obrazy z początków wszechświata.
Tak powoli, owe fragmenty, kawałek po kawałku poczęły składać się mozolnie w całość. Niekiedy całe pokolenia zdołały dodać zaledwie jedną cegiełkę do wznoszonej wspólnym wysiłkiem budowli, a niekiedy tylko zaprawę pod przyszłą cegłę. Mimo to zasób wiedzy rósł nieustannie. Rósł i krzepł. I tak jak rósł, narastał proces zrozumienia, aż do chwili, kiedy wszystko stało się jasne. Początkowo pełne zrozumienie wiedzy wraz z wszelkimi tego faktu konsekwencjami stało się udziałem szczupłej tylko garstki wybrańców. Jednakże w kosmosie, o wiele krótszym niż wynosiło jedno ludzkie życie, raz zgromadzona wiedza docierała szybko do najodleglejszych zakątków zamieszkanych światów, a trafiając na podatny grunt, powoli lecz niezmiennie przeobrażała świadomość wszystkich istot rozumnych wszechświata. Co prawda już od niepamiętnych czasów wiedziano, że rozszerzanie się wszechświata ulega spowolnieniu, że pewnego dnia wyrzucona w przestrzeń materia może zacząć powracać do źródeł, zapadając się w siebie, jednakże dopiero teraz stało się jasne, że kolaps nastąpi nieporównanie szybciej, aniżeli można się było tego spodziewać, i że przyniesie nieodwołalną „śmierć” całej materii wszechświata. Dla wszystkich było oczywiste, iż życie jednostek jest ograniczone, że ograniczone jest życie nawet całych ras, gatunków, planet, gwiazd, prawdopodobnie nawet całych galaktyk, niewielu jednak śmiało przypuszczać, że sam wszechświat i cała wypełniająca go materia zestarzeje się kiedyś i umrze tak, jak umiera każdy z jego poszczególnych składników. W akceleratorach czasowych, kondensujących tysiąclecia do minut, wysyłano cząstki materii w ich najdalej dającą się przewidzieć przyszłość. Obserwowano z napiętą uwagą, jak ulegają one rozpadowi, ale nie w energię - czego oczekiwano na podstawie starożytnych teorii - lecz w... nicość! Nie było wątpliwości, wydobyte z prapoczątków obrazy dowodziły niezbicie, iż wszechświat, tak jak się wyłonił z nicości, w nicość powróci. A gdy i to stało się jasne - zrozumiano ostatecznie wszystko. Zaczęto gorączkowo poszukiwać nadziei w zaginionych i zapomnianych religiach, u samozwańczych proroków, a nawet profetów oszukujących samych siebie, jednakże mimo pokładanych nadziei nie odnaleziono u początków aktu stworzenia żadnego Stwórcy. Niczego, niczego poza pustką. Tak oto wizja zagłady wszechświata, śmierci materii i ostatecznego końca wszelkich form życia zaszczepiona raz w umysłach, zapadła głęboko w pamięć i nigdy nie została już zapomniana. Cień apokalipsy zwisał ciężko nad cywilizacjami, odciskając się głębokim piętnem na filozofii, sztuce, religii i wszelkich formach kultury. Nawet na odległych planetach, gdzie już dawno zaniechano lotów kosmicznych, rezygnowano ze wszystkiego. Wystarczyły rudymenty wiedzy. I świat zaczął tonąć w ponownym barbarzyństwie,