IXENA

  • Dokumenty1 316
  • Odsłony246 775
  • Obserwuję196
  • Rozmiar dokumentów2.2 GB
  • Ilość pobrań143 153

Antologia SF - Spekulacje

Dodano: 8 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 8 lata temu
Rozmiar :776.3 KB
Rozszerzenie:pdf

Moje dokumenty

IXENA
EBooki
FANTASTYKA

Antologia SF - Spekulacje.pdf

IXENA EBooki FANTASTYKA Antologie
Użytkownik IXENA wgrał ten materiał 8 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 35 osób, 41 z nich pobrało dokument.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 186 stron)

Spekulacje Antologia opowiadań SF

Nawet żelazna nie zatrzyma klatka Lovin Roger Robert Ubolewamy zwykle nad krzywdami, jakie sobie nawzajem wyrządzamy. „Nieludzkość człowieka to przyczyna niezliczonych skarg!”, powiada z troską Robert Burns. Niemniej większość z nas pozostaje obojętna na to, co człowiek wyczynia wobec innych gatunków — na bezduszność i nieczułość, z jaką je zniewalamy, czynimy z nich narzędzie do realizacji naszych celów, zabijamy je, gdy jesteśmy głodni, lub czynimy to dla rozrywki. Żywimy przy tym zwykle nadzieje, że gatunki pozaludzkie dysponują mniejszą niż my inteligencją i w przeciwieństwie do nas ani nie potrafią przewidywać, ani pojmować, toteż pozostają wolne od pewnego rodzaju subtelnego cierpienia, którego przyczyną jest właśnie inteligencja. Jakże to jednak będzie w przyszłości, gdy przedstawiciele odmiennych gatunków spotkają się przebywszy rozlegle przestrzenie? Jak będą się do siebie odnosić? Jak będą reagować? Było to spotkanie typowe dla owych wczesnych starć między Imperium Ludzkim, które rozrastało się w głąb, wzdłuż spirali, a rasami z galaktycznego centrum o gęstości gwiazdy, rasami z głębi samej Jasności. Czterech ludzi Imperium, zwrotnych, szybkich korsarzy, wilków kosmosu, natrafiło przypadkiem na samotny, lecz solidnie uzbrojony statek strumieniowy „Koronny”, który niczym atomowy niedźwiedź sunął przez diamentową noc. Był to pierwszy kontakt obu tych ras i żadna z nich nie wiedziała, jak bardzo jest podobna do drugiej przez swą ksenofobię, wojowniczość, zaborczość. Na widok przeciwnika otwarli ogień. Przez sto dziewięć sekund przestrzeń wokół nich stała się aktynicznym piekłem błyskających energii; dały o sobie znać strach i nienawiść. Potem była już tylko cisza, ciemność i rzednące chmury zwęglonych ciał i stopionego metalu, które obracając się wokół własnej osi znikały w otchłaniach próżni. Pośród dryfujących resztek znajdował się kombinezon bojowy, nadpalony i nadwerężony, z jedną stopą częściowo zgniecioną. Kołysał się sztywno to w tę, to we w tę niczym robot. Nabrzmiała pęcherzykami czerwona farba na hełmie pozwalała stwierdzić, że kombinezon należał do sierżanta sztabowego Jarnesa T. Friddle’a. Lecz w środku nie było sierżanta Friddle’a. Znajdował się on gdzieś w przestrzeni jako rozprysła masa krwi i tkanki. W kombinezonie znajdował się inny człowiek — technik radarowy o nazwisku Jake Miller. Był bliżej kombinezonu, gdy rozległ się alarm, i dlatego on żył, a Friddle zginął. Jego ostatnim świadomym wspomnieniem był widok sierżanta rozpaczliwie drapiącego zasuwy kombinezonu. Potem błysk niesłychanie jasnego światła wypalił mu oczy i coś, jakby ogromna pięść, pozbawiło go przytomności. Kombinezon spełnił swą funkcję z niezawodną skutecznością właściwą ziemskiej technologii.

Złagodził na tyle skutek eksplozji, że większość kości Jake’a Millera pozostała w ciele. Kombinezon rozpoznał następnie obrażenia Millera i poddał je kuracji, na ile mógł, wprowadzając igły, rurki i katetery, wsączając substancje odżywcze, lekarstwa i stabilizery. Następnie włączył swój sygnał lokalizacyjny i przygotował się do przetrwania aż do nadejścia pomocy. Jedynym jednak dźwiękiem, jaki wówczas dał się słyszeć, był tylko ów nikły sygnał lokalizacyjny; żadnej żywej istoty, która przyszłaby z pomocą. W tej sytuacji kombinezon, z pół żywym, pół martwym Jakiem Millerem w środku, zaczął przemierzać nieskończony dystans między gwiazdami. Daleko, daleko przed nim żyli Q’Linnowie. Q’Linnowie... Stanowili rasę bardzo starą, pewną swej mądrości. We wczesnych epokach byli zdobywcami, penetratorami. Aż do najdalszych zakątków docierali w swych spodkowatych pojazdach zdobywając przestrzenie i umacniając swą wiedzę. Udoskonalili naukę, usunęli namiętności, obmyślili swój raj. We wczesnej zaś epoce dojrzałości, powodowani dumą i poczuciem własnej mocy, zaczęli stwarzać ów raj, aż w końcu go urzeczywistnili. Najpierw zbudowali sobie słońce, ogromne, błękitnobiałe. Potem zebrali całą okoliczną materię, planety i planetki, morza i gwiezdny pył i w postaci wielkiej planety zawiesili to w pobliżu owego słońca, w postaci planety złożonej z miliona milionów planet, w postaci sfery o średnicy pół miliarda kilometrów; zewnętrzna powierzchnia złożona z planet miała ćwierć miliona kilometrów grubości. Potem ten milion milionów planet, księżyców, asteroidów i skał wprawili w ruch, który był nieskończenie złożonym splotem ruchów ciał po orbitach wokół siebie i wokół błękitnobiałego słońca. Całość otoczyli jedną wspólną atmosferą, w której latali na swych pełnych wdzięku szaropiórych skrzydłach. W przekonaniu Q’Linnów wszystko, co godne jest poznania, można poznać w obrębie owej ogromnej sfery. Przestał ich zajmować kosmos poza sferą, mniej szukali JUŻ odpowiedzi niż godnych zadania pytań, zamknęli się, zauważając kosmos tylko wtedy, gdy wdzierał się on niekiedy w ich świat, przynosząc im jakieś dryfujące resztki po rozbitkach, jakieś galaktyczne kurioza. Oni zaś byli istotami ostrożnymi, a przy tym cierpliwymi. Zainstalowali aparaty, które miały nieustannie obserwować otchłań kosmosu poza sferą planet. Toteż gdy Jake Miller był jeszcze w odległości dziesięciu lat świetlnych, aparaty już wychwyciły jego obecność, elektrycznymi głosami obwieszczając alarm. Q’Linnowie w odpowiedzi na alarm wysłali statek dla zbadania zbliżającego się obiektu. Obiekt ów długo przebywał w próżni. Jego powierzchnia była pełna wgięć i zadrapań; pożółkłą ze starości przesłonę twarzy pokryła siatka pęknięć. Na wysuszonej twarzy pod przesłoną osiadł szron. Życie jednakże jest uparte; ciągle jeszcze iskra życia tliła się w Jake’u Millerze. Statek zabrał

ze sobą jego i kombinezon i zaniósł ich w głąb sfery, miejsca nauki i badań. Niektórzy Q’Limiowie powodowani profesjonalnym zainteresowaniem lub też czystą ciekawością przybyli obejrzeć tę rzecz z Zewnątrz; przybyli na własnych skrzydłach z miejsc pobliskich, a z dalszych przyjechali w swych szybkich pojazdach. Zebrali się wokół poczerniałego kombinezonu świergocząc wysokimi głosami podczas wypróbowywania go, napromieniowywania i badania przy pomocy ich wyrafinowanej techniki. Gdy w końcu pojęli funkcjonowanie kombinezonu, otwarli go i wydobyli zeń Jake’a Millera. Dotykali go szponiastymi rękami, wtłaczali weń swoją surowicę i gazy, wprowadzali w jego mózg cienkie druciki podłączając go do dziwnego koloidalnego komputera. Potem czekali, a komputer zadawał swoje pytania, zbierał dane, wyprowadzał wnioski. Gdy skończyło się to badanie, Q’Linnowie wiedzieli wszystko, co wiedział Jake Miller, a nawet dużo więcej. Znali jego nazwisko, rasę, język, jego lęki, sny i tabu, społeczny i polityczny ustrój świata, z którego pochodził. Historycy wiedzieli już, skąd przybył, predyktorzy — skąd został wysłany. Znali jego miejsce wśród istot żywych. Dzięki takiej informacji i dzięki innym tego typu mędrcy Q’Linnów znali stan kosmosu na Zewnątrz; to wystarczało. Zabrali swoje instrumenty, aparaty i narzędzia i znikli. Przestali się zajmować Jakiem Millerem i bezużytecznym już kombinezonem. Zabrano ich do magazynu i położono na jakichś płytach w ciemnym pomieszczeniu. Urzędnik skatalogował ich, wykreślił i zapomniał o nich. Od czasu do czasu Q’Linnowie powodowani profesjonalnym zainteresowaniem lub czystą ciekawością zaglądali do składowiska, by obejrzeć jakąś porzuconą rzecz. Niekiedy tą rzeczą bywał także Jake Miller lub jego kombinezon bojowy. Student miernictwa przyszedł pomierzyć ciało i kombinezon. Generał zajęty kwestią sposobu trzymania broni zjawił się zabrać rękę z wiązką ścięgien. Paru wesołków zabrało głowę dla ozdobienia festiwalowego stołu. Genetyk pogrzebał w szczątkach, jakie zostały, i wziął narządy rozrodcze. Poetessa przybyła, aby zaśpiewać pieśń nad zwłokami wojownika. W owym czasie to co niegdyś było Jakiem Millerem, zmniejszyło się do postaci fragmentu zmumifikowanego ciała pozbawionego już kształtu. Genetyk nazywał się Bwee K’Torr. Zabrał on narządy rozrodcze bez szczególnego powodu: tylko dlatego, że był genetykiem. Wziął je do swego kurnika i zapomniał o nich. W jakiś czas potem robiąc porządki w swoim miejscu pracy i badań natknął się ponownie na owe narządy; rozbawiły go one. Genetyk ów umieścił więc narządy w skomplikowanym aparacie i przywrócił im funkcjonowanie: wytrysk i produkcja spermy. Potem zebrał żeńskie jaja od kopii żeńskich egzemplarzy swojego gatunku, miał bowiem kaprys stworzyć nową istotę, skrzyżowanie ptaka ze ssakiem, zdolną (przynajmniej teoretycznie) do rozmnażania się przez związek albo z Q’Linnem, albo z Człowiekiem. Nie było to przedsięwzięcie specjalnie trudne. Genetyk miał do dyspozycji całą naukę Q’Linnów, był niezmiernie cierpliwy i cechowała go gorliwość wyćwiczonego dyletanta. Na tych podstawach oparł budowę monstrów żywych, jak i martwo urodzonych; po większych i

mniejszych niepowodzeniach pojawiły się trzy stwory, które miały zarówno skrzydła jak i pępek, no i były żywe. Dwa egzemplarze męskie, jeden żeński. Genetyk porozmieszczał je na pobliskich planetkach i zainstalował aparaturę, która by ich doglądała i prowadziła zarazem obserwację, po czym zajął się innymi rozrywkami. Planety, księżyce i falujące morza strefy Q’Linnów tańczyły swój taniec nieustannych zmian miejsca, sił przyciągania, pogody i pór, aż w końcu stwory Bwee K’Torra dojrzały do rozrodu. Aparatura zasygnalizowała ten fakt i genetyk powrócił do eksperymentu. Zebrał swoje istoty i najpierw skojarzył egzemplarz żeński, potem męski z kopią Q’Linna. Żeńska kopia gatunku Q’Linnów nie urodziła. K’Torr zdemontował i ją, i męski egzemplarz przez siebie stworzony, aby stwierdzić przyczynę. Osobnik żeński zmarł wydając płód — drobną, martwą istotę o bezkrwistej pępowinie i pomarszczonej, obwisłej tkance. Ale to nie było ważne. K’Torr stwierdził, że przyczyną był egzemplarz męski. Opanował więc sytuację, usunął nieudane osobniki, poczynił niezbędne organiczne i genetyczne zmiany w pozostałym egzemplarzu męskim; potem zachwycił się swoim dziełem. Odesłał egzemplarz męski do jego świata i zajął się własnymi sprawami. Była to elegancka rozrywka, a on z elegancją się jej oddawał. Osobnik męski rósł i, zgodnie z projektem K’Torra, pozostawał w izolacji; doglądały go aparaty. Niekiedy Q’Linnowie trafiali przypadkiem w jego świat, a on uczył się od nich, bo ich bawiło uczenie go. Nie miał żadnych potrzeb, a pragnień niewiele. Wszedł w okres wczesnej dojrzałości zdrów i szczęśliwy. Zylla K’Cee w swej piątej porze omal nie umarła. Wzięła wtedy ze żłobka dysk podróżny i poszybowała na zewnątrz poprzez glob planet ku zimnym atmosferom, gdzie niebo było czarne i pełne odległych gwiazd. Wyprowadziła dysk tak wysoko, jak się tylko dało, i gdy nie mogła już wycisnąć na nim większej wysokości, ruszyła w górę na własnych skrzydełkach, walcząc dopóty, aż pokonało ją zmęczenie i brak tlenu, tak iż zaczęła spadać w głąb; znaleziono ją dryfującą w ścieku grawitacyjnym między dwoma księżycami. Zapytana dlaczego ruszyła w tę zimną ciemność zewnętrzną rzucając się w stronę gwiazd, nie umiała znaleźć odpowiedzi. Jej dziecięcy umysł nie znał jeszcze pojęć, które wyraziłyby jej tęsknoty. Jednakże strażnik, nadzorca i opiekun żłobka K’Cee, zrozumiał nienormalność jej poczynań. Polecił jej — co było rzeczą konieczną i właściwą — stawić się przed nim. I oto spoglądał na nią surowo z wysokiej grzędy przełożonego. — Zyllo K’Cee — powiedział — czy zdajesz sobie sprawę z tego, że należysz do Q’Linnów? Ona zaś siedząc na swej niskiej grzędzie uczyniła gest oznaczający „no pewnie”: lekkie uniesienie skrzydła. — Czy wiesz, co znaczy być Q’Linnem? — To znaczy, że się dostaje klapsy, jak się jest małym Q’Linnem.

Krótki uśmiech, nie dłuższy niż szybkie otwarcie dzioba, przemknął po twarzy strażnika żłobka i zniknął — Zyllo, jesteśmy istotami wolnymi, najbardziej wolnymi w całym kosmosie. — Co to jest kosmos? — To co na Zewnątrz. — Nastroszył przed nią pióra; miało to przyciągnąć jej uwagę. — Jesteśmy wolni, Zyllo, od potrzeb, wolni od lęku, wolni od pracy. Spędzamy nasze życie wśród nieustającego piękna, w radości kontemplacji. Czy wiesz, że tak jest? — Tak — odpowiedziała, znudzona, jak znudzone są wszystkie dzieci zmuszane do odpowiedzi na tę wszystkie głupie pytania dorosłych. — A skąd wiesz, że jesteśmy wolni? Zylla mrugnęła powiekami liliowych oczu. — Ja nie rozumiem. — Skąd wiesz, że Q’Linnowie są najbardziej wolnymi istotami w kosmosie? To było całkiem jak w szkole. — Bo pan nam tak powiedział? — jej cichy głosik próbował zgadywać. — Nooo, taak, Zyllo, w pewnym sensie. Ale to nie jest jeszcze prawdziwy powód. — Poprawił się na grzędzie. — Prawdziwy powód, pisklątko, jest ten, że ty wierzysz mi, gdy mówię, że tak jest, podobnie jak ja wierzę radcom Mądrości, którzy mówią mnie, że tak jest, oni zaś wierzą mędrcom, którzy byli przed nimi. Zylla patrzyła na nadzorcę żłobka poważnie, nic z tego nie rozumiejąc. — My zaś wszyscy wierzymy, bo mędrcy, którzy byli przed nami, wiedzieli. Dotarli wszędzie, Zyllo, i poznali wszystko. Zbudowali naszą sferę światów i uczynili Q’Linnów nieśmiertelnymi. — Zapatrzył się w jakieś dalekie miejsce przenikając wzrokiem ściany pokoju. — Oni to stwierdzili, że rasy niczym planety marnują młodość na poszukiwanie bezużytecznej wiedzy. Daremna namiętność; starzeją się, słabną i umierają. Dlatego mędrcy zbudowali nam dom, gdzie rasa nie musi się zmieniać, starzeć, zatracać w rozważaniu fałszywych kwestii wprowadzających zbędne zamieszanie. — Wydawało się, że zatonął na moment w marzeniu i Zylla poruszyła się niecierpliwie. Z pewnym wysiłkiem powrócił do rzeczywistości. — Tak — powiedział żywo, po czym wbił w nią twardy wzrok. — Jest dość światów wewnątrz sfery, Zyllo K’Cee, dość kwestii, które wystarczą na sto długości życia. Musisz zapomnieć o Zewnętrzu. — Dlaczego? — zapytała na wpół opryskliwie. — Dlatego, że jest to niezdrowe, nieq’linnowskie, i jeszcze dlatego, że jeśli nadal będziesz upierać się przy swoim nienormalnym zachowaniu, to zalecę waszej pani dać ci w pupę. — Och. Zylla K’Cee rosła, piękna pięknością Q’Linnów, szybka i bystra. Zajęła pierwsze miejsce wśród piskląt jej cyklu, one zaś darzyły ją szacunkiem. Odznaczała się zdolnościami w zakresie

posługiwania się słowami i pojęciami, była biegła w grach i łamigłówkach. Wyróżniała się wdziękiem nawet na tle tego gatunku o wdzięku tak wyjątkowym; stała się ekspertem od poezji powietrznej i baletu grawitacyjnego, sztuk najtrudniejszych i najbardziej przez Q’Linnów poważanych. Jej rówieśnicy uwielbiali ją i podziwiali. Jednakże dla starszych, dla których rozrywkę stanowiło przyglądanie się młodym, uczenie ich i ćwiczenie w dyscyplinie, była ona przedmiotem cichej troski, jako że cechowała ją jakaś rezerwa, dystans wobec innych. Wiele czasu spędzała sama. Gdy więc w jej piętnastej porze zastano ją przed przekaźnikiem wiedzy, gdy usiłowała uzyskać Informację o Zewnętrzu, zdecydowano zwrócić na nią uwagę Mędrców. Rada została zwołana na odległą złotą planetę. Sześciu Mędrców zasiadało na wysokich grzędach złotej sali, a oskarżyciel i obrońca toczyli spór. — Jest nienormalna — mówił oskarżyciel — niebezpieczna dla siebie i dla harmonii rasy. — Jest wyjątkowo inteligentna — twierdził obrońca — pochodzi ze starej trwałej linii jaj K’Cee. — Odchylenia są zaraźliwe. — Normalizacja jest prosta. Stawką było życie Zylli K’Cee, choć ona sama o tym nie wiedziała. Nie wiedziała nawet o owej debacie, gdyż wtedy pozostawała jeszcze w kurniku K’Cee przechodząc wraz ze stadkiem swoich rówieśników przez rytuały i nauki okresu młodzieńczego, czyniąc to pod kierunkiem nadzorcy żłobka, który zwrócił na nią uwagę Mędrców i który w oparciu o ich opinię został oskarżony o zdeformowanie jej osobowości. Oskarżyciel i obrońca spierali się długo. Mędrcy wyszli, by się naradzić między sobą. Trzech z nich głosowało za śmiercią Zylli K’Cee, dwóch za pozostawieniem jej przy życiu argumentując, że nie powinno się naruszać godności linii K’Cee. Potem wszyscy spojrzeli na Najstarszego, który przemawiał ostatni (zgodnie ze swym prawem i obowiązkiem). — Będzie żyć — oświadczył. — Nie ze względu na godność linii K’Cee, ale na użytek wiedzy Q’Linnów. Mędrcy wytężyli uwagę. — Od tysięcy pokoleń wierzyliśmy w prawa naszych przodków, akceptowaliśmy ich decyzje. Wierzyliśmy, bo dowód mieliśmy przed sobą: sto tysięcy lat niezmiennego życia, wzrostu wiedzy i mądrości. Mędrcy gestami poparli te słowa, pomrukując na znak uznania. — A dalej: jaki mamy dowód na to, że nadal potrafimy właściwie oceniać nasze dowody? Pomruki aprobaty przeszły w chór zaszokowanych okrzyków, myśl była bowiem bluźniercza. Najstarszy uciszającym gestem rozpostarł posiwiałe skrzydła. — A może pozwolić temu pisklęciu na odchylenie? Może zgodzić się na to jego niezdrowe zainteresowanie rzeczami z Zewnątrz?

Drugi po Najmłodszym zapytał głosem pełnym szacunku: — Ale w jakim celu? Najstarszy mówił powoli, upewniając się, czy nadążają za nim. — Aby się w sposób ostateczny przekonać, czy marzenie naszych przodków nadal się urzeczywistnia. Aby się przekonać, czy geny nadal są u samych swych korzeni prawdziwe. — Spojrzał po kolei na każdego. — My, którzy jesteśmy bez skazy, wybrani z racji naszej mądrości, my najlepsi z całej rasy... nie wątpimy w tamto marzenie, gdyż nie możemy tego uczynić. Wiara w nie jest nam wrodzona. Ale to dziecko, to zdefektowane pisklę — cóż z nim? Poszukuje wolności, którą nasi przodkowie uznawali za niezdrową, destrukcyjną. — A zatem trzeba ją zlikwidować! — Nie. Trzeba jej właśnie dać wolność! Trzeba jej pozwolić na wybór między tym, co ona myśli i czego pragnie, a tym, czego spodziewamy się po niej; musimy bowiem wiedzieć, co wybierze. Jeśli ona, z odchyleniami, uzna mimo wszystko, że należy do Q’Linnów, że droga, jaką nasi przodkowie wybrali, jest pomimo wszystko jej własną drogą, to będziemy wiedzieć, że marzenie jest ciągle jeszcze rzeczywiste. Przez moment trwała cisza; Mędrcy rozważali implikacje tej myśli. Potem Drugi po Najstarszym powiedział: — A zatem testowanie. — Tak. Jej i nas samych. — A jak przeprowadzimy ten test? — Dyskretnie — odrzekł Najstarszy z Mędrców. Gdy nadeszła jej osiemnasta pora, Zylla K’Cee opuściła — jak to było w zwyczaju u nie skojarzonych jeszcze Q’Linnów — rodzinny kurnik i wyruszyła w swój Wielki Lot, podróż w głąb samej siebie i sfery planet. Zajęcia miała różnorakie. Przez pewien czas śpiewała, kiedy indziej studiowała krystalografię gór lodowych z zewnętrznych atmosfer. A znów kiedy indziej badała system napędowy starodawnych spodków, którymi jej przodkowie wędrowali po galaktyce. Zapewne przypadkiem trafiło jej się zajęcie przy porządkowaniu starych zapisów, pośród których natrafiła — najwidoczniej znów przypadkowo — na małe jajko pamięciowe zawierające listę wszystkiego, co nadeszło z Zewnątrz do sfery światów w czasie ostatniego tysiąca pór. Dla Zylli K’Cee był to klucz do drzwi, jakie długo trzymano przed nią zamknięte. Znalazła więc zapis o kawałku rozłamanej planety, co przydryfował przed sześciuset porami, o kawałku planety z resztkami wczepionej w nią, nadal żywej cywilizacji. Natrafiła na echa niematerialnego terroru, który nadszedł przed dwustu porami uciekając przed większym niematerialnym terrorem. Odnalazła chmurę nasion nasennych, które okazały się niezrozumiałe dla Mędrców i wysłano je poza sferę bez opisania ich. Nie mogła nie natrafić na Jake’a Millera, który spadł, w letargu i prawie zamrożony, niecałe

trzydzieści pór wcześniej, nieomal już za jej życia. Tak jak w przypadku wcześniejszych odkryć Zylla starała się używać aparatu do informacji, choć czyniła to ostrożnie, gdyż ciągle jeszcze była pod kontrolą i nie miała swobody działania, cała zaś wiedza o Zewnętrzu była zastrzeżona dla dorosłych. Udało jej się jednak dotrzeć do innego pamięciowego jaja, które dotyczyło Jake’a Millera i badań, jakie wykonano posługując się jego ciałem. W ten sposób dowiedziała się o genetyku Bwee K’Torrze i jego stworach. Było to na półtorej pory przed zakończeniem Wielkiego Lotu; Zylla odbyła obrzędy przejścia, które uczyniły ją dorosłą i uwolniły od kontroli. Spędziła ten czas przyswajając sobie niedozwoloną wiedzę, studiując zapisy i badania dotyczące Jake’a Millera, jego historii, dziwnej rasy dwunożnych poszukiwaczy przygód: skąd przybył, kto ich nazwał „Czuowek”. Podczas obrzędów dojrzałości Zylla K’Cee poznała wszystko, co Q’Linnowie wiedzieli o rasie Jake’a Millera. Mimowolnie stała się wśród swoich autorytetem w kwestiach dotyczących ludzkości. A po trzech skree od uzyskania dojrzałości — i wolności — Zylla prowadziła dysk po krzywej wewnętrznej globu światów mijając w pośpiechu rozproszone promienie błękitno-białego słońca; przybyła wreszcie do kurnika Bwee K’Torra. Po chwili namysłu genetyk przypomniał sobie eksperymenty i skierował ją na planetkę, gdzie żył osobnik męski. K’Torr był naukowcem blisko spokrewnionym z Mędrcem Pierwszym. K’Torr zauważył blask w liliowych oczach Zylli, dźwięczność jej głosu. Przestrzegał ją: „Badaj stwora, dziecko, jeśli chcesz, ale nie przypisuj mu zbyt wiele, bo się rozczarujesz. To tylko eksperyment, nic więcej”. Wykonała gest wyrażający zrozumienie i zgodę, ale jej opuszczone oczy nie wyrażały zawodu. Swoje plany przygotowała dużo wcześniej. Udała się na ową planetkę, na błękitnozielony klejnot w naszyjniku księżyców, otulony falującymi morzami. Zjechała po spirali grawitacyjnej ze ściśniętym sercem, z zupełnie wysuszonym dziobem. Zastała go nad jeziorem, gdy siedział w kucki i jadł palcami rybę. K’Torr nie zadbał o wizualny zapis eksperymentu i Zylla K’Cee nie była przygotowana na fizyczny kształt, przed jakim stanęła. Stwór był groteskowy. Nie miał dzioba, a jedynie mięsisty otwór ludzkich ust; nie miał jam usznych, tylko wypukłe małżowiny ludzkich uszu. Wszędzie przeświecała goła skóra, bo jego ciało było upierzone tylko na piersi, w pachwinie, na czaszce, skrzydłach i sterczącym ogonie. Najgorzej było z dłońmi i stopami, które wprawdzie były należycie szponiaste, o skórze należycie pokrytej łuskami, lecz zbyt szerokie i zbyt mięsiste. Takie dłonie nie umiałyby swobodnie manipulować precyzyjnymi i delikatnymi przyrządami techniki Q’Linnów, takie stopy nigdy nie uchwycą mocno i pewnie gałęzi, nie wczepią się w szczelinę. Pod dwoma tylko względami był bez wątpienia ptasi: miał piękne skrzydła i okrągłe purpurowe tęczówki. Ale i tu ujawniała się jego ludzka natura, jako że oczy miał umieszczone z przodu głowy niczym drapieżniki polujące przy ziemi; nie pozwalało mu to na patrzenie (jak

Q’Linnom) we wszystkich kierunkach naraz. I pomimo dziesięciometrowej rozpiętości skrzydeł, pomimo pustych w środku kości i silnie rozwiniętych mięśni piersiowych, jego pochodzenie od ssaków sprawiało, że ciało miał niemal dwa razy cięższe, niż powinien. Q’Linnowie nie mają słowa na nazwanie obrazu, jaki osobnik ów wytworzył w umyśle Zylli K’Cee; Ziemianie mają takie słowo; rosło ono w niej, nie proszone, gdy na niego patrzyła. G a r g u l e c. Zylla nie znalazła go jednak odrażającym. Brzydki, owszem, ale w nieszkodliwy sposób. Samotny i być może nieco przestraszony. Ona zaś widziała jego żyłę pulsującą pod skórą bezpiórego karku; w tej żyle, wiedziała to, płynie krew z Zewnątrz. Z Zewnątrz! Tylko to było ważne. Ustawiła pióra powitalnym gestem Q’Linnów i przedstawiła się. „Zylla K’Cee”. — Awk — odpowiedział. Gdy Zylla siedziała obok, zbita z tropu, on popisywał się przed nią, jak go uczyli poprzedni goście. Dreptał po gałęziach i załomach skalnych, aby ją rozbawić. Parodiował tańce powietrzne, fikając niezgrabnie kozły w powietrzu, swym bełkotliwym, charczącym głosem wyśpiewywał piękne pieśni. Żonglował dla niej lśniącymi kamieniami. Wreszcie stanął przed nią z wyciągniętymi rękami, oczekując nagrody. K’Torr miał rację. Czegoś takiego się nie spodziewała. Lecz była w niej determinacja, swoje marzenie rozważyła już dawno. Był to zapewne dar losu, gdyż miała przed sobą czystą tablicę, którą zapisze właśnie ona, tablicę najlepiej nadającą się do jej celów. Wypięła świecidełko z ozdobnego stroju i wyciągnęła ku niemu. Gdy sięgnął po nie, schowała je za siebie. — Awk? — jego oczy wyrażały dezorientację. — Zylla — powiedziała. — Zylla. Pojął, To ta gra, którą rozumiał i w którą grywał uprzednio. „Zyrra! Zyrra!” — Dobrze — mruknęła, dając mu błyskotkę — bardzo dobrze! Złożyła podanie o kurnik i przydzielono jej małą planetę, która była satelitą sześciu większych, krążąc wokół nich po torze w kształcie ósemki. Zawiozła go tam i zaczęła go uczyć przy pomocy dostarczonej tam aparatury uczącej i chemikaliów przyspieszających proces rozumienia. Jego mowa uległa wygładzeniu i mimo że nie stała się melodyjnym świergotem Q’Linnów, to jednak miała coś z jego piękna. Gdy leciał nad planetarnymi morzami, jego ślizg był bardziej płaski niż Q’Linnów, jego nurkowanie za srebrną rybą bardziej strome; mimo to w uderzeniu była należyta siła, chwyt był niezawodny. Choć jego nieudaczne ręce trzymały narzędzia w sposób pozbawiony wdzięku, to jednak używały ich z godną uwagi zręcznością. Już na początku ćwiczeń Zylla nazwała go T’Miller, po jego rodzicach — Honn, zgodnie z jej nadziejami — Ten Który Sprawi, Że Ziści Się Marzenie. Po pewnym czasie zjawił się u niej z pewnym problemem — Badałem linie rodzin — powiedział.

— Tak, i co? — Nie ma inkubatora linii T’Miller, nie ma kurnika ani żadnego zapisu. — Tak, to prawda. — Skąd ja się wziąłem? Wtedy powiedziała mu o Bwee K’Torze i o czasach przed Bwee K’Torrem. O długiej podróży jego ojca i o jego zjawieniu się wśród Q’Linnów. Opowiedziała mu bogatą, wstrząsającą historię o wojowniczych, drapieżnych ssakach, którzy zwali się Czuowek. Opowiedziała o kosmosie Zewnętrza, o Ziemi Ludzkiej i Imperium Ludzkim. I wiele z tego, co mówiła, było zgodne z prawdą, bo nauka Q’Linnów była głęboka i przenikliwa, a mały umysł Jake’a Millera zawierał więcej, niż on sam przypuszczał. Na koniec Zylla zabrała T’Millera, aby zobaczył swego ojca. Miejsce było mroczne. Stali po obu stronach płyty, na której leżały zmumifikowane, zniekształcone szczątki Jake’a Millera. Honn T’Miller stał, patrzył na nie z twarzą ukrytą w cieniu. Nachylił się, dotknął wyschłego ciała drżącym szponem; wstrząsnął nim dreszcz, końce piór uniosły się. Zylla obserwowała to stojąc blisko, napięta, świadoma wagi tej chwili. T’Miller wydał cichy, straszny krzyk głosem pełnym udręczenia, bólu i nienawiści. — Wyprodukowali mnie i pokiereszowali ojca, a mnie wyprodukowali jak... jak rzecz! — Tak — powiedziała cicho Zylla K’Cee. — Śmiali się ze mnie, zrobili sobie ze mnie zabawkę! To także. Odwrócił się gwałtownie, owijając się skrzydłami. — Dlaczego, Zyllo, nie zostawiłaś mnie takim, jakim byłem? Przynajmniej byłem szczęśliwy. — Są ważniejsze sprawy niż szczęście. Znajomość siebie, Zewnętrza, własnej jedyności. Roześmiał się gorzkim kraknięciem. — Jedyności? Tak, jestem taki, nieprawdaż? — Wyciągnął ku niej swoje ręce. — Spójrz na moje dłonie, Zyllo. Spójrz na mają twarz. Czy są ludzkie? Czy są Q’Linnów? Nie! Jestem jedyny, wyjątkowy, owszem. Jestem potworem! — Nie dla mnie — powiedziała z prostotą. Spojrzał na nią nieodgadnionym wzrokiem. Potem odwrócił się powoli, znów kryjąc się we własnych skrzydłach. — Nie jestem ani Q’Linnem, ani człowiekiem, Zyllo, i nigdy nie będę. Dobierała słowa starannie: — Można na tę rzecz spojrzeć od jeszcze innej strony, Honn. Jeśli prawdą jest, że nie jesteś ani Czuowek, ani Q’Linn, to prawdą jest też, że jesteś wolny do tego, by wedle własnego uznania być tym lub tamtym. — Wolnym do nazwania siebie tak lub tak, ale nie do tego, by zostać przyjętym. — Ja cię akceptuję. — Ty jesteś jedna. A co z resztą naszej rasy?

— Z resztą mojej rasy, T’Millerze — powiedziała. — W przeciwieństwie do ciebie ja nie mam wyboru. Było w jej głosie coś jakby zazdrość, a niepojęta myśl, że ktoś mógłby mu zazdrościć, uspokoiła Honna T’Millera. Wrócili do kurnika Zylli i na pewien czas T’Miller odnalazł w jej towarzystwie, a także w swych rozmyślaniach i badaniach coś w rodzaju szczęścia. Zylla była cierpliwa i uważna; ani nie wywierała nań nacisku, ani nie sterowała w sposób jawny jego myślami. Pewnego razu wzięli dysk, skierowali go ku innym światom zewnętrznym i wyfrunęli w rzadkie powietrza w pobliżu ciemności. — Kiedy byłam dzieckiem — opowiadała mu — próbowałam odlecieć stąd na dobre, aby na własne oczy ujrzeć gwiazdy. Jest tyle rzeczy do zobaczenia i do oglądania na zewnątrz, T’Millerze, tyle wolności. Tu zaś ja i ty jesteśmy odmienni. Lecz twarde purpurowe oczy T’Millera nie spoglądały na zewnątrz w stronę jasnych jak klejnoty gwiazd. Patrzyły w głąb ku milionowi milionów światów sfery. A w oczach tych była nienawiść, dzika determinacja. Zylla czekała na odpowiedni moment, Fruwali na wietrze w jej rodzinnym świecie, polowali w morzach, jeziorach i oceanach. Grali w zawiłe gry stworzone dla ich rozrywki przez maszyny i dzielili się jedzeniem na wysokich wietrznych skałach. Aż wreszcie musiało dojść do zbliżenia. Jego chwytanie nasady jej skrzydeł nie było chwytaniem Q’Linna, niemniej był to dobry, mocny chwyt. Jego kąsanie jej karku nie było ostrym kąsaniem przy pomocy dzioba, niemniej było wystarczająco ostre, silne i delikatne. Niezdarnie bił skrzydłami, by utrzymać ich w powietrzu, ale to w gruncie rzeczy właśnie jego skrzydła ich niosły. A gdy ona otworzyła się, by go przyjąć, jego pchnięcia były należycie precyzyjne. Potem siedzieli jedno obok drugiego w srebrnym jaju ze szklanym oknem, obserwując lśniące kropelki deszczu, które ociężale sunęły w górę, gdy przechodząca obok planeta zakłócała grawitację. Zylla czyściła pióra pełna cichej satysfakcji; odwracała skromnie głowę, lecz każde jej włókno czuło Honna T’Millera, cała jej istota była wyczulona na każdy odcień jego nastroju. On oporządzał szponami swoje pióra z twarzą pełną dumy i zdecydowania. — Kochana — powiedział. — Kochany. — Stało się. Jesteś moja. — Tak. — Będziesz wysiadywać moje jaja i nosić moje nazwisko. — Co za szczęście. — Dokonałem wyboru.

Przez chwilę nie rozumiała. Potem, z nagłym przestrachem, pojęła. — Mówiłaś mi kiedyś, Zyllo, że mam swobodę wyboru rasy. Teraz właśnie wybrałem. Zostanę Q’Linnem. Zmieszanie i lęk pojawiło się na twarzy Zylli K’Cee. — Nie! Ależ... kochany, niemożliwe. Oni cię nigdy nie zaakceptują, nigdy nas nie zaakceptują. — Niepotrzebna mi ich akceptacja. — Nie dostrzegł udręki w jej głosie, lęku w spojrzeniu. — Oni mnie wyprodukowali i zakpili ze mnie. No, ale czyż nie jestem Q’Linnem? Czyż nie fruwam, nie śpiewam piosenek? Czyż nie mam ciebie? Zatrzepotała skrzydłami, zacisnęła na piersiach szponiaste dłonie. — Och, ale dlaczego, kochany? Po co się narażać na pogardę? Na Zewnątrz bylibyśmy tacy szczęśliwi! — Po co? — jego głos pobrzmiewał zimną złością. — Dla zemsty! Za to co zrobili mojemu ojcu, za to co zrobili mnie. — Ale my się nigdy nie uwolnimy od ich nienawiści. Nigdy nie będziesz Q’Linnem. Co z naszym pisklęciem, czym ono będzie? — Nową rasą! — Tak, tak, kochany. Ale nie tutaj! — Tutaj i do diabła z nimi! Nie dała się przekonać. Zbudował gniazdo na sposób Q’Linnów. Zylla K’Cee T’Miller zasiadła w nim odrętwiała, zrozpaczona. Zniosła jedno tęczowe jajo i wysiadywała je, gdy Honn T’Miller wywodził swe subtelne kwestie wyboru. Patrzyła w milczeniu, jak układa poemat lęgowy na cześć ich przyszłego pisklęcia, tak jakby mieli aparat rejestrujący, jakim dysponują wylęgarnie. I gdy pewnego dnia gorących wiatrów i drobnego deszczu poczuła, że skorupka pękła, i gdy mokre puszyste pisklę rodzaju żeńskiego wygramoliło się na świat instynktownie otwierając dzióbek w oczekiwaniu na pokarm, duma T’Millera nie miała granic; ona zaś stwierdziła, że jest równie dumna jak on. Odczuła rzeczy, jakich od tysięcy pokoleń nie odczuwał żaden Q’Linn, i naszła ją nawet niepokojąca myśl, że być może nie jest już w pełni Q’Linnem i że w jakiś dziwny sposób ów stwór, ów gargulec, z którym miała stosunek, ów mieszaniec, którego uczyła po to, by zabrał ją w rozległy kosmos Zewnętrza, ów ojciec jej córki zatruł ją obcymi uczuciami. A może te uczucia były w niej zawsze, może całe jej życie było tylko wstępem do ich nieuniknionego ujawnienia się? I gdy Honn T’Miller piał nad swym ciągle jeszcze wilgotnym pisklęciem, Zylla czuła jedynie bezgraniczny smutek. To wszystko przyniesie wiele kłopotów. Nazwała dziewczynkę P’Quee, co w języku Q’Lin-nów znaczy Gwiezdne Skrzydło. I na znak buntu zarejestrowała jej urodziny w kurnikowym komputerze. P’Quee zapowiadała się na wspaniałą istotę. Doskonała w kształtach i postaci, prawdziwy Q’Linn — poza tylko czymś egzotycznym w spojrzeniu; w jej żyłach płynęła krew dziadka. Miała niepokojące purpurowe oczy ojca i nieomal fosforyzujące, migoczące szarością końce skrzydeł

matki. Była piękna taką pięknością, jakiej drugiej nie ma w całym kosmosie. Miała sześć tygodni, gdy przyjechali po nią. Narodziny P’Quee T’Miller nie uszły uwagi — jak wszystko, co dotyczyło T’Millera i K’Cee — Rady Mędrców. Zebrała się ona w swym złotym gnieździe na stromym zboczu wysokiej czarnej góry; dyskutowano zdarzenie i jego skutki. Drugi po Najmłodszym z Mędrców mówił: — Twój test, o Najstarszy, wykazał zepsucie rasowe. Miała stosunek z produktem K’Torra i wydała pisklę. Ona stanowi zagrożenie dla rasy; trzeba ją zlikwidować. — Grzędy zagdakały na znak zgody. Najstarszy czekał w milczeniu. — Zapominasz o celu testu, Młodszy Towarzyszu Gniazda. — Ona odczuwa rzeczy, które są niebezpieczne, zabronione! — Nie jej uczucia nas interesują, lecz jej reakcja na nie. — Wydaje mi się, że spółkowanie z tym... stworem to przykład takiej reakcji. — Oczywiście, Współtowarzyszu. Ale reakcji na co? To odchylenie każe jej tęsknić do zakazanej wiedzy o Zewnętrzu. Spółkowanie z produktem K’Torra nie było jej celem, a jedynie środkiem. Honn miał posłużyć do realizacji jej pragnień, jej pragnienia ucieczki. Pozostało jeszcze tylko zobaczyć, czy Zylla jest nadal Q’Linnem pomimo swego odchylenia, i to jest właśnie cel naszego testu, czyż nie? — Tak. — A zatem — powiedział cicho Najstarszy — musimy postawić ją w sytuacji wyboru, gdyż prawda leży tylko w wolnym wyborze. Było ich dziesięciu, ośmiu żołnierzy i dwu z Rad niższych. Przybyli do kurnika Zylli i Honna i odczytali zakazy i rozporządzenia. Żołnierze zniszczyli gniazdo i kurnik. Zylla słuchała w milczeniu, oszołomiona i potulna. T’Miller szalał. Żołnierze obezwładnili go łagodnie, nieomal mimochodem, a gdy radcy wzięli Zyllę i P’Quee na dysk, żołnierze dali T’Millerowi środki pozbawiające przytomności. Gdy się ocknął, nie było już nikogo. T’Miller opuścił kurnik; jego szał był straszny. Nie przeszkadzano mu, ale i nie pomagano. Żaden Q’Linn nie przemówił do niego, nikt nie dostrzegał jego obecności, żadna maszyna nie zwróciła się doń, nie zabrał go żaden dysk. Przeszukując przy pomocy swych ciężkawych skrzydeł choćby drobną część miliona milionów światów wielkiego globu Q’Linnów, musiałby zużyć na to całe życie. A jednak ją znalazł — właśnie w złotym gnieździe na czarnej górze. Wpadł między żołnierzy i radców, służących i niewolników, a jego wciekłość była jak niszczący wicher. Żołnierze odstawili go w odległe miejsce. Wrócił znowu, tym razem z aparatami destrukcji, z machinami przemocy. Siał zniszczenie

skowycząc imiona ukochanej i pisklęcia. Tym razem odsunęli go na odległość, której nie przebyłby w ciągu życia; umieścili go na pustkowiu. Kiedy wrócił po raz trzeci, postawili go przed Radą Mędrców, którzy patrzyli na niego w milczeniu, a potem polecili umieścić go w klatce. Klatka. Ustawili ją na polerowanej podłodze Sali Mądrości, gdzie przechodzący mogli patrzeć na niego. T’Miller jak obłąkany tłukł sobą o srebrne pręty i spadał na podłogę z sercem zbyt wypalonym, zbyt spustoszonym, by popaść w szaleństwo. Zwracał ślepy wzrok i nastawiał głuche uszy ku przechodzącym Q’Linnom. — Teraz? — zapytał Trzeci Najstarszy. — Już wkrótce — odrzekł Najstarszy. Q’Linnowie przebywali pokój spiesząc na stukających pazurach lub sunąc górą na rozległych skrzydłach. Niektórzy przystawali, by spojrzeć na T’Millera, inni nie. Pewnego dnia przechodziła tamtędy Zylla K’Cee. Jej bolesny, nieartykułowany krzyk poderwał T’Millera na równe nogi. Szarpał za pręty klatki i skowyczał jej imię. Rzuciła się ku niemu z oczyma rozszerzonymi ze zgrozy. Już go nieomal dosięgła, gdy sfrunęli ku niej żołnierze i wyprowadzili ją. Dwie noce później wróciła znowu, wpływając do pokoju na szumiących skrzydłach. Osiadła na podłodze parę stóp od klatki. Salę jaskini oświetlały słabo lampy oliwne na stojakach z brązu; w ich migotliwym świetle twarz Zylli była jednym wielkim smutkiem. Trzymała w ramionach jedwabne zawiniątko; podeszła niepewnie do klatki i wyciągnęła je ku niemu. — Dałam jej środki usypiające, żeby płacz nie obudził straży. T’Miller wychylił się przez pręty i dotknął śpiącej córki. — Sześć pór — powiedział gorzko. — Sześć długich pór. Łzy trysnęły z liliowych oczu Zylli. Twarz jej się skurczyła. — Och, kochany — szepnęła złamanym głosem. — Klatka. Nie wiedziałam. Wychylił się niezgrabnie, by dotknąć jej twarzy. — Klatka nie jest ważna. To tylko pręty. Prawdziwą klatką jest ta sfera światów. — Jego głos był twardy, szorstki. — Wszystko, co ma granice, jest klatką, choćby nawet było wielkie jak pół kosmosu. — Potrząsnął nią, aż P’Quee zamruczała płaczliwie przez sen. — Miałaś rację, Zyllo. Musimy opuścić to miejsce, opuścić sferę. — A twoja zemsta? — jej głos był dziwnie głuchy i apatyczny. — Nie zemściłem się ani nie szukałem zemsty. Jedyne czego doznałem, to krzywda, zraniona duma, gniew. Nic z tego nie jest warte opuszczenia ciebie i dziecka. Instynktownie przycisnęła dziecko do siebie. — Zmieniłeś się, Honn T’Millerze. Ja też.

— Co to znaczy? — Ja... ja nie wiem. Było dużo czasu na myślenie. Tyle stracone, tyle cierpienia. Nie wiem, kochany, czy mogłabym wyjechać. — Nie wiesz? Poświęciłaś przecież życie dla ucieczki! Wykształciłaś mnie w tym właśnie celu. — Tak. Na zimno i beznamiętnie. Jak Q’Linnowie, do których należę. Zwolnił uścisk i wpatrywał się w jej twarz. Potem uśmiechnął się. — Czy łzy w twoich oczach są łzami Q’Linna, Zyllo? Czy Q’Linn czułby ból widząc mnie w klatce? Czy to Q’Linn w tobie przywiódł cię dziś tutaj wraz z naszą córką? Pochyliła głowę, łzy popłynęły jeszcze bardziej obficie. — Zyllo, nigdy nie wiadomo, co się z kim stanie. Ty się urodziłaś z ciałem Q’Linna, ja z ciałem pół Q’Linna, pół człowieka. Ty jednak uczyniłaś część mego umysłu Q’Linnowskim, a ja część twej duszy uczyniłem ludzką. Teraz musimy żyć dla siebie i dla naszej córki. Musisz znaleźć klucz od tej klatki i uwolnić mnie. Wyjedziemy. — Nie pozwolą nam, kochany. — Nie zdołają przeszkodzić! W tej chwili rozległo się ostre, metaliczne „brzdęk”. Z mroku wysunął się srebrny klucz, prześliznął po podłodze i okręciwszy się w kółko zatrzymał u stóp Zylli. Gdy Zylla i T’Miller wpatrywali się weń, zabłysły lampy w sali napełniając ją światłem. Radcy Mądrości spoglądali na nich z wysokich grzęd. Najstarszy rzekł: — Podnieś klucz, jeśli chcesz, Zyllo K’Cee. Nikt ci nie przeszkodzi. Przez długą chwilę w sali panowała cisza. Zylla i T’Miller patrzyli na siebie, doskonale rozumiejąc, co im uczyniono i jaką odegrano przed nimi komedię. Potem T’Miller powiedział do Najstarszego głosem pełnym nienawiści i pogardy. — Och, ty robaczywe jajo! Ty złodzieju gniazd! Zaplanowałeś to! Najstarszy potwierdził, lecz jego okrągłe zielone oczy skierowane były na Zyllę. — Czy rozumiesz, Zyllo K’Cee, co zrobiono i dlaczego? — Tak. — Jej głos brzmiał jak szept. — Czy rozumiesz konieczność wyboru? — Tak, to też. T’Miller zakrzyczał: — Gdyby rzeczywiście miała możliwość wyboru, opuściłaby ten mizerny grób piętnaście pór temu! Ty fałszywcu! Ty wysysaczu nie wyklutych jaj! Młodszy z Mędrców napomniał zimno T’Millera. — Nie o jej wybór chodzi, ty stworze. Najstarszy uspokoił towarzysza spojrzeniem, potem zwrócił się znów do Zylli:

— Patrzy na ciebie tysiące pokoleń, dzieweczko, a także tysiące pokoleń jeszcze nie narodzonych. — Nie! — T’Miller przyciągnął ją przez kraty, jego głos zasyczał: — Otwieraj klatkę. Czego się spodziewasz po tych istotach? Skrzywdzili cię bardziej niż mnie! Czy kosmosowi potrzebni tacy bezduszni zjadacze łajna jak ci tutaj? Znajdziemy sobie świat sami, my troje. Najstarszy rzekł: — I zawsze będziecie włóczęgami, zawsze sami? T’Miller odparł ostro: — Pojedziemy do moich. — Do twoich? To znaczy do Czuoweków? Czy tam będziesz mniejszym monstrum niż u nas? A Zylla? Czy chciałbyś patrzeć, jak pokazują twoje pisklę w klatce? To jest przecież sposób, w jaki Ziemianie postępują zwykle z istotami odmiennymi od nich, czyż nie? Straszna prawda tych słów zawisła w powietrzu. Wtem Zylla schyliła się szybko, podniosła srebrny klucz i otwarła klatkę. Okrzyki zaskoczenia i protestu podniosły się z wysokich grzęd. Młodszy radca krzyknął na żołnierzy. Inny rozłożył skrzydła, by sfrunąć w dół. — Stać! To był T’Miller. Wypadł z klatki, jednym ruchem zrzucił oliwną lampę z podstawy z brązu i chwycił w dłoń drugą lampę trzymając ją groźnie nad głową. Rozlana oliwa rozpłynęła, się po podłodze kałużą grożącą zapaleniem i otoczyła podstawy grzęd Rady. Mędrcy siedzieli, choć mogliby odfrunąć. Z twarzy Najstarszego promieniowało napięcie. Obserwował Zyllę, tak jakby nie istniał ani Honn T’Miller, ani zagrożenie. T’Miller tego nie zauważał. Na jego twarzy malowała się wściekłość. Oboma szponiastymi rękami trzymał nad głową płonącą lampę. — Za to, co uczyniliście mojej żonie i pisklęciu — zaczął — za to, co uczyniliście mnie! Lecz Zylla powstrzymała jego rękę i delikatnie wzięła od niego lampę. Zwróciła się ku Mędrcom, a także ku żołnierzom, którzy wcześniej wlecieli do sali, a teraz wisieli w powietrzu świadomi zagrożenia, lecz działający tylko na rozkaz. — Nie za to — powiedziała cicho. — Nie dla zemsty ani z gniewu. — Pochyliła się powoli, kołysząc śpiące dziecko. — Jedynie za ból. Ból, jaki świadomie spowodowaliście, ból, jaki jeszcze nadejdzie. — Przechyliła lampę i płonący knot sięgnął kałuży na podłodze. Cicha eksplozja; momentalna ściana żaru i blasku ogarnęła salę. Żołnierze ukryli twarze w ramionach i odfrunęli. Młodszy z Mędrców zawył i rzucił się do ucieczki. Poprzez dym i płomienie widać było sylwetkę Najstarszego, jak płonącymi skrzydłami uderzał o sufit. Na jego twarzy malowało się uniesienie, spełnienie bliskie ekstazy. — Tak — zakrakał — tak! Ból, który jeszcze nadejdzie! Rozumiem! Jesteś Q’Linnem! Marzenie spełnia się nadal! — Potem pochłonął go ogień i dym.

T’Miller chwycił swą ukochaną i przedzierał się przez ogień docierając w końcu do platformy startowej w rogu gniazda. Rzucił się w noc. — Teraz! Nareszcie wolni! Lecz Zylla nie ruszyła za nim. Tuląc dziecko do piersi wzbijała się coraz wyżej nad płomienie, coraz wyżej wśród dymu i popiołu. T’Miller zawrócił i podążył jej śladem. „Zyllo!” Zaczekała na niego kołując powoli w gorącym powietrzu. Gdy znalazł się blisko niej, spojrzała na niego smutnym, kochającym wzrokiem. — Nie zrozumiałeś, kochany? — Rozumiem, że jesteśmy wolni, wolni oboje razem. Czemu się wahasz? — Nie waham się. Dla mnie to już koniec. T’Miller zbliżył się do niej, ale umknęła. — Nie! Tobie to niepotrzebne. Ty nie należysz do tych istot. Ty należysz do mnie — do siebie i do naszej córki. — Należę do Q’Linnów. — Jesteś sobą, Zyllo. Ani nie człowiekiem, ani nie Q’Linnem, lecz czymś innym, czymś odmiennym nawet ode mnie, nawet od P’Quee. Nie musimy poddawać się żadnym prawom prócz naszych własnych. — Nie, kochany. Ty masz wybór. Ja nie. — Ty mnie uwolniłaś! Ty spowodowałaś wybuch! — Nie dla ciebie, najdroższy Honn. Dla moich bliźnich. — Utrzymywała się na gwałtownych prądach powietrza pomagając sobie lekko lotkami. — Sprzedaliśmy nasze serca za wiedzę i trwałość, kochany T’Millerze. Jak Egipcjanie w odległej przeszłości twojej rasy. Od tysięcy, tysięcy pór nie zmienialiśmy się, nie kochaliśmy, nie czuliśmy... bólu. A ból rodzi współczucie. Nie czując go w sobie, nie możemy czuć u innych. — W liliowych oczach nie było już łez, tylko dziwna, wzniosła egzaltacja. — To był twój dar dla mnie, T’Millerze. Cierpienie. I to jest — musi być — mój dar dla moich bliźnich. — To niepotrzebne, Zyllo. My jesteśmy inni, ty i ja. — Czy tak, mój najdroższy? Czy naprawdę? — Tak. — Nie. Ty jesteś z gruntu ludzki, bo kierują tobą uczucia. Ja jestem Q’Linnem, bo mną uczucia nie kierują. Dowiodę tego. Nieomal instynktownie T’Miller przeczuł, co Zylla ma zamiar uczynić. Krzyknął i rzucił się ku niej. Lecz jego niezdarność w powietrzu nie mogła się równać z jej zręcznością i gdy daremnie się przedzierał ku niej, usłyszał, jak woła do niego: „Zegnaj, najdroższy gargulcu”. Odwrócił się, by ujrzeć, jak wraz z ich śpiącą córeczką znika w otchłani czarnej nocy. Jej oczy nie przestały ani na chwilę patrzeć na niego, gdy złożyła skrzydła i runęła jak kamień w piekło w dole. „Wybór”,

krzyczała. Na moment zawisł tam, w tym rozżarzonym powietrzu, serce stanęło mu w piersi. Potem ze strasznym krzykiem zanurkował w dół, nie dla niej, bo ona musiała, lecz dla ich córki. Przebijał powietrze wielkimi skrzydłami i z gwizdem spadał w dół wśród nocy jasnej od płomieni, aż pochwycił dziecko szponiastymi rękami tuż, tuż nad straszliwą skałą, potem zawrócił gwałtownie i zdołał jeszcze ujrzeć, jak jego ukochana o tę skałę uderza; w złożonych aż do ostatniej chwili skrzydłach był pogodny spokój. Poznał, że musiała. Świt zastał Honna T’Millera na skalnej półce po drugiej stronie doliny, naprzeciw czarnej góry. Spoczywał w nadnaturalnej ciszy, nabiegłymi krwią oczyma obserwował, jak Q’Linnowie poruszali się niespiesznie wśród ciągle jeszcze tlących się ruin złotego gniazda. Córka leżała obok, poruszając się niespokojnie przed przebudzeniem. Jego ciało pokrywał popiół, końce skrzydeł miał nadpalone. Serce było kamieniem w piersi. Zylla odeszła; umarła od tego, czym on ją obdarzył — umarła z cierpienia, pod ciężarem tysięcy, tysięcy pokoleń, umarła z powodu swoich genów. Q’Linnowie nie mogą żyć z cierpieniem: ludzie nie mogą z jego powodu umrzeć. P’Quee T’Miller poruszyła się znów, odsuwając swą drobną, piękną rączką jedwabną powłoczkę z twarzy. Coś się zatliło w patrzącym na córkę T’Millerze. Czy to właśnie była odpowiedź na cierpienie? Czy to był klucz od klatki? Krucha, wątła nadzieja zrodziła się w jego piersi. Pełen miłości, uradowany, pochylił się, by ucałować owoc swego ciała i ciała jego utraconej samiczki. P’Quee T’Miller otwarła egzotyczne, piękne oczy i spojrzała na ojca, którego nie widziała nigdy wcześniej, spojrzała na jego twarz pozbawioną dzioba, na rozcięcie jego ust, zdeformowane uszy. Rozkrzyczała się i krzyczała, krzyczała, krzyczała. Q’Linnowie znaleźli ją wkrótce potem bez obrażeń, ale w stanie naruszonej równowagi, gdy planowo oblatywali dolinę. Oddali P’Quee Bwee K’Torrowi, jako że była wynikiem jego eksperymentu. Nie szukali T’Millera. Byli wolni od namiętności, a więc także od mściwości i okrucieństwa. Stwierdzili jednak, gdzie T’Miller się znajduje. Student nauk o osobliwościach doniósł (jedynie jako ciekawostkę), że kombinezon bojowy Jake’a Millera został zabrany z przechowalni, naprawiony, napełniony i wyniesiony przy pomocy dysku w zewnętrzne zimne powietrza sfery, następnie wystrzelony w próżnię; jego światełko sygnalizacyjne mrugało, mrugało blado w czerni, zwrócone ku niewiarygodnie odległemu, gęstemu jak gwiazda centrum galaktyki. Nie było wątpliwości, że wewnątrz był Honn T’Miller. Zostawił dowód na to. Na zimnej płycie magazynu, obok żałosnych szczątków swego ojca złożył swe piękne szaropióre skrzydła, własnymi niezdarnymi rękoma krwawo z ciała wydarte.

Nadmiar Foster Alan Dean Życie ma swoje pasje. Gdyby ich nie miało, to w gruncie rzeczy nie byłoby życiem — a przynajmniej życiem w takim sensie, w jakim je pojmują życiowi entuzjaści. Niejasne? Sądzę, że nie. Czy jednak w twoim życiu nie ma czegoś niejasnego? Czegoś, co jest jasne dla ciebie, ale nie dla innych. Jeśli chodzi o mnie, to tak jest z moim stosunkiem do pisania. Nie muszę pisać dla poklasku, pieniędzy czy czego tam jeszcze, co mogłoby uzasadniać to zajęcie. Wszystko to mam wprawdzie dzięki pisaniu, ale piszę tylko po to, by pisać, i nie mógłbym żyć, gdyby mi pisać nie było wolno. Nie umiem tego wyjaśnić, bowiem pisanie to moje Monstrum. Czy w twoim życiu jest jakieś Monstrum? Jeśli tak, to gratuluję. Monstrum było całe ustami i nie miało ciała; łatwiej dawało się usłyszeć niż zobaczyć. Joao Acorizal wiedział o nim, choć nie doświadczył go przy pomocy wzroku i słuchu. Wiedział z legend i opowieści o wiele bardziej plastycznych niż zwykły obraz zmysłowy. Zbadał historię Monstrum, jego kaprysy i zwyczaje, humory i nastroje. Od najdawniejszych czasów, gdy był jeszcze chłopcem na Thalii Większej i po raz pierwszy usłyszał o Monstrach z Dis, wiedział, że pewnego dnia zetknie się z nimi i stoczy walkę. Tak było mu sądzone. Rodzice i przyjaciele wysłuchiwali jego ponurych snów na jawie i śmiali się zeń. Gdyby pewnego dnia udało mu się zebrać dość pieniędzy, by wyruszyć na dalekie Dis, trząsłby się ze strachu w obliczu Monstrum, zbyt słaby, by się z nim zmierzyć. Paru jego kolegów widziało wizerunki Monstrum i przekonywało go, że to zbyt trudna sprawa dla kogokolwiek z Thalii. Lepiej dać temu spokój i mierzyć zamiary na siły. Kirsi była jego żoną od dwudziestu lat, a nie udało jej się sprawić, by wyrzekł się swego marzenia. Jej sandały stukały na gładkich teratonowych płytkach i cichły na grubych dywanikach, gdy chodziła tam i z powrotem po salonie mówiąc: — Nie rozumiem cię, Joao. — Wymachiwała nad nim rękami, wykonując drobne, żywe gesty niczym owe hałaśliwe makaki, które wędrowały po gałęziach w ogrodzie za domem. — Całe życie ciężko pracowałeś. Ja też. — Przerwała wskazując na gustownie umeblowany, wygodny pokój. — Nigdy nie będziemy bogaci, ale też nigdy nie pójdziemy na żebry. Żyjemy dobrze. Mamy dwoje wspaniałych dzieci, które są już na tyle duże, by sobie uświadomić, że mają stukniętego ojca. Wszystko co wypracowaliśmy, wszystko co razem wybudowaliśmy, ty chcesz zostawić po to tylko, by uczynić zadość jakiejś tam dziecinnej fantazji. — Kiwała głową z politowaniem, jej

długie czarne włosy kłębiły się na białej perkalowej sukience. — Mężu mój jedyny, ja cię nie rozumiem. Joao westchnął i odwrócił od niej wzrok spoglądając przez szerokie okno; rozciągał się z niego rozległy widok na plażę. Słońce wschodziło nad Atlantykiem. Łagodne fale pękały na piasku niczym skorupki jajek. Słońce Thalii, nieco bardziej żółte i mniejsze niż Sol, przemieniło wodę w topaz. Thalia Mniejsza, planeta bliźniacza, była niewidoczna, skryta po drugiej stronie globu. — Mamy pieniędzy więcej, niż nam potrzeba. Na podróż nie trzeba będzie wcale oszczędzać. — Pieniądze? A cóż mi tam pieniądze! — Podeszła doń od tyłu, ogarnęła go ramionami i oparła czoło na jego plecach. Jej ciepło przyprawiło go o dreszcz. Jak wtedy, podczas ich pierwszej nocy przed dwudziestu laty. — Pieniądze są niczym, mój mężu. A ty jesteś wszystkim. — Odwróciła go ku sobie, spojrzała mu w oczy twardo i badawczo, usiłując znaleźć klucz do tego czegoś, co go dręczyło, wydobyć to z niego i wyrzucić do morza. — Nie chcę, żebyś zginął, Joao. Uśmiechnął się, ale ona tego nie dostrzegła. — Ani ja, Kirsi. Cofnęła się gwałtownie. — To dlaczego tak ci się spieszy rozstać z życiem? Nie jesteś staruchem, ale nie jesteś też zawodowym atletą. Pochylił się i ucałował ją delikatnie. Odsunęła się od niego. — I dlatego, kochanie, muszę jechać na Dis teraz, zanim nie będzie za późno... Kirsi i cała tamta rozmowa wydawały się teraz bardzo odległe. Joao jest wreszcie na Dis i wkrótce zmierzy się z Monstrum i jego krewniakami. Przez trzydzieści lat marzył o tej walce. Trzydzieści lat ćwiczeń, doskonalenia umiejętności, trzydzieści lat marzeń — wszystko to stawało się teraz rzeczywistością. To znaczy — jeśli danego dnia zdobędzie się na odwagę. Próbował przemknąć wzrokiem słoną mgłę, gdy wraz ze swymi towarzyszami szedł przez wilgotne skalne uroczyska. Parę karłowatych krzewów czepiało się gruntu. Morskie skorupiaki pełzały kryjąc się w szczelinach. W grupie było dwudziestu czterech rywali. Osiemnastu mężczyzn i sześć kobiet, wszyscy w wieku od lat osiemnastu do czterdziestu dwóch. Joao był zadowolony, że nie jest najstarszy, ale dopiero drugi co do wieku. Stary, ale nie duchem, powtarzał sobie. I nie sercem. Sól niczym mgła unosiła się wokół nich. Ochrypłe skargi morskich ptaków zmieszane z syczącymi głosami ichtiomitów przepełniały wilgotne powietrze poranka. Ta wędrówka była rytualną częścią walki. Nie dopuszczano do towarzystwa w marszu żadnych obserwatorów, żadnych sędziów czy reporterów. Pierwsze spotkanie z Monstrum miało

być przeprowadzone grupowo. Potem mieli wrócić do punktu zbornego na ostateczne przygotowania do pojedynczych, indywidualnych walk. Rozmawiano przy pomocy szeptów i okrzyków, szepcząc z respektu przed przeciwnikiem, a zarazem przekrzykując regularne porykiwania Monstrum. Byli już bardzo blisko krańca półwyspu, a ryk stamtąd dobiegający wstrząsał granitowym podłożem, wysyłając jakby ostrzegawcze drżenia wibrujące w bosych stopach wojowników. Nie mogli jeszcze widzieć Monstrum, ale ono syczało ku nim spoza skał. — Pierwszy raz? — Co? — Joao starł wilgoć osiadłą na czole i oczach i spojrzał w stronę, skąd dobiegło pytanie. — Pytałem, czy to twój pierwszy raz. — Człowiek, który to mówił, był bardzo niski i nadzwyczaj muskularny. Nie było to naturalnie umięśnione ciało, lecz przysadzista, krępa budowa prawdziwego siłacza. Miał jasnobłękitne oczy, a blond włosy przycięte krótko na kształt szczotki nadawały mu pozór wojowniczości. Jego spodenki kąpielowe były z przodu w błękitno-czerwoną kratę, a z tyłu czerwone. — Tak. — Joao nastąpił na krabowatego stwora bladomusztardowej barwy uzbrojonego w czworokątne kleszcze. Stwór cofnął się nieco, ale nie uciekł przed nim. — Jasne? — Nie całkiem. Bo może przeszedłeś przez to, zanim umiałeś mówić. Wędrowali dalej. — A ty ile razy? — Joao zapytał ciekawie. — Teraz będzie trzeci. — Człowiek wyszczerzył zęby. — Trudno się zabrać, bo walki są co trzy lata. Byłbym czwarty raz, ale poprzednio miałem złamaną nogę. — Nie musisz mnie ostrzegać. Czytałem o każdym tym roku przez trzydzieści lat. — Nie złamałem jej podczas walki — roześmiał się tamten. — Dwa dni wcześniej pośliznąłem się na werandzie, no i tak przepadły te trzy lata. Walkę mogłem już tylko oglądać. Joao, choć z trudem, także się roześmiał. Przez kilka minut szli w milczeniu. Mgła od morza gęstniała, rozwiewana częściowo przez ostre porywy wiatru. Reszta zawodników kroczyła w pobliżu. — Ja jestem Janwin. — Człowiek wyciągnął dłoń. Joao uścisnął ją. Nie była, jak się spodziewał, pofałdowana, lecz gładka. Chwyt był mocny, kontrolowany. — Jestem tutejszy. — Joao Acorizal, z Thalii Większej. Budowniczy, głównie domy prywatne. — Chirurg układu krążenia, Centralny Zespół Szpitalny Dis. Bardzo mi miło. Ważną rzeczą jest wierzyć w siebie. Bądź czujny, patrz pod nogi i strzeż się drapieżników. Nie obawiaj się używać drążka równowagi, a jeśli idziesz do góry albo na dół, włącz rakiety i wydostawaj się z tego cholerstwa. Ryzykujesz narażenie się sędziom, ale dla martwej miazgi punkty nic nie znaczą. Podczas walki masz trzy szansę, ale tylko jedno życie. Nie ma co się wstydzić, kiedy wyskoczysz. W mojej pierwszej walce miałem na czterdzieści pięć prób tylko piętnaście jazd i żadnej pełnej.

Nigdy nie miałem pełnej i niewielu widziałem, którzy mieli. — Szedł cicho, oceniając Joao doświadczonym spojrzeniem zawodowca. Przed nimi dawał się słyszeć wstrząsający skałami ryk Monstrum. Ryk stawał się coraz bliższy. — Masz dobre nogi, naprawdę dobre. Żadnych bólów w ciągu ostatniego półrocza? W tę sprawę nie można się pchać, jeśli ma się choćby najlżejsze dolegliwości. — Wiem — potrząsnął głową Joao. — Przez trzydzieści lat przygotowywałem się sam na tę okazję. Nigdy nie byłem w lepszej formie. — Tak ci podpowiada twój umysł. No dobrze, nic już nie mówię. Ja też nie jestem żółtodziób. Doświadczenie bardzo się tu liczy. — Spojrzał przed siebie. — Prawie u celu. Na pewno widziałeś wizerunki. W rzeczywistości ono jest trochę inne. Pamiętaj, uważaj na drapieżniki i spróbuj się rozluźnić. — To chyba dwie sprzeczne rzeczy, ale spróbuję. Dzięki za radę. — Po czym dodał impulsywnie: — Jeśli ja nie wygram, to mam nadzieję, że ty. Janwin wzruszył ramionami. — Nigdy nie wyszedłem wyżej niż na siódme. Ale to nieważne. Ważne, że znów tu jestem. Zdrów i cały. Pamiętaj o tym, kiedy się tam znajdziesz i będziesz próbował pomóc trochę swojemu szczęściu. Żadne punkty nie przywrócą ci straconej ręki albo oka. — Spojrzał nieco niepewnie, w końcu zapytał: — Masz rodzinę? Joao potwierdził. — Są tutaj? — Nie. Nie pozwoliłem im przyjechać. Chirurg skinął głową z aprobatą. — Słusznie. Jeśli cokolwiek się stanie, dopilnuję, by wszystko załatwiono jak należy. Ty zrób to samo dla mnie, choć mam tutaj przyjaciół. — Zgoda! — Joao musiał krzyknąć, gdyż znaleźli się na lekkim wzniesieniu u krańca przylądka znaczącego wierzchołek wąskiego półwyspu. Potem zaczęli zwalniać, zbijając się nieświadomie w gromadkę, aż wreszcie ujrzeli Monstrum. Wysoko nad głowami na bladobłękitnym niebie zasnutym oparami morza zawisły niczym ciemne oczy Cerber, Charon i Pluto, trzy spośród czterech wielkich księżyców krążących wokół planety Dis. Przy takim ugrupowaniu zajmowały dużą część porannego nieba. Słońce Dis było już ponad horyzontem, poniżej księżyców. One także się wznosiły, a ich wędrujące orbity dawały taki układ liniowy tylko raz na trzy lata. Wkrótce słońce znajdzie się poza nimi i na pewien czas światło dnia przybierze osobliwą, nadrealną postać. Poniżej zaś było poruszane przez nie Monstrum. Fala przewyższała wszelką falę, jaką kiedykolwiek Joao widział; był na to przygotowany. Obserwował ją spokojnie, analitycznie, nawet nie zadrżał. Fala uniosła się ku niebu, pozostając

wciąż daleko na morzu. Na jej grzbiecie zaczęła się pojawiać biała piana niczym rząd połamanych zębów. Uniosła się żarłocznie ku wysokiemu przylądkowi. Zaczęła się załamywać na brzegu. Pojawił się wir cofający się ku południu, a obserwujących dobiegł ryk. Był to ryk, który burzył krew i zagłuszał myśli. W tę jedną monstrualną, bezlitosną falę spowite były wszystkie mroczne sny dzieciństwa, całe przerażenie zmór tonięcia i duszenia się pod wielkim ciężarem. A fala, załamawszy się, ciągle rosła w stronę południa; ogromna, szarozielona płachta zdusiła horyzont, grzmot jej wiru zagłuszył wszelkie inne dźwięki. Ze swego bezpiecznego, zasnutego słoną mgłą miejsca wojownicy obserwowali wir i falę, która oddalała się od nich; skulili się tylko, kiedy skrzydło fali uderzyło swym zielonym łbem o skałę, skraplając wszystkich wodą. W dali, na widzialnym przez mgłę morzu, korzystając ze szczególnego kształtu morskiego dna, mniejszej grawitacji na Dis i zbieżnego, wzmacniającego przypływ, działania słońca i trzech księżyców, wyrastało następne Monstrum. Wojownicy stali rozmawiając głośno, by zagłuszyć hałas; wszystkie oczy śledziły powierzchnię wody. — Jakieś osiemdziesiąt stóp — powiedział w zamyśleniu Janwin. — Normalnie idzie na pięćdziesiąt, w czasie sztormu sześćdziesiąt do siedemdziesięciu. Takie wielkie powstają, gdy trzy księżyce raz na trzy lata ustawiają się w szereg i wzmacniają w ten sposób oddziaływanie. To może być parę interesujących dni. Trzech zawodników skierowało się z powrotem ku drodze do rejonu zbornego. Nikt im nie docinał ani ich nie zganił. Pacjenci nie żartują ze zdrowych. Sędziowie spokojnie wykreślili ich z listy. W przygotowaniach pomocą służyli asystenci. Acorizal odprawił swoich. Od pięciu lat nie rozstawał się ze swoją deską. Złamał ją kiedyś, potem naprawiał pieczołowicie własnymi rękami. Znał każdy cal swej deski, każdą nierówność jej powierzchni. Nie potrzebował pomocy. Zadbał natomiast o to, by pracować obok swego użytecznego towarzysza Janwina; baczył, kiedy Janwin będzie gotów, bo chciał mu zadać parę pytań. Jeden z organizatorów zbliżył się do chirurga i zanim przeszedł do następnego, szepnął coś do Janwina. Janwin wysłuchał, skinął głową, potem zbliżył się do miejsca, w którym Acorizal sprawdzał uchwyty zwalniające na swoim pojemniku oraz upewniał się, czy zbiorniki na paliwo stałe są czyste i pełne. — Jest informacja o pogodzie. Zachmurzenie małe, wiatry pięć do dziesięciu południowo-zachodnie. Nie powinny zakłócać równowagi ani naruszać grzbietów. Jest sztorm cyklonowy gdzieś w pobliżu. Nie powinniśmy mieć złych wiatrów, ale wiesz, jak to jest na grzbiecie. Na samiutkim wierzchu. — Coś błysnęło w jego oczach. — Nigdy nie miałem okazji wyjechać na stustopową. Jeśli trafi się należyte wyniesienie, to lepiej schodź mi z drogi.

— Będę z tobą o nie walczył — odrzekł Acorizal z uśmiechem. Janwin odszedł na bok, a budowniczy wrócił do swoich przygotowań. Odsunął od siebie myśl o fali na sto stóp. Było to równie niepojęte jak odległość między dwoma gwiazdami albo zatoka o numerze kolejnym miliard. Po prostu abstrakt bez odpowiednika w rzeczywistości. On sam życzył sobie tylko łatwej fali. Tego i jeszcze jednego: żeby przeżyć. Jego deska była zrobiona z żywicy zbieranej w ulach tripoksów. Miała piętnaście stóp długości, cztery stopy szerokości i była na tyle lekka, by unieść człowieka. Podwójne stabilizatory z płetw rekina sterczały w dół w jednej trzeciej długości deski, druga para w pobliżu ciężkawej rufy. Nad rufą tkwiły dwa powietrzne stabilizatory połączone nastawnym płatem nośnym. Do górnej powierzchni deski przymocowane były przyciski, od których biegły cienkie aluminiowe druty kontrolne przyczepione do czterech stabilizatorów i płata nośnego. Przycisków można było dotykać tylko stopami, dłońmi nie. Joao podniósł swój drążek równowagi. Był on zrobiony z tego samego materiału co deska, z wyjątkiem ostrzy sterczących po obu jego końcach. Można go było używać do utrzymywania równowagi lub do walki z drapieżnikami zamieszkującymi być może wysoką falę. Parę ich gatunków żyło na Dis. Nie była dozwolona żadna broń energetyczna ani żadne przyrządy, z wyjątkiem małych pojemników na paliwo stałe. Pojemnik oznaczał ocalenie życia. Jeździec zrzucony lub taki, który stracił kontrolę nad falą, miał kilka możliwości. Mógł zanurkować w falę i próbować wypłynąć na jej drugą stronę. Mógł skulić się na kształt embriona i mieć nadzieję na wydostanie się z fali. Mógł wreszcie odpalić swój pojemnik przy pomocy dwóch uchwytów zwalniających i wzlecieć ponad falę, by potem spokojnie opaść poza nią do wody. Jeśli było to tylko możliwe, najlepiej było użyć pojemnika. Sprawdzał swój mokry kombinezon pod kątem ewentualnych przecieków. W jakiejś beznadziejnej sytuacji ciśnienie lub nacisk o pewnym natężeniu powodowały automatyczne nadmuchanie ciężkiego gumowanego kombinezonu, to zaś wyrzucało jeźdźca na powierzchnię. Kombinezon chronił ponadto od stłuczeń i zadrapań. Nie zawsze ratował życie. Joao naciągnął na głowę kaptur. Tylko twarz pozostawała odsłonięta. Jego kombinezon był jasnopomarańczowy z czerwonym paskiem. Ktoś klepnął go w plecy. Był to Janwin; nie uśmiechał się już teraz. Jego twarz jaśniała od ostrego pomarańcza kaptura. — Gotów? Czas wyruszyć. Acorizal skinął głową i podniósł deskę. Nie było tu już nic do roboty prócz tamtej jednej sprawy. Wycofała się następna zawodniczka — tym razem podczas wsiadania na ślizgacze. Siedząc w osamotnieniu na swojej desce Acorizal przyglądał się jej, gdy jego ślizgacz odlatywał. Pomachał w jej kierunku, ale nie odpowiedziała. Monstrum pokonało ją, jak pokonało paru innych. Nie było się