W STRONĘ CZWARTEGO WYMIARU
WCZORAJ
DZIŚ
JUTRO
ZBIÓR OPOWIADAŃ POPULARNO– I FANTASTYCZNO–
NAUKOWYCH
WYBORU DOKONAŁ I WSTĘPEM OPATRZYŁ JULIAN STAWIŃSKI
WSTĘP
— Przestaliśmy wierzyć w elfy i wilkołaki, a tu autorzy fantazji
naukowych chcą nam wmówić,
że na innych planetach żyją stwory jeszcze od tamtych dziwniejsze…
— Tak. Powiem więcej: najdziwniejszą przygodą, jaka nas mogłaby
spotkać, gdy dotrzemy do
dalekich światów, byłoby stwierdzenie, że ich mieszkańcy nie są wcale
dziwaczni.
Taki mniej więcej dialog między czytelnikiem a sobą przytacza na
objaśnienie istoty naukowej
fantastyki jeden z najwybitniejszych autorów tej literatury, Frederic
Brown. I ma rację. Bowiem
sam fakt, że coś wydaje się nie do wiary, nie do pojęcia, niezwykłe,
„niesamowite” i
nieprawdopodobne, wcale jeszcze nie stanowi dowodu, by owo coś istnieć
nie mogło i nie
istniało.
Lecz w takim razie czy i jaka zachodzi różnica między fantastyką
naukową a wytworem
„zwykłej” fantazji — postaciami z baśni, legend i mitów? Ściśle biorąc,
jest to tylko różnica w
czasie i rozwoju naszego poznania. Istotnie, dziś nie wierzymy we wróżki,
śpiące królewny,
krasnoludków i czarownice, zaćmieniu słońca nie staramy się zapobiegać
przez odganianie
smoka, w kołtunie widzimy działanie wieloletniego brudu, nie zaś skutek
magicznych praktyk
wiedźmy, a napady ostrej histerii leczymy nie egzorcyzmami lub paleniem
na stosie, lecz w
psychiatrycznych szpitalach. Mimo to nie zmniejszyła się wcale ilość
„spraw niepojętych”, może
nawet wzrosła. A już z pewnością wzrosła, na tle technologii
współczesnej, natarczywa potrzeba
szybkiego ich wyjaśnienia. Spowodowała wielki kryzys umysłów, a jako
uboczny objaw — rozkwit
naukowej fantastyki. Słowem, aby ten rozkwit zrozumieć, musimy choćby
pokrótce wyjaśnić sobie
naturą i metody naszego poznania i naszej wiedzy.
Tkwią one głęboko w przeszłości i, z biegiem tysiącleci, ulegały
ogromnym, przeobrażeniom.
Egipcjanin z czasów XX dynastii widział w zaćmieniu słońca przejaw
gniewu bóstwa.
Średniowieczny Europejczyk klaski żywiołowe i epidemie uważał za
dopust boży, obłęd i epilepsją
— za dzieło szatana. A nawet i obecnie w różnych stronach świata można
być świadkiem
uroczystych obrzędów dla sprowadzenia deszczu, zwiększenia wydajności
gleby lub odwrócenia
powodzi. Wszystko to są ogromnie już zmodyfikowane pozostałości
prelogicznego myślenia, które
w najmniej stosunkowo zmienionej postaci dochowały się na Melanezji i
w Afryce Środkowej.
Przykładając mierniki dzisiejsze, musielibyśmy odmówić tym pojęciom
jakichkolwiek cech
wiedzy. A jednak była to wiedza, choć bardzo prymitywna. Wyrosła z
pierwszych na kult
ziemskiej prób zrozumienia i wyjaśnienia wszechświata. Stworzyła ją
pierwsza na Ziemi
inteligencja świadoma. Ta zaś powstała wówczas, gdy instynkt jednego z
wielu gatunków ssaków
przemienił się w myśl. Odtąd owe istoty zaczęły różnić się radykalnie od
reszty zwierząt. Instynkt
bowiem działa na zasadzie odruchu, czyli automatycznie; myśl polega na
rozumowaniu, na
wyciąganiu wniosków.
Życie na naszej planecie istniało już około 2 miliardów lat, gdy powolne i
żmudne procesy
ewolucji wytworzyły stopniowo z pierwotnej protoplazmy człowieka.
Wiek ludzkości oblicza się
na mniej więcej milion — drobiazg dla przyrody, ale nie dla nas. Przy tym
początkowo nic nie
zdawało się zapowiadać naszej zawrotnej kariery. Żyliśmy bez awantur,
cichutko, ustępując
większym zwierzętom, nie usiłując wcale wpływać na losy Ziemi i wcale
sobie nie wyobrażając,
że leży to w naszej mocy. Dopiero od niedawna zabraliśmy się do badania,
a potem i urządzania
świata. Tak się to zaczęło.
Długi czas wszystko szło opornie. Brakło stosownych narządzi
(technologii o rzeczywiście
naukowych podstawach dorabiamy się dopiero od paruset Lat), a nas
samych przyroda uzbroiła
w organizmy dość wątłe, a co gorsza, rozwijające się nader powoli
(wystarczy porównać
niedołężne potomstwo ludzkie ze sprawnością kilkumiesięcznych piskląt
czy szczeniąt). Jedyne
nasze atuty to ręce, które nie brały wcale udziału w procesie chodzenia,
nade wszystko zaś mózg.
Ten ostatni rozstrzygnął o naszej roli.
Człowiek zdobył rosnącą bezustannie władzą nad przyrodą martwą i
żywą. Władzę, którą
zawdzięcza nie sile fizycznej, ale poznaniu świata. Mózg dostarczał
wiedzy, a człowiek od
niepamiętnych wieków używał jej w walce o byt. I tu dochodzimy do
pierwszej podstawowej
przesłanki naszych rozważań: inteligencja ludzka nosi użytkowy charakter,
głównie zaczepno–
odporny.
Ukształtowały ją trudne warunki bytu (człowiek zjawił się w górnym
pliocenie, a „wkrótce”
potem nastała epoka lodowcowa), konieczność zdobywania żywności, lęk
przed czyhającymi na
każdym kroku wrogami. Nic dziwnego, że pod naciskiem takich
czynników psychika ludzka
rozwijała się jednostronnie. Pęd do wpływania na otoczenie stał się w niej
składnikiem
naczelnym. Chęć urabiania siebie powstała znacznie później, jako wynik
refleksji, zastanowienia,
jako produkt uboczny w naturalnym, bezwiednym odczuciu ludzkim —
wtórny, czy nawet
podrzędny.
Przesłanka druga (i ostatnia) wynika logicznie z pierwszej: dzięki swojej
inteligencji człowiek
z przedmiotu ewolucji przeobraził się xv podmiot. Interweniuje coraz
gwałtowniej w powolne
dotąd procesy i wnosi do nich momenty rewolucyjne.
Z chwilą gdy wyłamał się z tej jednolitej całości, jaką była dotychczas
przyroda, i zdobył
miażdżącą nad wszystkim przewagę, rozmnaża się bez przeszkód kosztem
innych gatunków i w
ciągu stu lat wprowadził na Ziemi zmiany, jakich ewolucja nie dokonałaby
na przestrzeni
miliona.
Człowiek działa świadomie, co nie znaczy, by działał logicznie.
Przewiduje, lecz tylko doraźne
skutki własnego postępowania. Nie troszczy się o przyszłość. Leniwemu
biegowi ewolucji
przeciwstawił gwałt, jaki bez przerwy zadaje przyrodzie. A czyni to bez
planu i zastanowienia.
Ziemia znalazła się w punkcie zwrotnym, nie mniej doniosłym niż samo
zjawienie się życia.
Jeszcze trochę i człowiek rozpęta procesy, których odwrócić nie zdoła, a
które zmieść mogą jego
samego z powierzchni planety. I to właśnie w momencie, gdy zamyśla
sięgnąć do innych, planet.
Dlaczego?
W chwili swego zwycięstwa człowiek daleki był od doskonałości. Mózg
jego był wytworem
długotrwałego działania określonych warunków i do nich przystosowany.
Nieznaczna w nich
różnica dałaby w rezultacie umysł całkowicie odmienny. Obecnie zaś
mózg ludzki radykalnie
przekształca warunki, lecz sam przekształceniom takim prawie nie ulega.
Ponadto, zdobycie
władzy nad światem okupione zostało ceną mnóstwa urazów, a sztucznie
zlikwidowanych
czynników naturalnego doboru nie zastąpiła racjonalna selekcja sztuczna.
Wszystko to powoduje
coraz większą degenerację człowieka, której nie może zapobiec
wspomniana już użytkowa
postawa psychiki ludzkiej, kształtowana, jak wiemy, od miliona lat przez
potrzebę działania na
zewnątrz. Fizycznie i umysłowo jesteśmy bez porównania mniej odporni
od naszych praojców.
Nasze mózgi trzaskają przy lada okazji, a statystyki wykazują, że wbrew
fałszywym złudzeniom,
postępy medycyny, higieny i sportu jak dotąd zapewniły nam nie tyle
zdrowie, co ochronę
charłactwa, przedłużyły nie tyle młodość, co starość.
Cywilizacja ludzka stanowi na globie ziemskim unikat. Uważamy to za
tytuł do słusznej dumy.
A jednak od zaczątków cywilizacji człowiek dzielił swój czas głównie
między okresy gwałtownego
tępienia swojego gatunku — co nazywał wojną — i okresy
umiarkowanego tępienia siebie, a za
to gwałtownego niszczenia wszystkich innych gatunków i materii martwej
— co nazywał pokojem.
Na marginesie stworzył sztukę, religię, a wreszcie naukę. Dzięki nauce stał
się panem, życia i
śmierci na Ziemi. Czy dorósł do tej roli? Dzisiaj z pewnością nie. Mózg
służy mu nadal za
narząd, a myśl za narządzie odwiecznej walki o byt. Jak będzie jutro?
Próby zajrzenia w przyszłość były zawsze ulubioną rozrywką człowieka.
Odpowiedzialność za
losy własne i świata uczyniły z rozrywki konieczność. W obliczu
konieczności musiały się zmienić
metody. Nie można już się opierać na czytaniu z jelit zwierzęcia, lotu
ptaka, fusów, ręki albo kart,
na igraszkach słownych Nostradamusa czy rzutach wyobraźni, przeważnie
chorej, odurzonej
narkotykiem, pobudzanej histerią, hipnozą lub autohipnozą. Pomijając
zwyczajne oszustwa, są to
wizje płynące z prawie wcale dotąd nie przebadanych pokładów psychiki.
Nie można więc z nich
robić drogowskazów ludzkości.
Któż zatem ma drogowskazy stawiać i z jakich materiałów? Potrzebna
jest do tego znajomość
praw natury i dotychczasowych osiągnięć nauki, wiedza o powstawaniu i
rozwoju światów, a w
szczególności o rozwoju naszej planety, wiedza o ewolucji życia na Ziemi,
a w szczególności
człowieka. I potrzebna jest wyobraźnia, aby te przesłanki rzutować w
przyszłość. Siłą rzeczy
nasuwa się nam od razu wniosek, że warunkom tym odpowiadać mogą
jedynie uczeni. I to uczeni
obdarzeni bogatą wyobraźnią.
Tu musimy natychmiast wykreślić zastrzeżenie końcowe. Nie może być
uczonym człowiek bez
wyobraźni. Będzie technikiem czy kompilatorem, ale na polu nauki nie
zdziała nic twórczego.
Uczony posuwa się bezustannie od jednej hipotezy do drugiej. Sprawdza
je, odrzuca lub
przyjmuje, i zaraz tworzy nowe. A tworzenie hipotez jest funkcją
wyobraźni.
Sprawa jednak się gmatwa dla innych powodów. Za czasów Leonarda da
Vinci jeden umysł
wybitny mógł ogarnąć całokształt wiedzy. Obecnie największy nawet
geniusz musi się ograniczyć
do wąskiej stosunkowo dziedziny. A więc tylko w jej ramach, tylko z jej
punktu widzenia może
przewidywać bieg wydarzeń z pełną odpowiedzialnością za wagę swego
słowa. Tym bardziej że
trzy ostatnie stulecia całkowicie spaczyły proporcję rozwojową nauk
poświęconych badaniu
człowieka i pozostałych dyscyplin wiedzy. Te ostatnie zdobyły od czasów
Newtona mocną
podbudowę precyzyjnej metodologii; humanistka nie ruszyła poza stadium
pionierskie. Odbiło się
to nawet na używanych przez nas terminach: pojęcia „nauk ścisłych” nie
stosujemy do naszej
wiedzy o sobie.
Uczeni wybiegają naprzód i stawiają horoskopy bardzo konkretne, gdy
chodzi o technologię.
W tym zakresie literatura jest tak bogata, że niepodobna jej choćby w
przybliżeniu streścić. I
tylko dla orientacji podamy parę przykładów zaczerpniętych z wydanej
latem 1958 książki „Świt
życia”. Jej autor, fizyk amerykański prof. dr J. H. Rush sięga w przyszłość
naprawdę dość daleką,
bo odległą o 10 000 lat.
„Jeszcze za życia obecnych pokoleń — twierdzi Rush — zniknie dzika
przyroda z wyjątkiem
rezerwatów. Od tej chwili ustanie naturalny proces ewolucji, człowiek
przejmie ostatecznie jej
funkcje. Po wyczerpaniu paliw kopalnianych jako źródła energii, czerpać
ją będzie ze słońca i
atomu. Wiadomo, że funt byle jakiego pierwiastka zawiera tysiąc razy
więcej energii atomowej,
niż uzyskujemy z funta uranu, stosując obecne, nieudolne metody
rozszczepienia. Energia i
materia staną się w pełni wymienne. Do uzyskania tworzyw nowych lub
brakujących służyć
będzie przemieszczanie elementów składowych atomów oraz ich łączenie.
Jednocześnie nastąpi
opanowanie organizmów żywych, kierowanie ich dziedzicznością i
planowe produkowanie
dowolnych odmian. Z czasem ludzie nauczą się wytwarzać w laboratorium
drogą syntezy
organizmy żywe z materii martwej. Nie będą to istoty podobne do
istniejących; ich postać będzie
zależeć od wyznaczonych im zadań. Do syntezy użyty będzie raczej krzem
niż węgiel, który ma
swe zalety, ale nie wyłączne. Jeśli słońce nie zmieni się w gwiazdę Nową
lub nie nastąpi inna
katastrofa kosmiczna, rasa ludzka nie musi zginąć. Ale pod warunkiem, że
człowiek pozna w porę
własny psychofizyczny organizm na tyle, by móc pokierować jego
biochemią, zapobiec
zwyrodnieniu i przeszkodzić samozniszczeniu lub stopniowej zagładzie.
Tego jednak przewidzieć
nie sposób. Wyobrazić sobie człowieka wolnego od strachu i
podświadomych lęków i niepokojów,
od nienawiści, od wrogiej i napastniczej postawy, jest nam równie trudno,
jak człowiekowi z
Neanderthalu wyobrazić sobie rewolucją technologiczną. Jedno jest pewne
— kończy Rush —
umysł ludzki kryje w sobie niewyczerpane wprost możliwości. Dobre i
złe”.
Owo „nie sposób” jest kluczem naszego problemu. Czytelnik
zniecierpliwił się pewnie
czekając, kiedy też wreszcie przejdziemy do właściwego tematu —
fantazji naukowych. W
rzeczywistości wciąż o nich jest mowa. Zaraz się to wyjaśni.
Na przykładzie Rusha widzieliśmy, że naukowcy mówiąc o tym, co może
nastąpić, trzymają się
prawie wyłącznie problemów technologicznych, a przy tym i te uwagi
opatrują szeregiem
warunków i zastrzeżeń. W rezultacie na podstawie ich słów nie można się
zorientować, jak w
przyszłości będzie wyglądał świat. Nie dziwmy się jednak ich oględnej
postawie. Nauka z samej
swojej natury idzie krok za krokiem. Uczony nie może przeskoczyć
choćby jednego ogniwa, gdyż
podważyłby pewność wszystkich następnych. Wyobraźnią musi się
posługiwać, ale tylko przy
stawianiu hipotez. I tylko w tej fazie wolno mu dopuszczać możliwość
błędu. Oczywiście, uczeni
mylą się nieraz także i w innych fazach. Lecz jest to skutek ułomności
naszego umysłu, który za
jednym zamachem nigdy nie może ogarnąć wszystkiego. Z daleka obraz
jest zamazany, z bliska —
cząstkowy. Umysł dawno przestał polegać na zmysłach. Ale w miarę
doskonalenia narzędzi i
związanych z tym postępów wiedzy teoretycznej kres dociekań oddala się
zamiast przybliżać, a
ilość niewiadomych i zawiłość każdej bezustannie rośnie. A w tym samym
stosunku rośnie
trudność i ryzyko naukowego przewidywania.
Ale ktoś musi to ryzyko podjąć, gdyż zwłaszcza od chwili zastosowania
w praktyce energii
atomowe] człowiek coraz natarczywiej chce wiedzieć, co go czeka.
Powściągliwość uczonych
wyręczyła fantastyka naukowa. Z pewnością nieraz myliła się, podobnie
zresztą jak wiedza ścisła
czy ekonomia. Ale jej wyniki nie były chyba tak błahe, skoro świetny
uczony, Bertrand Russell,
pisał niedawno, że więcej prawdy zawiera fikcja, fantastyka naukowa,
uważana za wytwór
fantazji dla rozrywki młodzieży, niż prace poważne, które rzekomo podają
fakty”.
Czy Russell ma racją, najlepiej oceni czytelnik. I tylko dla ułatwienia
oceny rozważmy jeszcze
pokrótce w świetle wszystkich dotychczasowych uwag zebrane tu
opowiadania. Będzie to
zarazem próba wyjaśnienia doboru i układu.
Za punkt wyjścia przyjęliśmy początek XX wieku, kiedy człowiek
dowiedział się o istnieniu
energii atomowej, a mniej więcej w tym samym czasie dokonał
pierwszego lotu maszyną cięższą
od powietrza i wyposażoną w silnik. Rzecz działa się tak niedawno, że do
dziś żyją świadkowie
doświadczenia. Nam jednak nie tylko próba braci Wrightów, ale i słynny
transatlantycki przelot
Lindbergha wydaje się jakąś epoką zamierzchłą, dalszą od nas niż bliska
— jak sądzimy —
wyprawa z ludzką załogą na Księżyc. Dla porównania, obok badań
przestworzy nad ziemią,
daliśmy obraz ekspedycji podwodnej. W swoim czasie podjęcie każdego z
tych trzech
eksperymentów wymagało sporej dawki fantazji. Obecnie widzimy w
opisach już tylko ścisłą
relację z prostych i niewątpliwych faktów. Tak zmienia się kąt patrzenia.
Druga część zbiorku ma za tło chwilę bieżącą i dotyczy spraw, które albo
zdarzyły się, albo też
mogły zdarzyć. Granica trochę jest zamazana, jednak czytelnik ustali ją
bez trudu. Na marginesie
pierwszych opowiadań o charakterze zdecydowanej fantastyki może
zechce przypomnieć sobie
okoliczności pozostania inteligencji ludzkiej. Wyniosła nas ona ponad
przyrodę, ale rozwinęła się
kosztem instynktu, co może mieć pewne strony ujemne („Impuls”).
Kształtowała się przy tym tak
jednostronnie, że nasuwają się czasem wątpliwości, czy nie działały tu
jakieś inne jeszcze
czynniki prócz ewolucji („Siewcy niezgody”).
Więcej nie powiemy, po prostu by nie psuć efektu. Fantastyka naukowa,
czyli „science fiction”
(powieści naukowe), jak ją nazywają w Ameryce, gdzie najbujniej się
rozkrzewiła, ma zwykle
szkielet podobny do konstrukcji powieści kryminalnych, a mówiąc jeszcze
szerzej — powieści „z
zawieszeniem”. Toteż udzielanie szczegółowych informacji z góry byłoby
równoznaczne ze
zdradzeniem klucza. Zaznaczmy więc tylko, że rozważanie Zagadnień (i
zagadek) psychologii
społecznej stanowi w „science jiction” element nowy i świadczy o jej
zdolności szybkiego
reagowania na wszystko, co się wiąże z wyjaśnieniem naszych przyszłych
losów. Zaczęła od
problematyki czysto technologicznej. Ale sięgnęła do psychologii, skoro
tylko się okazało, że
przyszłość człowieka zależy w równej co najmniej mierze od jego postawy
psychicznej, jak od
wynalazków.
Na marginesie tej części zwróćmy jeszcze uwagą na pewien nader
znamienny szczegół. Trzy
pierwsze opowieści dotyczą faktów, które zdarzyły się bardzo niedawno
— w epoce powojennej,
czyli zupełnie ostatnio — a opisane zostały nie dalej jak przed paru laty.
Są to więc niewątpliwie
zdarzenia nam współczesne, dzisiejsze. Lecz równie niewątpliwie należą
one już także i do
historii. W takim zawrotnym tempie pędzi obecnie technika.
Część trzecia porusza się już wyłącznie w świecie fantazji usiłującej
rozświetlić przede
wszystkim przyszłość. Ponieważ wiadomo, że we wszechświecie na
setkach tysięcy planet istnieją
warunki do powstania wyższych form życia, uznajemy nieomal za pewnik,
że takie formy
powstały, a niektóre przynajmniej są znacznie dalej zapewne posunięte od
nas. „Nie widzę
żadnych powodów — mówi znakomity matematyk współczesny
Whitehead — by wykluczać
możliwość, że powietrze nad nami oraz przestrzeń powyżej zamieszkują
inteligencje, istoty, czy
inne formy życia tak niepojęte dla nas jak my dla owadów”. Wniosek stąd
prosty: prędzej czy
później człowiek z nimi się zetknie. Przypuszczalnie najpierw zawitają do
nas przedstawiciele
obcych, wyższych od naszej ras. Właściwie należy się dziwić, że nie
przybyli już dawno na Ziemię,
skoro my sami szykujemy się do międzyplanetarnych wędrówek. A może
byli, ale warunki zastali
niesprzyające? Może nawet gdzieś zostawili znak swej bytności
(„Wewnątrz piramidy”)? W
każdym razie przyszłe spotkania obfitować będą w ogromne
niespodzianki. Jedne mogą dać
wynik obustronnie pomyślny, choć wygórowane ambicje człowieka mogą
czasem dotkliwie
ucierpieć („Kryzys”). Inne mogą się skończyć tragicznie — dla obcych
(„Telewizja nie kłamie”)
tub dla nas — bo wszystkiego nie da się, jak wiemy, przewidzieć
(„Pikaioki”). Kto wie przy tym,
czy nasze wyjście na areną wszechświata nie pociągnie za sobą nowej serii
wojen — tym razem
galaktycznych? Jeśli na innych globach mieszkają istoty choć trochę do
człowieka podobne, taka
ewentualność jest nawet wysoce możliwa. Tylko przebieg tych walk
będzie chyba zupełnie różny
od ziemskich konfliktów. A może właśnie okaże się zbliżony, może
właśnie w tym jednym „obcy”
okażą się do nas podobni? Fantastyka naukowa sięga często do wojennej
tematyki. A użytek robi
z niej wieloraki— od makabrycznych wizji do zjadliwej satyry
(„Wyzwolenie Ziemi”).
Obraz byłby niepełny, gdyby nie ukazywał człowieka w przestworzach
kosmosu. Warunki na
Księżycu, Marsie czy Wenus, przy całej swojej dziwności, są jednakże
znane. Ale na planetach,
krążących wokół jakichś dalekich gwiazd warunki mogą okazać się
jeszcze osobliwsze. A przecież
człowiek i tam kiedyś może się dostać. Przystosowanie z pewnością nie
będzie wówczas łatwe
(„Zwariowana planeta”).
Na początku tej części mamy nowele odmiennego rodzaju.
Wspomnieliśmy poprzednio, ze
wystarczyłaby nieznaczna zmiana warunków rozwojowych, aby umysł
ludzki, a nawet cały
organizm ukształtował się w sposób zupełnie odmienny. Opowiadanie
„Moje potrójne ja”
ilustruje ten fakt naukowy w sposób bardzo plastyczny, a zabarwiony
pogodnym humorem.
Wreszcie, „Dumny robot” jest satyrą na samą „science fiction”,
szczególnie dawnego typu, kiedy
jej przedmiotem były wyłącznie czysto technologiczne odkrycia i
wynalazki.
Tu dotykamy sprawy, która jest punktem węzłowym, a także krytycznym
całej naukowej
fantastyki. Stanowi przy tym, być może, punkt krytyczny dla czegoś bez
porównania bardziej
doniosłego. Nie jest bowiem rzeczą przypadku fakt, że „science fiction”
obraca się w kręgu
techniki czy nauk przyrodniczych, a w sferę np. psychologii sięga rzadko i
bardzo nieśmiało Jej
twórczość umie odważnie wybiegać naprzód, potrafi — jak twierdzi
Russell — wskazywać drogi
rozwoju wiedzy nawet i wtedy, gdy zapędza się aż w niezbadane regiony.
Lecz pod jednym
kardynalnym warunkiem: dla skutecznego startu musi mieć mocne
naukowe podłoże.
Sztuczny księżyc zdoła pokonać grawitację ziemską, a nawet oderwać się
całkowicie od Ziemi,
ale wówczas jedynie, gdy wyrzutnia zbudowana jest nienagannie. Dla
fantastyki naukowej
wyrzutnią jest nauka. Nienaganna i nowoczesna w zakresie wiedzy ścisłej,
a przestarzała, niczym
katapulta to epoce instalacji elektronowych, i daleka od wszelkiej precyzji
w zakresie wiedzy o
psychice ludzkiej.
Tak więc słabość fantastyki naukowej ma ogromną wymową, gdyż płynie
ze słabości samej
nauki. Wniosek taki znajduje potwierdzenie ze strony chłodnych, i
precyzyjnych w myśleniu
przyrodników. „Człowiek — mówi znakomity biolog, Julian Huxley —
pozwala umysłowi
swojemu trwać na poziomie niemowlęcia. Nawet najbardziej rozwinięty
mózg ogarnia drobną
zaledwie cząstkę swych możliwości. Żyje jak poczwarka w oprzędzie,
nieświadom tego, że gdyby
tylko zechciał, wyłoniłby się z zamknięcia uskrzydlony.”
Gdyby tylko zechciał?… Słynny uczony mówi to, oczywiście, w
przenośni. W rzeczywistości
zagadnienie jest ogromnie trudne. Tak trudne jak przeskok od wiedzy
teoretycznej do
praktycznego uświadomienia sobie i przyswojenia jakiejś prawdy. Weźmy
dla przykładu tak
istotne pojęcie jak pojęcie wymiaru. Do niedawna zdawało się nader
proste: ruch punktu tworzy
linię, ruch linii — płaszczyznę, ruch płaszczyzny — bryłą. Teraz wiemy
— przynajmniej
teoretycznie — o istnieniu czwartego wymiaru, którym jest czas. W
praktyce jednak nie wyszliśmy
poza bryłę i nie potrafimy inaczej wyobrażać sobie przestrzeni. Stąd
czwarty wymiar stał się
poniekąd symbolem rzeczy nieosiągalnych… na razie. Na razie — gdyż
to, co w tej chwili jest
przedmiotem wzlotów czystej wyobraźni, jutro może okazać się faktem
naukowo stwierdzonym.
Ale do tego potrzebny jest bardziej równomierny niż dotąd rozwój badań
nad umysłem ludzkim.
Stąd coraz żywsze zainteresowanie powieści fantastycznych dziedziną
nauk badaniom tym
poświęconą: biochemią, biofizjologią, psychofizjologią, psychologią,
psychiatrią, a nawet takimi,
dla których dziś jeszcze nie mamy nazw. Wysiłek ich wszystkich zmierza
do poznania tego, co
dotąd było niepoznawalne. Czyli, mówiąc językiem „science fiction”,
zmierza w stroną czwartego
wymiaru. Fantastyka naukowa jest skromną przybudówką wielkiego
gmachu literatury. Ale
ukazuje nam prawdą niepomiernej wagi: przyszłość nasza i świata zależeć
może od tego, czy i jak
prędko, w badaniach nad umysłem, nad psychiką człowieka, nastąpi
odkrycie równe
rozszczepieniu atomu.
Julian Stawiński
I
WCZORAJ
Orwille Wright
ZWYCIĘSTWO POD KITTY HAWK
Siedząc lot ptaków człowiek od dawna doszedł do wniosku, że maszyna
cięższa od
powietrza może się w powietrzu utrzymać pod warunkiem wyposażenia jej
w silnik
— odpowiednik mięśni poruszających skrzydłami ptaka. Ale jeszcze 55 lat
temu
była to tylko teoria. Praktyczne rozwiązanie znaleźli dwaj amerykańscy
mechanicy
rowerowi, bracia Orville i Wilbur Wright. W grudniu 1903 r., w
miejscowości
Kitty Hawk nad Atlantykiem, dokonali oni pomyślnych prób z samolotem
własnej
konstrukcji, bardzo prymitywnym i niewygodnym, ale wyposażonym w
silnik
benzynowy. Utrzymali się na nim w powietrzu: pierwszego dnia przez 12
sekund i
następnego dnia przez 59 sekund. Sami też opisali przebieg tych
doświadczeń.
Stanąłem przy jednym ze skrzydeł chcąc pomóc w utrzymaniu
równowagi maszyny na
rozbiegu. Ale gdy odczepiono drut, aparat ruszył tak szybko, że mogłem
mu nadążać ledwo kilka
kroków. Maszyna przebiegła 35 do 40 stóp* i uniosła się w górę.
Ale brat pozwolił jej zbytnio się przechylić. Na wysokości kilku stóp
znieruchomiała, a potem
opadła na ziemię, poniżej wzgórza, zakreśliwszy łuk długości stu pięciu
stóp. Mój stoper
wykazał, że była w powietrzu dokładnie 3? sekundy. Przy lądowaniu lewe
skrzydło pierwsze
dotknęło ziemi. Maszyna przekoziołkowała, zaryła się w piasek
hamulcami i jeden z nich
złamała. Różne inne części też się połamały, ale w sumie szkoda nie
wyglądała poważnie.
Jakkolwiek próba nie wykazała, czy siła motoru była wystarczająca dla
utrzymania maszyny w
powietrzu, gdyż lądowanie nastąpiło wiele stóp poniżej miejsca startu,
eksperyment dowiódł
jednak słuszności i praktyczności obranej metody. W sumie więc byliśmy
bardzo zadowoleni.
Naprawy zajęły nam dwa dni i maszyna była znów gotowa po południu
16 grudnia.
Wyprowadziliśmy ją z hangaru i dokonywaliśmy ostatecznej kontroli, gdy
nadszedł jakiś
nieznajomy. Przyjrzawszy się chwilę aparatowi zapytał, co to jest. Gdyśmy
odpowiedzieli, że jest
to maszyna do latania, spytał, czy myślimy w niej latać. Odrzekliśmy, że
tak, skoro tylko wiatr
będzie odpowiedni. Tamten przyglądał się jeszcze przez kilka minut, a
potem, chcąc być
uprzejmy, powiedział, że istotnie będzie to pewnie latać przy
„odpowiednim wietrze”. Bardzo
nas tym ubawił, gdyż mówiąc o „odpowiednim wietrze” miał niewątpliwie
na myśli niedawny
sztorm, podczas którego szybkość wiatru dochodziła do 120 km/godz.
W nocy dął silny i zimny północny wiatr. Kiedy wstaliśmy rankiem
siedemnastego, kałuże
wody, powstałe w czasie ostatnich deszczów, pokryte były lodem.
Prędkość wiatru wynosiła 10
do 12 metrów na sekundę (22 do 27 mil* na godzinę). Liczyliśmy, że
powinien niedługo
przycichnąć, i kilka godzin przeczekaliśmy w domu. Gdy jednak o
dziesiątej wiatr był równie
porywisty jak przedtem, postanowiliśmy wyprowadzić maszynę i
spróbować lotu. Wywiesiliśmy
sygnał dla obsługi Stacji Ratunkowej. Sądziliśmy, że maszyna, ustawiona
pod wiatr, bez trudu
poderwie się w górę na równym terenie przyobozowym. Docenialiśmy
trudność lotu przy takiej
prędkości wiatru, liczyliśmy jednak, że w zamian za wzmożone
niebezpieczeństwo nastąpi
wolniejsze lądowanie.
Urządziliśmy rozbieg na równym kawałku terenu, mniej więcej sto stóp
na zachód od nowego
hangaru.
Trudno było pracować na wściekle zimnym wietrze i musieliśmy często
wracać dla
rozgrzewki do izby mieszkalnej, gdzie stał znakomity piecyk
zaimprowizowany z dużej puszki
karbidu. Nim wszystko było gotowe, zjawili się J. T. Daniels, W. S. Dough
i A. D. Etheridge ze
Stacji Ratunkowej „Zabij Diabła” a wraz z nimi W. C. Brinkley z Manteo i
Johnny Moore,
chłopak z oberży „Pod Głową Źrebaka”.
Mieliśmy ręczny anemometr Richarda, którym mierzyliśmy prędkość
wiatru. Pomiary
bezpośrednio przed pierwszą próbą lotu wykazały prędkość 11 do 12
metrów na sekundę, czyli
24 do 27 mil na godzinę. Pomiary przed ostatnim lotem wykazały 9 do 10
metrów na sekundę, a
wreszcie tuż po locie mieliśmy nieco ponad 8 metrów. Dane Państwowego
Biura
Meteorologicznego w Kitty Hawk podawały prędkość wiatru w godzinach
między 1030 a 12,
czyli w porze czterech prób lotu, przeciętnie 12 m/sek podczas pierwszego
lotu i 11 m/sek w
chwili ostatniego.
Przy całej mojej wiedzy i umiejętności, nabytych w tysięcznych próbach
ostatnich dziesięciu
lat, nie myślałbym dziś ryzykować przy takim wietrze mego pierwszego
lotu na nowej maszynie,
choćbym nawet wiedział, że maszyna była pewna i już wypróbowana. Po
tylu latach
doświadczeń myślę ze zdumieniem o naszym zuchwalstwie w
podejmowaniu prób lotu na nowej
i nie wypróbowanej maszynie, w takich okolicznościach. Jednakże
zaufanie do naszych obliczeń
i konstrukcji pierwszej maszyny, opartej na danych tablicy ciśnień
powietrza uzyskanych po
wielomiesięcznej dociekliwej pracy w laboratorium, a także wiara w nasz
system kontrolny,
osiągnięty po trzech latach doświadczeń w zakresie równowagi
szybowców w powietrzu —
wszystko to upewniło nas, że maszyna zdolna jest unieść się i utrzymać w
powietrzu i że przy
niewielkiej praktyce można na niej latać.
Ponieważ Wilbur dokonał już nieudanej próby czternastego bm., obecnie
kolej pierwszej
próby wypadła na mnie. Zapuściłem motor, aby się rozgrzał, i po kilku
minutach odczepiłem drut
przytrzymujący maszynę, która ruszyła naprzód pod wiatr. Wilbur biegł z
boku, przytrzymując
W STRONĘ CZWARTEGO WYMIARU WCZORAJ DZIŚ JUTRO ZBIÓR OPOWIADAŃ POPULARNO– I FANTASTYCZNO– NAUKOWYCH WYBORU DOKONAŁ I WSTĘPEM OPATRZYŁ JULIAN STAWIŃSKI WSTĘP — Przestaliśmy wierzyć w elfy i wilkołaki, a tu autorzy fantazji naukowych chcą nam wmówić, że na innych planetach żyją stwory jeszcze od tamtych dziwniejsze… — Tak. Powiem więcej: najdziwniejszą przygodą, jaka nas mogłaby spotkać, gdy dotrzemy do dalekich światów, byłoby stwierdzenie, że ich mieszkańcy nie są wcale dziwaczni. Taki mniej więcej dialog między czytelnikiem a sobą przytacza na objaśnienie istoty naukowej fantastyki jeden z najwybitniejszych autorów tej literatury, Frederic Brown. I ma rację. Bowiem sam fakt, że coś wydaje się nie do wiary, nie do pojęcia, niezwykłe, „niesamowite” i
nieprawdopodobne, wcale jeszcze nie stanowi dowodu, by owo coś istnieć nie mogło i nie istniało. Lecz w takim razie czy i jaka zachodzi różnica między fantastyką naukową a wytworem „zwykłej” fantazji — postaciami z baśni, legend i mitów? Ściśle biorąc, jest to tylko różnica w czasie i rozwoju naszego poznania. Istotnie, dziś nie wierzymy we wróżki, śpiące królewny, krasnoludków i czarownice, zaćmieniu słońca nie staramy się zapobiegać przez odganianie smoka, w kołtunie widzimy działanie wieloletniego brudu, nie zaś skutek magicznych praktyk wiedźmy, a napady ostrej histerii leczymy nie egzorcyzmami lub paleniem na stosie, lecz w psychiatrycznych szpitalach. Mimo to nie zmniejszyła się wcale ilość „spraw niepojętych”, może nawet wzrosła. A już z pewnością wzrosła, na tle technologii współczesnej, natarczywa potrzeba szybkiego ich wyjaśnienia. Spowodowała wielki kryzys umysłów, a jako uboczny objaw — rozkwit naukowej fantastyki. Słowem, aby ten rozkwit zrozumieć, musimy choćby pokrótce wyjaśnić sobie naturą i metody naszego poznania i naszej wiedzy. Tkwią one głęboko w przeszłości i, z biegiem tysiącleci, ulegały ogromnym, przeobrażeniom.
Egipcjanin z czasów XX dynastii widział w zaćmieniu słońca przejaw gniewu bóstwa. Średniowieczny Europejczyk klaski żywiołowe i epidemie uważał za dopust boży, obłęd i epilepsją — za dzieło szatana. A nawet i obecnie w różnych stronach świata można być świadkiem uroczystych obrzędów dla sprowadzenia deszczu, zwiększenia wydajności gleby lub odwrócenia powodzi. Wszystko to są ogromnie już zmodyfikowane pozostałości prelogicznego myślenia, które w najmniej stosunkowo zmienionej postaci dochowały się na Melanezji i w Afryce Środkowej. Przykładając mierniki dzisiejsze, musielibyśmy odmówić tym pojęciom jakichkolwiek cech wiedzy. A jednak była to wiedza, choć bardzo prymitywna. Wyrosła z pierwszych na kult ziemskiej prób zrozumienia i wyjaśnienia wszechświata. Stworzyła ją pierwsza na Ziemi inteligencja świadoma. Ta zaś powstała wówczas, gdy instynkt jednego z wielu gatunków ssaków przemienił się w myśl. Odtąd owe istoty zaczęły różnić się radykalnie od reszty zwierząt. Instynkt bowiem działa na zasadzie odruchu, czyli automatycznie; myśl polega na rozumowaniu, na wyciąganiu wniosków. Życie na naszej planecie istniało już około 2 miliardów lat, gdy powolne i
żmudne procesy ewolucji wytworzyły stopniowo z pierwotnej protoplazmy człowieka. Wiek ludzkości oblicza się na mniej więcej milion — drobiazg dla przyrody, ale nie dla nas. Przy tym początkowo nic nie zdawało się zapowiadać naszej zawrotnej kariery. Żyliśmy bez awantur, cichutko, ustępując większym zwierzętom, nie usiłując wcale wpływać na losy Ziemi i wcale sobie nie wyobrażając, że leży to w naszej mocy. Dopiero od niedawna zabraliśmy się do badania, a potem i urządzania świata. Tak się to zaczęło. Długi czas wszystko szło opornie. Brakło stosownych narządzi (technologii o rzeczywiście naukowych podstawach dorabiamy się dopiero od paruset Lat), a nas samych przyroda uzbroiła w organizmy dość wątłe, a co gorsza, rozwijające się nader powoli (wystarczy porównać niedołężne potomstwo ludzkie ze sprawnością kilkumiesięcznych piskląt czy szczeniąt). Jedyne nasze atuty to ręce, które nie brały wcale udziału w procesie chodzenia, nade wszystko zaś mózg. Ten ostatni rozstrzygnął o naszej roli. Człowiek zdobył rosnącą bezustannie władzą nad przyrodą martwą i żywą. Władzę, którą zawdzięcza nie sile fizycznej, ale poznaniu świata. Mózg dostarczał
wiedzy, a człowiek od niepamiętnych wieków używał jej w walce o byt. I tu dochodzimy do pierwszej podstawowej przesłanki naszych rozważań: inteligencja ludzka nosi użytkowy charakter, głównie zaczepno– odporny. Ukształtowały ją trudne warunki bytu (człowiek zjawił się w górnym pliocenie, a „wkrótce” potem nastała epoka lodowcowa), konieczność zdobywania żywności, lęk przed czyhającymi na każdym kroku wrogami. Nic dziwnego, że pod naciskiem takich czynników psychika ludzka rozwijała się jednostronnie. Pęd do wpływania na otoczenie stał się w niej składnikiem naczelnym. Chęć urabiania siebie powstała znacznie później, jako wynik refleksji, zastanowienia, jako produkt uboczny w naturalnym, bezwiednym odczuciu ludzkim — wtórny, czy nawet podrzędny. Przesłanka druga (i ostatnia) wynika logicznie z pierwszej: dzięki swojej inteligencji człowiek z przedmiotu ewolucji przeobraził się xv podmiot. Interweniuje coraz gwałtowniej w powolne dotąd procesy i wnosi do nich momenty rewolucyjne. Z chwilą gdy wyłamał się z tej jednolitej całości, jaką była dotychczas przyroda, i zdobył
miażdżącą nad wszystkim przewagę, rozmnaża się bez przeszkód kosztem innych gatunków i w ciągu stu lat wprowadził na Ziemi zmiany, jakich ewolucja nie dokonałaby na przestrzeni miliona. Człowiek działa świadomie, co nie znaczy, by działał logicznie. Przewiduje, lecz tylko doraźne skutki własnego postępowania. Nie troszczy się o przyszłość. Leniwemu biegowi ewolucji przeciwstawił gwałt, jaki bez przerwy zadaje przyrodzie. A czyni to bez planu i zastanowienia. Ziemia znalazła się w punkcie zwrotnym, nie mniej doniosłym niż samo zjawienie się życia. Jeszcze trochę i człowiek rozpęta procesy, których odwrócić nie zdoła, a które zmieść mogą jego samego z powierzchni planety. I to właśnie w momencie, gdy zamyśla sięgnąć do innych, planet. Dlaczego? W chwili swego zwycięstwa człowiek daleki był od doskonałości. Mózg jego był wytworem długotrwałego działania określonych warunków i do nich przystosowany. Nieznaczna w nich różnica dałaby w rezultacie umysł całkowicie odmienny. Obecnie zaś mózg ludzki radykalnie przekształca warunki, lecz sam przekształceniom takim prawie nie ulega. Ponadto, zdobycie
władzy nad światem okupione zostało ceną mnóstwa urazów, a sztucznie zlikwidowanych czynników naturalnego doboru nie zastąpiła racjonalna selekcja sztuczna. Wszystko to powoduje coraz większą degenerację człowieka, której nie może zapobiec wspomniana już użytkowa postawa psychiki ludzkiej, kształtowana, jak wiemy, od miliona lat przez potrzebę działania na zewnątrz. Fizycznie i umysłowo jesteśmy bez porównania mniej odporni od naszych praojców. Nasze mózgi trzaskają przy lada okazji, a statystyki wykazują, że wbrew fałszywym złudzeniom, postępy medycyny, higieny i sportu jak dotąd zapewniły nam nie tyle zdrowie, co ochronę charłactwa, przedłużyły nie tyle młodość, co starość. Cywilizacja ludzka stanowi na globie ziemskim unikat. Uważamy to za tytuł do słusznej dumy. A jednak od zaczątków cywilizacji człowiek dzielił swój czas głównie między okresy gwałtownego tępienia swojego gatunku — co nazywał wojną — i okresy umiarkowanego tępienia siebie, a za to gwałtownego niszczenia wszystkich innych gatunków i materii martwej — co nazywał pokojem. Na marginesie stworzył sztukę, religię, a wreszcie naukę. Dzięki nauce stał się panem, życia i śmierci na Ziemi. Czy dorósł do tej roli? Dzisiaj z pewnością nie. Mózg
służy mu nadal za narząd, a myśl za narządzie odwiecznej walki o byt. Jak będzie jutro? Próby zajrzenia w przyszłość były zawsze ulubioną rozrywką człowieka. Odpowiedzialność za losy własne i świata uczyniły z rozrywki konieczność. W obliczu konieczności musiały się zmienić metody. Nie można już się opierać na czytaniu z jelit zwierzęcia, lotu ptaka, fusów, ręki albo kart, na igraszkach słownych Nostradamusa czy rzutach wyobraźni, przeważnie chorej, odurzonej narkotykiem, pobudzanej histerią, hipnozą lub autohipnozą. Pomijając zwyczajne oszustwa, są to wizje płynące z prawie wcale dotąd nie przebadanych pokładów psychiki. Nie można więc z nich robić drogowskazów ludzkości. Któż zatem ma drogowskazy stawiać i z jakich materiałów? Potrzebna jest do tego znajomość praw natury i dotychczasowych osiągnięć nauki, wiedza o powstawaniu i rozwoju światów, a w szczególności o rozwoju naszej planety, wiedza o ewolucji życia na Ziemi, a w szczególności człowieka. I potrzebna jest wyobraźnia, aby te przesłanki rzutować w przyszłość. Siłą rzeczy nasuwa się nam od razu wniosek, że warunkom tym odpowiadać mogą jedynie uczeni. I to uczeni obdarzeni bogatą wyobraźnią.
Tu musimy natychmiast wykreślić zastrzeżenie końcowe. Nie może być uczonym człowiek bez wyobraźni. Będzie technikiem czy kompilatorem, ale na polu nauki nie zdziała nic twórczego. Uczony posuwa się bezustannie od jednej hipotezy do drugiej. Sprawdza je, odrzuca lub przyjmuje, i zaraz tworzy nowe. A tworzenie hipotez jest funkcją wyobraźni. Sprawa jednak się gmatwa dla innych powodów. Za czasów Leonarda da Vinci jeden umysł wybitny mógł ogarnąć całokształt wiedzy. Obecnie największy nawet geniusz musi się ograniczyć do wąskiej stosunkowo dziedziny. A więc tylko w jej ramach, tylko z jej punktu widzenia może przewidywać bieg wydarzeń z pełną odpowiedzialnością za wagę swego słowa. Tym bardziej że trzy ostatnie stulecia całkowicie spaczyły proporcję rozwojową nauk poświęconych badaniu człowieka i pozostałych dyscyplin wiedzy. Te ostatnie zdobyły od czasów Newtona mocną podbudowę precyzyjnej metodologii; humanistka nie ruszyła poza stadium pionierskie. Odbiło się to nawet na używanych przez nas terminach: pojęcia „nauk ścisłych” nie stosujemy do naszej wiedzy o sobie. Uczeni wybiegają naprzód i stawiają horoskopy bardzo konkretne, gdy
chodzi o technologię. W tym zakresie literatura jest tak bogata, że niepodobna jej choćby w przybliżeniu streścić. I tylko dla orientacji podamy parę przykładów zaczerpniętych z wydanej latem 1958 książki „Świt życia”. Jej autor, fizyk amerykański prof. dr J. H. Rush sięga w przyszłość naprawdę dość daleką, bo odległą o 10 000 lat. „Jeszcze za życia obecnych pokoleń — twierdzi Rush — zniknie dzika przyroda z wyjątkiem rezerwatów. Od tej chwili ustanie naturalny proces ewolucji, człowiek przejmie ostatecznie jej funkcje. Po wyczerpaniu paliw kopalnianych jako źródła energii, czerpać ją będzie ze słońca i atomu. Wiadomo, że funt byle jakiego pierwiastka zawiera tysiąc razy więcej energii atomowej, niż uzyskujemy z funta uranu, stosując obecne, nieudolne metody rozszczepienia. Energia i materia staną się w pełni wymienne. Do uzyskania tworzyw nowych lub brakujących służyć będzie przemieszczanie elementów składowych atomów oraz ich łączenie. Jednocześnie nastąpi opanowanie organizmów żywych, kierowanie ich dziedzicznością i planowe produkowanie dowolnych odmian. Z czasem ludzie nauczą się wytwarzać w laboratorium drogą syntezy
organizmy żywe z materii martwej. Nie będą to istoty podobne do istniejących; ich postać będzie zależeć od wyznaczonych im zadań. Do syntezy użyty będzie raczej krzem niż węgiel, który ma swe zalety, ale nie wyłączne. Jeśli słońce nie zmieni się w gwiazdę Nową lub nie nastąpi inna katastrofa kosmiczna, rasa ludzka nie musi zginąć. Ale pod warunkiem, że człowiek pozna w porę własny psychofizyczny organizm na tyle, by móc pokierować jego biochemią, zapobiec zwyrodnieniu i przeszkodzić samozniszczeniu lub stopniowej zagładzie. Tego jednak przewidzieć nie sposób. Wyobrazić sobie człowieka wolnego od strachu i podświadomych lęków i niepokojów, od nienawiści, od wrogiej i napastniczej postawy, jest nam równie trudno, jak człowiekowi z Neanderthalu wyobrazić sobie rewolucją technologiczną. Jedno jest pewne — kończy Rush — umysł ludzki kryje w sobie niewyczerpane wprost możliwości. Dobre i złe”. Owo „nie sposób” jest kluczem naszego problemu. Czytelnik zniecierpliwił się pewnie czekając, kiedy też wreszcie przejdziemy do właściwego tematu — fantazji naukowych. W rzeczywistości wciąż o nich jest mowa. Zaraz się to wyjaśni. Na przykładzie Rusha widzieliśmy, że naukowcy mówiąc o tym, co może
nastąpić, trzymają się prawie wyłącznie problemów technologicznych, a przy tym i te uwagi opatrują szeregiem warunków i zastrzeżeń. W rezultacie na podstawie ich słów nie można się zorientować, jak w przyszłości będzie wyglądał świat. Nie dziwmy się jednak ich oględnej postawie. Nauka z samej swojej natury idzie krok za krokiem. Uczony nie może przeskoczyć choćby jednego ogniwa, gdyż podważyłby pewność wszystkich następnych. Wyobraźnią musi się posługiwać, ale tylko przy stawianiu hipotez. I tylko w tej fazie wolno mu dopuszczać możliwość błędu. Oczywiście, uczeni mylą się nieraz także i w innych fazach. Lecz jest to skutek ułomności naszego umysłu, który za jednym zamachem nigdy nie może ogarnąć wszystkiego. Z daleka obraz jest zamazany, z bliska — cząstkowy. Umysł dawno przestał polegać na zmysłach. Ale w miarę doskonalenia narzędzi i związanych z tym postępów wiedzy teoretycznej kres dociekań oddala się zamiast przybliżać, a ilość niewiadomych i zawiłość każdej bezustannie rośnie. A w tym samym stosunku rośnie trudność i ryzyko naukowego przewidywania. Ale ktoś musi to ryzyko podjąć, gdyż zwłaszcza od chwili zastosowania w praktyce energii
atomowe] człowiek coraz natarczywiej chce wiedzieć, co go czeka. Powściągliwość uczonych wyręczyła fantastyka naukowa. Z pewnością nieraz myliła się, podobnie zresztą jak wiedza ścisła czy ekonomia. Ale jej wyniki nie były chyba tak błahe, skoro świetny uczony, Bertrand Russell, pisał niedawno, że więcej prawdy zawiera fikcja, fantastyka naukowa, uważana za wytwór fantazji dla rozrywki młodzieży, niż prace poważne, które rzekomo podają fakty”. Czy Russell ma racją, najlepiej oceni czytelnik. I tylko dla ułatwienia oceny rozważmy jeszcze pokrótce w świetle wszystkich dotychczasowych uwag zebrane tu opowiadania. Będzie to zarazem próba wyjaśnienia doboru i układu. Za punkt wyjścia przyjęliśmy początek XX wieku, kiedy człowiek dowiedział się o istnieniu energii atomowej, a mniej więcej w tym samym czasie dokonał pierwszego lotu maszyną cięższą od powietrza i wyposażoną w silnik. Rzecz działa się tak niedawno, że do dziś żyją świadkowie doświadczenia. Nam jednak nie tylko próba braci Wrightów, ale i słynny transatlantycki przelot Lindbergha wydaje się jakąś epoką zamierzchłą, dalszą od nas niż bliska — jak sądzimy — wyprawa z ludzką załogą na Księżyc. Dla porównania, obok badań
przestworzy nad ziemią, daliśmy obraz ekspedycji podwodnej. W swoim czasie podjęcie każdego z tych trzech eksperymentów wymagało sporej dawki fantazji. Obecnie widzimy w opisach już tylko ścisłą relację z prostych i niewątpliwych faktów. Tak zmienia się kąt patrzenia. Druga część zbiorku ma za tło chwilę bieżącą i dotyczy spraw, które albo zdarzyły się, albo też mogły zdarzyć. Granica trochę jest zamazana, jednak czytelnik ustali ją bez trudu. Na marginesie pierwszych opowiadań o charakterze zdecydowanej fantastyki może zechce przypomnieć sobie okoliczności pozostania inteligencji ludzkiej. Wyniosła nas ona ponad przyrodę, ale rozwinęła się kosztem instynktu, co może mieć pewne strony ujemne („Impuls”). Kształtowała się przy tym tak jednostronnie, że nasuwają się czasem wątpliwości, czy nie działały tu jakieś inne jeszcze czynniki prócz ewolucji („Siewcy niezgody”). Więcej nie powiemy, po prostu by nie psuć efektu. Fantastyka naukowa, czyli „science fiction” (powieści naukowe), jak ją nazywają w Ameryce, gdzie najbujniej się rozkrzewiła, ma zwykle szkielet podobny do konstrukcji powieści kryminalnych, a mówiąc jeszcze szerzej — powieści „z zawieszeniem”. Toteż udzielanie szczegółowych informacji z góry byłoby
równoznaczne ze zdradzeniem klucza. Zaznaczmy więc tylko, że rozważanie Zagadnień (i zagadek) psychologii społecznej stanowi w „science jiction” element nowy i świadczy o jej zdolności szybkiego reagowania na wszystko, co się wiąże z wyjaśnieniem naszych przyszłych losów. Zaczęła od problematyki czysto technologicznej. Ale sięgnęła do psychologii, skoro tylko się okazało, że przyszłość człowieka zależy w równej co najmniej mierze od jego postawy psychicznej, jak od wynalazków. Na marginesie tej części zwróćmy jeszcze uwagą na pewien nader znamienny szczegół. Trzy pierwsze opowieści dotyczą faktów, które zdarzyły się bardzo niedawno — w epoce powojennej, czyli zupełnie ostatnio — a opisane zostały nie dalej jak przed paru laty. Są to więc niewątpliwie zdarzenia nam współczesne, dzisiejsze. Lecz równie niewątpliwie należą one już także i do historii. W takim zawrotnym tempie pędzi obecnie technika. Część trzecia porusza się już wyłącznie w świecie fantazji usiłującej rozświetlić przede wszystkim przyszłość. Ponieważ wiadomo, że we wszechświecie na setkach tysięcy planet istnieją warunki do powstania wyższych form życia, uznajemy nieomal za pewnik,
że takie formy powstały, a niektóre przynajmniej są znacznie dalej zapewne posunięte od nas. „Nie widzę żadnych powodów — mówi znakomity matematyk współczesny Whitehead — by wykluczać możliwość, że powietrze nad nami oraz przestrzeń powyżej zamieszkują inteligencje, istoty, czy inne formy życia tak niepojęte dla nas jak my dla owadów”. Wniosek stąd prosty: prędzej czy później człowiek z nimi się zetknie. Przypuszczalnie najpierw zawitają do nas przedstawiciele obcych, wyższych od naszej ras. Właściwie należy się dziwić, że nie przybyli już dawno na Ziemię, skoro my sami szykujemy się do międzyplanetarnych wędrówek. A może byli, ale warunki zastali niesprzyające? Może nawet gdzieś zostawili znak swej bytności („Wewnątrz piramidy”)? W każdym razie przyszłe spotkania obfitować będą w ogromne niespodzianki. Jedne mogą dać wynik obustronnie pomyślny, choć wygórowane ambicje człowieka mogą czasem dotkliwie ucierpieć („Kryzys”). Inne mogą się skończyć tragicznie — dla obcych („Telewizja nie kłamie”) tub dla nas — bo wszystkiego nie da się, jak wiemy, przewidzieć („Pikaioki”). Kto wie przy tym, czy nasze wyjście na areną wszechświata nie pociągnie za sobą nowej serii
wojen — tym razem galaktycznych? Jeśli na innych globach mieszkają istoty choć trochę do człowieka podobne, taka ewentualność jest nawet wysoce możliwa. Tylko przebieg tych walk będzie chyba zupełnie różny od ziemskich konfliktów. A może właśnie okaże się zbliżony, może właśnie w tym jednym „obcy” okażą się do nas podobni? Fantastyka naukowa sięga często do wojennej tematyki. A użytek robi z niej wieloraki— od makabrycznych wizji do zjadliwej satyry („Wyzwolenie Ziemi”). Obraz byłby niepełny, gdyby nie ukazywał człowieka w przestworzach kosmosu. Warunki na Księżycu, Marsie czy Wenus, przy całej swojej dziwności, są jednakże znane. Ale na planetach, krążących wokół jakichś dalekich gwiazd warunki mogą okazać się jeszcze osobliwsze. A przecież człowiek i tam kiedyś może się dostać. Przystosowanie z pewnością nie będzie wówczas łatwe („Zwariowana planeta”). Na początku tej części mamy nowele odmiennego rodzaju. Wspomnieliśmy poprzednio, ze wystarczyłaby nieznaczna zmiana warunków rozwojowych, aby umysł ludzki, a nawet cały organizm ukształtował się w sposób zupełnie odmienny. Opowiadanie „Moje potrójne ja”
ilustruje ten fakt naukowy w sposób bardzo plastyczny, a zabarwiony pogodnym humorem. Wreszcie, „Dumny robot” jest satyrą na samą „science fiction”, szczególnie dawnego typu, kiedy jej przedmiotem były wyłącznie czysto technologiczne odkrycia i wynalazki. Tu dotykamy sprawy, która jest punktem węzłowym, a także krytycznym całej naukowej fantastyki. Stanowi przy tym, być może, punkt krytyczny dla czegoś bez porównania bardziej doniosłego. Nie jest bowiem rzeczą przypadku fakt, że „science fiction” obraca się w kręgu techniki czy nauk przyrodniczych, a w sferę np. psychologii sięga rzadko i bardzo nieśmiało Jej twórczość umie odważnie wybiegać naprzód, potrafi — jak twierdzi Russell — wskazywać drogi rozwoju wiedzy nawet i wtedy, gdy zapędza się aż w niezbadane regiony. Lecz pod jednym kardynalnym warunkiem: dla skutecznego startu musi mieć mocne naukowe podłoże. Sztuczny księżyc zdoła pokonać grawitację ziemską, a nawet oderwać się całkowicie od Ziemi, ale wówczas jedynie, gdy wyrzutnia zbudowana jest nienagannie. Dla fantastyki naukowej wyrzutnią jest nauka. Nienaganna i nowoczesna w zakresie wiedzy ścisłej, a przestarzała, niczym
katapulta to epoce instalacji elektronowych, i daleka od wszelkiej precyzji w zakresie wiedzy o psychice ludzkiej. Tak więc słabość fantastyki naukowej ma ogromną wymową, gdyż płynie ze słabości samej nauki. Wniosek taki znajduje potwierdzenie ze strony chłodnych, i precyzyjnych w myśleniu przyrodników. „Człowiek — mówi znakomity biolog, Julian Huxley — pozwala umysłowi swojemu trwać na poziomie niemowlęcia. Nawet najbardziej rozwinięty mózg ogarnia drobną zaledwie cząstkę swych możliwości. Żyje jak poczwarka w oprzędzie, nieświadom tego, że gdyby tylko zechciał, wyłoniłby się z zamknięcia uskrzydlony.” Gdyby tylko zechciał?… Słynny uczony mówi to, oczywiście, w przenośni. W rzeczywistości zagadnienie jest ogromnie trudne. Tak trudne jak przeskok od wiedzy teoretycznej do praktycznego uświadomienia sobie i przyswojenia jakiejś prawdy. Weźmy dla przykładu tak istotne pojęcie jak pojęcie wymiaru. Do niedawna zdawało się nader proste: ruch punktu tworzy linię, ruch linii — płaszczyznę, ruch płaszczyzny — bryłą. Teraz wiemy — przynajmniej teoretycznie — o istnieniu czwartego wymiaru, którym jest czas. W praktyce jednak nie wyszliśmy
poza bryłę i nie potrafimy inaczej wyobrażać sobie przestrzeni. Stąd czwarty wymiar stał się poniekąd symbolem rzeczy nieosiągalnych… na razie. Na razie — gdyż to, co w tej chwili jest przedmiotem wzlotów czystej wyobraźni, jutro może okazać się faktem naukowo stwierdzonym. Ale do tego potrzebny jest bardziej równomierny niż dotąd rozwój badań nad umysłem ludzkim. Stąd coraz żywsze zainteresowanie powieści fantastycznych dziedziną nauk badaniom tym poświęconą: biochemią, biofizjologią, psychofizjologią, psychologią, psychiatrią, a nawet takimi, dla których dziś jeszcze nie mamy nazw. Wysiłek ich wszystkich zmierza do poznania tego, co dotąd było niepoznawalne. Czyli, mówiąc językiem „science fiction”, zmierza w stroną czwartego wymiaru. Fantastyka naukowa jest skromną przybudówką wielkiego gmachu literatury. Ale ukazuje nam prawdą niepomiernej wagi: przyszłość nasza i świata zależeć może od tego, czy i jak prędko, w badaniach nad umysłem, nad psychiką człowieka, nastąpi odkrycie równe rozszczepieniu atomu. Julian Stawiński
I WCZORAJ Orwille Wright ZWYCIĘSTWO POD KITTY HAWK Siedząc lot ptaków człowiek od dawna doszedł do wniosku, że maszyna cięższa od powietrza może się w powietrzu utrzymać pod warunkiem wyposażenia jej w silnik — odpowiednik mięśni poruszających skrzydłami ptaka. Ale jeszcze 55 lat temu była to tylko teoria. Praktyczne rozwiązanie znaleźli dwaj amerykańscy mechanicy rowerowi, bracia Orville i Wilbur Wright. W grudniu 1903 r., w miejscowości Kitty Hawk nad Atlantykiem, dokonali oni pomyślnych prób z samolotem własnej konstrukcji, bardzo prymitywnym i niewygodnym, ale wyposażonym w silnik benzynowy. Utrzymali się na nim w powietrzu: pierwszego dnia przez 12 sekund i następnego dnia przez 59 sekund. Sami też opisali przebieg tych doświadczeń.
Stanąłem przy jednym ze skrzydeł chcąc pomóc w utrzymaniu równowagi maszyny na rozbiegu. Ale gdy odczepiono drut, aparat ruszył tak szybko, że mogłem mu nadążać ledwo kilka kroków. Maszyna przebiegła 35 do 40 stóp* i uniosła się w górę. Ale brat pozwolił jej zbytnio się przechylić. Na wysokości kilku stóp znieruchomiała, a potem opadła na ziemię, poniżej wzgórza, zakreśliwszy łuk długości stu pięciu stóp. Mój stoper wykazał, że była w powietrzu dokładnie 3? sekundy. Przy lądowaniu lewe skrzydło pierwsze dotknęło ziemi. Maszyna przekoziołkowała, zaryła się w piasek hamulcami i jeden z nich złamała. Różne inne części też się połamały, ale w sumie szkoda nie wyglądała poważnie. Jakkolwiek próba nie wykazała, czy siła motoru była wystarczająca dla utrzymania maszyny w powietrzu, gdyż lądowanie nastąpiło wiele stóp poniżej miejsca startu, eksperyment dowiódł jednak słuszności i praktyczności obranej metody. W sumie więc byliśmy bardzo zadowoleni. Naprawy zajęły nam dwa dni i maszyna była znów gotowa po południu 16 grudnia. Wyprowadziliśmy ją z hangaru i dokonywaliśmy ostatecznej kontroli, gdy nadszedł jakiś
nieznajomy. Przyjrzawszy się chwilę aparatowi zapytał, co to jest. Gdyśmy odpowiedzieli, że jest to maszyna do latania, spytał, czy myślimy w niej latać. Odrzekliśmy, że tak, skoro tylko wiatr będzie odpowiedni. Tamten przyglądał się jeszcze przez kilka minut, a potem, chcąc być uprzejmy, powiedział, że istotnie będzie to pewnie latać przy „odpowiednim wietrze”. Bardzo nas tym ubawił, gdyż mówiąc o „odpowiednim wietrze” miał niewątpliwie na myśli niedawny sztorm, podczas którego szybkość wiatru dochodziła do 120 km/godz. W nocy dął silny i zimny północny wiatr. Kiedy wstaliśmy rankiem siedemnastego, kałuże wody, powstałe w czasie ostatnich deszczów, pokryte były lodem. Prędkość wiatru wynosiła 10 do 12 metrów na sekundę (22 do 27 mil* na godzinę). Liczyliśmy, że powinien niedługo przycichnąć, i kilka godzin przeczekaliśmy w domu. Gdy jednak o dziesiątej wiatr był równie porywisty jak przedtem, postanowiliśmy wyprowadzić maszynę i spróbować lotu. Wywiesiliśmy sygnał dla obsługi Stacji Ratunkowej. Sądziliśmy, że maszyna, ustawiona pod wiatr, bez trudu poderwie się w górę na równym terenie przyobozowym. Docenialiśmy trudność lotu przy takiej prędkości wiatru, liczyliśmy jednak, że w zamian za wzmożone
niebezpieczeństwo nastąpi wolniejsze lądowanie. Urządziliśmy rozbieg na równym kawałku terenu, mniej więcej sto stóp na zachód od nowego hangaru. Trudno było pracować na wściekle zimnym wietrze i musieliśmy często wracać dla rozgrzewki do izby mieszkalnej, gdzie stał znakomity piecyk zaimprowizowany z dużej puszki karbidu. Nim wszystko było gotowe, zjawili się J. T. Daniels, W. S. Dough i A. D. Etheridge ze Stacji Ratunkowej „Zabij Diabła” a wraz z nimi W. C. Brinkley z Manteo i Johnny Moore, chłopak z oberży „Pod Głową Źrebaka”. Mieliśmy ręczny anemometr Richarda, którym mierzyliśmy prędkość wiatru. Pomiary bezpośrednio przed pierwszą próbą lotu wykazały prędkość 11 do 12 metrów na sekundę, czyli 24 do 27 mil na godzinę. Pomiary przed ostatnim lotem wykazały 9 do 10 metrów na sekundę, a wreszcie tuż po locie mieliśmy nieco ponad 8 metrów. Dane Państwowego Biura Meteorologicznego w Kitty Hawk podawały prędkość wiatru w godzinach między 1030 a 12, czyli w porze czterech prób lotu, przeciętnie 12 m/sek podczas pierwszego lotu i 11 m/sek w
chwili ostatniego. Przy całej mojej wiedzy i umiejętności, nabytych w tysięcznych próbach ostatnich dziesięciu lat, nie myślałbym dziś ryzykować przy takim wietrze mego pierwszego lotu na nowej maszynie, choćbym nawet wiedział, że maszyna była pewna i już wypróbowana. Po tylu latach doświadczeń myślę ze zdumieniem o naszym zuchwalstwie w podejmowaniu prób lotu na nowej i nie wypróbowanej maszynie, w takich okolicznościach. Jednakże zaufanie do naszych obliczeń i konstrukcji pierwszej maszyny, opartej na danych tablicy ciśnień powietrza uzyskanych po wielomiesięcznej dociekliwej pracy w laboratorium, a także wiara w nasz system kontrolny, osiągnięty po trzech latach doświadczeń w zakresie równowagi szybowców w powietrzu — wszystko to upewniło nas, że maszyna zdolna jest unieść się i utrzymać w powietrzu i że przy niewielkiej praktyce można na niej latać. Ponieważ Wilbur dokonał już nieudanej próby czternastego bm., obecnie kolej pierwszej próby wypadła na mnie. Zapuściłem motor, aby się rozgrzał, i po kilku minutach odczepiłem drut przytrzymujący maszynę, która ruszyła naprzód pod wiatr. Wilbur biegł z boku, przytrzymując