IXENA

  • Dokumenty1 316
  • Odsłony258 476
  • Obserwuję204
  • Rozmiar dokumentów2.2 GB
  • Ilość pobrań149 133

Birmingham John - Oś Czasu 02 - Wybór Celów

Dodano: 8 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 8 lata temu
Rozmiar :2.2 MB
Rozszerzenie:pdf

Moje dokumenty

IXENA
EBooki
FANTASTYKA

Birmingham John - Oś Czasu 02 - Wybór Celów.pdf

IXENA EBooki FANTASTYKA Birmingham John
Użytkownik IXENA wgrał ten materiał 8 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 347 stron)

John BIRMINGHAM WYBÓR CELÓW

Podziękowania Lwia część mej wdzięczności skierowana jest ku tym samym osobom co zwykle: Cate Paterson i Brianne Tunnicliffe z Sydney oraz Steve’owi Saffelowi i Keithowi Claytonowi z Nowego Jorku. Wielką pomocą służyli mi także Steve Stirling i Erie Flint - ku memu zakłopotaniu poświęcili na to wiele swojego cennego czasu, za co niezmiennie czuję się ich dłużnikiem. Gdybym umiał pilniej ich słuchać, ta książka na pewno byłaby lepsza. Specjalne podziękowania kieruję pod adresem uczestników grupy dyskusyjnej soc.history.what.if, którzy żywo odpowiadali na wszystkie moje pytania, nawet jeśli nie zawsze były one na temat. Tak jak obiecałem, udało mi się ulokować tu niektórych spośród was. Reszta może liczyć na chwalebną śmierć na kartach następnej książki. Pełne miłości podziękowania przekazuję też Jane, Annie i Thomasowi, którzy byli ze mną, gdy „goniłem termin” oddania tej książki w wydawnictwie. Bez wątpienia nie był to miły widok. Wiem, że winienem wam to wynagrodzić.

Dramatis personae Siły sprzymierzonych - postaci pierwszoplanowe Generał Henry H. Arnold (Hap) - US Army, dowódca Army Air Force Winston Churchill - premier Wielkiej Brytanii John Curtin - premier Związku Australijskiego Generał brygady Dwight D. Eisenhower - US Army, szef Oddziału Planów Wojennych Sztabu Generalnego, w czerwcu 1942 mianowany dowódcą sił amerykańskich w europejskim teatrze działań wojennych. Admirał Ernest J. King - US Navy, głównodowodzący floty amerykańskiej i szef operacji morskich Admirał Philip Kolhammer - US Navy, dowódca Grupy Uderzeniowej, Komendant Specjalnej Strefy Administracyjnej w Kalifornii Generał Douglas MacArthur - US Army, dowódca sił sprzymierzonych na obszarze południowo-zachodniego Pacyfiku z kwaterą główną w Brisbane w Australii Generał armii George C. Marshall - US Army, przewodniczący Połączonego Komitetu Szefów Sztabów Admirał Chester Nimitz - US Navy, głównodowodzący Floty Pacyfiku Prezydent Franklin D. Roosevelt - trzydziesty drugi prezydent Stanów Zjednoczonych Ameryki Wiceadmirał Raymond A. Spruance - US Navy, dowódca połączonych sił Floty Pacyfiku Henry Stimson - sekretarz wojenny rządu Stanów Zjednoczonych Siły sprzymierzonych - pozostałe postaci Szeregowy Pierś Akerman - specjalista SAS ds. materiałów wybuchowych Brygadier Michael Barnes - dowódca 2. Regimentu Kawalerii Komandor porucznik Daniel Black - US Navy, oddelegowany do Specjalnej Strefy Administracyjnej jako szef Korpusu Łącznikowego Szeregowy Andrew Bolt - specjalista SAS ds. materiałów wybuchowych Major Annie Coulthard - oficer wywiadu z 82. batalionu Porucznik marynarki Wally Curtis - US Navy, oficer prasowy w Korpusie Łącznikowym Podporucznik Philippe Danton - oficer z francuskiego niszczyciela Robert Dessaix Szeregowy Jose Diaz - siły pomocnicze, na szkoleniu w Specjalnej Strefie Administracyjnej Bosman Roy Flemming - RAN, okręt podwodny HMAS Havoc Major Margie Francois - US Marinę Corps, lekarz polowy i dowódca korpusu

medycznego Wielonarodowych Sił Komandor porucznik Conrad Grey - RAN, pierwszy oficer na HMAS Havoc Generał Leslie Groves - szef projektu Manhattan Komandor Karen Halabi - Royal Navy, dowódca brytyjskiego kontyngentu, zastępca dowódcy Wielonarodowych Sił, dowódca HMS Trident Starszy sierżant Aubrey Harrison - 82. Marinę Expeditionary Unit. Major Matthew Horan - dowódca australijskiego kontyngentu SAS Komandor podporucznik Marc Howard - oficer wywiadu na HMS Trident Major Paweł Iwanow - Federacja Rosyjska, oficer Specnazu oddelegowany do US Navy SEAL Pułkownik J. L. Jones - US Marinę Corps, dowódca 82. Marinę Expeditionary Unit Komandor porucznik Mikę Judge - US Navy, dowódca USS Hillary Clinton Kapitan John E Kennedy - US Navy, dowódca ścigacza PT 101 Bosman Gaston Le Roux - członek załogi niszczyciela Robert Dessaix Kapitan Willy Liao - US Navy, adiutant admirała Kolham-mera Kapitan Amanda Lohrey - RAN, oficer wywiadu na HMAS Havoc Komandor podporucznik James McTeale - pierwszy oficer na HMS Trident Starszy marynarz Michael Molloy, „Moose” - US Navy, ści-gacz PT 101 Bosman Eddie Mohr - oddelegowany do Specjalnej Strefy Administracyjnej Komandor porucznik Takeshi Morgan - US Navy, zastępca dowódcy USS Hillary Clinton Porucznik Philip Mountbatten - Royal Navy, HMS/ove/tM Kapitan Jurgen Muller - Deutsche Marinę, oddelegowany do Działu Operacji Specjalnych Kapitan marynarki Rachel Nguyen - Royal Australian Navy, oficer łącznikowy wywiadu Wielonarodowych Sił w dowództwie sił południowo-zachodniego Pacyfiku Porucznik Jens Poulsson - komandos norweski Starszy bosman Vincente Rogas - US Navy SEAL Starszy bosman Dave Rollins - US Navy, zastępca dowódcy ścigacza PT 101 Kapitan George „Barney” Ross - US Navy, dowódca ścigacza PT 59 Sierżant Arthur Snider - US Marinę Corps, czasowo 1. Dywizja Starszy sierżant Vivian Richards St Clair - brytyjski kontyngent SAS Kapitan Colin Steele - US Navy, dowódca JDS Siranui Pułkownik Michael Toohey - australijski 2. Regiment Kawalerii Podpułkownik Nancy Viviani - szef produkcji admirała Kol-hammera Komandor Jane Willet - Royal Australian Navy, dowódca HMAS Havoc Jego Książęca Wysokość kapitan Harry Windsor, dowódca brytyjskiego kontyngentu SAS, dowódca oddziału szkolnego Squadron leader/kapitan Jan Zumbach - RAF, dowódca polskiego dywizjonu

myśliwskiego 303 Niemieccy dowódcy Reichsmarschall Hermann Goering - naczelny dowódca Luftwaffe Reichsführer Heinrich Himmler - dowódca SS Reichschancellor Adolf Hitler Albert Speer - minister uzbrojenia i przemysłu wojennego Inne postaci (niemieckie) Pułkownik Paul Brasch - inżynier, Specjalne Projekty Rzeszy Pułkownik Otto Skorzeny - członek ochrony Hitlera Japońscy dowódcy Kapitan Jisaku Hidaka - IJN, gubernator wojskowy Hawajów Generał Masaharu Horama - dowódca japońskich wojsk lądowych w Australii Generał Horoshi Oshima - japoński ambasador w Niemczech Admirał Isoroku Yamamoto - głównodowodzący Połączonej Floty ZSRR - postaci pierwszoplanowe Ławrientij Pawłowicz Beria - szef NKWD Nikita Siergiejewicz Chruszczow - więzień Wiaczesław Michajłowicz Mołotow - minister spraw zagranicznych Josif Wissarionowicz Stalin - pierwszy sekretarz KPZR Różne postaci Graeme Blundell - sekretarz redakcji „New York Timesa” Starszy detektyw Lou Cherry - policja Honolulu, Wydział Zabójstw Michael Cooper - rodezyjski lekarz w Bundabergu James Davidson - wcześniej starszy marynarz z USS Astoria, obecnie zastępca dyrektora i główny udziałowiec Slim Jim Enterprises William Donovan - szef Biura Służb Strategicznych Julia Duffy - dziennikarka „New York Timesa” wcielona do 82. MEU Lord Halifax - brytyjski ambasador w USA

Edgar J. Hoover - dyrektor FBI Dave Hurley - agent specjalny FBI Sir Leslie Murray - oficer łącznikowy oddelegowany przez Churchilla na Hawaje Rosanna Natoli - dziennikarka i producent CNN wcielona do 82. MEU Maria O’Brien - prawnik, wcześniej kapitan US Marinę Cors z 82. MEU Paul Robertson - prywatny sekretarz Johna Curtina William Stephenson - osobisty przedstawiciel Churchilla w USA Mitch Taverner - agent OSS (Biura Służb Strategicznych) Clyde Tolson - zastępca dyrektora FBI Niektóre stosowane w książce nazwy i skróty Army Air Force - lotnictwo wojsk lądowych USA, poprzednik US Air Force HIJMS (His Imperial Japanese Majesty’s Ship) - Okręt Jego Wysokości Cesarza Japonii (Cesarska Flota Japonii) HMAS (Her/His Majesty’s Australian Ship) - Australijski Okręt Jej/Jego Królewskiej Mości (marynarka Australii) HMS (Her/His Majesty’s Ship) - Okręt Jej/Jego Królewskiej Mości (marynarka brytyjska) Imperial Japanese Navy - Cesarska Flota Japonii, nazwa stosowana do 1945 roku Japanese Marinę Self Defence Force - Marynarka Japońskich Sił Samoobrony, nazwa stosowana od 1956 roku JDS (Japanese Defence Ship) - Okręt Japońskich Sił Samoobrony Marinę Nationale - marynarka francuska MEU (Marinę Expeditionary Unit) - Oddział Ekspedycyjny Piechoty Morskiej Stanów Zjednoczonych RAF (Royal Air Force) - Królewskie Siły Powietrzne (lotnictwo Wielkiej Brytanii) Royal Australian Navy - Królewska Australijska Marynarka Royal Navy - Królewska Marynarka (brytyjska) SAS (Special Air Service) - brytyjskie oddziały do zadań specjalnych United Service Organizations (USO) - instytucja zajmująca się dostarczaniem rozrywki i organizacją czasu wolnego wojskowym i pracownikom służb wojskowych USA. Powstała w 1941, współpracuje z rozmaitymi innymi organizacjami i stowarzyszeniami US Army - Armia Stanów Zjednoczonych US Marinę Corps - Piechota Morska Stanów Zjednoczonych US Navy - Marynarka Stanów Zjednoczonych US Navy SEAL (SEa-Air-Land) - oddziały do zadań specjalnych Marynarki Stanów Zjednoczonych

USS (United States Ship) - Okręt Stanów Zjednoczonych

1 Toledo, Mississipi Panie w niebiosach, to musi być cud, pomyślał chłopiec. Miał dopiero siedem lat i sześć miesięcy, ale i tak był jedynym mężczyzną w domu od chwili, gdy tata wyjechał do Como. Nigdy nie widział czegoś równie wspaniałego jak ten świeżo wykuty nagrobek. Tutaj spoczywa Jesse Garon Presley ukochany przez matkę Gladys ojca Vernona i brata Elvisa. Dusza tak czysta, że Pan zapragnął mieć ją u swego boku. Urodzony 8 stycznia 1935, powołany przez Pana 8 stycznia 1935 Mimo dławiącego gorąca jego chude ręce pokryła gęsia skórka. Wkoło niosło się wieczorne granie świerszczy. Z mocno bijącym sercem chłopiec podszedł jeszcze krok. - Jesse, jesteś tu? - szepnął ochryple. Nagrobek został wyciosany z białego marmuru, który zdawał się świecić w blasku zachodzącego słońca. Napis pobłyskiwał złotem, chłopak był niemal pewien, że to musi być prawdziwy kruszec. Przesunął palcami po wyrytych w zimnym kamieniu literach, jakby chciał się upewnić, że to nie złudzenie. Musiał kosztować majątek, pomyślał. Na stercie świeżo wykopanej ziemi, która nadal leżała przed nagrobkiem, ktoś położył dużą wiązankę kwiatów. Krople wody na płatkach odbijały ostatni, złoty blask zachodu. Chłopiec opadł na kolana i niepomny, że brudzi stare spodnie, trwał tak przez wiele długich minut. Skupiony niczym podczas modlitwy wyciągnął w końcu rękę, aby ponownie pogładzić kamień. - Boże... - szepnął. Potem Elvis Aaron Presley zerwał się nagle i pobiegł tak szybko, że wzbił stopami kurz na ścieżce wijącej się między kwaterami biedaków na cmentarzu Priceville. Z daleka wołał mamę. - Pewnie dostanie w dupę - powiedział Jim Davidson z uśmiechem i poprawił okulary na nosie. - Dlaczego? - spytała kobieta, która siedziała obok niego w jaskrawoczerwonym cadillacu. Był to naprawdę nietuzinkowy wóz. Jim osobiście dopilnował i lakierowania, i

wyboru tapicerki, i w ogóle wszystkiego. - Za to, że kłamie - odparł. - Nagrobki nie pojawiają się same z siebie. Dojdą do wniosku, że sobie to wymyślił, a gdy zaprzeczy, zostanie ukarany. Kobieta zastanowiła się nad jego słowami, jakby było to dla niej coś bardzo ważnego. - Tak, pewnie masz rację - powiedziała po paru chwilach. Jim był pewien, że wcale jej się to nie podobało, ale tacy już byli ci ludzie. Potrafili bez mrugnięcia okiem zburzyć jedną bombą całe miasto, ale dostawali kota, gdy ktoś podniósł rękę na bachora. Albo jakąś bezczelną damulkę. A ta tutaj, niejaka O’Brien, była w dodatku zarozumiała. Na razie jednak powstrzymała się od komentarzy. Spokojnie zniosła prawie godzinne oczekiwanie na Old Saltillo Road. Wreszcie dzieciak Presleyów raczył się pokazać, tak jak obiecał to jego kuzyn. Jim miał już dość i gotów był uznać, że marnują tylko czas, ale O’Brien aż westchnęła na widok szczeniaka, który wyszedł spomiędzy drzew jakieś dwieście jardów od nich. - To na pewno on - powiedziała. - Bez dwóch zdań. Jim złapał kontrakt i chciał wyskoczyć z samochodu. Zdrętwiał już cały podczas tej nasiadówki. Dziewczyna jednak pokręciła głową. - Nie tutaj. Omal go szlag nie trafił. Niemalże zaczynał współczuć glinom, dla których takie siedzenie i czekanie stanowiło chleb powszedni. Wolałby się ruszyć. Posłuchał jednak rady. Rad 0’Brien zawsze warto było słuchać. Owszem, sporo też przez nią stracił, ale nauczył się już, że aby zarobić, trzeba najpierw wydać. Wcześniej nie miał czego wydawać, w każdym razie nie miał niczego własnego, a wydawanie cudzych pieniędzy sprowadziło na niego tylko kłopoty. W Missisipi często wspominał czasy, gdy należał do gangu. Powietrze pachniało tu tak samo jak w Alabamie. Pozornie słodkie, w rzeczywistości tchnęło zgnilizną. Ludzie, których mijali, przejeżdżając przez miasto, też budzili w nim przykre skojarzenia. Mieli surowe, poorane zmarszczkami twarze i worki pod oczami. Wszyscy wydawali się tak poważni, jakby właśnie wezwano ich na Sąd Ostateczny. Przypominali pod tym względem mundurowych, którzy kilka lat wcześniej pilnowali go podczas ogłaszania wyroku. Ale mniejsza z tym, pomyślał. Od tamtej pory zmieniło się w jego życiu naprawdę wiele. Teraz mógłby kupić cały skład sędziowski razem z tamtejszym sędzią pokoju, szeryfem i klawiszami. Gdyby chciał, mógłby kupić nawet cały pieprzony stan Alabama. No, może nie cały, poprawił się w myślach, ale na pewno zmierzał w tym kierunku. Już teraz jego cadillac był większy i bardziej komfortowy niż wiele nor, w których zdarzyło mu się mieszkać podczas Wielkiego Kryzysu. Miał też porządny apartament w wieżowcu, którego okna wychodziły na Central Park w Nowym Jorku. I zaprojektowany przez modnego architekta dom przy plaży w Santa Monica, zaraz pod Los Angeles. Posiadał też masę akcji i

spory pakiet obligacji oraz nowy, solidnie wypchany portfel ze skóry bizona. Czasem wyjmował go tylko po to, aby przesunąć palcami po pliku świeżo wydrukowanych banknotów i po raz nie wiadomo który przekonać się, że to jednak nie sen. Był tak bogaty, że mógłby nawet wyrzucić nie dość szeleszczące i pachnące nowością studolarówki i zastąpić je nowymi. Nie żeby chociaż raz to zrobił, oczywiście. O’Brien by go zabiła. Bez wątpienia była do tego zdolna. To ona skłoniła go do kupna domu w Santa Monica. Oponował, uważając, że to nie miejsce dla kogoś o jego obecnym statusie, ale przekonała go, że to będzie długofalowa inwestycja. - Możesz sobie dalej mieszkać w hotelu Ambassador, jeśli nie chcesz mieszać się z pospólstwem, ale uwierz mi, Santa Monica będzie jeszcze modnym miejscem. Poza tym powinieneś dbać o właściwe rozproszenie inwestycji, a własność ziemska nad brzegiem morza to zawsze pewna lokata. Pewne lokaty to było coś, co lubił. Dzięki nim był już bogatszy niż sam Pan Bóg. Dodatkowo pozwoliły mu otoczyć się dziewczynami, o których wcześniej nawet nie śnił, i sformować własny oddział odpowiednio muskularnych ochroniarzy. Nieco przerażająca pani O’Brien też pojawiła się z ich powodu. Jakkolwiek czuł przed nią respekt, była jednak kobietą na tyle atrakcyjną, że nie potrafił nie myśleć o niej również w kategoriach łóżkowych. Wiedział jednak, że byłoby to igranie z ogniem. Pani O’Brien gotowa była na wiele, ale z całą pewnością nie zamierzała spotkać się z nim w pościeli. Gdy raz spróbował poruszyć temat, omal nie złamała mu ręki. Bez najmniejszego wysiłku zastosowała chwyt, którego musiała nauczyć się w Marines, i wytłumaczyła duszącemu się z braku powietrza Jimowi, czego powinien się trzymać. Po pierwsze, jest jego pracownikiem, nie kochanką. Po drugie, będzie jego pracownikiem tak długo, jak długo sama uzna to za wskazane i ani chwili dłużej, i na pewno nigdy nie zostanie jego kochanką. Po trzecie, w razie potrzeby nawet na boso mogłaby tak skopać mu dupę, że przypominałaby jesień średniowiecza. Po czwarte, nigdy... - Panie Davidson? Jim aż podskoczył przerażony, że domyśliła się, o czym akurat marzył. Ale to nie było to. - Elvis opuścił cmentarz - obwieściła śpiewnie, jakby do czegoś w ten sposób nawiązywała. Jim nie próbował się nawet domyślać, o co może chodzić. - Sprawdźmy raz jeszcze dla pewności - dodała, wyciągając flexipad. - Nie trzeba - jęknął. - Przecież... Zignorowała go i włączyła holoprojektor. Tuż przed nim zamigotały fotografie chłopaka, którego przed chwilą widzieli. Były przedzielone fragmentami tekstu, zwykle dość krótkimi,

ale też 0’Brien nauczyła się nie obciążać go nadmiarem lektury. Sądzi, że jest taka sprytna, pomyślał Jim. Westchnął i zaczął czytać. W sumie jego obiekcje były bardziej na pokaz. Nadal jeszcze fascynowały go wszystkie cuda techniki, które pojawiły się wraz z przybyszami. - Elvis Aaron Presley, lat siedem i pół. Imię matki Gladys, imię ojca Vernon. Rodzeństwo: nieżyjący brat Jesse. Uczęszcza do szkoły w East Tupelo Consolidated. Ojciec siedział za oszustwo. Dupek próbował przerobić czterodolarowy czek na czterdzieści dolców... O’Brien spojrzała na niego surowo, ale udał, że niczego nie dostrzegł. - Ojczulek przebywa teraz w Como w Missisipi, gdzie buduje obóz wojskowy. Matka trudni się dorywczo szyciem. Miejscowi nazywają ich po cichu nędzarzami... Jim roześmiał się i spojrzał na ubogie poletka kukurydzy i fasoli sojowej, które ciągnęły się między cmentarzem a skrajem miasta. - Jasne, sami bogacze tutaj! - Proszę wrócić do lektury, panie Davidson - upomniała go O’Brien. Jim spojrzał znowu na linijki tekstu, który czytał już nie wiadomo ile razy. Domyślał się, w jakim celu musi go wykuć na pamięć. Słyszał o ludziach, którzy stosując tę metodę, zaczynali lepiej orientować się w cudzych poczynaniach niż sami zainteresowani. Jego zdaniem miało to sens. W ciągu ostatnich miesięcy 0’Brien pomogła mu zrealizować kilka zaskakująco udanych transakcji, jednak ta robota była chyba najtrudniejsza. Ale nie zrażał się. Już teraz potrafił wyrecytować większość tekstu z głowy. - Gladys pije, ale zawsze w samotności. Znajduje wytchnienie w kościele. Jej pierwszą miłością był taniec, drugą muzyka. Teraz jednak roztyła się jak cholera... Przepraszam, przepraszam! Chodzi boso i w dziurawych skarpetkach, aby starczyło pieniędzy na buty dla syna. Elvis zdaje sobie sprawę ze złej sytuacji materialnej rodziny. Nie daje mu to spokoju i bardzo chciałby pomóc. Zawsze się cieszy, gdy mama mówi, że jest z niego dumna. Jim mimowolnie odczuwał pewną sympatię do gówniarza. Przez całą drogę tutaj słuchali jego nagrań. Trzeba przyznać, że mały ma talent. Z drugiej strony, trudno było przesądzać, czy coś z tego wyjdzie. Być może otrzymawszy teraz od Jima bilet do Tupelo i dość forsy na wygodne życie, mały Elvis nigdy nie zainteresuje nikogo swoim śpiewem. Chociaż w sumie nie miało to większego znaczenia. Wszystko zostało już nagrane przez tamtego Elvisa z innego czasu. Teraz liczyło się tylko, kto na tym zarobi. Na pewno nie będzie to ten dupek pułkownik Tom Parker. Wszystko zgarnie Slim Jim Enterprises. Jeśli zaś chłopak nie zostanie gwiazdą tylko dlatego, że zamiast w biedzie wychowa się w dostatku, kogo to obejdzie? Jim wyrósł w bardzo podobnym miasteczku, a jego ojciec mocno przypominał Vernona. Jednak gdyby jakiś frajer zakołatał wówczas do ich

drzwi z propozycją wyzwolenia rodziny z biedy, tata zostałby zadeptany przez cały klan Davidsonów, który ruszyłby na wyścigi po wsparcie. Powtarzając niczym litanię treść spisanych przez 0’Brien notatek, Jim ledwie zauważył zapadający zmierzch. Tak, Tu-pelo bardzo przypominało mu dom. Tylko dwie główne ulice w centrum miasteczka były brukowane, reszta musiała przypominać wiosną rzeki błota, latem zaś pylić jak diabli. Podczas Wielkiego Kryzysu większość mieszkańców brała pewnie udział w robotach publicznych z programu Roosevelta i, podobnie jak Gladys Presley, była zbyt dumna, aby prosić o cokolwiek. Mężczyźni na pewno zatrudniali się w fabrykach i przy żniwach. Teraz większość z nich musiała być w wojsku albo w dużych miastach, gdzie rozbudowywano fabryki zbrojeniowe. Uważali się za biednych, ale uczciwych. Jim zwykł to określać całkiem inaczej. Niemniej gości w rodzaju Vernona Presleya rozumiał. Znał ten typ człowieka pełnego dobrych chęci, ale o zbyt słabym charakterze, aby coś z nich wyszło. Żałował, że to z Gladys będą się dogadywać, a nie z Vernonem. Stary Vern podpisałby wszystko za jedno piwo i sto dolców. Jednak w tej konkretnej sprawie O’Brien okazała się zdumiewająco zasadnicza. Z góry zapowiedziała, że nie będzie żadnych przekrętów. Rodzina Presleya dostanie zwyczajowy procent, a Jim zwyczajową marżę. Próbował protestować przeciwko wyrzucaniu w błoto takiej forsy, ale nie spotkał się ze zrozumieniem. O’Brien była nieugięta i Jim skapitulował. 1 dlatego, że się jej bał, i dlatego, że to dzięki niej był aż tak bogaty. - A wtedy Vernon powiedział Elvisowi, że to przez niego mama podupadła na zdrowiu, bo poród był ciężki... - ciągnął, chociaż nie do końca rozumiał, co akurat mówi. - Nie - przerwała mu O’Brien. - Tego jednego nie wiemy jeszcze na pewno, nie będziemy więc wyciągać sprawy. Ale jeśli rzeczywiście się zdarzyło, to jakoś niedawno. Po prostu o tym pamiętaj. - Dobra. - Jim pokiwał głową. - To jednak chcemy wydmuchać tego szczeniaka? Jego prawniczka zwróciła oczy ku niebu i postukała w szybę dzielącą ich od szofera. - Jedziemy - powiedziała, podnosząc nieco głos. Droga z cmentarza Priceville do East Tupelo nie zajęła im wiele czasu. Skręciwszy z Old Saltillo Road, minęli parę strumieni, jakieś pola i tor kolejowy i już byli na miejscu. Wschodnia część miasta składała się z kilku krętych i wyboistych uliczek i tworzyła całkiem inny świat, odgrodzony od dzielnic zamieszkanych przez porządnych ludzi nie tylko linią kolejową, ale i kurtyną smutku niespełnionych marzeń. Jim znał takie miejsca aż za dobrze i nie czuł się w nich nieswojo. Zdumiało go za to, że O’Brien też wydała się całkiem odporna na podobne widoki. To była kolejna niezwykła cecha kobiet z przyszłości. Mało co je ruszało, o ile nie próbowało się bez zaproszenia wchodzić na ich prywatny teren.

- To tutaj - oznajmiła. Wskazała na mały, drewniany dom, jakich wkoło było wiele. Ten stał ze sto jardów w górę ulicy, w którą właśnie skręcili. W świetle reflektorów widzieli wyraźnie unoszący się w powietrzu kurz wymieszany z pyłkami, które nie znikały chyba przez cały rok. - Jesteś pewna, że nie chcesz prowadzić rozmowy? - spytał nagle Jim, tracąc z jakiegoś powodu pewność siebie. Było to całkiem nie w jego stylu. - Poradzisz sobie - odparła O’Brien. - To zwykły interes. Tylko traktuj ich z szacunkiem. - Ale... - Żadnych „ale” Będzie dobrze. Nie znam ani jednego pieprzonego artysty. Ty zaś, gdybyś lepiej się urodził, zostałbyś senatorem albo telewizyjnym ewangelizatorem. Jim nie bardzo wiedział, o czym mowa, ale nie wydało mu się, aby miał to być komplement. Szofer zatrzymał wóz przy rynsztoku. Jim wysiadł i zaraz dopadł go wszechobecny smród potu i odchodów. Wyczuwał też woń kukurydzianego chleba, kaszy i gotowanych ziemniaków. I jeszcze dym z palenisk. To były zapachy jego dzieciństwa. Nie rozglądając się na boki, wiedział, że jego odziana w nowy garnitur postać przyciągnęła już kilka tuzinów spojrzeń. Co śmielsi wyszli na ganki, o ile można było nazwać tak zbite z desek podesty pod blaszanymi daszkami, które wspierały się na rachitycznych słupkach. Inni zerkali zza wypłowiałych firanek, o ile jakieś mieli. Wszyscy chcieli wiedzieć, jacy to niespodziewani goście nawiedzili Presleyów. Jeśli on był tu zjawiskiem, ciekawe, co pomyśleli miejscowi na widok 0’Brien, która też wysiadła z wozu. Wschodnie Tupelo nie przywykło do takich kobiet, podobnie zresztą jak całe Stany. Nie sięgająca nawet w pobliże kolan spódnica musiała wywołać nader barwne komentarze. Jimowi nie wolno było wypaść z roli, przybrał więc neutralny wyraz twarzy sugerujący całemu światu, iż jest tylko gościem, który ma nadzieję, że trafił pod właściwy adres. Ogarnął dom spojrzeniem. Nie zobaczył niczego, czego by nie znał. W środku były na pewno tylko dwa pokoje. Gdyby ktoś strzelił w drzwi wejściowe, zniszczyłby co najwyżej wizytówkę, gdyby tam była, i nic więcej. Dzieciak sypiał zapewne tam, gdzie i Jim przez lata, czyli na sofie we frontowym pokoju pełniącym równocześnie rolę kuchni i salonu. Wszystkie meble musiały być używane, chociaż zadbane i czyste. Gladys na pewno o to dbała. Wodę trzeba było pompować ze studni na tyłach. Ściany i podłoga były z gołych desek, bez żadnych wygód. Na podwórku nie rosło ani źdźbło trawy. W zbitej ziemi widniały dziury wykopane przez psy i odciski kurzych łap. Jim stłumił westchnienie. W środku musiało być gorąco jak w piecu. Naprawdę wolał swój apartament w Nowym Jorku.

2 Los Angeles, Kalifornia Bosman Eddie Mohr oczekiwał pewnych zmian, ale po godzinie spędzonej w Los Angeles miał dosyć. Czuł się jak przepuszczony przez wyżymaczkę. Przede wszystkim nie podobało mu się, że musiał paradować w nowym mundurze skrojonym wedle wzoru z dwudziestego pierwszego wieku. Wydawało mu się, że wszyscy będą się na niego gapić jak na dziwoląga, ale ostatecznie to on musiał co rusz podtrzymywać opadającą szczękę. Na niego nikt nie zwracał większej uwagi, mało kto chyba w ogóle go zauważał. Przez dłuższy czas stał w holu Union Station, aby rozprostować nieco kości po długiej podróży spędzonej na twardej i niewygodnej ławce wagonu pulmanowskiego typu Super Chief. Stacja tętniła życiem. Przechodzili przez nią marynarze w tradycyjnych białych mundurach. Zwykle wolnym krokiem, jakby wcale nie było im spieszno na południowy Pacyfik. Po mozaikowej posadzce spacerowały też setki cywilów, z których żaden nie wydawał się zakłopotany faktem, że jeszcze się nie zaciągnął ani nie został powołany. Mohr niespiesznie ruszył przez ciżbę. Marynarska torba ciążyła mu niczym wołowa tusza. Czasem gdzieś mignął mu mundur identyczny jak jego własny. Mundury z dwudziestego pierwszego wieku miały odmienną od współczesnych barwę i krój. Jakiś dziennikarz z Nowego Jorku stwierdził, że są bardziej „stylowe” Ojciec Mohra przeczytał jego artykuł, i to nawet na głos, zanosząc się śmiechem. - Słyszałaś, Ethel? - zawołał do kuchni. - „Post” pisze, że. nasz syn będzie modny! Może i dlatego Mohr garbił się, jakby miał ochotę schować się w nowym uniformie. Poza tym starał się nie wpaść w oko nikomu, kto tak jak on kierował się ku Strefie. Na razie składała się ona z paru osiedli i parków przemysłowych, jak je tutaj nazywano. Żaden z nich nie przypominał Eddiemu fabryki. Wznosiły się tam tylko wielkie hale i magazyny, między którymi rosły z rzadka drzewa eukaliptusowe. W niektórych budynkach nie było nawet widać ludzi. Zupełnie jakby maszyny pracowały same. Przypomniał sobie Midway. Tam maszyny samodzielnie zdecydowały, co mają robić. Z opłakanym skutkiem. Postanowił, że jeśli tylko będzie mógł, postara się trzymać z daleka od tych fabryk. Oglądał też pewien film z mocno muskularnym aktorem, Szwabem zresztą, który został potem gubernatorem Kalifornii. Kto by pomyślał! W tym filmie maszyny próbowały przejąć władzę nad światem. Eddie poczuł się nagle tak, jakby dokładnie to samo miało zdarzyć się zaraz tutaj, w dolinie. Ktoś wpadł na niego, strącając mu torbę z ramienia. - Przepraszam, stary - zawołał młodzieniec i pogonił dalej. Nawet się nie obejrzał.

Mohr sapnął z irytacją. Gość miał długie włosy. I pewnie jeszcze kolczyk w uchu. Stanął przed dworcową restauracją Harvey House. Była pełna oficerów i ich nowych dziewczyn. Wojenne narzeczone wyglądały na bardzo szczęśliwe. Mają po temu powody, pomyślał, niezbyt wierząc w ich szczere intencje. Wiele z nich najpewniej uśmiechało się w duchu na myśl o wysokim odszkodowaniu, które dostaną, jeśli ich „ukochany” polegnie gdzieś u boku Dugout Douga, jak czasem niesprawiedliwie nazywano MacArthura. Mohr był naprawdę zmęczony, a pęknięcie czaszki, którą sklejono mu jakimś specjalnym tworzywem, odzywało się tępym, pulsującym bólem. Minęło już kilka miesięcy, odkąd został postrzelony podczas zamieszek w Honolulu, i zastanawiał się, czy nie odniósł jednak jakichś trwałych urazów. Jego pociąg wyjechał z Chicago wczesnym rankiem, a długa podróż przez kawał kontynentu nie dała wiele sposobności do odpoczynku. Miał prawo odczuwać zmęczenie. Pomyślał, czy nie zajść do Harveya na kanapkę czy burgera. Lokal zrezygnował z segregacji rasowej, co stawało się z wolna charakterystyczne dla całej Kalifornii. W środku siedziało paru umundurowanych czarnoskórych i jeszcze jacyś goście, którzy przypominali Chińczyków. No i biali. Owszem, można było zauważyć niejaką pustkę wokół kolorowych, chociaż restauracja była raczej zapchana. Niemniej obsłużono ich i zostawiono w spokoju. Jeszcze cztery miesiące temu byłoby to nie do pomyślenia. Przysiadł na oparciu wielkiego, skórzanego fotela. Gdyby nie był wykończony, pewnie zdumiałby się, co tak wspaniały mebel porabia w takim miejscu. Robił wrażenie o wiele kosztowniejszego niż wszystko, co stało w jego domu rodzinnym. Ktoś zostawił na nim egzemplarz „LA Timesa”. Mohr zaczął go kartkować w oczekiwaniu na kolejkę do Pięćdziesiątej Pierwszej. Nie było to najszczęśliwsze posunięcie. Już na drugiej stronie trafił na zdjęcie uśmiechniętej gęby tego idioty Jima Davidsona. Obejmował ramieniem jakiegoś nieszczęsnego dzieciaka, obok stała kobieta o zimnym spojrzeniu, na pewno jedna z dwudziestopierwszowiecznych. W drugiej ręce Davidson trzymał wielki jak plakat, kartonowy czek na dwadzieścia tysięcy dolarów. Mohr poczuł, jak coś podchodzi mu do gardła, chociaż przecież nie zjadł jeszcze tego burgera. Spróbował ominąć spojrzeniem artykuł, ale ciekawość zwyciężyła i niebawem dowiedział się, że Davidson nabył kolejnego piosenkarza do swojej stajni. Dzieciak nazywał się Presley i już za pół roku miała ukazać się cała masa jego nagrań. Eddie parsknął pogardliwie, doczytawszy, że „znaczący” procent dochodów zamierzano przeznaczyć na pomoc ofiarom wojny. Chodziło pewnie o sumę rzędu jednej dziesiątej z jednego procenta tych wszystkich łapówek, które Davidson wręczył, aby uzyskać zwolnienie z czynnej służby i przeniesienie do „zadań specjalnych” w ramach USO. Mohr poniewczasie pożałował, że nie zatłukł drania, gdy jeszcze mód to zrobić na pokładzie okrętu. Na Astorii miał zawsze oko na wszarza, teraz mógł co najwyżej śledzić jego działalność

za pośrednictwem gazet. Najczęściej donosiły, że Davidson znowu na czymś się wzbogacił. Był jednak sprytny. Ile razy udało mu się zgarnąć czyjeś pieniądze, zawsze przeznaczał sporą kwotę na pomoc wdowie po poległym albo osieroconemu dziecku. Ewentualnie jakiemuś pawianowi, któremu odstrzelono kutasa. Wszyscy go więc kochali i nawet Walter Winchell, który złamał swoimi wstępniakami niejedną karierę, nic do niego nie miał. Dzieciakowi Presleyów Mohr był gotów współczuć. Szczeniak wyglądał na kogoś, kto jednego dnia zasnął na klepisku, drugiego zaś obudził się w Ritzu. Eddie chętnie ostrzegłby go przed zbytnim poleganiem na dobroczyńcy, który pewnego dnia zedrze piosenkarzowi ostatnią koszulę z grzbietu, aby tylko wyjść na swoje. Ze złością przewrócił stronę i skupił się na mniej burzących krew w żyłach wiadomościach. Przejrzał notatkę o spotkaniu delegacji NAACP i Kongresu Organizacji Przemysłowych z Kolhammerem. To było coś, co na pewno zainteresowało jego starego. Potem trafił na doniesienie z Londynu, gdzie coraz bardziej obawiano się niemieckiej inwazji. I jeszcze na tekst Erniego Pyle’a o pewnym gościu nazwiskiem McCarthy, który miał pewnego dnia zostać znanym z bezkompromisowości senatorem. I może zostałby nim, gdyby Japonce nie zabili go w Australii. Potem usłyszał policyjny gwizdek. Dworcowy gwar przycichł na chwilę i nagle dała się słyszeć dobiegająca skądś muzyka. Bez dwóch zdań kawałek z dwudziestego pierwszego wieku. Jakiś duet wyśpiewywał coś o niejakiej Candy. Brzmiało to jak zawodzenie teksaskiej dziwki, która dobrała sobie do towarzystwa zagorzałego miłośnika opium. Cały tłum jak jeden mąż spojrzał w tę samą stronę. Mohr również. Niemal w tej samej chwili gwizdek rozległ się ponownie i Eddie dostrzegł ciemnoskórą postać w mundurze szarpaną przez dwóch gliniarzy, zapewne z LA Police Department. A żeby to... Dopiero gdy podszedł bliżej, odkrył, że to funkcjonariusze straży kolei pracujący dla Union Pacific. Obaj starsi niż przeciętni policjanci z patroli. No i grubi. Niemniej na pewno potrafili zamachnąć się noszonymi u boku pałkami. Mohr zaklął pod nosem, słysząc, jak jedna z nich trafia młodzieńca. Był kiedyś z ojcem w pikiecie, która została zaatakowana przez prywatnych ochroniarzy uzbrojonych w kastety i kije. To był ten sam odgłos. Przyspieszył kroku, po chwili ruszył biegiem. Nikt w promieniu trzydziestu jardów od zajścia nawet się nie ruszył. Kilka kobiet zakrzyknęło cicho i odwróciło głowy - na pewno nie były z armii. Paru mężczyzn spojrzało niepewnie. W większości byli to nieopierzeńcy, którzy dopiero co włożyli mundury i nie wiedzieli, co zrobić. Dwóch marynarzy parsknęło śmiechem, pokazując sobie chłopaka. Mohr zgromił ich spojrzeniem i przyspieszył. - Co tu się, kurwa, dzieje?! - ryknął swoim najbardziej bosmańskim głosem. Zatrzymany chłopak skulił się jeszcze bardziej, nie tyle jednak pod wpływem okrzyku, ile otrzymywanych razów. Był chyba Meksykaninem, w nowym mundurze Sił Pomocniczych,

obecnie podartym i zakrwawionym. - Nie twój interes, marynarzu - warknął jeden ze strażników i uniósł pałkę do kolejnego uderzenia. Chyba dopiero wówczas połapał się w sytuacji. Mohr miał wrażenie, jakby gość przez chwilę zastanawiał się, czy nie przyłożyć jeszcze raz chłopakowi, ale w końcu lodowate spojrzenie bosmana zrobiło swoje. Niepewnie opuścił broń. Zaklęcie prysło. Tłum wrócił do swoich spraw, znowu rozległ się zwykły dworcowy gwar. Chłopak leżał dalej tam, gdzie upadł, jego ciałem targał spazmatyczny szloch. Mohr pochylił się i mimo wrogich spojrzeń strażników ujął młodzieńca za ramię. - Spokojnie, chłopcze - szepnął do niego. - Wstawaj i przestań się mazać. - Co pan sobie wyobraża? - rzucił ze złością jeden ze strażników. - On idzie z nami. Mohr odwrócił się do niego. Drugi członek patrolu milczał i chyba najchętniej cichcem by się oddalił. - A na jakiej podstawie tak uważacie? - spytał bosman. - To złodziej. Mamy meldunek, że ukradł okulary przeciwsłoneczne. Mohr wyprostował się i zacisnął na chwilę szczęki. - Macie meldunek? - powtórzył tonem, w którym zawarł ładunek pogardy równy mniej więcej salwie burtowej jego krążownika. Przenosząc się do Sił Pomocniczych, był przygotowany na to, że spotka się z wieloma docinkami ze strony starych kumpli. I nie pomylił się, jednak nikt nie okazał się naprawdę złośliwy. Paru zastanawiało się nawet, czy nie pójść w jego ślady. Widzieli z bliska przybyszów z przyszłości i poznali potęgę ich uzbrojenia. To była wystarczająca pokusa, aby zmienić mundur. Ostatecznie większość jednak zrezygnowała. Nie umieli przyswoić sobie nowych reguł, które obowiązywały w Strefie. Ci dwaj mieli chyba ten sam problem. Podobnie zresztą jak cała Ameryka. - Jakiś dupek zgubił okulary, zobaczył tego chłopaka i wskazał na niego palcem, i to wystarczyło wam, aby złapać go i pobić na oczach tysięcy ludzi? - spytał, cedząc słowa. - Tak było? Czuł, że jeszcze chwila, a sam rzuci się na tępaka ze straży z pięściami. Nagle jednak chłopak się odezwał i napięcie jakby trochę opadło. - Mój brat Lino mi je kupił, gdy się zaciągnąłem - powiedział. Mohr dostrzegł w końcu pasek z nazwiskiem na jego koszuli. Szeregowy Diaz. Chłopak uśmiechnął się niepewnie. Zęby miał czerwone od krwi, głos mu drżał. W ręku trzymał całkiem zniszczone okulary, które stały się powodem zajścia. - Mój brat pracuje z ojcem w Williams Ranch. Potwierdzi moje słowa. Strażnik machnął pogardliwie ręką. - Wszyscy kłamiecie jak najęci. Dlaczego miałbym... Cokolwiek chciał powiedzieć, nie zdołał dokończyć. Eddie złapał go za koszulę. Paru gapiów krzyknęło ze zdumienia, niektórzy się cofnęli. Mohr zwinął dłoń w pięść i przyciągnął

gościa do siebie. - Albo sprawdzisz, czy ten chłopak mówi prawdę, albo od razu zapłacisz mu za okulary i puścisz wolno - wycedził przez zaciśnięte zęby. Podczas gdy strażnik próbował jakoś wywinąć się z uchwytu, jego kompan zbliżył się, jakby chciał interweniować, ale bosman miał chyba mord w oczach, bo tamten zatrzymał się jak wryty. - Mówię serio - dodał Mohr. - Takie okulary to dwa tygodnie pracy przy zbieraniu owoców. Zniszczyliście je i musicie odkupić. Diaz znowu chciał się odezwać, gdy do rozmowy wtrącił się nowy głos. - jakiś problem, bosmanie? Eddie Mohr nie zwolnił chwytu, ale obejrzał się lekko, aby sprawdzić, kogo jeszcze przyniosło. Gdy dostrzegł pagony oficera i poznał tego, kto je nosił, nieco się rozluźnił i opuścił rękę. - Jeden z naszych od nich oberwał, sir - powiedział, stając prosto. - Zasłużył na to? - spytał oficer. Za jego plecami pojawiło się jeszcze dwóch ludzi, których Eddie widział wcześniej w restauracji. - Nie, sir. Nic na to nie wskazuje - odparł Mohr, spoglądając oskarżycielsko na strażników. - Rozumiem - powiedział komandor porucznik Black tonem, który jasno dawał do zrozumienia, że sprawa właśnie została zamknięta. - Żołnierzu, trzeba doprowadzić się do ładu. Masz ze sobą zapasowy mundur? Szeregowy Jose Diaz, który wyglądał tak, jakby właśnie Błogosławiona Dziewica mu się objawiła, pokiwał głową. - Tak, sir. Jest w skrytce dworcowej. - Bosmanie, zadba pan, aby nikt nie przeszkadzał więcej szeregowemu? Jeśli czeka pan na transport do Pięćdziesiątej Pierwszej, powinien raczej zostać z panem. To duże miasto. Nie chciałbym, aby znowu coś złego go spotkało. Black uśmiechnął się do pokonanych strażników, jednak jego oczy pozostały chłodne. - Mam wrażenie, że ten żołnierz został poszkodowany. Jestem pewien, że Union Pacific przewiduje w podobnych sytuacjach odpowiednie procedury postępowania. Zgadza się, panowie? - Pewnie trzeba wypełnić jakiś formularz - zgodził się niechętnie jeden ze strażników. - Na pewno trzeba - powiedział Black. - Osobiście dopilnuję, aby tak się stało. Specjalna Strefa Administracyjna, Kalifornia Dwudziestotrzycalowy płaski ekran niezbyt pasował do starego, drewnianego biurka.

Admirał Philip Kolhammer co rusz trafiał na podobne paradoksy i niezmiennie nie potrafił opanować zdumienia. Multimedialne flexipady i telefony na korbkę. Procesory kwantowe i liczydła. Holowizyjne pornole i sielskie malowidła Normana Rockwella. Pomyślał, że zapewne nigdy się do tego nie przyzwyczai. Był sporo, nawet i dwukrotnie, starszy od większości swoich podkomendnych i trudniej się adaptował. Każdy długi dzień’ pracy kończył się niezmiennie falą tęsknoty za żoną, domem, a nawet tamtą wojną, którą toczył w przyszłości. Wieczorem nie miał za bardzo dokąd wracać. Owszem, wynajął bungalow w Oak Knoll, ale rzadko tam bywał. Większość nocy spędzał w „kampusie” jak nazywali kompleks prowizorycznych baraków biurowych wzniesionych obok drogi 405 w miejscu, gdzie w 1947 roku powstać miało Panorama City. O tej porze roku było tu całkiem przyjemnie, można było rozkoszować się ciepłą jesienią bez smogu, który w jego epoce spowijał całą dolinę. Jednak podróż przez pola i wioski przyszłych przedmieść działała na Kolhammera przygnębiająco. Nie tak powinno wyglądać życie codzienne admirała. Komp bipnął dyskretnie w chwili, gdy adiutant wyprowadzał grupę roboczą. Zniesienie bloku przyjmowania wiadomości zaowocowało napływem maili, wśród których krył się nawet jeden plik wideo. To była rzadkość. Nie mieli dość mocy przesyłowych, aby często korzystać z przekazu obrazów. Nie sądził, że dożyje czegoś podobnego. Dawna Kalifornia była wiecznie otoczona elektroniczną mgłą. Nikt nie myślał wtedy ani o mocach przesyłowych, ani o szerokości pasma. Po prostu korzystało się z nich i już. Teraz zaś musieli używać tego, co udało się uratować z Fleetnetu - ledwie wystarczało na pokrycie zasięgiem wielkiego Los Angeles. O łączu z Narodowym Centrum Dowodzenia w Waszyngtonie mogli tylko pomarzyć i tak miało pozostać do chwili, gdy ktoś wreszcie przeprowadzi kabel przez kontynent. Może w 1952 roku. Tym samym wideomaile, które zalewały kiedyś jego skrzynkę, skończyły się jak nożem uciął. Samo w sobie nie było to złe. Tym bardziej zwrócił teraz uwagę na charakterystyczny ping. Miał kilka minut do następnego spotkania, tym razem z grupą inżynierów z zakładów lotniczych Douglasa, a mały awatar jego szefa korpusu łącznikowego, nowo awansowanego komandora porucznika Blacka, unosił się dokładnie przed nim. Mogło chodzić o coś pilnego. Kolhammer kliknął na ikonkę i w powietrzu pojawiła się podobizna oficera. Nagranie zostało przygotowane przy wykorzystaniu małej kamery we flexipadzie Blacka. Było dość wyraźne, aby rozpoznać widoczną w tle Union Station. - Przepraszam, że przeszkadzam, sir - powiedział Black. - Mieliśmy tu jednak kolejne zajście z udziałem jednego Latynosa nazwiskiem Diaz i dwóch strażników ochrony kolei z Union Pacific. Byłem świadkiem. W tym tygodniu to chyba już dwudziesta taka sytuacja w okolicy. Być może będziemy musieli przytrzymać naszych w Strefie i raz jeszcze porozmawiać z miejscowymi. Mam wrażenie, że jest coraz gorzej. Pomyślałem, że chciałby

pan wiedzieć o tym ASAP. To tyle, odmeldowuję się. Kolhammer pozwolił sobie na uśmiech, słysząc takie wymieszanie języków. Dan Black naprawdę się starał, ale dogonienie dwudziestego pierwszego wieku sprawiało mu równie wiele kłopotów, co Kolhammerowi cofanie się w czasie. Niemniej sama wiadomość nie dawała powodów do śmiechu. Ich interwencja w przebieg dziejów okazała się robotą trudną i niewdzięczną. Kolhammer wiedział, że nie zagraża im nic w rodzaju „paradoksu dziadka” Einstein wspomniał jednak o zjawisku, które nazwał „głębokim echem”. Brzmiało to trochę jak wysnuta przez CIA teoria fali zwrotnej odnosząca się do niezamierzonych konsekwencji zmian w rodzaju „efektu motyla” Noblista wyjaśnił jednak, że chodzi mu o coś innego. Jego zdaniem historia była czymś w rodzaju homeostatu i próbowała obecnie powrócić do równowagi. Równowagi zaburzonej ich tranzytem. Problem istniał zatem w wymiarze społecznym, nie miał nic wspólnego ze zjawiskami opisywanymi przez fizyków. Kolhammer westchnął głęboko. Dla niego nic w tej historii nie miało sensu. Ani tranzyt, ani późniejszy, nieskończony na pozór ciąg konsekwencji, które niezmiennie go zaskakiwały. Minęły dopiero cztery miesiące od ich pojawienia się w tym świecie, a już wszystko się sypało. Po pierwsze, zwycięstwo sprzymierzonych nie wydawało się wcale bliższe. Po drugie, japońska armia dokonała inwazji na Australię, gdzie trwały właśnie ciężkie walki. Po trzecie, armie niemieckie grupowały się we Francji, aby zaatakować Wyspy Brytyjskie. Wujek joe, czyli Stalin, pokazał swoje prawdziwe oblicze i podpisał z Hitlerem rozejm, wycofując się z wszelkich wrogich działań wobec państw Osi i pozwalając w ten sposób Niemcom na przerzucenie sił na front zachodni. Diabli wiedzieli, co właściwie kombinował. Równie dobrze mógł szykować się do podboju całego świata. Kolhammer otrząsnął się. Stalin nie był jego zmartwieniem. I bez niego miał tu co robić. Zanotował sobie, aby zająć się później sprawą przedstawioną przez Blacka, i musnął ikonę plików przygotowanych przez jego adiutanta, porucznika Liao, na następne spotkanie. Na ekranie ukazały się rzuty szturmowego samolotu typu Skyraider, który w jego świecie miał powstać dopiero za cztery lata. W lewym dolnym rogu ekranu migotała czerwona ramka kolejnego okna z planem zajęć na resztę dnia. Kilkoma uderzeniami w klawisze admirał przekazał część mniej ważnych zadań swojemu szefowi produkcji, podpułkownik Viviani. Bez trudu radziła sobie ze zwykłymi pytaniami na temat spadochronów szybujących, pancerzy bojowych, racji żywnościowych MRE, penicyliny, granatników, min typu Claymor i tak dalej. Jego czekała o wiele poważniejsza przeprawa z Pattonem. Zamierzał porozmawiać z nim o zaletach pancerza aktywnego i potrzebie dokonania daleko idących zmian w projekcie trzydziestotonowego ruchomego krematorium znanego też jako czołg typu Sherman. Potem miał się spotkać z przedstawicielami marynarki, którzy bez wątpienia zignorują uprzejmie jego sugestię, że pora wyposażyć okręty podwodne w naprawdę skuteczne torpedy.

Delegacja armii spojrzy na niego jak na raroga, gdy usłyszy o pożytkach płynących z unifikacji broni ręcznej piechoty. Przy tej ostatniej rozmowie przydałby się Jones, ale gdy Kolhammer sprawdzał ostatnio, co dzieje się z dowódcą 82. MEU, okazało się, że pułkownik walczy akurat z paroma japońskimi dywizjami. Poza tym mógłby nie wzbudzić zaufania sztabowców armii z lat czterdziestych. Po pierwsze był z Marinę Corps, po drugie miał czarną skórę, Jego dzisiejsi goście nie byli wolni od uprzedzeń wobec obu tych grup. W chwilach, gdy nie próbował przebić się przez mur obojętności i niezrozumienia dla wszystkiego, co mogła przynieść zaawansowana technika, stawiał czoło obowiązkom władcy doliny San Fernando. Oznaczało to konieczność spotykania się zarówno z wywłaszczonymi właścicielami plantacji cytrusowych, jak i elitą władzy LA. Do jego drzwi kołatał, kto tylko mógł: związki zawodowe, inwestorzy budowlani, bojownicy o prawa mniejszości, kartele przemysłowe i wielkie szychy Hollywoodu. Na sam koniec dnia czekało go nieoficjalne spotkanie z Williamem Stephensonem, szefem delegatury brytyjskiego wywiadu w Stanach. Miała to być jeszcze jedna bezowocna próba rozwiązania najgorszego problemu, przed jakim kiedykolwiek stanął, koszmaru bardziej dotkliwego niż trwające trzy dni i transmitowane na cały kraj przesłuchania po niepowodzeniu misji w Jemenie. Był wtedy świeżo po awansie na admirała i senatorowie Springer i O’Reilly z Komisji Służb Wojskowych ostro po nim jeździli, jednak po cichu był im wdzięczny za tamto doświadczenie. Sądził, że nie spotka go już w życiu nic gorszego. Poza prawdziwą walką, naturalnie. Nie mógł jednak wówczas przewidzieć, że los postawi na jego drodze paranoika na miarę legendarnego dyrektora FBI, Edgara Hoovera. Kolejka wioząca Dana Blacka do Strefy nie rozwijała oszałamiającej prędkości, chociaż oficjalnie zwano ją ekspresową. „Pokonasz osiem dziesięcioleci w jedną godzinę” głosiła broszura reklamowa i tysiące ludzi podejmowało wyzwanie. Turyści i gapie chcieli rzucić okiem na przyszłość, chociaż na razie miała ona postać dołów pod fundamenty i nieukończonych szkieletów fabryk. Wyrastające wkoło jak grzyby po deszczu baraki Sił Pomocniczych wypełniały się z wolna ochotnikami i rekrutami. Przedstawiciele „starych” sił zbrojnych przybywali tu po wiedzę, z której wykorzystywaniem bywało jednak różnie. Inżynierowie i naukowcy ściągali z całego wolnego świata. Studenci z całego kraju. Zewsząd płynął strumień robotników i ich rodzin. Zakłady przemysłowe pochłaniały kolejne akry gajów pomarańczowych i pól. Obok wyrastały prefabrykowane osiedla składające się na miasto znane jako Andersonville. Powstawały tak szybko, że firmy budujące drogi ledwie za nimi nadążały, ale większość przybyłych i tak nadal mieszkała w namiotach. Niemniej ludzie się zjawiali, nie zastanawiając się, czy będą mieli gdzie spać ani czy jest już dla nich praca. Black zadał sobie pytanie, jak Kolhammer zdoła zapanować nad

żywiołowym rozrostem tego nowego, wspaniałego świata. W zatłoczonym wagonie zmierzało ku Strefie co najmniej stu nowych chętnych. Przypominali trochę wędrowców z uboższych stanów, którzy ściągali tu w latach trzydziestych. Siedzieli całymi rodzinami wkoło stosów kartonowych walizek i kołysali się miarowo, gdy kolejka wiozła ich na wschód, w kierunku, z którego dopiero co przybyli. Jedno tylko różniło ich od desperatów z lat Wielkiego Kryzysu - widoczny w oczach błysk nadziei. Nadziei o wiele żywszej niż to, co towarzyszyło Blackowi, gdy opuszczał swoje Grantville w Wirginii Zachodniej. Jeszcze teraz, kilka miesięcy po tranzycie, dalekopisy wyrzucały nieustannie kolejne doniesienia o zmianach zachodzących w Kalifornii. Czasem były to suche informacje biznesowe dotyczące nowych technik produkcyjnych, czasem histeryczne teksty na temat „perwersji” praktykowanych w Strefie i ogarniającej dolinę San Fernando „moralnej zgnilizny”. Blackowi zdawało się czasem, że połowa Amerykanów najchętniej zepchnęłaby podróżników w czasie z powrotem do oceanu, podczas gdy reszta gotowa była sprzedać wszystko, aby tylko mieć na bilet na zachód, do przyszłości. Eddie Mohr i ten meksykański dzieciak, Diaz, byli typowymi reprezentantami tej drugiej grupy. Black nie miał pojęcia, dlaczego bosman zdecydował się zostawić marynarkę dla Sił Pomocniczych, ale nie był osamotniony w swym wyborze. Dziesiątki tysięcy kobiet i mężczyzn z całych sił zbrojnych składały wnioski o przeniesienie do nowych jednostek, które na razie istniały głównie na papierze - czy raczej w bankach danych, którymi tutaj się posługiwano. Niektórzy na pewno robili to tylko po to, aby pewnego dnia polecieć odrzutowcem albo zaciągnąć się na nowe okręty rakietowe, chociaż budowa jednych i drugich była jeszcze daleko w polu. Ale byli też tacy jak Diaz. Im nadzieję dawało to, czego nie mieli szansy znaleźć nigdzie indziej. Każdy, kto wkraczał na teren Strefy, zaczynał podlegać jej prawom, a to znaczyło, że kolor jego skóry, płeć, przekonania religijne oraz preferencje seksualne przestawały być przedmiotem czyjejkolwiek oceny i nie mogły mieć wpływu na jego albo jej byt społeczny. Kongres ledwie przełknął tę pigułkę. Szczególnie wiele zastrzeżeń zgłaszano co do gwarancji swobody obyczajowej, przez co uchwała o stworzeniu Specjalnej Strefy Administracyjnej przeszła niewielką większością głosów, niemniej przeszła. Od tamtej chwili na jej terenie obowiązywało prawo wedle stanu na dzień 15 stycznia 2021 roku. Dlatego tutaj nikt nie mógł nazwać Diaza meksem czy brudasem, nie narażając się na nieprzyjemności. Z drugiej strony, w Strefie nie było wolno jeździć bez zapiętych pasów, palić tytoniu w miejscach publicznych ani „poruszać się po drogach publicznych, pozostając w wirtualnej rzeczywistości” Na razie jednak nie stanowiło to problemu. Black uśmiechnął się mimowolnie, wspomniawszy, jak wielką wagę przywiązują przybysze do swobód osobistych. Jemu przypominali ludzi, którzy zrzuciwszy ciężkie kajdany, dali się spętać tysiącami jedwabnych nici.

Podjeżdżając na Cahuenga Pass, wagon zwolnił wyraźnie. Był to stary podmiejski wóz tramwajowy serii 800, jeden z kilkudziesięciu, które Pacific Electric włączył z powrotem do użytku, aby obsłużyć nową, zbudowaną w zawrotnym tempie trasę. Obok nowych, kremowo- białych wagonów Hollywood serii 700, które śmigały po torach, prezentował się nader nędznie, ale kontrakt był na tyle lukratywny, że przewoźnik robił, co mógł. Black uniósł głowę znad flexipada i spojrzał za okno. Jakkolwiek tor między miastem a Strefą powstał szybko, drogowcy radzili sobie chyba jeszcze lepiej. Dobudowywali właśnie drugą nitkę do szosy zwanej Hollywood Freeway. Na odcinku między doliną a Santa Monica pracować miało ponad dwa tysiące ludzi. Osobiście nic go to nie obchodziło, ale przybysze z przyszłości z jakiegoś powodu okazywali wielką irytację, gdy rozmowy schodziły na temat nowych autostrad. Nie rozumiał dlaczego, ale siedział cicho. Julia wpoiła mu już zasadę, że czasem lepiej zachować swoje zdanie dla siebie. Kusiło go, aby zamknąć plik, nad którym akurat pracował, i wywołać film zrobiony, gdy ostatni raz spotkali się w Nowym Jorku. Jednak przynajmniej połowa pasażerów patrzyła pilnie na urządzenie, które trzymał w rękach, on zaś nie chciał pokazywać im narzeczonej tańczącej wkoło słupka podtrzymującego baldachim wielkiego łoża w hotelu Plaża. Wrócił zatem do opracowania kapitana Chrisa Prathera na temat ulepszenia czołgu Sherman. Wydawać by się mogło, że służąc w marynarce, nie będzie narażony na kontakty z ludźmi rodzaju Prathera, jednak Patton, który zapowiedział się na dzisiaj, nie dawał nikomu forów. W ten sposób Black, jako odpowiedzialny za wizytę oficer kontaktowy, musiał stać się z dnia na dzień fachowcem od Shermanów. Przelotnie zastanowił się jeszcze, co dzieje się z Julią, ale zaraz odpędził tę myśl. Chyba wolał nie wiedzieć. Dość mu było świadomości, że jego narzeczona znajduje się na wschodnim wybrzeżu Australii, a dokładniej na linii obronnej Brisbane, gdzie MacArthur stawił czoło Japończykom.

3 Linia obronna Brisbane, Australia Ostatni pocisk z moździerza omal nie załatwił kamery, która ożyła jednak, gdy Julia kilka razy zdecydowanym ruchem wysunęła i wsunęła kartę pamięci. Nie był to zalecany przez producenta sposób usuwania usterki, jednak sprawdził się już w przeszłości. Okienko w sfatygowanych goglach bojowych Oakleya przestało pokazywać wyłącznie padający śnieg, znowu ukazał się na nim obraz dołu, w którym się schowali. W kraterze powstałym po wybuchu cięższego pocisku leżało pięć osób. Przed ogniem Japończyków ochraniał je dodatkowo nawis skalny wyrastający w połowie zbocza wzgórza 178. Dwie z tych osób już nie żyły. Jedna zginęła, gdy pocisk trafił w pobliskie drzewo eukaliptusowe i trzydziestocentymetrowa drzazga przeszyła kark nieszczęśnika. Jak zginął drugi, nie widzieli. Po prostu był martwy, chociaż nie nosił żadnych widocznych śladów obrażeń. Nie mogąc dosięgnąć pozostałych bezpośrednim ogniem, Japończycy zaczęli zasypywać teren pociskami z moździerzy, jednak skała dawała im na razie jako takie schronienie. Wiedzieli, że do czasu. Julia rozejrzała się po zboczu. Manewrując zoomem kamery, starała się ująć jak najwięcej stanowisk rozbitej i rozproszonej kompanii. Niecałe dwie minuty wcześniej ponad stu marines skradało się przez zarośla ku japońskim pozycjom tuż pod szczytem wzgórza. Poruszali się bardzo cicho i z szybkością, która zaskoczyła Julię. Przypominali jej Gurkhów, których widziała kiedyś na Timorze. Potem, całkiem niespodziewanie, trafili na Claymory. Wszyscy byli współczesnymi, jak w Wielonarodowych Siłach nazywano ludzi z dwudziestego wieku. Walczyli bez pancerzy, czujników i sieci łączności. Trzy plutony piechoty złożone z przedwojennych jeszcze ochotników. W ciągu paru ostatnich dni przeprowadziła z nimi wiele wywiadów, a teraz patrzyła, jak giną jeden po drugim. Stracili już przynajmniej jedną trzecią składu, a prawie drugie tyle osób było rannych. Otworzyła usta, aby przeczekać falę nadciśnienia po paru kolejnych eksplozjach. Odłamki zadzwoniły o granit. Wszyscy odruchowo sprawdzili, czy nic im się nie stało, klepiąc się po różnych częściach ciała. Byli świadomi, że w ogniu walki można niekiedy nie poczuć rozgrzanego kawałka metalu wbijającego się w ciało. Julia zauważyła, że mężczyźni w pierwszym rzędzie kontrolowali stan krocza. Schowana w pancerzu z tytanowego splotu Julia Duffy nie miała tego odruchu, dziesięć lat pobytu na różnych frontach uodporniło ją zaś na niejedno. Słysząc krzyki umierających, sprawdziła przede wszystkim swój pistolet maszynowy. Nieuszkodzony. W magazynkach tkwiły pociski penetrujące i dum-dum. Trzeci od końca był zawsze smugowy, aby ostrzec strzelca przed brakiem amunicji. Zapasowe magazynki łączyła taśmą po dwa, co niektórzy marines zaczęli już naśladować.

Pociągnęła łyk zimnego soku z gumowej rurki, która wyrastała z podbicia kołnierza. Nagle coś ciężkiego spadło na nią tak niespodziewanie, że omal nie wyskoczyła ze skóry. To był miś koala, ze spaloną na węgiel sierścią i czerwonymi plackami rozległych oparzeń. Popiskiwał cicho, podczas gdy dym unosił się z jego zmasakrowanego ciała. Marines patrzyli z przerażeniem na Julię, gdy wyciągnęła broń boczną, SIG Sauera P226, i wpakowała w zwierzę jeden pocisk rozpryskowy. Pękło niczym przejrzały pomidor. - Jezu Chryste - jęknął ktoś. Julia spojrzała na towarzyszy i lekko wzruszyła ramionami. Z góry dobiegła ich kanonada wystrzałów karabinowych i przenikliwy okrzyk. - Banzai! - Kurwa... Julia spojrzała kątem oka na sierżanta, który zaklął. Załamie się, gdy zrobi się jeszcze gorzej? Nie znała go. Los cisnął ich tu przypadkiem, gdy okazało się, że trafili w zasadzkę. Sierżant był chyba znacznie starszy niż pozostali dwaj żołnierze, ale pokryta potem, krwią i brudem twarz nie pozwalała dokładniej określić wieku. Jego oczy przypominały ciemne stawy. - Strzelałaś kiedykolwiek do czegoś poza wypchanymi zwierzakami? - rzucił nagle w jej kierunku. Julia nie odpowiedziała. Ustawiła bezpiecznik broni na trzy-pociskowe serie i sprawdziła, czy nóż lekko wychodzi z pochwy. Japoński ogień był coraz głośniejszy, podobnie jak wrzask nadciągającego nieprzyjaciela mieszający się z krzykami masakrowanych marines w dole zbocza. Szturm załamał się i ocalali żołnierze szukali schronienia za iluzoryczną osłoną poharatanych pni drzew. Okolica przypominała któryś z niższych kręgów piekieł. Wszędzie leżeli polegli, zwykle powyginani groteskowo od podmuchów bliskich eksplozji i impetu rozpędzonych odłamków. Jeden jeszcze się poruszał. Pełznąc powoli w dół, zostawiał za sobą czerwony trop. Julia odnotowała kątem oka upiorny widok porwanych tkanek ciągnących się za kikutami nóg, które w ogóle nie przypominały ludzkich kończyn. Czy znałam go? - pomyślała. - Banzai! - Kurwa, kurwa, kurwa - zaklął sierżant. Trząsł się jak przerażony pies, twarz miał trupio bladą. - Kryjcie mnie! - krzyknął nagle, gdy nieprzyjaciel pojawił się w pobliżu krateru. Odpiął od pasa cztery granaty i cisnął je, po wyrwaniu zawleczek, w nadciągającą hordę. Eksplodowały jeden po drugim, czyniąc w szeregach przeciwnika szeroką na trzydzieści jardów wyrwę. Japońska tyraliera nieomal się zatrzymała. Julia trąciła jednego z pozostałych marines w ramię i gestem nakazała mu, aby obrócił się i pilnował ich tyłów, sama zaś skierowała kamerę Sony z powrotem na sierżanta. Akurat w porę, aby ujrzeć, jak wygrzebuje się z dołu i rusza na nieprzyjaciela. Po drodze strzelał co i