Mayer Alan Brenner
Zaklęcie katastrofy
(Przekład Cezary Frąc)
Dla Sandy
Rozdział l
MAKS W DRODZE
Karczma mieściła się w naturalnym wyŜłobieniu w skale. Za dach robiły cięŜkie
płótna rozpięte na słupach i naciągnięte linami przywiązanymi do Ŝelaznych haków wbitych
w skałę. Wraz z Maksem do oazy przybyła jeszcze jedna karawana, ale większości
poganiaczy nie było nigdzie widać. Z pewnością juŜ odeszli. Przygarbione postacie
pozostałych kiwały się na stołkach, pochrapywały na stołach, a nawet piętrzyły się w zwałach
na podłodze. Pod ścianą dwaj męŜczyźni siłowali się na ręce, skąpani w ruchliwym,
zielonkawym świetle pół tuzina kapiących świec. Karczmarz wynurzył się z cieni za
szynkwasem i pchnął kubek w stronę Maksa.
- Znasz gdzieś w okolicy jakieś porządne ruiny? - zapytał go Maks.
Gromkie powarkiwanie z drugiego końca sali zagłuszyło odpowiedź. Autor tego
warknięcia, jak stwierdził Maks spoglądając przez ramię, mierzył siedem stóp wzrostu. W
jednej ręce bez wysiłku trzymał stół.
- Napijesz się? - zapytał Maks. - Ja stawiam. Osiłek warknął i mocniej potrząsnął
stołem.
- W porządku, nie to nie - mruknął Maks.
Karczmarz na wszelki wypadek usunął się z widoku. Za szynkwasem znajdowało się
wejście do jaskini kryjącej stosy wielkich beczek. WyŜej natura uformowała wąską półkę, z
której zwieszały się mniejsze beczułki. Związane po trzy, wisiały na sznurach prze-
prowadzonych przez rolki. Sznury biegły w dół do rzędu haków wbitych w skałę,
naprzeciwko Maksa. Olbrzym znowu wywinął stołem i zamierzył się na Maksa.
- Nie bądź śmieszny, jest za gorąco na takie bzdury - zauwaŜył Maks.
MęŜczyzna zamierzył się do ciosu.
- Dobra - zgodził się Maks - załatwimy to na twój sposób - pochylił się nad
szynkwasem, wybrał jeden ze sznurów i gwałtownym ruchem zgiął rękę w nadgarstku. Z
rękawa wyskoczyło ostrze przecinając sznur. Maks błyskawicznie wzniósł się w powietrze,
zaś na drugim końcu szynkwasu trzy beczki równie szybko opadły na dół. Uderzyły w stół i
wytrąciły go z ręki zadziornego wielkoluda. Z jednym głośnym łup! i trzema cichszymi
trzaskami stół rąbnął w głowę olbrzyma, a rozkołysane beczułki ponownie w stół. Po chwili
wszystko razem z hukiem runęło na podłogę, wznosząc obłoczek kurzu. Gdy na podłogę
upadły dwie ostatnie klepki, przez chwilę panowała cisza, a potem spod sterty dobiegło
głośne chrapanie.
Maks usadowił się wygodnie przy szynkwasie. Wychylił kubek, który przez cały czas
trzymał w lewej dłoni, i wsunął nóŜ do spręŜynowej pochwy.
- Masz szczęście - zwrócił się do stosu desek na ziemi - Ŝe jest zbyt gorąco na coś
powaŜniejszego.
W przyszłym tygodniu, pomyślał, karawana opuści pustynię, a wtedy droga
poprowadzi go prosto jak strzelił przez rzekę i równinę do Drest Klaaver, gdzie zgodnie z
najnowszymi doniesieniami zaszywał się Shaa. Maks z utęsknieniem wyglądał spotkania z
przyjacielem.
Karczmarz wyłonił się z kryjówki.
- I co z tymi ruinami? - zawołał Maks.
- Ruiny? - jęknął męŜczyzna, rozglądając się po sali. - Po co ci ruiny, nie wystarczy to,
co zrobiłeś tutaj?
Tym razem, dla odmiany Maks nie uciekał, a raczej nie sądził, by ktoś go ścigał.
Oczywiście jego zdanie nie wpływało na sytuację. Był ścigany i tropiciel zrównał się z nim w
noc po opuszczeniu karczmy.
Po niebie, w towarzystwie mniejszych i szybszych satelitów, Ŝeglował olbrzymi
księŜyc. Maks siedział ze zwieszonymi nogami na tyle ostatniego wozu, obserwując ziemię
przesuwającą się w bladej poświacie. W pewnej chwili zza furgonu wyskoczyła wielka,
kudłata postać.
- WciąŜ ci powtarzam, Ŝe powinieneś porąbać go na drobne kawałeczki - zagaił
przybysz siadając obok Maksa - gdybyś tylko na mnie poczekał, sam posiekałbym go na
plasterki.
- Z tobą, Svin, ciągle to samo: rąbać, siekać, tłuc, walić i tak w kółko - odrzekł Maks. -
Nie chcę przez to powiedzieć, Ŝe ta filozofia nie sprawdza się na dłuŜszą metę, i z pewnością
cechuje ją cnota prostoty, lecz na tej samej zasadzie...
- Droga honoru to jedyna droga urodzonego wojownika - stwierdził Svin tonem
wykluczającym jakąkolwiek dyskusję.
- MoŜe i racja, tylko Ŝe nie wszyscy jesteśmy urodzonymi wojownikami. Niektórzy z
nas podpisują się pod ideami starego wieku.
Svin przemyślał słowa towarzysza. Cień przemknął przez tarczę wielkiego księŜyca.
Były to trzy myszołowy. Srebrzysta poświata zamigotała na ich skrzydłach. Najmniejszy
zanurkował, by przyjrzeć się karawanie. Skrzydła o rozpiętości dziesięciu stóp rozcięły czerń
nieba nad skałami.
- Popatrz na niego - odezwał się Maks - taki kolos potrzebuje mnóstwo Ŝarcia, a
jednak radzi sobie bez ciągłej bijatyki i rąbaniny. Nie wiem, jaki przyświeca mu cel, lecz
chyba nie zmierza ku niemu po trupach. Jak sadzę, odpowiada mu spokojniejszy styl Ŝycia.
- ... Jak myślisz, skąd bierze tyle Ŝarcia? - z powodu metabolizmu ukształtowanego
przez lodowe pustkowia północy, Svin był wiecznie głodny.
- Tutaj zawsze znajdziesz padlinę, o ile wiesz, gdzie szukać. Wojownik potrząsnął
głową.
- Padlina, Maks, jest dla istot pośledniejszego gatunku. My pomrzemy w bitwie, jak
przystało na prawdziwych męŜczyzn, i triumfalnie ruszymy na spotkanie bogów.
Maks, który miał juŜ za sobą spotkanie z niektórymi bogami uśmiechnął się
sceptycznie.
- Wystrzegaj się takich uwag, Svin, nigdy nie wiadomo, kto słucha.
- Ha! Jakie to ma znaczenie, skoro...
Maks usłyszał stłumiony stukot. Svin zaczął unosić rękę, potem runął na plecy w głąb
wozu. Na kolana upadła mu strzała o obfitych lotkach i płaskim tępym grocie. Maks
odepchnął się od wozu i wylądował bezgłośnie za skałą. Furgony, poskrzypując i brzęcząc,
zaczęły oddalać się szlakiem.
Z tego samego kierunku, co strzała, dobiegł bulgocący głos:
- Czy mam honor zwracać się do Maksymilliana, Szlachetnego Obwiesia?
Maks podniósł się lekko i zerknął nad skałą. W mroku dostrzegł dwie rozjarzone
pomarańczowe iskry oddalone od siebie na odległość oczu.
- Jesteś Haddo.
- Haddo jestem. SłuŜę ja Wielkiemu Karliniemu. Idziesz?
- Karlini? Tak, idę. Oczywiście. Tylko zabiorę swoje rzeczy - Maks wstał i rzucił się
za wozami.
Svin oddychał, na jego czole tuŜ nad nosem wyrastał wielki guz. Maks potrząsnął
bezwładną postacią, bez rezultatu, potem przeturlał ją w wygodniejsze miejsce. Z dezaprobatą
kręcąc głową, znalazł swoje tobołki, większy zarzucił na plecy, drugi wziął pod pachę i
zeskoczył na ziemię. Karawana szybko się oddalała, w przeciwieństwie do pary
pomarańczowych oczu.
- Byłeś brutalny w stosunku do biednego Svina - powiedział Maks, podając Haddo
jego strzałę.
- Natury sytuacji nie byłem ja pewny.
- Tak, ale moim zdaniem nie naleŜy traktować barbarzyńców w sposób, do jakiego są
przyzwyczajeni.
- RozwaŜny jesteś - Haddo wziął strzałę, która następnie znikła w jego rękawie.
Rozjarzone, pomarańczowe plamy, które Maks z braku lepszego określenia nazywał oczami
poruszały się w głębi kaptura czarnej opończy. Światło księŜyca nie wnikało pod kaptur i
wydawało się, Ŝe sam płaszcz opiera się jego blaskowi. - Dziękuję tobie. - Haddo skierował
się w głąb pustym na zachód. Maks podąŜył za nim.
- Niezły pokaz strzelecki, Haddo. - Trenuję ja wiele.
- A poza tym co ciekawego, Haddo?
- Problemy. Zawsze problemy.
- Powiesz mi, o co chodzi, czy sam mam pociągnąć za język?
- Aby ciągnąć, najpierw musisz znaleźć - poinformował głos spod czarnego kaptura. -
Karlini powie.
- Gdzie jest Karlini?
- Dni marszu. Rozległe są bezdroŜa.
Maks westchnął. Czekała go dalsza wędrówka przez pustynię.
- W dawnych czasach mieli maszyny, Haddo, maszyny, które mogły...
- Stare dni odeszły. NiewaŜne. Teraz teŜ źle nie jest.
- Nie uŜyłbym tego określenia w stosunku do wielodniowej włóczęgi po bezdroŜach.
Haddo roześmiał się z zadowoleniem.
- Mówiłem ja tylko o marszu. Nie Ŝe pójdziemy. Przywiodłem ptaka.
Do ptaka dotarli przed świtem. W zwodniczym świetle Maks i Haddo pokonali
wzniesienie, wystrzegając się licznych kolczastych kaktusów, które zdąŜyły juŜ poszarpać
rzemienie bagaŜu Maksa. U stóp wzgórza, jeszcze spowita w mroku, skrywała się
zaokrąglona wydma. Haddo zbiegł na dół i zagwizdał naśladując ptasie trele. Wydma
poruszyła się i podniosła. Był to myszołów.
Na utrzymanie wielkich ptaków stać było jedynie największe miasta oraz
najbogatszych i najsprytniejszych kombinatorów, co mogło oznaczać, Ŝe Karlini wzbogacił
się od czasu, gdy Maks widział go po raz ostatni. Myszołowy potrzebowały ogromnych ilości
pokarmu, lecz nie były zbyt wymagające i mogły spełniać rolę urządzenia do likwidowania
odpadków. Zaliczały się do ptaków największych i najgłupszych zarazem. Nikt oczywiście
nie wymagał od nich wielkiej inteligencji, ale dobrze było, gdy ptak potrafił zapamiętać
zlecone zadanie. Myszołowy słynęły przede wszystkim z zaników pamięci, jakie przytrafiały
im się w czasie oficjalnych wizyt państwowych czy wielkich pokazów, i niespodziewanych
odlotów do miejsc lęgowych, zwykle z kilkoma zdumionych dygnitarzami na grzbiecie.
Przykładowo, Farthrax Hojny został koronowany na cesarza dopiero po powrocie z trwającej
pół roku przymusowej wycieczki w góry, w których rozmnaŜały się myszołowy. Cesarz
zawsze starannie unikał rozmowy na ten temat, choć przygoda dobrze mu się przysłuŜyła.
Niespodziewany powrót wywołał powszechne zdumienie poddanych i ugruntował jego
reputację jako faworyta bogów.
- Czy to bezpieczne? - zapytał Maks.
- Przez bezdroŜa raczej wolisz iść? - odpowiedział pytaniem Haddo i wrócił do swego
zajęcia, które w tej chwili polegało na szeptaniu ptakowi czegoś do ucha. Maks chwycił
zwisający rzemień i wspiął się na grzbiet myszołowa. Haddo poklepał ptaka po głowie,
następnie Maks pomógł mu skoczyć na siodło umieszczone między skrzydłami. Ptak wstał,
podskoczył parę razy jakby na próbę, nastroszył pióra na karku i z powrotem przysiadł na
ziemi.
- Nic ty nie mów - wymruczał Haddo i zaskrzeczał do ptaka, ten odpowiedział tym
samym, po czym stanął na nogi. Maks sprawdził pas, który przytrzymywał go w siodle.
Myszołów rozpostarł skrzydła, rozpędził się i wzbił w powietrze.
Zaczął zataczać kręgi, stopniowo nabierając wysokości. Słońce juŜ wstało, nad
pustynię w chmurach wirującego pyłu wzniosły się prądy termiczne. Ptak wykorzystywał je,
precyzyjnie sterując lotkami i zwiększając prędkość. Wznosił się spiralnie w jednym kominie
cieplnym, potem szybował nad pustynią do następnego.
Około południa na północnym zachodzie ukazała się poszarpana linia skalistych
wzgórz, a przed wieczorem znaleźli się nad nimi. Wzgórza były równie jałowe jak pustynia,
ale cieszyły oczy zmęczone monotonią piasku. Nagie warstwy skał mieniły się czerwienią,
purpurą i jasną Ŝółcią. Niskie słońce wydłuŜyło cienie i nadało głębi kolorom. Maksowi
wydało się, Ŝe czuje zapach wilgotnej soli.
- Haddo - zagadnął.
- Nie przeszkadzaj - usłyszał w odpowiedzi. - Skomplikowana jest procedura
lądowania.
Pod nimi, wciśnięte między faliste wzgórza, ukazało się słone jezioro: spokojna i
gładka tafla w nieruchomym powietrzu. Myszołów okrąŜył szczyt i skierował ku wyspie.
Stały tam budynki... Nie, był to zamek.
Maks przyjrzał się dokładniej. Zamek nie stał na wyspie, ale był wyspą. Ściany i
wieŜe wyrastały bezpośrednio z toni jeziora, wyŜsza część jednego pierścienia blanków
przypominała postrzępioną rafę, czubki prostokątnych zębów ledwo wystawały nad wodę.
Ptak okrąŜył centralną grupę baszt, oceniając siłę prądów powietrznych, a potem zanurkował
gwałtownie. Przemknął tuŜ nad masztem flagowym, poszybował tuŜ nad otoczonym murami
dziedzińcem, przebiegł kilka kroków i przysiadł na ziemi.
Maks pomógł Haddowi zsunąć się z siodła i podeszli do głowy ptaka. Miał wraŜenie,
Ŝe płyty dziedzińca falują mu pod nogami. Haddo zagwizdał coś do myszołowa, pozwalając
Maksowi podrapać go po karku. Po chwili Maks ostroŜnie rozprostował plecy.
- W porządku Haddo. Dzięki za przejaŜdŜkę. Gdzie Karlini? Haddo zagwizdał do
ptaka po raz ostatni.
- Tutaj czekaj - powiedział i chwiejnym krokiem ruszył do wieŜy. Ktoś minął go w
drzwiach, grymaśnie marszcząc nos.
- Wrocław! - wykrzyknął Maks. - Miło znów cię widzieć.
- Twój widok napawa mnie radością, panie.
Wrocław był chudy jak szczapa, miał zieloną skórę w odcieniu oliwkowo- szarym i
nie całkiem ludzkie proporcje ciała. Jego przodkowie w taki czy w inny sposób musieli zostać
zaczarowani, ale tego tematu nie porusza się w dobrze wychowanym towarzystwie.
- Jesteś gotów, panie?
- To się okaŜe. Podejrzewam, Ŝe zaleŜy to od tego, czego chce ode mnie Karlini.
Wrocław kaszlnął dyskretnie.
- Doskonale, panie. Zobaczysz się teraz z moim panem?
- Mam nadzieję, Wrocławie.
- Zatem czy zechcesz mi towarzyszyć, panie? Proszę.
Wchodząc do budynku Maks usłyszał trzask wyładowań statycznych, jakie objęły jego
czuprynę, i poczuł zapach ozonu. Na korytarzu powietrze było duŜo chłodniejsze, a posmak
soli mniej wyraźny, niŜ na zewnątrz.
- Wrocławie, nie wiesz, co ja tu robię?
Wrocław skręcił za róg i zatrzymał się u stóp spiralnych schodów.
- KaŜda odpowiedź, jaka moŜe mi przyjść do głowy, niewątpliwie będzie daleka od
prawdy. Mój pan, jak zawsze, jest najwłaściwszą osobą do zasięgania informacji.
Gdzieś w zamku kruk zakrakał sześć razy.
- Och, bogowie - jęknął Wrocław - czas na kolację. Proszę, poczekaj tutaj, panie, mój
pan wkrótce nadejdzie. Ja muszę zajrzeć do kuchni.
- Dobrze, Wrocławie - Maks oparł się o kamienny parapet naprzeciw schodów i
obserwował cienie pełznące po wzgórzach. Jeden z nich zdąŜył skryć się w mroku, nim na
schodach pojawiła się postać przegarniająca ręką włosy.
- Wielki Karlini, jak sądzę - rzekł Maks. - Jeśli natychmiast nie wyjaśnisz mi, o co
chodzi, zamienię cię w karpia i zjem na surowo.
- Och, co za szczęście, Maks, to ty! - zawołał Wielki Karlini. - Haddo z pewnością jest
godzien zaufania, jednak wzrok go zawodzi i nigdy nie moŜemy być pewni, kogo nam
sprowadzi.
- Tej szacie przydałoby się pranie.
Karlini spojrzał w dół i drgnął, najwyraźniej po raz pierwszy dostrzegając kolekcję
świeŜych plam.
- Dobry, stary Maks. Co ja bym zrobił bez ciebie?
- To zaleŜy, w co tym razem się wpakowałeś. Karlini objął Maksa i poprowadził go w
dół schodów.
- I co porabiasz, Maks? Maks zatrzymał się.
- Starczy. Odchodzę.
- Maks, nie...
Maks skrzyŜował ręce na piersiach.
- Słuchaj, Karlini, ciągniesz mnie szmat drogi, psujesz wspaniałą wycieczkę
karawaną, a nawet nie raczysz mi powiedzieć, dlaczego. Haddo nic nie mówi, Wrocław nic
nie mówi, ty nic nie mówisz. Wiesz, co mi to mówi? śe chcesz, abym zrobił coś, co
prawdopodobnie wiąŜe się z naraŜaniem Ŝycia, i obaj doskonale wiemy, czyjego.
Karlini przysiadł na stopniu.
- Nie patrz na mnie tak groźnie, Maks. Nie jest tak źle, ale to długa historia. W gruncie
rzeczy, nie tyle długa, ile...
- Karlini.
- No dobra, dobra. Widziałeś zamek?
- Tak. Śliczny.
- CóŜ... jest niezły.
- Co więc jest z nim nie tak? Szczury? Duchy?
- Problem nie w tym, co w nim jest - odrzekł Karlini - a co on robi. Porusza się.
- Porusza?
- To znaczy, nie jak w trakcie trzęsienia ziemi czy osiadania. Chodzi o to, Ŝe budzisz
się rano, a cały zamek stoi gdzieś indziej. Tutaj stoi prawie od dwóch tygodni, ale wcześniej
nic, tylko skakał. Ledwo zdąŜyliśmy się zorientować, gdzie jesteśmy, a tu znowu hop! i druga
półkula. Spędziliśmy sześć dni w okolicach bieguna północnego; przemarzliśmy tam do
szpiku kości. Ciekaw jestem, kiedy zamek wyląduje na otwartym oceanie.
- Zakładam, Ŝe dojdziemy do sedna, gdy mi powiesz, dlaczego nie moŜesz wynieść się
z tego miejsca.
Karlini zerknął na Maksa podejrzliwie.
- Na pewno nie słyszałeś wcześniej o tym zamku? Maks pokręcił głową. Karlini
westchnął.
- Na tym polega kłopot. Zamek nie chce mnie wypuścić, nie mogę zrobić kroku poza
bramę.
Rozdział II
PODSTĘPNY MIECZ
W czasie, kiedy Haddo leciał z Maksem w kierunku zamku Karliniego, ja siedziałem
przy swoim biurku i rozmyślałem o własnych sprawach. Przede wszystkim o tym, czy
pojutrze będę miał co do gęby włoŜyć. Oczywiście, nie mogłem wiedzieć o poczynaniach
Maksa, Haddo czy Karliniego, ale nawet gdyby było inaczej, niewiele bym się przejmował,
gdyŜ Ŝadnego z nich nie znałem osobiście. NajwaŜniejsze było jedzenie. Minęło juŜ południe,
a w tym tygodniu jeszcze nie miałem klienta. Zastanawiałem się, na ile przyjdzie mi
zgłodnieć, by w końcu wyjść na ulicę w poszukiwaniu jakiegoś dziwnego zajęcia
polegającego na pracy fizycznej. I wtedy ktoś zapukał do drzwi. Schowałem na wpół
opróŜnioną flaszkę do szuflady i powiedziałem:
- Proszę.
Weszła kobieta.
- Mój mąŜ został porwany - oznajmiła na wstępie, po czym wyjaśniła, Ŝe jej mąŜ jest
właścicielem wielkiego magazynu w dokach i floty barek na rzece. Nie wrócił do domu
zeszłej nocy. Zgodnie z jej słowami, coś takiego nigdy wcześniej nie miało miejsca. Rankiem
pod drzwiami znalazła list. Podała mi go.
Suma 20000 złotych Ŝerliwców zagwarantuje powrót Edrika Skargoola. Na razie nie
stała mu się krzywda, lecz poszukiwania zaowocują jego śmiercią. Dalsze instrukcje później.
Podstępny Miecz
- Ho-ho - mruknąłem. Styl był trochę sztuczny; ktoś posiadający powaŜne braki w
edukacji próbował uchodzić za wykształconego. Z drugiej strony, słowa wypisano bezbłędnie,
a charakter pisma był staranny. JednakŜe nie musiałem przyglądać się zbyt uwaŜnie, by
dostrzec naprawdę niezwykły szczegół. List wypalono ogniem na arkuszu wypolerowanej
miedzi.
- Czy domyśla się pani, kim jest Podstępny Miecz?
- Oczywiście, Ŝe nie - odparła. - To pańska praca, nieprawdaŜ? Chrząknąłem
wymijająco i znów pozwoliłem jej mówić. Poszła na policję, choć mogła sobie nie robić
zachodu. W obecnej sytuacji politycznej policja zajmowała się jedynie sprawami zleconymi
przez StraŜ. Ta zaś miała zbyt duŜo zabawy z wprowadzaniem w Ŝycie stanu wojennego, aby
przejmować się kolejnym porwaniem. Jedynymi przypadkami porwań, jakimi się
interesowała, były te zorganizowane przez nią samą. śywiłem nadzieję, Ŝe to nie oni
uprowadzili Skargoola. Nie miałem zamiaru walczyć ze StraŜą, nawet gdyby Ŝona Skargoola
zapłaciła mi krocie, i nie sądzę, by ktokolwiek był gotów to zrobić.
- Znajdzie go pan? - zapytała.
- Zrobię, co tylko moŜliwe. To moja praca.
Spojrzała na mnie z nieszczęśliwą miną. Czasami to dobra taktyka; jestem męŜczyzną
i jak kaŜdy męŜczyzna w odpowiednich okolicznościach robię się sentymentalny, ale tym
razem było to z góry skazane na niepowodzenie. Ta kobieta nie przypadła mi do gustu.
- Jeśli panu zapłacę i obdarzę zaufaniem - powiedziała - zakładam, Ŝe będzie pan co
najmniej skłonny zagwarantować...
Do tej pory siedziałem na odchylonym w tył krześle. Teraz pozwoliłem, aby sprzęt
przyjął normalną pozycję, i przednie nogi głośno stuknęły w podłogę. Wyciągnąłem palec,
Ŝeby podkreślić wagę wypowiadanych słów.
- Słuchaj, paniusiu, Roosing Oolvaya to wielkie miasto. Mieszka tu jakieś pięćdziesiąt
tysięcy ludzi. Codziennie kilku znika i nigdy nie zostaje odnalezionych. Stary Czcigodny nie
Ŝyje, najprawdopodobniej załatwiony przez syna, który objął władzę, a po ulicach szwendają
się najemnicy kontrolujący resztę normalnej StraŜy. Myśli pani, Ŝe to nie pogarsza sytuacji?
Pogarsza, bardzo. Ludzie są wyłapywani, skazywani na śmierć i traceni tylko dlatego, Ŝe
przypadkiem znaleźli się w niewłaściwym miejscu. Nie tylko przestępcy, nie tylko
politykierzy, ale po prostu ludzie, rozumie pani? W takiej sytuacji do głosu dochodzą
zadawnione urazy, mnóstwo brudów wypływa na światło dzienne. Naprawdę nastały cięŜkie
czasy.
- Ale - zaczęła nadąsana - co w takim razie mam zrobić?
- Jeśli pani mnie wynajmie, znajdę pani męŜa. O ile to moŜliwe. Wynajmuje mnie
pani?
- Tak, oczywiście, nawet jeśli...
- Zatem niech się pani przygotuje na zapłacenie okupu.
- Ale dwadzieścia tysięcy Ŝerliwców! Skąd...
- W miarę moŜliwości dostanie pani te pieniądze z powrotem.
- Ale nie moŜe pan targować się z...
- MoŜe zastanowi się pani nad faktem, Ŝe pieniądze mogą znieść duŜo więcej, niŜ
męŜowie.
Zamknęła się. Zadałem jej parę pytań, lecz odpowiedzi nie wniosły niczego nowego.
Zemsta niezadowolonych pracowników nie wchodziła w rachubę. Lista wrogów w interesach
była krótka; pani Skargool powiedziała, Ŝe jej mąŜ cieszył się reputacją uczciwego
kontrahenta. Nie mieli dzieci.
- Kto otrzyma majątek po jego śmierci?
- Och, nie jestem pewna. Nie wiem, naprawdę nie wiem. Wcześniej wysłałem gońca,
który teraz wrócił z Turbotem.
Turbot zajmował się mniej więcej tym, czym ja, cokolwiek to było, i zwykliśmy sobie
pomagać. Był zadowolony, Ŝe wpadnie mu trochę grosza. Tak jak i ja. Pod jego opieką obieta
ruszyła do wyjścia, lecz przy drzwiach zatrzymała się i obejrzała.
- Znajdzie go pan? - powtórzyła.
- Tak, znajdę - przypasałem miecz i skierowałem się do magazynu Skargoola.
Skład Towarowy Skargoola - przysadzisty piętrowy budynek z cięŜkich belek, stał na
nabrzeŜu portowym. Zarządca, równie przysadzisty, niejaki Kardu Chog, nosił na palcu
pierścień z kamieniem wielkości łodzi wiosłowej.
- Rany, byłem matem na jego pierwszej barce - zaczął wylewnie, zagryzając w zębach
cuchnące cygaro. Liście tytoniu stanowiły jeden z artykułów sprowadzanych przez Skargoola
z południa. - Matem, tak, i załogą. Byliśmy jak bracia - machnął w stronę pudełka stojącego
na biurku, zaproponował mi cygaro. Pokręciłem głową. Wzruszył ramionami i zaciągnął się
porządnie. Wałeczek popiołu stopniowo zbliŜał się do jego ust. - Znamy się ze Skargoolem
kupę czasu.
- A Ŝona?
- Co masz na myśli? - rzekł z wolna.
- Jego Ŝonę. Jak długo ona go zna?
Chog odchylił się na oparcie krzesła i spojrzał zezem przez chmurę dymu.
- Nie znam jej osobiście, ale wiem, Ŝe ma ją od jakichś pięciu czy sześciu lat. Czemu
to cię ciekawi?
- Po prostu zadaję pytania. To część mojej roboty.
Pokręciłem się trochę po okolicy, wypytując robotników. Zgodnie z ich słowami,
Edrik Skargool rzeczywiście był rzadkością - bogatym chlebodawcą lubianym przez
pracowników. Wypłynął równieŜ inny znaczący fakt: Skargool codziennie wracał do domu tą
samą trasą.
Wyszedłem z magazynu i udałem się do knajpy po drugiej stronie ulicy. W dzielnicy
portowej bary stoją dosłownie co krok. Kiedy podano mi napitek, połoŜyłem obok
szklaneczki oola.
- Magazyn Skargoola - powiedziałem.
- Ha? - mruknął pytająco barman.
- Czy ktoś się nim interesował? - podrzuciłem następną monetę.
Barman oblizał wargi i popadł w zadumę. Po chwili ze smutkiem pokręcił głową, nie
spuszczając oczu z oola. Pchnąłem monetę w jego stronę.
- Daj mi znać, jak będziesz coś wiedział. - Wyjaśniłem mu, jak mnie znaleźć.
Ruszyłem dalej. Sądząc z listu, porwanie zostało zaplanowane. Podstępny Miecz,
kimkolwiek czy czymkolwiek był, musiał się plątać w pobliŜu, Ŝeby znać nawyki Skargoola.
Być moŜe nadal miał oko na okolicę. MoŜe ktoś coś zauwaŜył. ChociaŜ z drugiej strony,
szansę były znikome. Po nabrzeŜach zawsze kręciło się pełno przejezdnych. No, ale jeśli ja go
nie znajdę, to moŜe on usłyszy, Ŝe o niego pytam i sam do mnie przyjdzie. Gdy wychodziłem
z czwartego baru, ktoś zderzył się ze mną i poczułem szarpnięcie. Złapałem rękę nieduŜego
chłopaczka. Znałem go.
- Jak interesy, Glinko?
Glinko popatrzył mi w twarz i pobladł.
- To ty... - wydusił.
Oderwałem go od ziemi i potrząsnąłem nim parę razy.
- Tak, Glinko, to ja. Tracisz wprawę. A poza tym robisz z siebie idiotę.
- Nie wiedziałem, Ŝe to ty - poskarŜył się płaczliwie.
- Daruj sobie. MoŜe będziesz mógł coś dla mnie zrobić.
Na jego twarzy pojawiło się wyrachowanie. Potrząsnąłem nim jeszcze raz, potem
otworzyłem dłoń i puściłem go. Ulica była błotnista, jak zawsze.
- Nie musiałeś tego robić - powiedział.
- Ty teŜ nie musiałeś sięgać do mojej sakiewki. Na twoje szczęście, z zasady myślę
perspektywicznie - pokazałem mu oola.
Glinko zatrzymał się, aby oczyścić ubranie z błota. Moneta wzbudziła jego
zainteresowanie. Monety wzbudzają zainteresowanie większości z nas.
- A zresztą, kogo obchodzi błoto - mruknął. - Czego chcesz?
- Podstępny Miecz. - Kto?
- Właśnie to chcę wiedzieć. Ten Miecz porwał mojego klienta.
- Skargoola?
- W samej rzeczy. Opowiedz mi o tym.
- A dasz mi to? - zapytał wskazując monetę.
- A będę miał za co?
Rozejrzał się po ulicy, potem skręcił w wąski zaułek przy barze. Ulica była tylko trzy
razy szersza, ale za to w zaułku prócz nas nie było Ŝywej duszy.
- Znam Skargoola - zaczął szeptem. - Znam większość miejscowych. Zawsze mam
oczy szeroko otwarte, taki mój fach - Glinko był “okiem" jednego z gangów złodziejskich. -
Skargool to porządny facet, płaci przyzwoicie, jest dobry dla robotników, wiesz? Połowa
tutejszych chce dla niego pracować. Ale parę tygodni temu zaczęły się plotki. Jego statek miał
opóźnienie, kapujesz, i nagle zaczęto gadać, Ŝe Skargool sprzedał załogę handlarzom
niewolników. Taki był początek. Ostami raz widziałem go dwa dni temu. Szedł do domu. Nie
wyglądał dobrze. Sprawiał wraŜenie przygnębionego. A dzisiaj go nie ma, wszyscy o tym
mówią.
- W porządku - rzuciłem mu oola. Powiedział, Ŝe powęszy dla mnie i później da mi
znać. Wrócił na ulicę, a ja wymknąłem się z drugiej strony.
Zajrzałem jeszcze do paru barów, bez szczęścia, i zakończyłem Pod Gderliwą
Jadaczką. Sytuacja w mieście przedstawiała się nieciekawie; tu rozruchy, tam zamieszki, ale
Slipron był niezawodny. Zastałem go przy tym samym stoliku, co zwykle. Pokazałem list
porywacza. Slipron wkręcił w oko łupkę - oolvajskie szkło w oprawce z kości - i uwaŜnie
przyjrzał się miedzianej płytce. Potarł ją między palcami, potem postukał paznokciem i
popatrzył na mnie. - To guzik warte, oczywiście z wyjątkiem samego metalu. Slipron był
najlepszym paserem w Roosing Oolvaya. Jego komentarz oznaczał, Ŝe mógłby pchnąć ten
drobiazg dla zysku i był skłonny się targować, ale w tej chwili nie interesowała mnie sprzedaŜ
złomu. Powiedziałem mu to.
- Aha - westchnął Slipron. - Dobra. To rycie nie jest dziełem profesjonalisty - wsparł
palec na wypisanych słowach i zamknął oczy. Litery wokół jego palców rozmyły się na
chwilę. Podniósł płytkę pod nos i powąchał. - Pióro ogniste. Zdecydowanie.
ZbliŜyła się dziewczyna z tacą pełną spienionych kufli. Porwałem jeden dla Sliprona.
On oddał mi list.
- Znam Edrika Skargoola i uwaŜam go za porządnego człowieka. Zwróciłem takŜe
uwagę na fragment listu, który brzmi: “Poszukiwania zaowocują śmiercią."
- Chodzi o poszukiwanie za pomocą czarów - powiedziałem. Zapewne na Skargoola
został rzucony czar antyposzukiwawczy i jakakolwiek próba poszukiwań spowoduje
sprzęŜenie zwrotne w polu ochronnym, wystarczające, aby go usmaŜyć. Inna sprawa, czy
Podstępny Miecz posiada moŜliwości albo pieniądze potrzebne do zdobycia takiego czaru.
Pomyślałem, Ŝe blefuje. Ale nawet jeśli był to blef i czarnoksięskie poszukiwania mogłyby
doprowadzić do znalezienia Skargoola, wynajęcie maga kosztowałoby fortunę i duŜo więcej
czasu niŜ ja mogłem poświęcić. Jeśli zaś nie był to blef, a mag nie okazałby się dość dobry, z
punktu widzenia Skargoola wynik byłby jednakowy.
Oczywiście, nie wynająłbym maga. Nie zbliŜyłbym się do magii ani na krok, chyba Ŝe
sama złapałaby mnie za kark i siłą wcisnęła mój nos w swoje sprawki. Magia przynosi więcej
kłopotów niŜ korzyści. KaŜdemu potrafi namieszać w Ŝyciu. Mnie namieszała w przeszłości
wystarczająco, zyskałem edukację większą, niŜ mogłem sobie Ŝyczyć. Nie, ta sprawa
wymagała jedynie Ŝmudnej roboty i zdzierania obcasów na bruku, a na tym się znałem.
- A jeśli wiadomość nie nawiązuje do czarów? - dumał Slipron. - Jeśli porywaczy nie
obchodzi rodzaj poszukiwań, a poszukiwania jako takie? Co będzie, jeśli zauwaŜą, Ŝe go
szukasz?
- Więcej zaufania, Slipronie. To moja robota, a ja znam się na tym, co robię. Potrafię
zachować ostroŜność.
Slipron spojrzał na mnie z powątpiewaniem. Przy stoliku zatrzeszczało krzesło, a woń
czosnku oznajmiła przybycie Gaga Bezwłosego. Przydomek pochodził z czasów wypadku,
gdy pęcherz z gazem, którego Gag uŜywał do otwarcia sejfu na pokładzie jakiejś barki,
wybuchł mu w ręku. Włosy odrosły wokół wypalonych blizn, ale ksywka pozostała.
- Chodzą słuchy, Ŝe szukasz porywacza - zagadnął.
- Jasne - przyznałem - czemu nie? Masz jakiegoś?
- Kto wie? W tym mieście jest tak tłoczno, Ŝe mało kto mieści się na drodze
uczciwości.
Rzuciłem mu oola. Na moje szczęście, Ŝona Skargoola pokrywała wydatki. Gag skinął
na dziewczynę, Ŝeby przyniosła mu butelkę. Podniósł flaszkę do ust, po czym starł z wąsów
zieloną pianę. Beknął, wspierając się na łokciu.
- Dobra, słyszy się róŜne rzeczy. Nie zawsze wiadomo, co myśleć, rozumiesz, o co mi
chodzi? Weźmy tego Skargoola, jednego dnia obija ci się o uszy jedno, a następnego coś
zupełnie innego. Wczoraj wszyscy chcieli dla niego pracować, a dzisiaj słyszysz, Ŝe facet
chłoszcze swoje załogi.
Slipron, który od dłuŜszej chwili koncentrował uwagę na innej części pomieszczenia,
skierował ją z powrotem na Gaga.
- Chłoszcze?
- Tak, chłoszcze. Batami. Przez całe lata wozi ziarno, owies i inne takie, a potem ni
stąd, ni zowąd mówią, Ŝe pod spodem zawsze przemycał łupy. Skarby, rozumie się, złoto,
klejnoty, prawdziwe łupy. Zagrzebane pod owsem, przez wszystkie te lata. Się wie, nie mam
nic przeciwko owsiance, teŜ muszę jeść, ale owies to nie to samo, co skarby.
- Interesująca historyjka, Gag - rzekłem. - Teraz wpasuj w nią Podstępnego Miecza.
- A co to takiego?
- Sam chciałbym wiedzieć. Jak się dowiesz, to skapnie ci trochę grosza.
- A co z tym, no, jak to nazywasz, honorarium?
- Zapłacę, kiedy będę miał za co. Nie kuś losu. Słyszysz mnóstwo rzeczy, Gag, to
dobrze. Dowiedz się, kto zaczął gadać o Skargoolu.
Gag zerknął na mnie spode łba i wysuszył butelkę. Miałem oko na resztę sali, czekając
na kogoś innego i właśnie się doczekałem. Przybysz skierował się w kąt na tyłach, do stolika
skrytego prawie całkiem w cieniu. Podszedłem do niego. Na stole juŜ stał parujący rondel.
Siedzący grzebał w nim noŜem.
Wysunąłem krzesło.
- Chcę pogadać z twoim szefem.
Nie trudził się podnoszeniem głowy, byłem pewien, Ŝe obserwował mnie, gdy
podchodziłem.
- Pracujesz nad sprawą - wymamrotał, przełykając kęs z noŜa - czy tylko szukasz
jakiegoś zajęcia?
- Mam sprawę.
Chrząknął, wyciągnął z rondelka kawałek ryby, skrzywił się na jego widok i cisnął za
siebie. Ryba przykleiła się do ściany.
- My być moŜe teŜ mamy robotę. Interesuje cię dla odmiany jakieś uczciwe zajęcie? -
zaśmiał się chrapliwie.
- ZaleŜy od rodzaju.
- Jasne. Ktoś do ciebie zajrzy.
- W porządku - stolik, który dzieliłem z Gagiem i Slipronem był pusty, ruszyłem więc
do drzwi. Byłem tuŜ przy nich, gdy otworzyły się z hukiem, pchnięte przez parę włóczni i
zgraję twardzieli z oznakami StraŜy.
- Słuchajcie, półgłówki - krzyknął kapral, wywijając pałką - ten lokal jest zamknięty!
Wynocha na ulicę i...
Rozpętało się piekło. Zrobiłem unik, gdy nad moim ramieniem przeleciał stolik
mknący prościutko w kierunku kaprala. Walnąłem pięścią w czyjeś oko i wyszarpnąłem nogę
spomiędzy czyichś zębów. Gdy odepchnąłem rękę z noŜem, coś trzasnęło mnie w plecy i
zwaliło na podłogę pod ścianą. Trzymając się blisko ściany, przeczołgałem się do okna i
wydostałem na zewnątrz. Po lewej z drzwi wypadł kłąb walczących facetów. Trzej najemnicy
StraŜy, którzy obserwowali front budynku, odwrócili się w ich stronę, a ja pokuśtykałem
spiesznie za pierwszy róg. W plecach mi strzykało, lecz wmówiłem sobie, Ŝe to część roboty.
MoŜe naciągnę Ŝonę Skargoola na jakieś dodatkowe koszta, kiedy przedstawię jej ostateczny
rachunek. Przemyłem twarz i odszedłem w stronę miasta.
Moje biuro mieściło się nad pralnią w dzielnicy Ghoula niedaleko południowego
muru. Szyld z otwartym okiem poskrzypywał cicho w ciągnącej od rzeki bryzie. Przed
drzwiami czekał jakiś człowiek.
- Pracuje pan nad sprawą zniknięcia Edrika Skargoola?
- A jeśli tak, to kto pyta? - zaciekawiłem się, otwierając drzwi. Facet wszedł za mną
do biura.
- Reprezentuję Oolvańskie Towarzystwo Ubezpieczeń Wzajemnych Przewoźników.
O! Nie, pomyślałem.
- Ubezpieczenia?
- Tak, w rzeczy samej. Pan Skargool posiada pokaźną polisę, opiewającą na sumę stu
czterdziestu tysięcy Ŝerliwców.
Opadłem ostroŜnie na krzesło.
- Ubezpieczenie zabezpieczone walorami lub poręczeniem?
- Oczywiście, zabezpieczone. Jak najbardziej.
Ubezpieczenie, do licha, ubezpieczenie! To był prawdziwy kłopot. Nigdy wcześniej
nie pracowałem nad sprawą powiązaną z ubezpieczeniami i nie miałem najmniejszej ochoty
zaczynać. Dlaczego? Prawnik, z którym kiedyś obaliłem butelczynę, wyjaśnił mi, o co w tym
biega. Łatwo tam znaleźć się w miejscu, gdzie obowiązują zupełnie inne prawa i gdzie
istnieje całkowicie odmienny wymiar sprawiedliwości, kiedy ludzie na okrągło znikają bez
śladu, albo dlatego, Ŝe są martwi albo po prostu dlatego, Ŝe chcą zniknąć. Człowiek
sprzedający polisę w jednym mieście musi posiadać jedną rzecz, aby mieć pewność, iŜ będzie
ona honorowana gdzieś indziej. Mianowicie: musi dysponować rozległą władzą, której nikt
nie będzie śmiał zakwestionować.
Ubezpieczenie było kontraktem zawieranym z jednym z bogów.
MęŜczyzna w pelerynie załoŜył nogę na nogę.
- Tak się nieszczęśliwie składa, Ŝe nasza organizacja cierpi na niedobór personelu i... -
zakaszlał delikatnie - ...chroniczny nadmiar pracy, więc ilekroć to moŜliwe, w trakcie
dochodzenia staramy się szukać pomocy na miejscu.
- Chwileczkę. Wyjaśnijmy sobie parę rzeczy. Jestem...
- Przepraszam, jeśli nie wyraziłem się jasno. - W spłowiałym tweedowym paltocie i z
obwisłą bladą twarzą mógłby być bezimiennym urzędnikiem zawikłanym w biurokratyczne
układy. JednakŜe w jego głosie pobrzmiewała bezkompromisowość kogoś, kto zawsze kroczy
własną ścieŜką i nieodmiennie kieruje się własnymi regułami. Nawet jeśli sam nie był
niebezpieczny, posiadał potęŜnych przyjaciół.
- Ilekroć dochodzi do śledztwa - wyjaśnił - wykorzystujemy jego wyniki.
- Co pan rozumie przez “wykorzystujemy"? W tym interesie jak się korzysta, to trzeba
płacić.
- To nie jest pański, ale nasz interes - błysnął ku mnie uśmiechem, a przynajmniej
jemu musiało się wydawać, Ŝe to uśmiech. - Proszę potraktować konieczność współpracy jako
formę podatku, jaki nasza firma ściąga z pańskiej firmy. MoŜe pan równieŜ podciągnąć to pod
wymogi związane z posiadaniem licencji. Oczekujemy, Ŝe kaŜdy detektyw zastosuje się do
naszych kryteriów.
- Kryteriów?! - powtórzyłem. - Co pan rozumie przez kryteria? Znam swoją robotę
jak...
- Zatem nie będzie pan miał problemów, prawda? NaleŜy zademonstrować
wyjaśnienie w formie związku przyczynowo-skutkowego bądź zalegalizowanego
poświadczenia. Próby oszustwa bądź zmowy na rzecz trzeciej strony podlegają karze, przy
czym ukarany zostaje albo beneficjent polisy, albo prowadzący dochodzenie. Nigdy nie
widziałem Ŝadnej z tych polis, ale nie było to Ŝadnym usprawiedliwieniem. Słyszałem, Ŝe jak
juŜ człowiek wpadnie w oko bogom, to najlepiej jest trzymać język za zębami i robić, co
sobie Ŝyczą. I mieć nadzieję, Ŝe o nim zapomną po zakończeniu sprawy. Ale czego będzie
wymagało ode mnie zakończenie?
- A jeśli ten, hmm... “prowadzący dochodzenie" nie rozwiąŜe zagadki? - spytałem. -
Czasami nikt nie potrafi rozwiązać łamigłówki, niezaleŜnie od tego, jak dobre ma elementy.
- CóŜ, przypadki nieokreślone nie są mile widziane. Poddane stosownej ocenie i w
specjalnych okolicznościach mogą zostać, hurrumf... niechętnie zaakceptowane.
Zdecydowanie niechętnie.
- W porządku, nie mam wyboru. Rozumiem, nie jestem idiotą. Jakiego rodzaju
ubezpieczenie posiada Skargool?
- Na Ŝycie, oczywiście.
- A nie mógłby się pan dowiedzieć, czy on nadal Ŝyje? Wykrzywił kącik ust, co być
moŜe było kolejną próbą uśmiechu, a moŜe tylko nerwowym tikiem.
- Wszechmoc nie jest jedną z cech naszego patrona. Te rzeczy wymagają czasu,
energii i uwagi - podniósł się.
- Jeszcze tylko jedno pytanie - zatrzymałem go. - Tak?
- Kto i kiedy wykupił ubezpieczenie? Ponownie zaprezentował mi swój tik.
- śona, oczywiście. Miesiąc temu.
- Aha - powiedziałem. - Jak mam się z panem skontaktować?
- To ja będę w kontakcie. Do widzenia - drzwi zamknęły się za jego plecami.
Otworzyłem szufladę biurka i wyjąłem flaszkę, by strzelić sobie kapkę czegoś mocniejszego.
Znów dobiegło mnie skrzypnięcie drzwi.
- Co jeszcze? - zapytałem, ale tym razem zobaczyłem innego faceta. Gruby, w
bezkształtnej czapce naciągniętej tak głęboko, Ŝe opierała się na nosie, przypominał ogromną
ropuchę.
- Czas na spotkanie z szefem - oznajmił.
- CóŜ... - schowałem butelkę i poszedłem za nim. KrąŜyliśmy wąskimi ulicami,
generalnie kierując się w stronę doków, i w końcu dotarliśmy do domu o zamkniętych
okiennicach. Zeszliśmy do piwnicy. Pod wyleniałym dywanikiem kryła się Ŝelazna krata.
Facet odwinął brzeg, ostroŜnie, Ŝeby nie szarpnąć cienkiej nici, która biegła od
wystrzępionego rogu gdzieś w ciemność. Potem odwrócił się do mnie plecami, pomajstrował
coś w mroku i czekał. Pod kratą zaczęła gulgotać woda. Szum cichł stopniowo. Wreszcie
krata otworzyła się z łoskotem i poskrzypywaniem. Ukazała się drabina wiodąca do ścieku.
Gdy dotarliśmy do stóp drabiny, ukryty mechanizm rozprawiał się z ostatnimi wirami
wody. W kamiennej ścianie studzienki czernił się wylot niskiego tunelu. Schyliłem się
głęboko i pobrnąłem za facetem przez szlam i algi. Po pokonaniu paru pełnych śmiecia
zakrętów znaleźliśmy się w salce oświetlonej pochodniami. W podłodze i w ścianach
niewielkiego pomieszczenia widniały trzy otwory przejść podobnych do tego, jakim
przyszliśmy. Czterej męŜczyźni wstali od stołu i pchnęli mnie pod ścianę. Jeden zabrał mi
miecz i zrewidował fachowo. Dwaj stali wyczekująco, muskając palcami rękojeści mieczy, a
ostatni nerwowo postukiwał potęŜną pałą o wnętrze dłoni. Nie znaleźli przy mnie niczego; nie
byłem taki głupi. Odsunęli się ode mnie. Jeden z opryszków chrząknął, ruchem głowy
wskazując wiszący na ścianie gobelin. Odsunąłem go i otworzyłem ukryte za nim drzwi.
Pokój o ścianach wyłoŜonych boazerią z orzecha zawierał regał pełen oprawionych w
skórę tomów oraz wielkie biurko z siedzącym obok męŜczyzną. MęŜczyzna był ubrany w
szlafrok haftowany w smoki tudzieŜ inne zoologiczne dziwa. Na nosie miał okulary, przez
które studiował potęŜną księgę rachunkową. W zasadzie wyglądał na faceta o łagodnym
usposobieniu i mógłby taki być, ale nie był. Nie było to nasze pierwsze spotkanie. Popatrzył
na mnie znad okularów.
- Siadaj. O co chodzi?
- Nie o co - odparłem, sadowiąc się na stołku - a o kogo. O Edrika Skargoola. Ktoś go
porwał, jednak nie wygląda mi to na twoją robotę.
- Ha, ten szczeniak ma tupet - przekartkował księgę, przenosząc spojrzenie z jej
stronic na moją osobę. - Skargool. Jest. - Na chwilę zagłębił się w lekturze. - Jest bogaty, tak,
ale głównie w towary, gotówki ma niewiele. Za ochronę płaci regularnie, z tym Ŝadnych kło-
potów. Wskaźnik opłacalności uprowadzenia niski, więc niby masz rację, po co miałbym go
porywać? Głupi. Ktokolwiek to zrobił, jest głupi. Niektórzy nie mają smykałki do interesów -
wbił we mnie oczy. - Chciałbyś wiedzieć, jaki jest twój wskaźnik?
- Jestem pewien, Ŝe kosztowałoby mnie to więcej, niŜ mam odzyskać. Jestem pewien,
Ŝe ty teŜ o tym wiesz.
- Ha - mruknął wymijająco.
- Poza tym to nie ma nic do rzeczy. ZaleŜy mi tylko na jednym. Znasz kogoś zwanego
Podstępnym Mieczem?
- Co? Podstępny Miecz? Chyba Ŝartujesz. Co to za idiotyczne imię? Podałem mu list
porywacza.
- Drobny łotrzyk - powiedział, studiując list. - Jakiś pętak. Pełno ich wszędzie. Całe
przeklęte miasto roi się od pętaków - odrzucił mi list, a na dokładkę złapał księgę i cisnął j ą
przez pokój. Wielkie i cięŜkie tomiszcze z głośnym hukiem uderzyło w kamienną ścianę.
StraŜnicy wpadli do pokoju i zaczęli ściągać mnie z krzesła.
- Wojny domowe! - ryknął szef, piorunując wzrokiem swoich podkomendnych. -
Nienawidzę ich. Szkodzą interesom. Paskudne dla kaŜdego. Czego tu?
Charczałem w jego stronę w nadziei, Ŝe przypomni sobie o mnie, zanim jego chłopcy
rozbiorą mnie na części. Szef przez chwilę wlepiał we mnie oczy, potem powiedział:
- Dajcie spokój, chłopcy, on jest w porządku. PołóŜcie go. Rzucili mnie na krzesło i
wymaszerowali rządkiem. Usiadłem, potarłem nadweręŜone ramię i spróbowałem uspokoić
oddech.
- Dzięki - wydusiłem.
- Taa. Mam robotę, która moŜe ci dopomóc. Znasz Kriglaga?
- Słyszałem o nim, nigdy nie miałem okazji go poznać - Kriglag kierował gangami na
nabrzeŜu.
- To frajer. Myśli, Ŝe się ułoŜy z nowym Czcigodnym, Ŝe będzie współpracował z tymi
wszystkimi zagranicznymi najemnikami i skupywał ich łupy, nie wiem, co tam jeszcze. Być
moŜe jest wystarczająco wielkim idiotą, aby zadawać się z kimś zwanym Podstępnym
Mieczem.
- Zamieniam się w słuch.
- Mam zamiar go załatwić - oznajmił szef. - Mam zamiar załatwić go dzisiejszej nocy.
Chcesz się przyłączyć?
- Jasne. Dzięki.
- Będziesz z Netoo - skinął głową w stronę gobelinu.
Wyszedłem i powiedziałem chłopcom, Ŝe mam być z Netoo. Poszedłem za tym z
pałką za kolejny gobelin i korytarzem do punktu zbornego.
Było nas mniej więcej trzydziestu, podzielonych na cztery zespoły. Spacerowałem po
sali, gawędząc o niczym, dopóki nie wyruszyliśmy.
Zapadła noc, nim pierwsze dwie grupy wyłoniły się ze ścieków. Czasami dochodzę do
przekonania, Ŝe w Roosing Oolvaya większy ruch i handel ma miejsce nie na ulicach, lecz w
kanałach. Banda pod przewodem Netoo wyszła na ulice z czarodziejką. Czarodziejka szła z
przodu, spirale delikatnych błękitnych linii tworzyły rękawiczki wokół jej ruchliwych dłoni.
Błękitne aureole pozostawiały w powietrzu powoli płowiejący szlak.
Dotarła do nas wrzawa jakichś zamieszek w sąsiedztwie. Jednak nie było ani śladu
StraŜy i zastanowiłem się, czy przypadkiem szef nie nakłonił kogoś do skoncentrowania się
na innym terenie. Pasmo rzecznej mgły okręciło się wokół budowli przed nami. Weszliśmy w
opary i Netoo zatrzymał zespół, aby naradzić się z czarodziejką. Ta parę razy machnęła
rękami, prawie ginąc mi z oczu we mgle, i wsłuchała się w ciszę. Pokiwała głową. Netoo
skinął na nas. Przepełzliśmy jedną przecznicę i skręciliśmy w zaułek. Netoo dotknął ramienia
łucznika. Łucznik napiął łuk i wypuścił strzałę. Strzała przemieniła się w cień i zniknęła we
mgle. Pół sekundy później rozległ się cichy łomot i grzechot, a potem łoskot upadającego
ciała. Czarodziejka pokiwała głową i szepnęła coś do Netoo.
- Za następnym rogiem - rzekł Netoo. - Dom obrośnięty pnączami. Wszyscy gotowi?
W porządku, idziemy.
Szybko przemknęliśmy za róg. Po kalenicach wspinały się jakieś cienie, ciemne na tle
lekkiej mgiełki. Gdy my dotarliśmy przed dom, one znalazły się na jego dachu.
Nagle zadźwięczała stal. Zatrzymałem się, pozwalając moim kompanom zająć się
walką, a potem przebiłem przez tłum i staranowałem drzwi. Zobaczyłem dziedziniec, na
którym juŜ mocowały się inne postacie. Przez nie teŜ się przedarłem, zmierzając do
wewnętrznego wejścia. Krzyki: “Bez miłosierdzia dla zdrajców!" i “Śmierć uzurpatorowi!"
pełniły rolę kamuflaŜu; miały sugerować, Ŝe napastnikami są buntownicy. Dobiegały z tyłu, z
góry i z dołu, świadcząc, Ŝe grupy przybyłe ze ścieków zaatakowały razem z oddziałem z
dachu. Uderzyłem w wewnętrzne drzwi, które otworzyły się gwałtownie. Obok mnie
próbował przemknąć odziany w długą szatę urzędnik. Jego rozbiegane oczy szaleńczo
przepatrywały dziedziniec. Złapałem go za kołnierz i warknąłem:
- Podstępny Miecz!
- Ja nic nie wiem - wydukał. Usilnie starał się zemdleć. Pomogłem mu, waląc w łeb
płazem miecza.
Przez pewien czas nie działo się nic ciekawego. Potem znalazłem Kriglaga.
Kompletnie zaskoczony, z odciętymi wszystkimi drogami ucieczki, Kriglag próbował z
poŜytkiem wykorzystać beznadziejną sytuację. Był juŜ pijany w sztok. Wlazłem do komórki i
poderwałem go na nogi. Dzbany stoczyły się z jego piersi i zagrzechotały na podłodze.
- Kriglag! - warknąłem.
- Hwazigah? - wybełkotał. Powieki opadały mu sennie.
- Podstępny Miecz, Kriglag! Podstępny Miecz! - ryknąłem mu do ucha.
- To zły, bardzo zły facet - wymamrotał i zaczął pochrapywać.
Potrząsnąłem nim, potem zbiłem szyjkę dzbana, który najwidoczniej w zamieszaniu
uszedł jego uwagi i wylałem mu zawartość na głowę. Kriglag otworzył oczy.
- Czego?
Umieściłem czubek miecza tam, gdzie skupiało się jego spojrzenie.
- Podstępny Miecz, Kriglag.
- Zabierz mnie stąd.
- Opowiedz mi o Podstępnym Mieczu.
- Najpierw mnie zabierz. Trzasnąłem go w szczękę.
- A niby czemu miałbym robić sobie kłopot? Chyba mu pojaśniało w głowie.
- Podstępny Miecz to facet z góry rzeki. To on wpadł na ten pomysł. Za jednym
zamachem zarobiłby kupę forsy i zyskał sławę obrońcy uciśnionych. Poprzez oskubywanie
tłustych szczurów.
Pojaśniało mu nie za bardzo.
- Oskubywanie tłustych szczurów?
- Bogatych drani - Kriglag przerwał, aby hałaśliwie zaczerpnąć powietrza. - Facetów z
mnóstwem szmalu zdobytego dzięki draństwom. Ludzi, których nikomu by nie brakowało,
których zniknięcie powitano by z zadowoleniem.
- Przyszedł więc do ciebie. Co mu powiedziałeś?
- Nie jestem głupi. Powiedziałem, Ŝeby spróbował. Gdyby zadziałało, moŜe wziąłbym
go do siebie.
- Dokąd poszedł?
- Nie mam pojęcia. Zamierzał wrócić z wynikami.
- Kto jeszcze o tym wiedział?
Kriglag uśmiechnął się głupawo i zionął mi w twarz cuchnącym oddechem.
- Mój wspólnik.
PrzyłoŜyłem ostrze miecza do jego gardła.
- Kto?
Kriglag wykrzywił się w uśmiechu.
- Zabierz mnie stąd, to ci powiem.
Zawahałem się. Wtedy, z chóralnym okrzykiem: “Koniec kolaboracji!" do pokoju
wpadła gromada moich nowych przyjaciół. Kriglag spojrzał na nich, zerknął na mnie i
skoczył na klingę miecza. Mało prawdopodobne, by taki asekurant jak on mógł posunąć się
do samobójstwa, ale na wszelki wypadek zabrałem ostrze spoza jego zasięgu.
- Jesteś durniem! - zawył, gdy wyciągali go ze schowka.
Spędziłem parę minut nad księgami. Kriglag dokumentację prowadził parszywie.
Mimo to doszedłem, Ŝe jego interesy w większej części polegały na obracaniu towarami
kradzionymi z magazynów na nabrzeŜu. Z jakich magazynów, nie wiedziałem, ale spo-
rządziłem sobie listę towarów. Jeden z ludzi Netoo przybył zająć się księgami, schowałem
więc miecz i udałem do domu.
W środku nocy przebudził mnie posłaniec z listem od Turbota:
Przyszła nowa wiadomość. Okup dziś wieczorem.
Turbot, zawsze maniakalnie oszczędny w słowach, najwyraźniej miał wszystko pod
kontrolą. Wróciłem do łóŜka.
Rano zabrałem się za sprawdzanie kontrahentów Skargoola z listy, jaką dostarczyła mi
jego Ŝona. Ani jeden nie powiedział o nim złego słowa i chyba Ŝaden nie miał nic do ukrycia.
I nikomu nie brakowało towarów, jakie Kriglag spisał w swoich księgach. Zmądrzałem
dopiero wtedy, gdy kończyłem rozmowę z czwartym facetem z rzędu. Zapytałem go o rywali
Skargoola.
Tych nazwisk nie było na mojej liście. Informacje zaś okazały się bardziej
interesujące. Ci ludzie lepiej znali Skargoola. Znali go na tyle dobrze by wiedzieć, Ŝe ostatnio
coś mu doskwierało. Zrobił się nerwowy. Odkrył, Ŝe ktoś go okrada. I powziął podejrzenia
odnośnie wierności małŜonki. Nie mogli teŜ zrozumieć, skąd się wzięły plotki o chłoście,
handlu niewolnikami i generalnie o tyranii Skargoola. Wszyscy go lubili, choć w interesach
rywalizowali z nim bezlitośnie. Ich zdaniem Skargool był uczciwy do przesady i jeśli moŜna
mu było coś zarzucić, to tylko to, Ŝe raczej nie przemęczał swoich pracowników. Potem
spędziłem parę godzin na rozmowach ze sprzedawcami piór ognistych.
Pióra ogniste były szaleństwem parę sezonów temu. Jednak po początkowym
entuzjazmie ludzie spostrzegli, Ŝe pióra zuŜywają się zbyt szybko, aby był z nich jakiś
poŜytek, i Ŝe nie nadają się praktycznie do niczego poza bazgraniem graffiti. Faktycznie,
moŜna było pisać nimi po murach, po metalu, po chodnikach - wszystkim prócz papieru i
pergaminu; bo te w kontakcie z piórem stawały w płomieniach. Zabawka moŜe efektowna, ale
niepraktyczna i niekiedy niebezpieczna. Ot, drobiazg, który tylko kmiotek z góry rzeki
mógłby uznać za krzyk mody.
Jeden z pośledniejszych czarnoksięŜników nadal wyrabiał te zabawki. Część
sprzedawał na straganie przed własnym domem, a resztę odstępował miejscowym
handlarzom. Zapotrzebowanie spadło do paru tuzinów na miesiąc, był więc w stanie powie-
dzieć mi, dokąd one trafiają. Wizyta u drugiej z wymienionych przez niego osób okazała się
strzałem w dziesiątkę.
- Taki gamoniowaty szczeniak z pryszczami i wielkim, zardzewiałym mieczem -
powiedziała handlarka. Na jej kramie leŜał schludnie ułoŜony rządek ryb, obok stały koszyki
pełne błyszczącego badziewia. - UwaŜał się za dar niebios. MoŜe i był nim u siebie, dla
wiejskich dziewek - łypnęła szyderczo okiem i spróbowała wcisnąć mi rybę.
Szczeniak kupił pióro parę dni wcześniej, co pasowało. Wróciłem na nabrzeŜe, aby
rozejrzeć się za Glinkiem. Kiedy go znalazłem, poŜałowałem, Ŝe go widzę. Wyłowiono go w
czasie odpływu zza pala pod nabrzeŜem. Ktoś mocno zacisnął palce na jego gardle, o czym
świadczyły ślady. Poza tym coś ostrego rozdarło mu tętnicę.
Gdy gapiłem się na Glinka, zdałem sobie sprawę, Ŝe obok mnie gapi się druga osoba.
Był to reprezentant Oolvańskiego Towarzystwa Ubezpieczeń Wzajemnych.
- Robi pan postępy? - zapytał.
- Jak najbardziej - rzekłem do Glinka. - Mnóstwo.
- Czy będziemy musieli wypłacić ubezpieczenie?
- Nie znając dokładnych warunków polisy Skargoola, nie wiem. Pan to oceni.
- Kiedy będę miał okazję?
- Dziś wieczorem - odparłem - wydaje mi się, Ŝe to dobry termin.
Skinął głową i odszedł, a ja, skoro juŜ byłem w tym rejonie, postanowiłem wstąpić do
Choga, szefa magazynu Skargoola. Do człowieka z pierścieniem, z duŜym ostrym kamieniem.
- Miałeś kłopoty, jak widzę - powiedziałem po wejściu. Oko miał podbite i tak
podpuchnięte, Ŝe chyba nic na nie nie widział, a kłykcie odarte ze skóry.
- Ze StraŜą - rzekł Chog. - Polowali na mnie, najemnicy.
- Słyszałeś, Ŝe pani Skargool dziś rano dostała drugi list.
- Dobre wieści, to na pewno oznacza dobre wieści. Powrót mojego przyjaciela musi
Mayer Alan Brenner Zaklęcie katastrofy (Przekład Cezary Frąc)
Dla Sandy
Rozdział l MAKS W DRODZE Karczma mieściła się w naturalnym wyŜłobieniu w skale. Za dach robiły cięŜkie płótna rozpięte na słupach i naciągnięte linami przywiązanymi do Ŝelaznych haków wbitych w skałę. Wraz z Maksem do oazy przybyła jeszcze jedna karawana, ale większości poganiaczy nie było nigdzie widać. Z pewnością juŜ odeszli. Przygarbione postacie pozostałych kiwały się na stołkach, pochrapywały na stołach, a nawet piętrzyły się w zwałach na podłodze. Pod ścianą dwaj męŜczyźni siłowali się na ręce, skąpani w ruchliwym, zielonkawym świetle pół tuzina kapiących świec. Karczmarz wynurzył się z cieni za szynkwasem i pchnął kubek w stronę Maksa. - Znasz gdzieś w okolicy jakieś porządne ruiny? - zapytał go Maks. Gromkie powarkiwanie z drugiego końca sali zagłuszyło odpowiedź. Autor tego warknięcia, jak stwierdził Maks spoglądając przez ramię, mierzył siedem stóp wzrostu. W jednej ręce bez wysiłku trzymał stół. - Napijesz się? - zapytał Maks. - Ja stawiam. Osiłek warknął i mocniej potrząsnął stołem. - W porządku, nie to nie - mruknął Maks. Karczmarz na wszelki wypadek usunął się z widoku. Za szynkwasem znajdowało się wejście do jaskini kryjącej stosy wielkich beczek. WyŜej natura uformowała wąską półkę, z której zwieszały się mniejsze beczułki. Związane po trzy, wisiały na sznurach prze- prowadzonych przez rolki. Sznury biegły w dół do rzędu haków wbitych w skałę, naprzeciwko Maksa. Olbrzym znowu wywinął stołem i zamierzył się na Maksa. - Nie bądź śmieszny, jest za gorąco na takie bzdury - zauwaŜył Maks. MęŜczyzna zamierzył się do ciosu. - Dobra - zgodził się Maks - załatwimy to na twój sposób - pochylił się nad szynkwasem, wybrał jeden ze sznurów i gwałtownym ruchem zgiął rękę w nadgarstku. Z rękawa wyskoczyło ostrze przecinając sznur. Maks błyskawicznie wzniósł się w powietrze, zaś na drugim końcu szynkwasu trzy beczki równie szybko opadły na dół. Uderzyły w stół i wytrąciły go z ręki zadziornego wielkoluda. Z jednym głośnym łup! i trzema cichszymi trzaskami stół rąbnął w głowę olbrzyma, a rozkołysane beczułki ponownie w stół. Po chwili wszystko razem z hukiem runęło na podłogę, wznosząc obłoczek kurzu. Gdy na podłogę upadły dwie ostatnie klepki, przez chwilę panowała cisza, a potem spod sterty dobiegło
głośne chrapanie. Maks usadowił się wygodnie przy szynkwasie. Wychylił kubek, który przez cały czas trzymał w lewej dłoni, i wsunął nóŜ do spręŜynowej pochwy. - Masz szczęście - zwrócił się do stosu desek na ziemi - Ŝe jest zbyt gorąco na coś powaŜniejszego. W przyszłym tygodniu, pomyślał, karawana opuści pustynię, a wtedy droga poprowadzi go prosto jak strzelił przez rzekę i równinę do Drest Klaaver, gdzie zgodnie z najnowszymi doniesieniami zaszywał się Shaa. Maks z utęsknieniem wyglądał spotkania z przyjacielem. Karczmarz wyłonił się z kryjówki. - I co z tymi ruinami? - zawołał Maks. - Ruiny? - jęknął męŜczyzna, rozglądając się po sali. - Po co ci ruiny, nie wystarczy to, co zrobiłeś tutaj? Tym razem, dla odmiany Maks nie uciekał, a raczej nie sądził, by ktoś go ścigał. Oczywiście jego zdanie nie wpływało na sytuację. Był ścigany i tropiciel zrównał się z nim w noc po opuszczeniu karczmy. Po niebie, w towarzystwie mniejszych i szybszych satelitów, Ŝeglował olbrzymi księŜyc. Maks siedział ze zwieszonymi nogami na tyle ostatniego wozu, obserwując ziemię przesuwającą się w bladej poświacie. W pewnej chwili zza furgonu wyskoczyła wielka, kudłata postać. - WciąŜ ci powtarzam, Ŝe powinieneś porąbać go na drobne kawałeczki - zagaił przybysz siadając obok Maksa - gdybyś tylko na mnie poczekał, sam posiekałbym go na plasterki. - Z tobą, Svin, ciągle to samo: rąbać, siekać, tłuc, walić i tak w kółko - odrzekł Maks. - Nie chcę przez to powiedzieć, Ŝe ta filozofia nie sprawdza się na dłuŜszą metę, i z pewnością cechuje ją cnota prostoty, lecz na tej samej zasadzie... - Droga honoru to jedyna droga urodzonego wojownika - stwierdził Svin tonem wykluczającym jakąkolwiek dyskusję. - MoŜe i racja, tylko Ŝe nie wszyscy jesteśmy urodzonymi wojownikami. Niektórzy z nas podpisują się pod ideami starego wieku. Svin przemyślał słowa towarzysza. Cień przemknął przez tarczę wielkiego księŜyca. Były to trzy myszołowy. Srebrzysta poświata zamigotała na ich skrzydłach. Najmniejszy zanurkował, by przyjrzeć się karawanie. Skrzydła o rozpiętości dziesięciu stóp rozcięły czerń nieba nad skałami.
- Popatrz na niego - odezwał się Maks - taki kolos potrzebuje mnóstwo Ŝarcia, a jednak radzi sobie bez ciągłej bijatyki i rąbaniny. Nie wiem, jaki przyświeca mu cel, lecz chyba nie zmierza ku niemu po trupach. Jak sadzę, odpowiada mu spokojniejszy styl Ŝycia. - ... Jak myślisz, skąd bierze tyle Ŝarcia? - z powodu metabolizmu ukształtowanego przez lodowe pustkowia północy, Svin był wiecznie głodny. - Tutaj zawsze znajdziesz padlinę, o ile wiesz, gdzie szukać. Wojownik potrząsnął głową. - Padlina, Maks, jest dla istot pośledniejszego gatunku. My pomrzemy w bitwie, jak przystało na prawdziwych męŜczyzn, i triumfalnie ruszymy na spotkanie bogów. Maks, który miał juŜ za sobą spotkanie z niektórymi bogami uśmiechnął się sceptycznie. - Wystrzegaj się takich uwag, Svin, nigdy nie wiadomo, kto słucha. - Ha! Jakie to ma znaczenie, skoro... Maks usłyszał stłumiony stukot. Svin zaczął unosić rękę, potem runął na plecy w głąb wozu. Na kolana upadła mu strzała o obfitych lotkach i płaskim tępym grocie. Maks odepchnął się od wozu i wylądował bezgłośnie za skałą. Furgony, poskrzypując i brzęcząc, zaczęły oddalać się szlakiem. Z tego samego kierunku, co strzała, dobiegł bulgocący głos: - Czy mam honor zwracać się do Maksymilliana, Szlachetnego Obwiesia? Maks podniósł się lekko i zerknął nad skałą. W mroku dostrzegł dwie rozjarzone pomarańczowe iskry oddalone od siebie na odległość oczu. - Jesteś Haddo. - Haddo jestem. SłuŜę ja Wielkiemu Karliniemu. Idziesz? - Karlini? Tak, idę. Oczywiście. Tylko zabiorę swoje rzeczy - Maks wstał i rzucił się za wozami. Svin oddychał, na jego czole tuŜ nad nosem wyrastał wielki guz. Maks potrząsnął bezwładną postacią, bez rezultatu, potem przeturlał ją w wygodniejsze miejsce. Z dezaprobatą kręcąc głową, znalazł swoje tobołki, większy zarzucił na plecy, drugi wziął pod pachę i zeskoczył na ziemię. Karawana szybko się oddalała, w przeciwieństwie do pary pomarańczowych oczu. - Byłeś brutalny w stosunku do biednego Svina - powiedział Maks, podając Haddo jego strzałę. - Natury sytuacji nie byłem ja pewny. - Tak, ale moim zdaniem nie naleŜy traktować barbarzyńców w sposób, do jakiego są
przyzwyczajeni. - RozwaŜny jesteś - Haddo wziął strzałę, która następnie znikła w jego rękawie. Rozjarzone, pomarańczowe plamy, które Maks z braku lepszego określenia nazywał oczami poruszały się w głębi kaptura czarnej opończy. Światło księŜyca nie wnikało pod kaptur i wydawało się, Ŝe sam płaszcz opiera się jego blaskowi. - Dziękuję tobie. - Haddo skierował się w głąb pustym na zachód. Maks podąŜył za nim. - Niezły pokaz strzelecki, Haddo. - Trenuję ja wiele. - A poza tym co ciekawego, Haddo? - Problemy. Zawsze problemy. - Powiesz mi, o co chodzi, czy sam mam pociągnąć za język? - Aby ciągnąć, najpierw musisz znaleźć - poinformował głos spod czarnego kaptura. - Karlini powie. - Gdzie jest Karlini? - Dni marszu. Rozległe są bezdroŜa. Maks westchnął. Czekała go dalsza wędrówka przez pustynię. - W dawnych czasach mieli maszyny, Haddo, maszyny, które mogły... - Stare dni odeszły. NiewaŜne. Teraz teŜ źle nie jest. - Nie uŜyłbym tego określenia w stosunku do wielodniowej włóczęgi po bezdroŜach. Haddo roześmiał się z zadowoleniem. - Mówiłem ja tylko o marszu. Nie Ŝe pójdziemy. Przywiodłem ptaka. Do ptaka dotarli przed świtem. W zwodniczym świetle Maks i Haddo pokonali wzniesienie, wystrzegając się licznych kolczastych kaktusów, które zdąŜyły juŜ poszarpać rzemienie bagaŜu Maksa. U stóp wzgórza, jeszcze spowita w mroku, skrywała się zaokrąglona wydma. Haddo zbiegł na dół i zagwizdał naśladując ptasie trele. Wydma poruszyła się i podniosła. Był to myszołów. Na utrzymanie wielkich ptaków stać było jedynie największe miasta oraz najbogatszych i najsprytniejszych kombinatorów, co mogło oznaczać, Ŝe Karlini wzbogacił się od czasu, gdy Maks widział go po raz ostatni. Myszołowy potrzebowały ogromnych ilości pokarmu, lecz nie były zbyt wymagające i mogły spełniać rolę urządzenia do likwidowania odpadków. Zaliczały się do ptaków największych i najgłupszych zarazem. Nikt oczywiście nie wymagał od nich wielkiej inteligencji, ale dobrze było, gdy ptak potrafił zapamiętać zlecone zadanie. Myszołowy słynęły przede wszystkim z zaników pamięci, jakie przytrafiały im się w czasie oficjalnych wizyt państwowych czy wielkich pokazów, i niespodziewanych odlotów do miejsc lęgowych, zwykle z kilkoma zdumionych dygnitarzami na grzbiecie.
Przykładowo, Farthrax Hojny został koronowany na cesarza dopiero po powrocie z trwającej pół roku przymusowej wycieczki w góry, w których rozmnaŜały się myszołowy. Cesarz zawsze starannie unikał rozmowy na ten temat, choć przygoda dobrze mu się przysłuŜyła. Niespodziewany powrót wywołał powszechne zdumienie poddanych i ugruntował jego reputację jako faworyta bogów. - Czy to bezpieczne? - zapytał Maks. - Przez bezdroŜa raczej wolisz iść? - odpowiedział pytaniem Haddo i wrócił do swego zajęcia, które w tej chwili polegało na szeptaniu ptakowi czegoś do ucha. Maks chwycił zwisający rzemień i wspiął się na grzbiet myszołowa. Haddo poklepał ptaka po głowie, następnie Maks pomógł mu skoczyć na siodło umieszczone między skrzydłami. Ptak wstał, podskoczył parę razy jakby na próbę, nastroszył pióra na karku i z powrotem przysiadł na ziemi. - Nic ty nie mów - wymruczał Haddo i zaskrzeczał do ptaka, ten odpowiedział tym samym, po czym stanął na nogi. Maks sprawdził pas, który przytrzymywał go w siodle. Myszołów rozpostarł skrzydła, rozpędził się i wzbił w powietrze. Zaczął zataczać kręgi, stopniowo nabierając wysokości. Słońce juŜ wstało, nad pustynię w chmurach wirującego pyłu wzniosły się prądy termiczne. Ptak wykorzystywał je, precyzyjnie sterując lotkami i zwiększając prędkość. Wznosił się spiralnie w jednym kominie cieplnym, potem szybował nad pustynią do następnego. Około południa na północnym zachodzie ukazała się poszarpana linia skalistych wzgórz, a przed wieczorem znaleźli się nad nimi. Wzgórza były równie jałowe jak pustynia, ale cieszyły oczy zmęczone monotonią piasku. Nagie warstwy skał mieniły się czerwienią, purpurą i jasną Ŝółcią. Niskie słońce wydłuŜyło cienie i nadało głębi kolorom. Maksowi wydało się, Ŝe czuje zapach wilgotnej soli. - Haddo - zagadnął. - Nie przeszkadzaj - usłyszał w odpowiedzi. - Skomplikowana jest procedura lądowania. Pod nimi, wciśnięte między faliste wzgórza, ukazało się słone jezioro: spokojna i gładka tafla w nieruchomym powietrzu. Myszołów okrąŜył szczyt i skierował ku wyspie. Stały tam budynki... Nie, był to zamek. Maks przyjrzał się dokładniej. Zamek nie stał na wyspie, ale był wyspą. Ściany i wieŜe wyrastały bezpośrednio z toni jeziora, wyŜsza część jednego pierścienia blanków przypominała postrzępioną rafę, czubki prostokątnych zębów ledwo wystawały nad wodę. Ptak okrąŜył centralną grupę baszt, oceniając siłę prądów powietrznych, a potem zanurkował
gwałtownie. Przemknął tuŜ nad masztem flagowym, poszybował tuŜ nad otoczonym murami dziedzińcem, przebiegł kilka kroków i przysiadł na ziemi. Maks pomógł Haddowi zsunąć się z siodła i podeszli do głowy ptaka. Miał wraŜenie, Ŝe płyty dziedzińca falują mu pod nogami. Haddo zagwizdał coś do myszołowa, pozwalając Maksowi podrapać go po karku. Po chwili Maks ostroŜnie rozprostował plecy. - W porządku Haddo. Dzięki za przejaŜdŜkę. Gdzie Karlini? Haddo zagwizdał do ptaka po raz ostatni. - Tutaj czekaj - powiedział i chwiejnym krokiem ruszył do wieŜy. Ktoś minął go w drzwiach, grymaśnie marszcząc nos. - Wrocław! - wykrzyknął Maks. - Miło znów cię widzieć. - Twój widok napawa mnie radością, panie. Wrocław był chudy jak szczapa, miał zieloną skórę w odcieniu oliwkowo- szarym i nie całkiem ludzkie proporcje ciała. Jego przodkowie w taki czy w inny sposób musieli zostać zaczarowani, ale tego tematu nie porusza się w dobrze wychowanym towarzystwie. - Jesteś gotów, panie? - To się okaŜe. Podejrzewam, Ŝe zaleŜy to od tego, czego chce ode mnie Karlini. Wrocław kaszlnął dyskretnie. - Doskonale, panie. Zobaczysz się teraz z moim panem? - Mam nadzieję, Wrocławie. - Zatem czy zechcesz mi towarzyszyć, panie? Proszę. Wchodząc do budynku Maks usłyszał trzask wyładowań statycznych, jakie objęły jego czuprynę, i poczuł zapach ozonu. Na korytarzu powietrze było duŜo chłodniejsze, a posmak soli mniej wyraźny, niŜ na zewnątrz. - Wrocławie, nie wiesz, co ja tu robię? Wrocław skręcił za róg i zatrzymał się u stóp spiralnych schodów. - KaŜda odpowiedź, jaka moŜe mi przyjść do głowy, niewątpliwie będzie daleka od prawdy. Mój pan, jak zawsze, jest najwłaściwszą osobą do zasięgania informacji. Gdzieś w zamku kruk zakrakał sześć razy. - Och, bogowie - jęknął Wrocław - czas na kolację. Proszę, poczekaj tutaj, panie, mój pan wkrótce nadejdzie. Ja muszę zajrzeć do kuchni. - Dobrze, Wrocławie - Maks oparł się o kamienny parapet naprzeciw schodów i obserwował cienie pełznące po wzgórzach. Jeden z nich zdąŜył skryć się w mroku, nim na schodach pojawiła się postać przegarniająca ręką włosy. - Wielki Karlini, jak sądzę - rzekł Maks. - Jeśli natychmiast nie wyjaśnisz mi, o co
chodzi, zamienię cię w karpia i zjem na surowo. - Och, co za szczęście, Maks, to ty! - zawołał Wielki Karlini. - Haddo z pewnością jest godzien zaufania, jednak wzrok go zawodzi i nigdy nie moŜemy być pewni, kogo nam sprowadzi. - Tej szacie przydałoby się pranie. Karlini spojrzał w dół i drgnął, najwyraźniej po raz pierwszy dostrzegając kolekcję świeŜych plam. - Dobry, stary Maks. Co ja bym zrobił bez ciebie? - To zaleŜy, w co tym razem się wpakowałeś. Karlini objął Maksa i poprowadził go w dół schodów. - I co porabiasz, Maks? Maks zatrzymał się. - Starczy. Odchodzę. - Maks, nie... Maks skrzyŜował ręce na piersiach. - Słuchaj, Karlini, ciągniesz mnie szmat drogi, psujesz wspaniałą wycieczkę karawaną, a nawet nie raczysz mi powiedzieć, dlaczego. Haddo nic nie mówi, Wrocław nic nie mówi, ty nic nie mówisz. Wiesz, co mi to mówi? śe chcesz, abym zrobił coś, co prawdopodobnie wiąŜe się z naraŜaniem Ŝycia, i obaj doskonale wiemy, czyjego. Karlini przysiadł na stopniu. - Nie patrz na mnie tak groźnie, Maks. Nie jest tak źle, ale to długa historia. W gruncie rzeczy, nie tyle długa, ile... - Karlini. - No dobra, dobra. Widziałeś zamek? - Tak. Śliczny. - CóŜ... jest niezły. - Co więc jest z nim nie tak? Szczury? Duchy? - Problem nie w tym, co w nim jest - odrzekł Karlini - a co on robi. Porusza się. - Porusza? - To znaczy, nie jak w trakcie trzęsienia ziemi czy osiadania. Chodzi o to, Ŝe budzisz się rano, a cały zamek stoi gdzieś indziej. Tutaj stoi prawie od dwóch tygodni, ale wcześniej nic, tylko skakał. Ledwo zdąŜyliśmy się zorientować, gdzie jesteśmy, a tu znowu hop! i druga półkula. Spędziliśmy sześć dni w okolicach bieguna północnego; przemarzliśmy tam do szpiku kości. Ciekaw jestem, kiedy zamek wyląduje na otwartym oceanie. - Zakładam, Ŝe dojdziemy do sedna, gdy mi powiesz, dlaczego nie moŜesz wynieść się
z tego miejsca. Karlini zerknął na Maksa podejrzliwie. - Na pewno nie słyszałeś wcześniej o tym zamku? Maks pokręcił głową. Karlini westchnął. - Na tym polega kłopot. Zamek nie chce mnie wypuścić, nie mogę zrobić kroku poza bramę.
Rozdział II PODSTĘPNY MIECZ W czasie, kiedy Haddo leciał z Maksem w kierunku zamku Karliniego, ja siedziałem przy swoim biurku i rozmyślałem o własnych sprawach. Przede wszystkim o tym, czy pojutrze będę miał co do gęby włoŜyć. Oczywiście, nie mogłem wiedzieć o poczynaniach Maksa, Haddo czy Karliniego, ale nawet gdyby było inaczej, niewiele bym się przejmował, gdyŜ Ŝadnego z nich nie znałem osobiście. NajwaŜniejsze było jedzenie. Minęło juŜ południe, a w tym tygodniu jeszcze nie miałem klienta. Zastanawiałem się, na ile przyjdzie mi zgłodnieć, by w końcu wyjść na ulicę w poszukiwaniu jakiegoś dziwnego zajęcia polegającego na pracy fizycznej. I wtedy ktoś zapukał do drzwi. Schowałem na wpół opróŜnioną flaszkę do szuflady i powiedziałem: - Proszę. Weszła kobieta. - Mój mąŜ został porwany - oznajmiła na wstępie, po czym wyjaśniła, Ŝe jej mąŜ jest właścicielem wielkiego magazynu w dokach i floty barek na rzece. Nie wrócił do domu zeszłej nocy. Zgodnie z jej słowami, coś takiego nigdy wcześniej nie miało miejsca. Rankiem pod drzwiami znalazła list. Podała mi go. Suma 20000 złotych Ŝerliwców zagwarantuje powrót Edrika Skargoola. Na razie nie stała mu się krzywda, lecz poszukiwania zaowocują jego śmiercią. Dalsze instrukcje później. Podstępny Miecz - Ho-ho - mruknąłem. Styl był trochę sztuczny; ktoś posiadający powaŜne braki w edukacji próbował uchodzić za wykształconego. Z drugiej strony, słowa wypisano bezbłędnie, a charakter pisma był staranny. JednakŜe nie musiałem przyglądać się zbyt uwaŜnie, by dostrzec naprawdę niezwykły szczegół. List wypalono ogniem na arkuszu wypolerowanej miedzi. - Czy domyśla się pani, kim jest Podstępny Miecz? - Oczywiście, Ŝe nie - odparła. - To pańska praca, nieprawdaŜ? Chrząknąłem wymijająco i znów pozwoliłem jej mówić. Poszła na policję, choć mogła sobie nie robić zachodu. W obecnej sytuacji politycznej policja zajmowała się jedynie sprawami zleconymi przez StraŜ. Ta zaś miała zbyt duŜo zabawy z wprowadzaniem w Ŝycie stanu wojennego, aby przejmować się kolejnym porwaniem. Jedynymi przypadkami porwań, jakimi się interesowała, były te zorganizowane przez nią samą. śywiłem nadzieję, Ŝe to nie oni
uprowadzili Skargoola. Nie miałem zamiaru walczyć ze StraŜą, nawet gdyby Ŝona Skargoola zapłaciła mi krocie, i nie sądzę, by ktokolwiek był gotów to zrobić. - Znajdzie go pan? - zapytała. - Zrobię, co tylko moŜliwe. To moja praca. Spojrzała na mnie z nieszczęśliwą miną. Czasami to dobra taktyka; jestem męŜczyzną i jak kaŜdy męŜczyzna w odpowiednich okolicznościach robię się sentymentalny, ale tym razem było to z góry skazane na niepowodzenie. Ta kobieta nie przypadła mi do gustu. - Jeśli panu zapłacę i obdarzę zaufaniem - powiedziała - zakładam, Ŝe będzie pan co najmniej skłonny zagwarantować... Do tej pory siedziałem na odchylonym w tył krześle. Teraz pozwoliłem, aby sprzęt przyjął normalną pozycję, i przednie nogi głośno stuknęły w podłogę. Wyciągnąłem palec, Ŝeby podkreślić wagę wypowiadanych słów. - Słuchaj, paniusiu, Roosing Oolvaya to wielkie miasto. Mieszka tu jakieś pięćdziesiąt tysięcy ludzi. Codziennie kilku znika i nigdy nie zostaje odnalezionych. Stary Czcigodny nie Ŝyje, najprawdopodobniej załatwiony przez syna, który objął władzę, a po ulicach szwendają się najemnicy kontrolujący resztę normalnej StraŜy. Myśli pani, Ŝe to nie pogarsza sytuacji? Pogarsza, bardzo. Ludzie są wyłapywani, skazywani na śmierć i traceni tylko dlatego, Ŝe przypadkiem znaleźli się w niewłaściwym miejscu. Nie tylko przestępcy, nie tylko politykierzy, ale po prostu ludzie, rozumie pani? W takiej sytuacji do głosu dochodzą zadawnione urazy, mnóstwo brudów wypływa na światło dzienne. Naprawdę nastały cięŜkie czasy. - Ale - zaczęła nadąsana - co w takim razie mam zrobić? - Jeśli pani mnie wynajmie, znajdę pani męŜa. O ile to moŜliwe. Wynajmuje mnie pani? - Tak, oczywiście, nawet jeśli... - Zatem niech się pani przygotuje na zapłacenie okupu. - Ale dwadzieścia tysięcy Ŝerliwców! Skąd... - W miarę moŜliwości dostanie pani te pieniądze z powrotem. - Ale nie moŜe pan targować się z... - MoŜe zastanowi się pani nad faktem, Ŝe pieniądze mogą znieść duŜo więcej, niŜ męŜowie. Zamknęła się. Zadałem jej parę pytań, lecz odpowiedzi nie wniosły niczego nowego. Zemsta niezadowolonych pracowników nie wchodziła w rachubę. Lista wrogów w interesach była krótka; pani Skargool powiedziała, Ŝe jej mąŜ cieszył się reputacją uczciwego
kontrahenta. Nie mieli dzieci. - Kto otrzyma majątek po jego śmierci? - Och, nie jestem pewna. Nie wiem, naprawdę nie wiem. Wcześniej wysłałem gońca, który teraz wrócił z Turbotem. Turbot zajmował się mniej więcej tym, czym ja, cokolwiek to było, i zwykliśmy sobie pomagać. Był zadowolony, Ŝe wpadnie mu trochę grosza. Tak jak i ja. Pod jego opieką obieta ruszyła do wyjścia, lecz przy drzwiach zatrzymała się i obejrzała. - Znajdzie go pan? - powtórzyła. - Tak, znajdę - przypasałem miecz i skierowałem się do magazynu Skargoola. Skład Towarowy Skargoola - przysadzisty piętrowy budynek z cięŜkich belek, stał na nabrzeŜu portowym. Zarządca, równie przysadzisty, niejaki Kardu Chog, nosił na palcu pierścień z kamieniem wielkości łodzi wiosłowej. - Rany, byłem matem na jego pierwszej barce - zaczął wylewnie, zagryzając w zębach cuchnące cygaro. Liście tytoniu stanowiły jeden z artykułów sprowadzanych przez Skargoola z południa. - Matem, tak, i załogą. Byliśmy jak bracia - machnął w stronę pudełka stojącego na biurku, zaproponował mi cygaro. Pokręciłem głową. Wzruszył ramionami i zaciągnął się porządnie. Wałeczek popiołu stopniowo zbliŜał się do jego ust. - Znamy się ze Skargoolem kupę czasu. - A Ŝona? - Co masz na myśli? - rzekł z wolna. - Jego Ŝonę. Jak długo ona go zna? Chog odchylił się na oparcie krzesła i spojrzał zezem przez chmurę dymu. - Nie znam jej osobiście, ale wiem, Ŝe ma ją od jakichś pięciu czy sześciu lat. Czemu to cię ciekawi? - Po prostu zadaję pytania. To część mojej roboty. Pokręciłem się trochę po okolicy, wypytując robotników. Zgodnie z ich słowami, Edrik Skargool rzeczywiście był rzadkością - bogatym chlebodawcą lubianym przez pracowników. Wypłynął równieŜ inny znaczący fakt: Skargool codziennie wracał do domu tą samą trasą. Wyszedłem z magazynu i udałem się do knajpy po drugiej stronie ulicy. W dzielnicy portowej bary stoją dosłownie co krok. Kiedy podano mi napitek, połoŜyłem obok szklaneczki oola. - Magazyn Skargoola - powiedziałem. - Ha? - mruknął pytająco barman.
- Czy ktoś się nim interesował? - podrzuciłem następną monetę. Barman oblizał wargi i popadł w zadumę. Po chwili ze smutkiem pokręcił głową, nie spuszczając oczu z oola. Pchnąłem monetę w jego stronę. - Daj mi znać, jak będziesz coś wiedział. - Wyjaśniłem mu, jak mnie znaleźć. Ruszyłem dalej. Sądząc z listu, porwanie zostało zaplanowane. Podstępny Miecz, kimkolwiek czy czymkolwiek był, musiał się plątać w pobliŜu, Ŝeby znać nawyki Skargoola. Być moŜe nadal miał oko na okolicę. MoŜe ktoś coś zauwaŜył. ChociaŜ z drugiej strony, szansę były znikome. Po nabrzeŜach zawsze kręciło się pełno przejezdnych. No, ale jeśli ja go nie znajdę, to moŜe on usłyszy, Ŝe o niego pytam i sam do mnie przyjdzie. Gdy wychodziłem z czwartego baru, ktoś zderzył się ze mną i poczułem szarpnięcie. Złapałem rękę nieduŜego chłopaczka. Znałem go. - Jak interesy, Glinko? Glinko popatrzył mi w twarz i pobladł. - To ty... - wydusił. Oderwałem go od ziemi i potrząsnąłem nim parę razy. - Tak, Glinko, to ja. Tracisz wprawę. A poza tym robisz z siebie idiotę. - Nie wiedziałem, Ŝe to ty - poskarŜył się płaczliwie. - Daruj sobie. MoŜe będziesz mógł coś dla mnie zrobić. Na jego twarzy pojawiło się wyrachowanie. Potrząsnąłem nim jeszcze raz, potem otworzyłem dłoń i puściłem go. Ulica była błotnista, jak zawsze. - Nie musiałeś tego robić - powiedział. - Ty teŜ nie musiałeś sięgać do mojej sakiewki. Na twoje szczęście, z zasady myślę perspektywicznie - pokazałem mu oola. Glinko zatrzymał się, aby oczyścić ubranie z błota. Moneta wzbudziła jego zainteresowanie. Monety wzbudzają zainteresowanie większości z nas. - A zresztą, kogo obchodzi błoto - mruknął. - Czego chcesz? - Podstępny Miecz. - Kto? - Właśnie to chcę wiedzieć. Ten Miecz porwał mojego klienta. - Skargoola? - W samej rzeczy. Opowiedz mi o tym. - A dasz mi to? - zapytał wskazując monetę. - A będę miał za co? Rozejrzał się po ulicy, potem skręcił w wąski zaułek przy barze. Ulica była tylko trzy razy szersza, ale za to w zaułku prócz nas nie było Ŝywej duszy.
- Znam Skargoola - zaczął szeptem. - Znam większość miejscowych. Zawsze mam oczy szeroko otwarte, taki mój fach - Glinko był “okiem" jednego z gangów złodziejskich. - Skargool to porządny facet, płaci przyzwoicie, jest dobry dla robotników, wiesz? Połowa tutejszych chce dla niego pracować. Ale parę tygodni temu zaczęły się plotki. Jego statek miał opóźnienie, kapujesz, i nagle zaczęto gadać, Ŝe Skargool sprzedał załogę handlarzom niewolników. Taki był początek. Ostami raz widziałem go dwa dni temu. Szedł do domu. Nie wyglądał dobrze. Sprawiał wraŜenie przygnębionego. A dzisiaj go nie ma, wszyscy o tym mówią. - W porządku - rzuciłem mu oola. Powiedział, Ŝe powęszy dla mnie i później da mi znać. Wrócił na ulicę, a ja wymknąłem się z drugiej strony. Zajrzałem jeszcze do paru barów, bez szczęścia, i zakończyłem Pod Gderliwą Jadaczką. Sytuacja w mieście przedstawiała się nieciekawie; tu rozruchy, tam zamieszki, ale Slipron był niezawodny. Zastałem go przy tym samym stoliku, co zwykle. Pokazałem list porywacza. Slipron wkręcił w oko łupkę - oolvajskie szkło w oprawce z kości - i uwaŜnie przyjrzał się miedzianej płytce. Potarł ją między palcami, potem postukał paznokciem i popatrzył na mnie. - To guzik warte, oczywiście z wyjątkiem samego metalu. Slipron był najlepszym paserem w Roosing Oolvaya. Jego komentarz oznaczał, Ŝe mógłby pchnąć ten drobiazg dla zysku i był skłonny się targować, ale w tej chwili nie interesowała mnie sprzedaŜ złomu. Powiedziałem mu to. - Aha - westchnął Slipron. - Dobra. To rycie nie jest dziełem profesjonalisty - wsparł palec na wypisanych słowach i zamknął oczy. Litery wokół jego palców rozmyły się na chwilę. Podniósł płytkę pod nos i powąchał. - Pióro ogniste. Zdecydowanie. ZbliŜyła się dziewczyna z tacą pełną spienionych kufli. Porwałem jeden dla Sliprona. On oddał mi list. - Znam Edrika Skargoola i uwaŜam go za porządnego człowieka. Zwróciłem takŜe uwagę na fragment listu, który brzmi: “Poszukiwania zaowocują śmiercią." - Chodzi o poszukiwanie za pomocą czarów - powiedziałem. Zapewne na Skargoola został rzucony czar antyposzukiwawczy i jakakolwiek próba poszukiwań spowoduje sprzęŜenie zwrotne w polu ochronnym, wystarczające, aby go usmaŜyć. Inna sprawa, czy Podstępny Miecz posiada moŜliwości albo pieniądze potrzebne do zdobycia takiego czaru. Pomyślałem, Ŝe blefuje. Ale nawet jeśli był to blef i czarnoksięskie poszukiwania mogłyby doprowadzić do znalezienia Skargoola, wynajęcie maga kosztowałoby fortunę i duŜo więcej czasu niŜ ja mogłem poświęcić. Jeśli zaś nie był to blef, a mag nie okazałby się dość dobry, z punktu widzenia Skargoola wynik byłby jednakowy.
Oczywiście, nie wynająłbym maga. Nie zbliŜyłbym się do magii ani na krok, chyba Ŝe sama złapałaby mnie za kark i siłą wcisnęła mój nos w swoje sprawki. Magia przynosi więcej kłopotów niŜ korzyści. KaŜdemu potrafi namieszać w Ŝyciu. Mnie namieszała w przeszłości wystarczająco, zyskałem edukację większą, niŜ mogłem sobie Ŝyczyć. Nie, ta sprawa wymagała jedynie Ŝmudnej roboty i zdzierania obcasów na bruku, a na tym się znałem. - A jeśli wiadomość nie nawiązuje do czarów? - dumał Slipron. - Jeśli porywaczy nie obchodzi rodzaj poszukiwań, a poszukiwania jako takie? Co będzie, jeśli zauwaŜą, Ŝe go szukasz? - Więcej zaufania, Slipronie. To moja robota, a ja znam się na tym, co robię. Potrafię zachować ostroŜność. Slipron spojrzał na mnie z powątpiewaniem. Przy stoliku zatrzeszczało krzesło, a woń czosnku oznajmiła przybycie Gaga Bezwłosego. Przydomek pochodził z czasów wypadku, gdy pęcherz z gazem, którego Gag uŜywał do otwarcia sejfu na pokładzie jakiejś barki, wybuchł mu w ręku. Włosy odrosły wokół wypalonych blizn, ale ksywka pozostała. - Chodzą słuchy, Ŝe szukasz porywacza - zagadnął. - Jasne - przyznałem - czemu nie? Masz jakiegoś? - Kto wie? W tym mieście jest tak tłoczno, Ŝe mało kto mieści się na drodze uczciwości. Rzuciłem mu oola. Na moje szczęście, Ŝona Skargoola pokrywała wydatki. Gag skinął na dziewczynę, Ŝeby przyniosła mu butelkę. Podniósł flaszkę do ust, po czym starł z wąsów zieloną pianę. Beknął, wspierając się na łokciu. - Dobra, słyszy się róŜne rzeczy. Nie zawsze wiadomo, co myśleć, rozumiesz, o co mi chodzi? Weźmy tego Skargoola, jednego dnia obija ci się o uszy jedno, a następnego coś zupełnie innego. Wczoraj wszyscy chcieli dla niego pracować, a dzisiaj słyszysz, Ŝe facet chłoszcze swoje załogi. Slipron, który od dłuŜszej chwili koncentrował uwagę na innej części pomieszczenia, skierował ją z powrotem na Gaga. - Chłoszcze? - Tak, chłoszcze. Batami. Przez całe lata wozi ziarno, owies i inne takie, a potem ni stąd, ni zowąd mówią, Ŝe pod spodem zawsze przemycał łupy. Skarby, rozumie się, złoto, klejnoty, prawdziwe łupy. Zagrzebane pod owsem, przez wszystkie te lata. Się wie, nie mam nic przeciwko owsiance, teŜ muszę jeść, ale owies to nie to samo, co skarby. - Interesująca historyjka, Gag - rzekłem. - Teraz wpasuj w nią Podstępnego Miecza. - A co to takiego?
- Sam chciałbym wiedzieć. Jak się dowiesz, to skapnie ci trochę grosza. - A co z tym, no, jak to nazywasz, honorarium? - Zapłacę, kiedy będę miał za co. Nie kuś losu. Słyszysz mnóstwo rzeczy, Gag, to dobrze. Dowiedz się, kto zaczął gadać o Skargoolu. Gag zerknął na mnie spode łba i wysuszył butelkę. Miałem oko na resztę sali, czekając na kogoś innego i właśnie się doczekałem. Przybysz skierował się w kąt na tyłach, do stolika skrytego prawie całkiem w cieniu. Podszedłem do niego. Na stole juŜ stał parujący rondel. Siedzący grzebał w nim noŜem. Wysunąłem krzesło. - Chcę pogadać z twoim szefem. Nie trudził się podnoszeniem głowy, byłem pewien, Ŝe obserwował mnie, gdy podchodziłem. - Pracujesz nad sprawą - wymamrotał, przełykając kęs z noŜa - czy tylko szukasz jakiegoś zajęcia? - Mam sprawę. Chrząknął, wyciągnął z rondelka kawałek ryby, skrzywił się na jego widok i cisnął za siebie. Ryba przykleiła się do ściany. - My być moŜe teŜ mamy robotę. Interesuje cię dla odmiany jakieś uczciwe zajęcie? - zaśmiał się chrapliwie. - ZaleŜy od rodzaju. - Jasne. Ktoś do ciebie zajrzy. - W porządku - stolik, który dzieliłem z Gagiem i Slipronem był pusty, ruszyłem więc do drzwi. Byłem tuŜ przy nich, gdy otworzyły się z hukiem, pchnięte przez parę włóczni i zgraję twardzieli z oznakami StraŜy. - Słuchajcie, półgłówki - krzyknął kapral, wywijając pałką - ten lokal jest zamknięty! Wynocha na ulicę i... Rozpętało się piekło. Zrobiłem unik, gdy nad moim ramieniem przeleciał stolik mknący prościutko w kierunku kaprala. Walnąłem pięścią w czyjeś oko i wyszarpnąłem nogę spomiędzy czyichś zębów. Gdy odepchnąłem rękę z noŜem, coś trzasnęło mnie w plecy i zwaliło na podłogę pod ścianą. Trzymając się blisko ściany, przeczołgałem się do okna i wydostałem na zewnątrz. Po lewej z drzwi wypadł kłąb walczących facetów. Trzej najemnicy StraŜy, którzy obserwowali front budynku, odwrócili się w ich stronę, a ja pokuśtykałem spiesznie za pierwszy róg. W plecach mi strzykało, lecz wmówiłem sobie, Ŝe to część roboty. MoŜe naciągnę Ŝonę Skargoola na jakieś dodatkowe koszta, kiedy przedstawię jej ostateczny
rachunek. Przemyłem twarz i odszedłem w stronę miasta. Moje biuro mieściło się nad pralnią w dzielnicy Ghoula niedaleko południowego muru. Szyld z otwartym okiem poskrzypywał cicho w ciągnącej od rzeki bryzie. Przed drzwiami czekał jakiś człowiek. - Pracuje pan nad sprawą zniknięcia Edrika Skargoola? - A jeśli tak, to kto pyta? - zaciekawiłem się, otwierając drzwi. Facet wszedł za mną do biura. - Reprezentuję Oolvańskie Towarzystwo Ubezpieczeń Wzajemnych Przewoźników. O! Nie, pomyślałem. - Ubezpieczenia? - Tak, w rzeczy samej. Pan Skargool posiada pokaźną polisę, opiewającą na sumę stu czterdziestu tysięcy Ŝerliwców. Opadłem ostroŜnie na krzesło. - Ubezpieczenie zabezpieczone walorami lub poręczeniem? - Oczywiście, zabezpieczone. Jak najbardziej. Ubezpieczenie, do licha, ubezpieczenie! To był prawdziwy kłopot. Nigdy wcześniej nie pracowałem nad sprawą powiązaną z ubezpieczeniami i nie miałem najmniejszej ochoty zaczynać. Dlaczego? Prawnik, z którym kiedyś obaliłem butelczynę, wyjaśnił mi, o co w tym biega. Łatwo tam znaleźć się w miejscu, gdzie obowiązują zupełnie inne prawa i gdzie istnieje całkowicie odmienny wymiar sprawiedliwości, kiedy ludzie na okrągło znikają bez śladu, albo dlatego, Ŝe są martwi albo po prostu dlatego, Ŝe chcą zniknąć. Człowiek sprzedający polisę w jednym mieście musi posiadać jedną rzecz, aby mieć pewność, iŜ będzie ona honorowana gdzieś indziej. Mianowicie: musi dysponować rozległą władzą, której nikt nie będzie śmiał zakwestionować. Ubezpieczenie było kontraktem zawieranym z jednym z bogów. MęŜczyzna w pelerynie załoŜył nogę na nogę. - Tak się nieszczęśliwie składa, Ŝe nasza organizacja cierpi na niedobór personelu i... - zakaszlał delikatnie - ...chroniczny nadmiar pracy, więc ilekroć to moŜliwe, w trakcie dochodzenia staramy się szukać pomocy na miejscu. - Chwileczkę. Wyjaśnijmy sobie parę rzeczy. Jestem... - Przepraszam, jeśli nie wyraziłem się jasno. - W spłowiałym tweedowym paltocie i z obwisłą bladą twarzą mógłby być bezimiennym urzędnikiem zawikłanym w biurokratyczne układy. JednakŜe w jego głosie pobrzmiewała bezkompromisowość kogoś, kto zawsze kroczy własną ścieŜką i nieodmiennie kieruje się własnymi regułami. Nawet jeśli sam nie był
niebezpieczny, posiadał potęŜnych przyjaciół. - Ilekroć dochodzi do śledztwa - wyjaśnił - wykorzystujemy jego wyniki. - Co pan rozumie przez “wykorzystujemy"? W tym interesie jak się korzysta, to trzeba płacić. - To nie jest pański, ale nasz interes - błysnął ku mnie uśmiechem, a przynajmniej jemu musiało się wydawać, Ŝe to uśmiech. - Proszę potraktować konieczność współpracy jako formę podatku, jaki nasza firma ściąga z pańskiej firmy. MoŜe pan równieŜ podciągnąć to pod wymogi związane z posiadaniem licencji. Oczekujemy, Ŝe kaŜdy detektyw zastosuje się do naszych kryteriów. - Kryteriów?! - powtórzyłem. - Co pan rozumie przez kryteria? Znam swoją robotę jak... - Zatem nie będzie pan miał problemów, prawda? NaleŜy zademonstrować wyjaśnienie w formie związku przyczynowo-skutkowego bądź zalegalizowanego poświadczenia. Próby oszustwa bądź zmowy na rzecz trzeciej strony podlegają karze, przy czym ukarany zostaje albo beneficjent polisy, albo prowadzący dochodzenie. Nigdy nie widziałem Ŝadnej z tych polis, ale nie było to Ŝadnym usprawiedliwieniem. Słyszałem, Ŝe jak juŜ człowiek wpadnie w oko bogom, to najlepiej jest trzymać język za zębami i robić, co sobie Ŝyczą. I mieć nadzieję, Ŝe o nim zapomną po zakończeniu sprawy. Ale czego będzie wymagało ode mnie zakończenie? - A jeśli ten, hmm... “prowadzący dochodzenie" nie rozwiąŜe zagadki? - spytałem. - Czasami nikt nie potrafi rozwiązać łamigłówki, niezaleŜnie od tego, jak dobre ma elementy. - CóŜ, przypadki nieokreślone nie są mile widziane. Poddane stosownej ocenie i w specjalnych okolicznościach mogą zostać, hurrumf... niechętnie zaakceptowane. Zdecydowanie niechętnie. - W porządku, nie mam wyboru. Rozumiem, nie jestem idiotą. Jakiego rodzaju ubezpieczenie posiada Skargool? - Na Ŝycie, oczywiście. - A nie mógłby się pan dowiedzieć, czy on nadal Ŝyje? Wykrzywił kącik ust, co być moŜe było kolejną próbą uśmiechu, a moŜe tylko nerwowym tikiem. - Wszechmoc nie jest jedną z cech naszego patrona. Te rzeczy wymagają czasu, energii i uwagi - podniósł się. - Jeszcze tylko jedno pytanie - zatrzymałem go. - Tak? - Kto i kiedy wykupił ubezpieczenie? Ponownie zaprezentował mi swój tik. - śona, oczywiście. Miesiąc temu.
- Aha - powiedziałem. - Jak mam się z panem skontaktować? - To ja będę w kontakcie. Do widzenia - drzwi zamknęły się za jego plecami. Otworzyłem szufladę biurka i wyjąłem flaszkę, by strzelić sobie kapkę czegoś mocniejszego. Znów dobiegło mnie skrzypnięcie drzwi. - Co jeszcze? - zapytałem, ale tym razem zobaczyłem innego faceta. Gruby, w bezkształtnej czapce naciągniętej tak głęboko, Ŝe opierała się na nosie, przypominał ogromną ropuchę. - Czas na spotkanie z szefem - oznajmił. - CóŜ... - schowałem butelkę i poszedłem za nim. KrąŜyliśmy wąskimi ulicami, generalnie kierując się w stronę doków, i w końcu dotarliśmy do domu o zamkniętych okiennicach. Zeszliśmy do piwnicy. Pod wyleniałym dywanikiem kryła się Ŝelazna krata. Facet odwinął brzeg, ostroŜnie, Ŝeby nie szarpnąć cienkiej nici, która biegła od wystrzępionego rogu gdzieś w ciemność. Potem odwrócił się do mnie plecami, pomajstrował coś w mroku i czekał. Pod kratą zaczęła gulgotać woda. Szum cichł stopniowo. Wreszcie krata otworzyła się z łoskotem i poskrzypywaniem. Ukazała się drabina wiodąca do ścieku. Gdy dotarliśmy do stóp drabiny, ukryty mechanizm rozprawiał się z ostatnimi wirami wody. W kamiennej ścianie studzienki czernił się wylot niskiego tunelu. Schyliłem się głęboko i pobrnąłem za facetem przez szlam i algi. Po pokonaniu paru pełnych śmiecia zakrętów znaleźliśmy się w salce oświetlonej pochodniami. W podłodze i w ścianach niewielkiego pomieszczenia widniały trzy otwory przejść podobnych do tego, jakim przyszliśmy. Czterej męŜczyźni wstali od stołu i pchnęli mnie pod ścianę. Jeden zabrał mi miecz i zrewidował fachowo. Dwaj stali wyczekująco, muskając palcami rękojeści mieczy, a ostatni nerwowo postukiwał potęŜną pałą o wnętrze dłoni. Nie znaleźli przy mnie niczego; nie byłem taki głupi. Odsunęli się ode mnie. Jeden z opryszków chrząknął, ruchem głowy wskazując wiszący na ścianie gobelin. Odsunąłem go i otworzyłem ukryte za nim drzwi. Pokój o ścianach wyłoŜonych boazerią z orzecha zawierał regał pełen oprawionych w skórę tomów oraz wielkie biurko z siedzącym obok męŜczyzną. MęŜczyzna był ubrany w szlafrok haftowany w smoki tudzieŜ inne zoologiczne dziwa. Na nosie miał okulary, przez które studiował potęŜną księgę rachunkową. W zasadzie wyglądał na faceta o łagodnym usposobieniu i mógłby taki być, ale nie był. Nie było to nasze pierwsze spotkanie. Popatrzył na mnie znad okularów. - Siadaj. O co chodzi? - Nie o co - odparłem, sadowiąc się na stołku - a o kogo. O Edrika Skargoola. Ktoś go porwał, jednak nie wygląda mi to na twoją robotę.
- Ha, ten szczeniak ma tupet - przekartkował księgę, przenosząc spojrzenie z jej stronic na moją osobę. - Skargool. Jest. - Na chwilę zagłębił się w lekturze. - Jest bogaty, tak, ale głównie w towary, gotówki ma niewiele. Za ochronę płaci regularnie, z tym Ŝadnych kło- potów. Wskaźnik opłacalności uprowadzenia niski, więc niby masz rację, po co miałbym go porywać? Głupi. Ktokolwiek to zrobił, jest głupi. Niektórzy nie mają smykałki do interesów - wbił we mnie oczy. - Chciałbyś wiedzieć, jaki jest twój wskaźnik? - Jestem pewien, Ŝe kosztowałoby mnie to więcej, niŜ mam odzyskać. Jestem pewien, Ŝe ty teŜ o tym wiesz. - Ha - mruknął wymijająco. - Poza tym to nie ma nic do rzeczy. ZaleŜy mi tylko na jednym. Znasz kogoś zwanego Podstępnym Mieczem? - Co? Podstępny Miecz? Chyba Ŝartujesz. Co to za idiotyczne imię? Podałem mu list porywacza. - Drobny łotrzyk - powiedział, studiując list. - Jakiś pętak. Pełno ich wszędzie. Całe przeklęte miasto roi się od pętaków - odrzucił mi list, a na dokładkę złapał księgę i cisnął j ą przez pokój. Wielkie i cięŜkie tomiszcze z głośnym hukiem uderzyło w kamienną ścianę. StraŜnicy wpadli do pokoju i zaczęli ściągać mnie z krzesła. - Wojny domowe! - ryknął szef, piorunując wzrokiem swoich podkomendnych. - Nienawidzę ich. Szkodzą interesom. Paskudne dla kaŜdego. Czego tu? Charczałem w jego stronę w nadziei, Ŝe przypomni sobie o mnie, zanim jego chłopcy rozbiorą mnie na części. Szef przez chwilę wlepiał we mnie oczy, potem powiedział: - Dajcie spokój, chłopcy, on jest w porządku. PołóŜcie go. Rzucili mnie na krzesło i wymaszerowali rządkiem. Usiadłem, potarłem nadweręŜone ramię i spróbowałem uspokoić oddech. - Dzięki - wydusiłem. - Taa. Mam robotę, która moŜe ci dopomóc. Znasz Kriglaga? - Słyszałem o nim, nigdy nie miałem okazji go poznać - Kriglag kierował gangami na nabrzeŜu. - To frajer. Myśli, Ŝe się ułoŜy z nowym Czcigodnym, Ŝe będzie współpracował z tymi wszystkimi zagranicznymi najemnikami i skupywał ich łupy, nie wiem, co tam jeszcze. Być moŜe jest wystarczająco wielkim idiotą, aby zadawać się z kimś zwanym Podstępnym Mieczem. - Zamieniam się w słuch. - Mam zamiar go załatwić - oznajmił szef. - Mam zamiar załatwić go dzisiejszej nocy.
Chcesz się przyłączyć? - Jasne. Dzięki. - Będziesz z Netoo - skinął głową w stronę gobelinu. Wyszedłem i powiedziałem chłopcom, Ŝe mam być z Netoo. Poszedłem za tym z pałką za kolejny gobelin i korytarzem do punktu zbornego. Było nas mniej więcej trzydziestu, podzielonych na cztery zespoły. Spacerowałem po sali, gawędząc o niczym, dopóki nie wyruszyliśmy. Zapadła noc, nim pierwsze dwie grupy wyłoniły się ze ścieków. Czasami dochodzę do przekonania, Ŝe w Roosing Oolvaya większy ruch i handel ma miejsce nie na ulicach, lecz w kanałach. Banda pod przewodem Netoo wyszła na ulice z czarodziejką. Czarodziejka szła z przodu, spirale delikatnych błękitnych linii tworzyły rękawiczki wokół jej ruchliwych dłoni. Błękitne aureole pozostawiały w powietrzu powoli płowiejący szlak. Dotarła do nas wrzawa jakichś zamieszek w sąsiedztwie. Jednak nie było ani śladu StraŜy i zastanowiłem się, czy przypadkiem szef nie nakłonił kogoś do skoncentrowania się na innym terenie. Pasmo rzecznej mgły okręciło się wokół budowli przed nami. Weszliśmy w opary i Netoo zatrzymał zespół, aby naradzić się z czarodziejką. Ta parę razy machnęła rękami, prawie ginąc mi z oczu we mgle, i wsłuchała się w ciszę. Pokiwała głową. Netoo skinął na nas. Przepełzliśmy jedną przecznicę i skręciliśmy w zaułek. Netoo dotknął ramienia łucznika. Łucznik napiął łuk i wypuścił strzałę. Strzała przemieniła się w cień i zniknęła we mgle. Pół sekundy później rozległ się cichy łomot i grzechot, a potem łoskot upadającego ciała. Czarodziejka pokiwała głową i szepnęła coś do Netoo. - Za następnym rogiem - rzekł Netoo. - Dom obrośnięty pnączami. Wszyscy gotowi? W porządku, idziemy. Szybko przemknęliśmy za róg. Po kalenicach wspinały się jakieś cienie, ciemne na tle lekkiej mgiełki. Gdy my dotarliśmy przed dom, one znalazły się na jego dachu. Nagle zadźwięczała stal. Zatrzymałem się, pozwalając moim kompanom zająć się walką, a potem przebiłem przez tłum i staranowałem drzwi. Zobaczyłem dziedziniec, na którym juŜ mocowały się inne postacie. Przez nie teŜ się przedarłem, zmierzając do wewnętrznego wejścia. Krzyki: “Bez miłosierdzia dla zdrajców!" i “Śmierć uzurpatorowi!" pełniły rolę kamuflaŜu; miały sugerować, Ŝe napastnikami są buntownicy. Dobiegały z tyłu, z góry i z dołu, świadcząc, Ŝe grupy przybyłe ze ścieków zaatakowały razem z oddziałem z dachu. Uderzyłem w wewnętrzne drzwi, które otworzyły się gwałtownie. Obok mnie próbował przemknąć odziany w długą szatę urzędnik. Jego rozbiegane oczy szaleńczo przepatrywały dziedziniec. Złapałem go za kołnierz i warknąłem:
- Podstępny Miecz! - Ja nic nie wiem - wydukał. Usilnie starał się zemdleć. Pomogłem mu, waląc w łeb płazem miecza. Przez pewien czas nie działo się nic ciekawego. Potem znalazłem Kriglaga. Kompletnie zaskoczony, z odciętymi wszystkimi drogami ucieczki, Kriglag próbował z poŜytkiem wykorzystać beznadziejną sytuację. Był juŜ pijany w sztok. Wlazłem do komórki i poderwałem go na nogi. Dzbany stoczyły się z jego piersi i zagrzechotały na podłodze. - Kriglag! - warknąłem. - Hwazigah? - wybełkotał. Powieki opadały mu sennie. - Podstępny Miecz, Kriglag! Podstępny Miecz! - ryknąłem mu do ucha. - To zły, bardzo zły facet - wymamrotał i zaczął pochrapywać. Potrząsnąłem nim, potem zbiłem szyjkę dzbana, który najwidoczniej w zamieszaniu uszedł jego uwagi i wylałem mu zawartość na głowę. Kriglag otworzył oczy. - Czego? Umieściłem czubek miecza tam, gdzie skupiało się jego spojrzenie. - Podstępny Miecz, Kriglag. - Zabierz mnie stąd. - Opowiedz mi o Podstępnym Mieczu. - Najpierw mnie zabierz. Trzasnąłem go w szczękę. - A niby czemu miałbym robić sobie kłopot? Chyba mu pojaśniało w głowie. - Podstępny Miecz to facet z góry rzeki. To on wpadł na ten pomysł. Za jednym zamachem zarobiłby kupę forsy i zyskał sławę obrońcy uciśnionych. Poprzez oskubywanie tłustych szczurów. Pojaśniało mu nie za bardzo. - Oskubywanie tłustych szczurów? - Bogatych drani - Kriglag przerwał, aby hałaśliwie zaczerpnąć powietrza. - Facetów z mnóstwem szmalu zdobytego dzięki draństwom. Ludzi, których nikomu by nie brakowało, których zniknięcie powitano by z zadowoleniem. - Przyszedł więc do ciebie. Co mu powiedziałeś? - Nie jestem głupi. Powiedziałem, Ŝeby spróbował. Gdyby zadziałało, moŜe wziąłbym go do siebie. - Dokąd poszedł? - Nie mam pojęcia. Zamierzał wrócić z wynikami. - Kto jeszcze o tym wiedział?
Kriglag uśmiechnął się głupawo i zionął mi w twarz cuchnącym oddechem. - Mój wspólnik. PrzyłoŜyłem ostrze miecza do jego gardła. - Kto? Kriglag wykrzywił się w uśmiechu. - Zabierz mnie stąd, to ci powiem. Zawahałem się. Wtedy, z chóralnym okrzykiem: “Koniec kolaboracji!" do pokoju wpadła gromada moich nowych przyjaciół. Kriglag spojrzał na nich, zerknął na mnie i skoczył na klingę miecza. Mało prawdopodobne, by taki asekurant jak on mógł posunąć się do samobójstwa, ale na wszelki wypadek zabrałem ostrze spoza jego zasięgu. - Jesteś durniem! - zawył, gdy wyciągali go ze schowka. Spędziłem parę minut nad księgami. Kriglag dokumentację prowadził parszywie. Mimo to doszedłem, Ŝe jego interesy w większej części polegały na obracaniu towarami kradzionymi z magazynów na nabrzeŜu. Z jakich magazynów, nie wiedziałem, ale spo- rządziłem sobie listę towarów. Jeden z ludzi Netoo przybył zająć się księgami, schowałem więc miecz i udałem do domu. W środku nocy przebudził mnie posłaniec z listem od Turbota: Przyszła nowa wiadomość. Okup dziś wieczorem. Turbot, zawsze maniakalnie oszczędny w słowach, najwyraźniej miał wszystko pod kontrolą. Wróciłem do łóŜka. Rano zabrałem się za sprawdzanie kontrahentów Skargoola z listy, jaką dostarczyła mi jego Ŝona. Ani jeden nie powiedział o nim złego słowa i chyba Ŝaden nie miał nic do ukrycia. I nikomu nie brakowało towarów, jakie Kriglag spisał w swoich księgach. Zmądrzałem dopiero wtedy, gdy kończyłem rozmowę z czwartym facetem z rzędu. Zapytałem go o rywali Skargoola. Tych nazwisk nie było na mojej liście. Informacje zaś okazały się bardziej interesujące. Ci ludzie lepiej znali Skargoola. Znali go na tyle dobrze by wiedzieć, Ŝe ostatnio coś mu doskwierało. Zrobił się nerwowy. Odkrył, Ŝe ktoś go okrada. I powziął podejrzenia odnośnie wierności małŜonki. Nie mogli teŜ zrozumieć, skąd się wzięły plotki o chłoście, handlu niewolnikami i generalnie o tyranii Skargoola. Wszyscy go lubili, choć w interesach rywalizowali z nim bezlitośnie. Ich zdaniem Skargool był uczciwy do przesady i jeśli moŜna mu było coś zarzucić, to tylko to, Ŝe raczej nie przemęczał swoich pracowników. Potem spędziłem parę godzin na rozmowach ze sprzedawcami piór ognistych. Pióra ogniste były szaleństwem parę sezonów temu. Jednak po początkowym
entuzjazmie ludzie spostrzegli, Ŝe pióra zuŜywają się zbyt szybko, aby był z nich jakiś poŜytek, i Ŝe nie nadają się praktycznie do niczego poza bazgraniem graffiti. Faktycznie, moŜna było pisać nimi po murach, po metalu, po chodnikach - wszystkim prócz papieru i pergaminu; bo te w kontakcie z piórem stawały w płomieniach. Zabawka moŜe efektowna, ale niepraktyczna i niekiedy niebezpieczna. Ot, drobiazg, który tylko kmiotek z góry rzeki mógłby uznać za krzyk mody. Jeden z pośledniejszych czarnoksięŜników nadal wyrabiał te zabawki. Część sprzedawał na straganie przed własnym domem, a resztę odstępował miejscowym handlarzom. Zapotrzebowanie spadło do paru tuzinów na miesiąc, był więc w stanie powie- dzieć mi, dokąd one trafiają. Wizyta u drugiej z wymienionych przez niego osób okazała się strzałem w dziesiątkę. - Taki gamoniowaty szczeniak z pryszczami i wielkim, zardzewiałym mieczem - powiedziała handlarka. Na jej kramie leŜał schludnie ułoŜony rządek ryb, obok stały koszyki pełne błyszczącego badziewia. - UwaŜał się za dar niebios. MoŜe i był nim u siebie, dla wiejskich dziewek - łypnęła szyderczo okiem i spróbowała wcisnąć mi rybę. Szczeniak kupił pióro parę dni wcześniej, co pasowało. Wróciłem na nabrzeŜe, aby rozejrzeć się za Glinkiem. Kiedy go znalazłem, poŜałowałem, Ŝe go widzę. Wyłowiono go w czasie odpływu zza pala pod nabrzeŜem. Ktoś mocno zacisnął palce na jego gardle, o czym świadczyły ślady. Poza tym coś ostrego rozdarło mu tętnicę. Gdy gapiłem się na Glinka, zdałem sobie sprawę, Ŝe obok mnie gapi się druga osoba. Był to reprezentant Oolvańskiego Towarzystwa Ubezpieczeń Wzajemnych. - Robi pan postępy? - zapytał. - Jak najbardziej - rzekłem do Glinka. - Mnóstwo. - Czy będziemy musieli wypłacić ubezpieczenie? - Nie znając dokładnych warunków polisy Skargoola, nie wiem. Pan to oceni. - Kiedy będę miał okazję? - Dziś wieczorem - odparłem - wydaje mi się, Ŝe to dobry termin. Skinął głową i odszedł, a ja, skoro juŜ byłem w tym rejonie, postanowiłem wstąpić do Choga, szefa magazynu Skargoola. Do człowieka z pierścieniem, z duŜym ostrym kamieniem. - Miałeś kłopoty, jak widzę - powiedziałem po wejściu. Oko miał podbite i tak podpuchnięte, Ŝe chyba nic na nie nie widział, a kłykcie odarte ze skóry. - Ze StraŜą - rzekł Chog. - Polowali na mnie, najemnicy. - Słyszałeś, Ŝe pani Skargool dziś rano dostała drugi list. - Dobre wieści, to na pewno oznacza dobre wieści. Powrót mojego przyjaciela musi