Mayer Alan Brenner
Zaklęcie intrygi
(Przekład Tomasz Oljasz)
Rozdział I
ŚWIAT ROZWIJA SIĘ DALEJ
Fradi dopiero co zmarł, fakt więc, Ŝe znowu się obudził, zrobił na nim wraŜenie.
Właściwie z jednej strony był dosyć zaskoczony, ale z drugiej - wcale się nie dziwił. Zdawał
sobie sprawę, Ŝe “dopiero co" jest wyraŜeniem, którego znaczenie zmienia się zaleŜnie od
okoliczności. Przypomniał sobie, Ŝe jeszcze niedawno leŜał na łoŜu śmierci, w otoczeniu
osób, które pragnęły być świadkami jego ostatnich chwil. Nie w tym teraz rzecz. Nie ulegało
wątpliwości, Ŝe sytuacja jest nader korzystna; nic go nie bolało. Przedtem cierpiał straszliwie i
spodziewał się (jeśli cokolwiek brał w ogóle pod uwagę), Ŝe ocknie się tam, gdzie dalsze
odczuwanie bólu fizycznego będzie dla niego najmniejszym zmartwieniem. Odnowione Ŝycie
po śmierci to kwestia wiary; religie róŜniły się przecieŜ w sposobie określania natury tego
nowego istnienia i związku pomiędzy nim a uczynkami w ziemskiej egzystencji. Instynkt
samozachowawczy kazał Fradiemu uczepić się raczej wiary, która kładła nacisk na
dokonania, a nie na niepewne oceny, co jest dobre, a co złe. Zawsze jednak pozostawiał sobie
pewien zakres wątpliwości. Ucieszył się zatem, gdy poczuł, Ŝe nabiera otuchy. Tak rzadko w
końcu człowiek jest świadkiem potwierdzenia się jakiejś prawdy wiary. Z pewnością
wydarzył się tu jakiś cud.
- Bogom - zaczął solennie - dzięki składam...
- Proszę bardzo - rozległ się głos ponad jego głową. Otworzył oczy. Nad głową
zobaczył sufit, kunsztownie rzeźbiony w kamieniu, w którego wzorkach odbijało się światło.
Obraz, który ogarnął kątem oka, był wyraźny, nie zamącony irytującą plamką bieli, która
zawsze mu utrudniała celowanie z łuku. Co więcej, wydawało mu się, Ŝe wszystkie zmysły
ma napięte, czujne; odrętwiałe kiedyś stawy nie utrudniają ruchów rękom, a myśli biegną
jasnym torem. Jednym słowem czuł, Ŝe w pełni odzyskał swój naturalny (czy teŜ nienaturalny
- jak twierdzili przeciwnicy) wigor.
LeŜał na wznak w długim zagłębieniu o kształcie trumny i choć przykrywał go rodzaj
togi ze złotymi brzegami, widział wszystko z boku. Postać kobiety, prawdopodobnie tej, która
się odezwała, znalazła się w jego polu widzenia. Rzecz jasna, nie mogła być kobietą,
zwaŜywszy na sytuację, w jakiej przebywał, ale dla niego, gdy ledwie odzyskał wzrok, takie
subtelności były jeszcze zbyt trudne do uchwycenia. Uświadomił sobie w pewnej chwili, Ŝe
jeszcze inna sfera anatomii, z której aktywnością dawno juŜ się poŜegnał, znów zaczęła się
liczyć. Postać trzymała w dłoni kanciaste berło ozdobione szczególnym deseniem. Wychylała
je ku niemu, uwaŜnie przyjrzała się wyrzeźbionym znakom, po czym obróciła powoli Ru-
chem Wirowym Sinalli. Fradi na to takŜe uniósł rękę i wykonał “Wirowanie" dotykając
palcami, w końcowej fazie, do klatki piersiowej poniŜej serca. Postać uśmiechnęła się do
niego dobrodusznie.
- Spójrz - powiedziała - albowiem nadchodzi twój pan. Przezroczyste mary obróciły
się trochę w dół. Kamienny strop zdawał się rozpływać we mgle, za którą, ponad bezkresną
srebrzystą równiną, otwierała się ciemność. Z jej głębi wyrastał słup pary. Poczuł, Ŝe z
oparów emanuje moc jakiejś Obecności. “Słup" odezwał się:
- Fradjikanie! Zostałeś wezwany!
Gdy zwiewna postać umilkła, Fradi poczuł, Ŝe jego ciało przenika grad słów, które
toczą się ze ścinającym krew w Ŝyłach łoskotem. Fradi wiedział, Ŝe gazowy “obłok"
przygląda mu się uwaŜnie, choć nie wychwycił ani zarysów twarzy, ani Ŝadnych narządów
wzroku.
W następnej chwili dotarł do męŜczyzny, trochę zaskoczonego, wybuch gromkiego,
jakby podziemnego śmiechu; albo raczej chichotu. Chichotu?
- Obudziłeś Naszą wesołość - rzekł “słup" - z powodów tylko Nam znanych. To
jednak moŜesz wiedzieć. W uznaniu twoich cnót, poświęcenia i wytrwałości w pielęgnowaniu
wielu poŜytecznych umiejętności, obdarzyliśmy cię Naszą łaską.
Z trudem powstrzymał cisnące się na usta słowa.
- Zaszczyt to dla mnie niezwykły, o Najznamienitszy. Zanoszę Ci pieśni pochwalne.
Nie sposób w pełni oddać ukorzenie się, ani teŜ słusznie odpłacić...
- To prawda. A jednak - rzekł z namysłem głos Obecności - jest coś, co mógłbyś
uczynić. Co więcej, obdarzyliśmy cię Naszym błogosławieństwem łaski przewidując, Ŝe
wykonasz pewne zadanie.
Słup pary uśmiechnął się dobrotliwie. - Zadanie to ma na imię Maks.
- Nie ma się czemu przyglądać, prawda?
Dwaj męŜczyźni stali nad trzecim. Ten, który mówił, miał kręcone, opadające
kaskadami na ramiona włosy i pasujący do nich jasnobrązowy wąsik. Ubrany był w płaszcz z
prostej, lecz kosztownej tkaniny z wysokim kołnierzem. Okulary niedbale zsunął na czubek
nosa, kapelusz z szerokim rondem, zakończony futrzaną opaską, połoŜył na stole. Krótko
mówiąc, był to kupiec, a nie wojownik.
- Nie, Meester Groot - odrzekł jego towarzysz. “Towarzysz" oczywiście to zbyt mocne
określenie jak na tutejsze stosunki. Sugerowałoby ono równą pozycję społeczną, a taką
rzadko osiągali nawet oświeceni kupcy. Relacje pomiędzy Haalsenem Grootem a jego
podwładnymi nie były jednak typowe, poniewaŜ czcigodny “Mistrz" nie ograniczał swoich
zajęć lub działań kompanów do takich, które kaŜdy uczciwy kupiec uwaŜałby za chwalebne.
Trzecia postać tego Ŝywego obrazu, ten, który leŜał u ich stóp, stanowił wystarczający dowód.
Trzeba przyznać, Ŝe Haalsen Groot nie był kolosem. Wypukłości masywnych mięśni
zastępowała rozciągnięta, nieco zniszczona skóra i wystające kości; obrazu dopełniały
zapadnięte policzki i głęboko osadzone oczy. Wszystko to zdradzało, Ŝe był barbarzyńskim
szermierzem, który oddalił się znacznie od domu i zagubił w dziwacznych konwulsjach
cywilizacji. “Trzeci" nie otworzył jeszcze oczu. W tej chwili tracił siły cierpiąc z gorączki,
szczękając zębami i wyginając ciało w osobliwe pozycje płodu - podobnie to przedstawia
jeden z malarzy Realizmu Koszmarnego. Myśląc o tym wszystkim, Meester Groot zauwaŜył:
- śycie moŜe sobie być Ŝyciem, ale estetyka z całą pewnością pozostaje estetyką.
Na to jego podwładny odrzekł, jak miał w zwyczaju:
- W rzeczy samej, panie.
Barbarzyńca przerwał tę wymianę uwag atakiem głębokiego, wilgotnego kaszlu, po
którym na jego ustach pojawiło się kilka róŜowych pęcherzyków piany.
- Jesteś pewien, Ŝe odszukałeś właściwego człowieka? - zapytał nagle Meester Groot.
- Zarejestrowali go pod nazwiskiem Svin - odrzekł rzeczowo podwładny. - W
więziennych aktach jako jego ostatnie zajęcie zapisano “straŜnik karawan", więc okoliczności
wydawały się odpowiednie. Kiedy się go nakarmi, umyje i wyleczy, z pewnością będzie od-
powiadał opisowi; tu, na dalekim na południu, wyróŜnia się pośród innych ludzi. Czy mam
rozpytywać się dalej?
- Nie, Julio, nie mam ci nic do zarzucenia, jeśli chodzi o twoje starania. Chyba
najlepiej by było, gdybyś posłał po lekarza. Nie sądzisz, Ŝe nasz przyjaciel moŜe mieć
gruźlicę?
- Bardzo moŜliwe. Lekarz będzie tu lada chwila. - Julio równieŜ zakasłał, ale o wiele
delikatniej. - Czy domyślacie się, panie, dlaczego Meester Maksymilian chciał, Ŝebyście
zabezpieczyli właśnie ten okaz?
Gdy Haalsen Groot głośno zastanawiał się, wzrok utkwił w barbarzyńcy, lecz ukryte
za szkłami oczy zdawały się spoglądać w zupełnie inne miejsce.
- Dla Maksa poszukiwanie przygód to czysta improwizacja. Lubi dysponować
zróŜnicowanym zestawem surowców, które moŜe dowolnie połączyć. Ma teŜ pewną wadę -
nadmierny sentymentalizm, jak równieŜ określoną wizję świata. Najprawdopodobniej spotkał
tego barbarzyńcę w jakiejś karawanie i pomyślał, Ŝe wyprowadzi go na ludzi. - Jakiekolwiek
by były powody zainteresowania się Maksa Svenem, Groot od lat nie widział, by ten aŜ tak
się czymś przejmował. Sprawy zapowiadały się niezwykle interesująco. Być moŜe wiązały się
z niebezpieczeństwem i zapewne wymykały się rozsądkowi, ale z pewnością... nie będzie
nudno. Przypomniał sobie, Ŝe musi zamówić więcej worków z piaskiem.
Narastający z wolna okrzyk wojenny na długo zapadał w pamięć i dowodził siły
głosu. Wrzasnąwszy, Lew z Równiny Oolvaan odepchnął się od pręta wysokiego, cięŜkiego
kandelabru, strącając po drodze kilka płonących świec i runął w dół; masywny miecz zataczał
przy tym śmiercionośne kręgi wokół ciała. Przeciwnik, który rozglądał się uwaŜnie po
komnacie i zastanawiał, do czego Lew moŜe zmierzać tym razem, uniósł do góry rapier. Gdy
Lew opuszczał się w dół, z potęŜnie umięśnionymi nogami juŜ spinającymi się do skoku,
ostrze wroga błysnęło za łydkami, przez co wojownik nieoczekiwanie stracił cały impet. W
miarę jak podłoga zbliŜała się do niego, Lew zaczął obracać się do tyłu; wtedy przeciwnik
umiejętnie odsunął się z drogi. Wtem rozległ się głuchy odgłos, po którym Lew uświadomił
sobie, Ŝe leŜy na wznak i patrzy, jak z góry podąŜają za nim, niczym gasnące komety, wciąŜ
płonące i rosnące w oczach świece. Końcówka rapiera znalazła się w jego polu widzenia.
Przypominała teraz, gdy odbiły się w niej pełzające płomienie, krwistoczerwoną plamę.
Kawałki świec posypały się na wszystkie strony.
Odgłosy chłostania i szlachtowania ustały. Lew zwilŜył wargami kciuk i palec
wskazujący jednej dłoni, po czym uniósł ją do czoła, zamknął oczy i uszczypnął się ostroŜnie
w plamę wosku, zastygającą szybko ponad brwiami. Poczuł ulgę, gdy coś zaskwierczało.
- Tym razem nie trafiłeś - zauwaŜył Lew.
- Do cholery, to twoja wina - odpowiedział przeciwnik. - Tam do diabła! Czy w ogóle
moŜna coś osiągnąć dzięki tak gwałtownym ruchom?
- Muszę cię poinformować, Ŝe zaskoczyłem tak kiedyś niedźwiedzia.
- Spadając z Ŝyrandola? A która blizna jest pamiątką po tym wyczynie, co?
Lew prychnął.
- Zamknij się i pomóŜ mi się podnieść. Plecy bolą jak diabli. I rzuć któryś z tych
ręczników.
Szybkie i pewne dźwignięcie pozwoliło Lwu znowu stanąć na nogach. Zarzucił sobie
ręcznik na nagie ramiona i ruszył pierwszy do kredensu.
- Prawie się juŜ zdecydowałem, Ŝeby się do ciebie przyłączyć -rzekł po chwili,
rzucając słowa pomiędzy kęsami ogromnej pieczeni wołowej. - Przegapiłem ostatnie dwa
“zdarzenia", a wcześniejsze odbyły się pewnie... ze dwadzieścia-dwadzieścia pięć lat temu.
- No jasne - odpowiedział Maks. - Śmiało, jedź ze mną. Zapomnij o tych wszystkich
bzdurach, które mówiłeś w zeszłym tygodniu; Ŝe jesteś jedyną osobą, która moŜe utrzymać to
miasto w ryzach i dopilnować, Ŝeby składy przebudowano w terminie. Zapomnij o tym
dobrym seminarium administracyjnym, na które posyłasz Kaara. Niech Roosing Oolvaya
znowu zatonie w rzece. W końcu kto tego miasta potrzebuje?
Lew spojrzał na Maksa ostro, ale cały efekt popsuł wypychający jeden policzek
kawałek pieczeni.
- To przez moje dzieciaki - powiedział. - Nigdy nie powinienem był mieć najpierw
dzieci. To początek końca, gdyŜ skrzywiają człowiekowi wraŜliwość. Zobaczyłbyś, gdybyś
miał ich kilkoro.
- Zapominasz - odrzekł Maks - Ŝe ja teŜ... mam dzieci. Twoje dzieci są moimi
dziećmi. Tylko nie myśl, Ŝe tego nie Ŝałuję.
Lew skończył przeŜuwanie z wyrazem zadowolenia na twarzy. Choć to on na końcu
leŜał plackiem na ziemi, wcale nie znaczyło, Ŝe przegrał.
- A więc sądzisz, Ŝe moŜesz mojego syna czegoś nauczyć?
- Ma dwie ręce, głowę i jest wystarczająco rozsądny - odpowiedział ostroŜnie Maks. -
Nie rozumiem, czemu nie. Powinienem postarać się przede wszystkim o to, Ŝeby trochę
wydoroślał, jeśli przedtem ktoś nie potnie go na kawałki.
Dosyć dziki uśmiech pojawił się w lewym kąciku ust Lwa. Przesunął ręcznikiem po
czole, ścierając smuŜkę potu, która wypływała spod długich, czarnych włosów, spiętych
opaską.
- Uczyłeś się u mistrzów, którym nie przyniesiesz wstydu. Walczysz jak szalony; nie
sposób przewidzieć, jak uderzysz za chwilę. Nie ma gdzie się przed tobą ukryć. A co więcej -
wiesz, ile jest warte Ŝycie. Do diabła, to właśnie podoba mi się w ludziach! Czy jesteś pewien,
Ŝe nie jesteś moim synem?
Maks uniósł brwi i spojrzał bystro na Lwa. Rzeczywiście, byli prawie tego samego
wzrostu, obaj mieli długie ciemne włosy, choć Maksa były bardziej kręcone, natomiast Lwa -
nieco posiwiałe. Maks był drobniejszej i giętszej budowy niŜ Lew i czuł się doskonale w
towarzystwie tego grubokościstego, masywnego męŜczyzny ze wschodnich równin.
Błyskotliwości, bystrości umysłu Lwa, stwierdził Maks, nie sposób było przecenić. Lew był
jednak tak milczący, Ŝe wolał zacisnąć zęby i wybrać wielki, poręczny miecz albo rzucać
najbliŜszym krzesłem. Poza temperamentem, naleŜało teŜ pamiętać o wieku.
- To mało prawdopodobne - powiedział Maks. - ChociaŜ kto wie? Jeśli stać cię na
porządne dziedzictwo, to moŜesz mnie adoptować.
- A tak w ogóle, to jak zdobyłeś ten swój przydomek “Nieprzytomnie Niegodziwy"?
Lew bawił się chwilę wyciągniętym z pochwy mieczem, usiłując ukroić cienki plaster
peklowanej wołowiny na drugą pajdę z półmiska. Nagle obrócił się w miejscu i cisnął
kawałkiem mięsa z miecza prosto w oczy Maksa, po czym rzucił się ku niemu. Maks natych-
miast uchylił się w kierunku ziemi i odskoczył do tyłu. Spodziewał się czegoś takiego, odkąd
odkrył, Ŝe Lew lubi uśpić czujność przeciwnika, zanim zaskoczy go nagłym atakiem.
Peklowana wołowina przeleciała nad nim i uderzyła w ścianę, szybujący zaś miecz upadł na
ziemię.
Maks przerwał salto do tyłu stając na rękach i zmienił kierunek tak szybko, jakby od
samego początku to planował. Wyskoczył pewnym ruchem do góry, by najpierw stanąć
mocno na ugiętych nogach, a następnie zwarł się z nacierającym Lwem. Potem chwycił wciąŜ
wiszący na szyi Lwa ręcznik i pociągnął tak, Ŝe twarz przeciwnika spurpurowiała;
wyprostowywał się dzięki temu chwytowi, aŜ przeskoczył ponad ramieniem Lwa i zmusił go
do lotu ku drzwiom.
Maks wylądował na szczycie kredensu. UwaŜał przy tym, by nie nastąpić na jedzenie.
Gdy szabla Lwa uderzyła o ziemię, zaraz usłyszał znajomy rumor padającego na podłogę
potęŜnego ciała.
- Ach, ci akrobaci - mruknął Lew. - Zawsze nienawidziłem akrobatów. Te cholerne
króliki zawsze wyskakują spod nóg.
- Zawsze ci powtarzam - rzekł Maks - Ŝe zwinnością moŜna pokonać najsilniejszą rękę
z mieczem.
Lew skoczył na nogi, wykazując się nie lada zwinnością i wyłowił swój kawałek
wołowiny z kinkietu.
- Wszystkim o tym rozpowiadaj - powiedział. - Akrobaci są w porządku, jeśli
zostawiasz ich w spokoju. Jeśli tak nie jest, szykuj się na śmiertelny cios.
Gdy ruszył z powrotem w kierunku kredensu, zobaczył, Ŝe Maks stoi juŜ na nim z
załoŜonymi na krzyŜ rękami i wybija takt nogą tuŜ obok miski z pieczonymi ziemniakami.
- No dobra - rzekł Lew. - Na dzisiaj mam juŜ dosyć. Zrób sobie kanapkę.
- Nigdy nie będzie pasować - rozległ się skrzekliwy głos spod stołu.
Coś czarnego i skórzastego poruszyło się i błysnęło za jedną z nóg, po czym
rozpłynęło się w tyle kabiny, w cieniu rzucanym przez pojedynczą lampę pod sufitem.
Drewniana paka przesunęła się z hukiem po deskach pokładu pod stołem, po czym
grzmotnęła o ścianę.
- Jeśli mogę pozwolić sobie na śmiałość, odnoszę wraŜenie, Ŝe większość czasu
spędzamy na przenoszeniu dobytku z miejsca na miejsce - zauwaŜył inny głos tuŜ za
drzwiami. W wejściu zachybotała sterta niechlujnie związanych ksiąŜek, a za nią pojawiła się
postać, która właśnie się odezwała. Osoba ta próbowała utrzymać tomy w nienaturalnie
długich i chudych kończynach, które oplatały stosik tak ściśle, jakby zginały się nie tylko w
łokciach, ale i w przedramionach. Skóra tych rąk, z pewnością nieprzypadkowo, miała odcień
zieleni.
Mamroczący coś “czarny płaszcz" wychynął spod stołu i czmychnął na bok, gdy
wyŜsza z postaci zdecydowała się zrzucić ksiąŜki na powierzchnię stołu. Czubek kaptura
małej osóbki wystawał niewiele ponad blatem, tak więc przebywanie pod stołem nie było dla
niej aŜ tak wielką niewygodą.
- Nie po to wziąłem pracę, Ŝeby meble ustawiać - rzuciła mamrocząca postać.
Trzecia osoba siedziała przy stole, usiłując za wszelką cenę odszyfrować jakiś list.
Człowiek ten podniósł wzrok znad sterty ksiąŜek, które właśnie zasypały dokument grubą
warstwą, tak Ŝe nie sposób go było szybko wydostać.
- Co się stało, Haddo? - zapytał z rezygnacją i dezorientacją.
- Problem, który komentował przed chwilą Master Haddo - powiedział ten o
zielonkawej skórze, wyciągając poskręcane ramiona - dotyczył ściśle słuŜebnych funkcji, do
jakich ostatnio ograniczyła się nasza praca u pana.
- Dam radę gadać sam za siebie - zacharczał Haddo. - Nic mi po jakimś rzeczniku. -
Kaptur w oskarŜycielskim ruchu uniósł się ku górze, ukazując bezdenną czerń, przetkaną
jedynie dwiema świecącymi, pomarańczowymi plamkami, umieszczonymi mniej więcej tam,
gdzie powinny znajdować się oczy. - Ale Wroclaw mówi prawdę.
- Och, daj spokój - odrzekł męŜczyzna przy stole. - PrzecieŜ wiesz, jaka jest sytuacja.
Wiesz, Ŝe mnie samemu teŜ nie bardzo się to podoba.
-Ale to pan jesteś za stołem- odparł Haddo - a my harujemy z cięŜarami.
- Tyle Ŝe ja jestem szefem - zauwaŜył Wielki Karlini. - To ja mam właśnie siedzieć i
myśleć za stołem. Wy natomiast macie zajmować się takimi sprawami, jak pakowanie i
przenoszenie rzeczy, właśnie po to was zatrudniłem.
Wroclaw zakaszlał dyskretnie.
- To niezupełnie prawda, jeśli wolno mi panu przypomnieć.
- A nie mówiłeś pan “Wszyscy za jednego, jeden za wszystkich"? -zapytał z
oburzeniem Haddo.
- Jeśli nie podoba ci się ta praca, Haddo, nic cię tu nie trzyma -rzekł Karlini. - Nie
jesteś moją własnością; nie mam nic przeciwko temu, byś zabrał się stąd i wrócił, skąd
przyszedłeś. Ale, ale: skąd przybyłeś?
- Z Hinterlandów - odpowiedział Haddo. - Nie mówię, Ŝe chcę odejść. KaŜdy
cywilizowany gość ma prawo się poskarŜyć, nie przyzna pan?
- Czego więc chcesz, Haddo? Następnej podwyŜki?
- Dotychczasowa umowa wystarczy. Słusznego uznania się domagam, no i równego
traktowania.
Karlini spojrzał w bok na Wroclawa.
- Wroclaw?
- Sądzę, Ŝe Master Haddo pragnie, aby uczestniczył pan w najcięŜszych pracach lub -
jeśli to nie wchodzi w grę - właściwie go traktował, aby sam mógł dalej dźwigać cięŜary.
- Nigdy nic nie zyskasz - warknął Haddo do Wroclawa, - jak będziesz dobierał takie
ładne słówka. Ja mam jedno pytanie: dlaczego ja, a nie pan, mam błagać?
- Chcesz, Ŝebym cię błagał, byś pracował dalej? - zapytał Wielki Karlini. - Dlaczego
miałbym to robić?
- To dodatek - odrzekł Haddo. - Sprawdź pan w umowie. Nic to pana nie kosztuje.
- No więc dobrze - stwierdził Karlini. - Proszę cię, błagam, Haddo, zostań i kontynuuj
tę poniŜającą, lecz niezbędną pracę. Błagam cię. No i jak?
- Nie było źle - odparł Haddo.
- A co ze mną? - wtrącił się Wroclaw.
Karlini zerwał się na nogi i wbił wzrok we Wroclawa. Spojrzał potem na swój taboret
i zagrzmiał;
- Czy chcesz, Ŝebym i ciebie błagał?
Zamachnął się w kierunku stołka i wyrzucił go w górę, potykając się o jedną z nóg, po
czym odwrócił się i wyszedł z kabiny, lekko kulejąc. Haddo i Wroclaw spojrzeli po sobie, po
czym skierowali wzrok w ślad za Karlinim, który wyszedł na pokład.
- Coś podobnego - skomentował Wroclaw.
Na rzecznej barce roiło się od bel materiału, owiniętych w nieprzemakalne pokrowce,
wiązek starannie poskładanego twardego drewna, baryłek peklowanych ryb i wszystkiego, co
moŜna sprzedać droŜej z dala od Roosing Oolvaya. Uginali się przy towarze członkowie
załogi, którzy pakowali produkty na środku pokładu, gdzie nie docierały fale, albo pod
ławkami dla wioślarzy. Karlini miał nadzieję, Ŝe zaraz zajmą się teŜ ławkami; barka popłynie
z biegiem rzeki, z prądem, więc chyba nie moŜna spodziewać się zbyt wiele pracy przy
wiosłach. Musiał przy tym przyznać, Ŝe marny był z niego Ŝeglarz. Odsunął się na bok, gdy
dwaj ludzie weszli z nabrzeŜa po trapie, ciągnąc ze sobą krnąbrnego kozła i wprowadzając
ostroŜnie na pokład.
Na okręŜnicy w porcie siedziała kobieta. Swobodnie machała nogami nad wodą i
miała takie samo ubranie, składające się ze spodni i płaszcza, jak Karlini. Obok niej stał
kałamarz; za uchem miała gęsie pióro. Na kolanach zaś trzymała księgę rachunkową. Nie
patrzyła w nią, lecz na jakieś bliŜej nieokreślone miejsce po drugiej stronie portu, przerywając
tą obserwację od czasu do czasu zerknięciem na czarnowłosą młodą kobietę, która siedziała
po jej lewej stronie. Karlini podszedł i zajął miejsce po prawej stronie, przyglądając się uwaŜ-
nie kałamarzowi. Szybko pocałował kobietę w policzek, a ona odwróciła się do niego
błyskawicznie.
- Au! - zawołał Karlini. Ścierał z twarzy długi strumyk atramentu, który sięgał przez
policzek do ucha.
Roni włoŜyła pióro, narzędzie zemsty, do ksiąŜki i usiadła pomiędzy pozostałą
dwójką.
- A czego się spodziewasz, skoro się podkradasz, gdy pracuję? -zapytała. - Zostaw,
tylko to rozmazujesz.
Karlini obejrzał swoją rękę. Rzeczywiście, cała była ubrudzona w atramencie, co
dawało pojęcie o tym, jak mogła wyglądać twarz. Dziewczyna, siedząca po drugiej stronie
Roni, wydała dziwny, skomlący dźwięk, po czym zasznurowała usta. Mogło to wskazywać,
jak bardzo powstrzymuje wybuch śmiechu. Kiedy wyrwał się jej jeszcze jeden okrzyk,
zasłoniła usta dłonią.
- No proszę, nie Ŝałuj sobie - rzekł Karlini głosem, który, jak miał nadzieję,
przedrzeźniał tylko jego własny. W tym momencie dziewczyna nie wytrzymała i zaniosła się
spazmatycznym chichotem, jakby bąbelki wytrysnęły z otwartej butelki musującego wina.
Zgięła się wpół i chwyciła za boki, kiedy nadeszła jeszcze większa fala śmiechu.
- Na pewno wyglądam rewelacyjnie - oznajmił zrezygnowany Karlini.
- Nie ruszaj się - poleciła Roni, wyciągając z bocznej kieszonki chusteczkę, którą
przyłoŜyła następnie do policzka męŜczyzny. -Tildy, moŜe pójdziesz poszukać rozwiązań do
nowego zestawu, ja dołączę do ciebie później.
Tildamira, najstarsza ze znanych dzieci byłego Lwa z Równiny Oolvaan, z trudem
skinęła głową i zbiegła z okręŜnicy. Popędziła przez pokład potykając się i przyciskając do
piersi swój zeszyt.
- To dobre dziecko - mówiła dalej Roni - i chyba będzie biegła w matematyce, więc
nie złość się na nią. Obiecujesz?
- Och, no dobrze - zgodził się Karlini. - Ale czy ja naprawdę wyglądam tak śmiesznie?
- Oczywiście, mój drogi - odrzekła pogodnie Roni. - Jak idzie ładowanie?
- Ludzie znowu szemrzą - wyznał. - Nie dziwię się im. Wszystkim będzie lepiej, kiedy
wyruszymy.
- TeŜ tak myślę. Czy przeczytałeś juŜ list od Groota?
- Haddo i Wroclaw robią remont w tamtym pokoju. Tyle wiem, Ŝe wysłał kolejne
ostrzeŜenie, by uwaŜać na jego statek.
- Nie jestem taka pewna - oświadczyła Roni. - Coś nie daje mi spokoju. No, teraz
moŜesz juŜ pokazać się ludziom. Daj mi rękę. Czy myślisz, Ŝe moŜemy zaufać załodze?
- To statek Groota - odparł. - Ludzie teŜ naleŜą do Groota. Równie dobrze mogłabyś
zapytać, czy moŜemy zaufać Grootowi.
- A czy moŜemy?
Mewa zatrzepotała skrzydłami i usiadła na ramieniu Karliniego. Nie zwrócił na nią
uwagi.
- Chyba tak, jak kaŜdemu. Wszystko zaleŜy od tego, z czego odniesie korzyści.
ChociaŜ zawsze miał słabość do Maksa.
- A czy z nami jest inaczej? - zauwaŜyła Roni. - Tak jest lepiej. Postaraj się
wytrzymać z pięć minut, zanim znowu się ośmieszysz, dobrze, mój drogi?
- Wiedziałaś, co cię czeka, kiedy za mnie wychodziłaś - rzekł Karlini.
- Tak. Powiedziałam, Ŝe nie chcę od razu mieć dzieci, ale w efekcie wyszłam za
dziecko.
- Czy chcesz listu rozwodowego?
- Zamknij się - odrzekła - idioto.
- Dobrze, moja droga - odpowiedział, przybierając zmartwiony wyraz twarzy. - Jak idą
badania?
- Trudno jest pracować bez sprzętu, aparat mam spakowany, ale sądzę, Ŝe wyprawa
nie okaŜe się całkowitą klęską. Zebrałam juŜ dość danych, by usiąść i poukładać je w myślach
przez jakiś czas.
- Ale tego nie zrobisz, na ile cię znam. Czy wciąŜ uwaŜasz, Ŝe to wszystko do czegoś
jednak doprowadzi?
- O tak - odparła. - To nie ulega kwestii. Biologiczne, komórkowe korzenie siły
magicznej. Oczywiście, czy zdołamy ją poznać na tyle, Ŝeby jej uŜywać, jeszcze nie wiemy.
- Wszyscy w ciebie wierzymy -zapewnił jej mąŜ.
- Nie o to chodzi. Mamy do czynienia ze skomplikowanymi układami, ogromnymi
energiami, z rzeczami, które nawet pojąć nam trudno. Sama tradycyjna magia jest juŜ dość
niebezpieczna, nawet gdy wiesz, co powinieneś robić. Tu przecieŜ staramy się znaleźć nowe
narzędzia na całkowicie odmiennym obszarze. To onieśmiela jak diabli. Jeśli chcesz
wiedzieć, to w kaŜdej chwili zamieniłabym to na zwykłe badania.
Mewa, która z zainteresowaniem dziobała Karliniego w ucho, poderwała się do lotu,
zamachała dla równowagi skrzydłami i usiadła ostroŜnie na jego głowie.
- Dlaczego ona się za mną plącze? - zapytał, obracając oczy ku górze, aby wcześniej
dostrzec, co ptak zamierza zrobić.
- MoŜe znajduje w tobie coś miłego. Z gustami nigdy nic nie wiadomo.
Usłyszeli za sobą przeraźliwe, spinające uwagę “hurrump". Karlini przesunął się, by
obrócić głowę nie płosząc mewy. To był Haddo - tyle moŜna było uchwycić w silnym
słonecznym świetle, którego promienie wpadały do kabiny, oświetlając z lekka jego twarz.
- Ptak - oświadczył Haddo. - Wypuszczę go.
- Proszę bardzo, Haddo - odpowiedział Karlini. - I dziękuję. Zobaczymy się później.
Sługa odszedł.
- Dziękuję? - zdziwiła się Roni. - Nie pytaj.
Przez chwilę przyglądali się nurtowi wody. Wtem Karlini oświadczył:
- Nie poddaj się wpływowi Maksa i nie panikuj. Nie rzucaj się na to. On i tak
przeŜyje.
- Tak, ale na tym właśnie polega cała rzecz, mój drogi. Nie rozumiesz? - odrzekła. -
Czy przeŜyje? A my?
Ostatni raz objąłem wzrokiem moje biuro. Wiem, Ŝe sentymenty związane z
miejscami, zwłaszcza wynajętymi, są śmieszne. Biuro i ja jednak wiele razem przeszliśmy,
jeśli moŜna tak powiedzieć. W kaŜdym razie nie potrafiłbym zliczyć, jak często leŜałem tu na
podłodze i jestem przekonany, Ŝe część z płynów organicznych, które wylałem, wciąŜ jeszcze
sączy się piętro niŜej. W pokoju nie było nic, tak jak wtedy, gdy tu przyszedłem po raz
pierwszy. Nie oznaczało to, Ŝe był zupełnie pusty. Rozumiałem, Ŝe kaŜdy przedmiot, który
bym tam przyniósł, mógłby zostać rozbity na ścianie, jeśli nie na mojej głowie. Nad drzwiami
wejściowymi wciąŜ wisiała stara, wgnieciona tarcza. Była tu od początku i pewnie zostanie
do końca. Zaledwie kilka miesięcy temu odkryłem, Ŝe tak naprawdę nie naleŜała do mnie,
gdyŜ wgniecenie nie pochodziło z którejś z kampanii mojej młodości. Kilka miesięcy przed
tym, jak zacząłem zadawać się w Maksem i jego załogą, doszedłem do wniosku, Ŝe w ogóle
nie mam Ŝadnych wspomnień sprzed przybycia do Roosing Oolvaya, siedem lat wcześniej.
Klątwa bezimienności, jak nazwał to Maks, z pewnością nie jest codziennym
doświadczeniem nawet dla czarodzieja, który specjalizuje się w tego rodzaju sprawach. Maks,
według mnie, nie był wielkim specjalistą. Jego największym talentem, jak zdołałem odkryć,
była genialna wprost łatwość doprowadzania ludzi do szału poprzez tajemnicze i niejasne
uwagi, które czynił bez przerwy i których nigdy nie chciał wyjaśniać. No cóŜ, tę grę mogą
prowadzić tylko dwie osoby, myślałem początkowo; wkrótce jednak okazało się, Ŝe wszystko
jest trudniejsze, niŜ sądziłem. Jednym z najczęściej analizowanych obiektów był mój umysł.
Nie zrozum mnie źle. Moja cierpliwość względem Maksa nie wyczerpywała się, niezaleŜnie
od tego, jak bardzo mnie irytował. Pogorszenie stosunków z nim było jednak niczym w
porównaniu ze świadomością, Ŝe wciąŜ istniał gdzieś mój wróg, który rzucił na mnie czar
bezimienności; usunął wspomnienia, a nawet pamięć o moim imieniu.
Magia. W końcu wszystko się do niej sprowadza, prawda? Nienawidzę magii. Rzecz
jasna, moje Ŝycie coraz bardziej się z nią wiązało. Zrozumiałem, Ŝe mam problemy, gdy
stwierdziłem, Ŝe kłopoty z pamięcią moŜna będzie wyjaśnić tym jednym uderzeniem w głowę
za duŜo. Shaa, lekarz, zapewnił mnie jednak, Ŝe mój stan to nie “prosta organiczna amnezją".
Kiedy uświadomiłem sobie, Ŝe wolałbym fizyczne uszkodzenie mózgu niŜ zadawanie się z
magią, wcale nie poczułem się spokojniejszy o swoje zmysły, lecz...
Ktoś zapukał do drzwi.
Och, nie! - pomyślałem. Tylko nie to.
Ostatnim razem, gdy komuś udało się wdrapać po schodach tak, by nie zaskrzypiały,
choć specjalnie przystosowałem je na dodatkowy “dzwonek do drzwi", uprzedzający o
intruzie, czekały mnie kłopoty. Wielkie kłopoty. One właśnie doprowadziły do spotkania z
Maksem i jego przyjaciółmi i na dodatek omal nie skończyły się zniszczeniem całego
Roosing Oolvaya. Kiedy rozwaŜałem wyjście przez boczne okienko i ucieczkę dachem,
zamknięte na klucz drzwi otworzyły się i weszła kobieta.
W przeciwieństwie do poprzedniego mojego gościa, pobladłego i zdeterminowanego
w dąŜeniu do celu, ta osoba miała bardzo opaloną skórę, jak ktoś, kto wiele czasu spędza w
tropikalnych dŜunglach i przysłuchuje się falom. I patrzy, jak bawią się rekiny. Przypominała
mi w dodatku Gashanatantrę, którego nastawienie do Ŝycia, w rodzaju “Zrobimy tak, jak ja
chcę, albo obetniemy ci kilka paluszków i spróbujemy jeszcze raz" - uchodziło zapewne i w
jej kręgach towarzyskich za normalny sposób prowadzenia rozmów. Nie potrzebowałem
nawet ostrzegawczego tykania w tyle głowy, by zrozumieć, Ŝe całe poprzednie zamieszanie,
czegokolwiek by dotyczyło, znowu się zaczynało.
Właśnie miałem powiedzieć “Jak się masz, Gash?", zaczynając w ten sposób rozmowę
i wzmacniając się typowym pokazem zimnej bezczelności. Jednocześnie miałem udawać, Ŝe
wiem dobrze, o co chodzi. JednakŜe, choć wydawało się to świetnym początkiem pojedynku
na spryt, niezwykły wybuch strachu zamknął mi usta. Oparłem się więc tylko o ścianę w
pobliŜu okna, załoŜyłem ręce na piersi i obrzuciłem ją takim odwaŜnym spojrzeniem, na jakie
było mnie stać w danej chwili. Drzwi zatrzasnęły się za nią same - sprytna sztuczka,
poŜałowałem, Ŝe sam nigdy jej nie stosowałem, kiedy interesy szły źle. Stanęła pewnie
pośrodku pokoju, rozstawiła szeroko nogi i opuściła swobodnie ręce. Skierowała ku mnie
wewnętrzne strony dłoni, tak Ŝe powietrze, które przemykało między palcami, zagęszczało się
nieznacznie. Oczy kobiety przybrały barwę błyskawicy.
Chwila wlokła się za chwilą. Czułem, Ŝe coś próbowało wcisnąć mnie w ścianę, ale
moje ciało pozostawało silne i oporne jak ceglany mur. MoŜe wchodził w grę tylko stan mego
umysłu. To było moŜliwe, ale z drugiej strony czułem, Ŝe to nieprawda. O ile się nie myliłem,
metaboliczna więź, którą narzucił mi Gashanatantra, budowała automatycznie jego własną
tarczę ochronną. W tej chwili brama, która nas łączyła, była mi pomocna; jeśli tak
rzeczywiście było, to działo się tak po raz pierwszy. Ochrona działała w pełni, zanim
zdąŜyłem się podrapać, automatycznie. Gdy więc próbowałem sam wywrzeć na tę więź jakiś
wpływ, wyszło na jaw, Ŝe w magii jestem całkowitym ignorantem. A jednak było coś, co
mogłem zrobić sam z siebie. Zamiast spojrzeć groźnie na kobietę przy drzwiach albo
pozwolić, by szczęka opadła do ulubionej pozycji na piersi, wykrzywiłem twarz w zjadliwym
uśmiechu. Domyśliłem się, oczywiście, Ŝe nie odniosłem pełnego sukcesu, miałem jednak
nadzieję, Ŝe szczypta kpiny doprowadzi do jakiejś równowagi.
Po chwili, której długości w Ŝaden sposób nie potrafiłbym określić, oczy po drugiej
stronie pokoju zwęziły się. Zacisnęła palce u rąk, a powietrze w ich wnętrzu zafalowało i
oczyściło się. Nacisk na moje ciało ustąpił.
- A więc... - powiedziała. Jej głos zabrzmiał jak struna skrzypiec przesuwana po
stercie odłamków szkła. Był łagodny i liryczny bardziej niŜ smagnięcie bicza.
Z ulgą powstrzymywałem uśmiech, by nie rozpromienił mojej twarzy; to zapewne był
dopiero początek.
- A więc? - odpowiedziałem z naciskiem.
- “A więc?" Czy to wszystko, co jesteś w stanie powiedzieć? Chciałabym cię darzyć
większym szacunkiem, zawsze tak dumnego, Ŝe mówisz właściwą rzecz w odpowiednim
czasie... Czy aby mój czar wciąŜ był tak silny? - Przechyliła głowę do tyłu i na bok, po czym
zachichotała, ale w jej śmiechu było odrobina wstrętnego Ŝartu, którego nie zdołała ukryć.
- O mojej reputacji czasem mówią zbyt wiele - zagrałem na zwłokę. O ile się nie
myliłem, nigdy przedtem tej kobiety nie spotkałem.
- Swoją drogą - ciągnęła dalej - masz doskonałe schronienie. Prawie mi wstyd, Ŝe tak
wiele czasu zajęło mi wytropienie ciebie. - Tak właśnie powiedziała, ale wcale nie wyglądała
na zawstydzoną.
- Doprawdy? - odezwałem się. - To miło z twojej strony. Przykro mi, Ŝe tyle się przy
tym natrudziłaś. Czemu właściwie zawdzięczam ten zaszczyt i przyjemność?
- No, teraz jesteś taki, jakim zawsze cię znałam - rzekła w zadumie. - Nawet gdy masz
inne ciało i ukrywasz się w pułapce na szczury w mieście zaatakowanym przez pchły. To
zresztą zupełnie nie jest w twoim stylu, ale... tym lepiej. Rozumiem nawet, dlaczego nie
witasz mnie, jak naleŜy. Bądź jednak spokojny, mój drogi, pewne sprawy przetrwają nawet w
tysiącu ciał. Chodź tu i pocałuj mnie.
Starałem się, Ŝeby nie domyśliła się, Ŝe mam ucisk w gardle.
- Nie sądzisz, Ŝe z tym moŜna jeszcze poczekać? - zapytałem z nadzieją, Ŝe nie
chrypiałem jak zarzynane prosię.
Nachmurzyła się. To była małoduszna chmurność. Cieszyłem się, Ŝe nie ja byłem jej
adresatem, ale ten, za kogo mnie brała. I Ŝałowałem jednocześnie, Ŝe tego człowieka nie było
w pobliŜu.
- No dobrze - odpowiedziała wreszcie. - A więc tak chcesz postępować. Mogłam
przypuszczać, Ŝe posmakujesz swobody. Ale z drugiej strony jednak wiem, znając ciebie, Ŝe
to nie jest niemoŜliwe. Mimo wszystko - chmura znów pojawiła się na twarzy kobiety,
wypierając z niej równie przykry uśmiech - wciąŜ jestem twoją Ŝoną.
- Jak się czujesz? - zapytał Jurtan Mont.
- Gdy pomyślę, czym mogło się jeszcze skończyć - odrzekł Zalzyn Shaa - to nieźle.
Usiadł z łoskotem na wygodnym kamieniu.
- W końcu, rozejrzyj się wokoło... - dodał, ogarniając gestem ręki porośnięte krzakami
wzgórze, równiutkie połacie upraw, nisko połoŜoną gardziel rzeki Oolvaan i zaczynające się
za nią góry oraz, nieco niŜej po prawej, rozległe i rozgorączkowane Roosing Oolvaya.
- Tak - odparł Mont, idąc wzrokiem za gestem Shaa. - Ale o co ci chodzi?
- Daj spokój. Na pewno jesteś bardziej wraŜliwy na piękno, niŜ teraz okazujesz. A
moŜe marnowałem czas dla gbura?
Mont umieścił torbę z ziołami, które zbierał Shaa, obok kamienia i połoŜył się.
- No dobrze. Ładny widok, ale co to ma wspólnego z twoim sercem?
- Jeśli ktoś ma zamiar dać z siebie wszystko, a nawet więcej -powiedział Shaa w
zadumie - to lepiej to uczynić w miejscu, gdzie jest na co popatrzeć. Jeśli twoje ograniczenia
grzecznie ustępują, to przyjemna perspektywa jest natychmiastowym zadośćuczynieniem za
samo podjęcie trudu. Jeśli nie zdołasz ich przełamać, moŜesz się przynajmniej pocieszyć
myślą, Ŝe szybko stracisz z pola widzenia wszystko; rzeczy ładne i brzydkie.
- A więc czujesz się silniejszy? - Shaa zdecydowanie Ŝwawo wchodził na wzgórze. -
Oddech masz juŜ chyba dosyć pewny.
- Grubiaństwem byłoby skarŜyć się - zgodził się Shaa. Tak przynajmniej wydawało się
Montowi, ale za Shaa zawsze trudno było trafić. - Czy skończyłeś się juŜ pakować?
Mont skrzywił się.
- Tak, chyba tak. Nie wiem. Nie wiem nawet, co powinienem spakować.
- Wszystko, co moŜesz zabrać, nie obciąŜając nadmiernie konia.
- Dlaczego muszę jechać konno? Nie lubię koni.
- Tak samo jak Maks - zauwaŜył Shaa. - On za to jeszcze mniej lubi podróŜować
pieszo, a jak wiadomo, to typowe alternatywy.
- No tak, ale Maksa teŜ nie lubię. Dlaczego nie mogę jechać z tobą? Po co w ogóle
mam jechać?
Shaa otworzył worek, zajrzał do środka, poprzerzucał z namysłem ostatni zbiór ziela,
wybrał jedną cienką łodygę, zakurzoną i zieloną, z purpurowymi brzegami, po czym roztarł
na papkę jej cebulowaty koniec pomiędzy kciukiem a palcem wskazującym. WłoŜył do
kącika ust ten cieknący, lepki koniuszek.
- Czy pytałeś o coś? - odezwał się.
- Dlaczego robisz uniki? - zapytał Jurtan. - Doskonale wiesz, Ŝe zadałem ci pytanie.
Zanim odpowiedział, Shaa przez chwilę obracał łodyŜkę językiem w ustach.
- Maksymilian zaproponował - dosyć męŜnie, mogę dodać - Ŝe będzie ci towarzyszył
w podróŜy wieku męskiego. Chyba nie bardzo rozumiem dlaczego, a przecieŜ nie jestem teŜ
pewien, czy wiem, dlaczego spędzam tyle czasu z tobą, skoro wciąŜ jesteś taki niepokorny.
Urwis! Inni chętnie zapłaciliby za moŜliwości, które ty otrzymujesz za darmo. Ale czy z
twoich ust pada choć słowo wdzięczności? Ja go nie słyszałem i ośmielam się twierdzić, Ŝe
inni równieŜ tego nie doświadczyli.
- Nigdy nie mówiłem, Ŝe chcę być poszukiwaczem przygód - odparł Mont - ani
kimkolwiek, za kogo siebie uwaŜasz, niespecjalnie teŜ chcę wprawiać się w walce mieczem.
Wolałbym zająć się... no, wolałbym zająć się innymi sprawami.
- Jedno drugiego nie wyklucza, jak doskonale wiesz, a ćwiczenie się w fechtunku
będzie dla ciebie nie tylko zajęciem w oczekiwaniu na Wielki Dzień, ale moŜe teŜ przydać
się, gdy juŜ tam dotrzemy.
- Wielki Dzień? Myślałem, Ŝe jedziemy do Imperialnego Miasta.
- To tylko synonim - odparł Shaa - który z czasem moŜe zaczniesz cenić, jeśli
przeŜyjesz. Chodzi o to, byś nie zirytował któregoś z nas tak, Ŝe odrzuci on zasady
zawodowej grzeczności.
- No cóŜ, przepraszam, Ŝe Ŝyję - odrzekł gorzko Mont.
Shaa z zadowoleniem zauwaŜył, Ŝe brzmienie głosu Monta poprawiało się. Jednak, co
Shaa przyznawał bez bólu, miał niejednego przecieŜ wybornego nauczyciela.
- Co jednak będzie, jeśli wszystkie te przygody okaŜą się nie dla mnie? - ciągnął dalej
Mont. - Ty przecieŜ masz powód; jest nim twoja klątwa.
- Rzeczywiście. I mam jej serdecznie dosyć. Tym razem moŜe trafi się okazja, by się
jej pozbyć; dlatego biorę w tym udział.
Mont prychnął.
- Wcale nie masz jej dosyć. To znaczy, moŜe masz dość klątwy, ale nie poszukiwania
przygód - jestem tego pewien. Lubisz to.
- Lubię wtedy, gdy w danej sytuacji mam jakieś pole manewru. Myśl o tym, Ŝe
przygoda moŜe zakończyć się moją śmiercią, teŜ nie ma uspokajającego wpływu.
- Sadziłem, Ŝe z poszukiwaniem przygód zawsze wiąŜe się ryzyko.
- To prawda. Ale w moim przypadku ryzyko jest większe, niŜ wynikałoby tylko z cech
tego zawodu - odrzekł Shaa - o czym doskonale wiesz.
- Sytuacja jest dość ciekawa, jak się nad nią zastanowić - ciągnął w zamyśleniu Mont.
- Klątwa kaŜe ci ścigać kogoś, kto prawdopodobnie chce cię zabić.
- No cóŜ, tak - skomentował tamten. - Sytuacja jest dosyć klasyczna. Mój brat
wiedział, co robi.
Mont stęknął, jakby go ktoś uderzył w przeponę. Otworzył usta.
- Twój... - powiedział. - Chwileczkę. Myślałem, Ŝe ty masz siostrę.
- Rzeczywiście, mam siostrę. Ale teŜ i brata.
-Ale ja myślałem, Ŝe to siostra sprawia ci cały ten kłopot. Shaa obrócił wzrok na
Monta.
- Musisz się jeszcze nauczyć jednego: nie zakładaj z góry, Ŝe skoro znasz jeden fakt,
to znasz juŜ wszystkie, albo Ŝe gdy znasz fakty, to potrafisz je właściwie zinterpretować.
- Ale... - zaczął Mont - ale...
- Dlaczego miałbym zdawać relację z całego Ŝycia prostakowi, który chce przez całe
Ŝycie gnić w Roosing Oolvaya?
Mont ponuro odął wargi.
- Pojadę z Maksem - rzekł wreszcie.
- Nie rób mi łaski. WciąŜ chyba jesteś temu niechętny - zauwaŜył Shaa. - Czy jeszcze
czymś się dręczysz i chciałbyś to z siebie wyrzucić?
- Nie - odpowiedział Mont. - Tak. Dlaczego w ogóle musimy wyjeŜdŜać i pakować się
w nowe kłopoty? Chodzi mi o to, Ŝe Roosing Oolvaya leŜy zupełnie na uboczu, niewiele się
tu dzieje, a teraz, kiedy cały ten przewrót - Oskin Yahlei i inne rzeczy - skończył się, jestem
pewien, Ŝe nic się nie wydarzy przez wiele lat, jeśli w ogóle kiedykolwiek moŜna na to liczyć.
Dlaczego więc nie moŜemy tu zostać i ćwiczyć to samo...
- Typowy przykład - stwierdził Shaa - ograniczonego myślenia, Ŝyczeniowego.
Wydarzenia same wiedzą, kiedy nadejść, w swoim tempie, albo... - Shaa przeciągnął słowo,
aby odrzucić obiekcje Monta, wracając do rzeczowości - albo (powtórzył dla lepszego efektu)
same postaci biorące udział w wydarzeniach, uwikłane w ich rytm, zajmują się
poszukiwaniem; róŜnica leŜy jedynie w semantyce. Faktem jest, Ŝe wydarzenia, niegdyś
uwaŜane za chaotyczne, równie trudno ogarnąć, jak gaz wydobywający się z pękniętego
balonu. ChociaŜ moŜe tu istnieć jakiś entropowy związek. MoŜemy się skonsultować z Roni,
to chyba naleŜy do obszaru jej zainteresowań.
Mont zacisnął zęby. Trzymał się mocno swej pierwotnej myśli, co zawsze było trudne
w rozmowie z Shaa, ale w końcu miał tyle praktyki w tym zakresie.
- To śmieszne. Dlaczego nie mógłbym zostać tutaj i pracować jako urzędnik,
handlowiec albo ktoś taki? Rzeczy, o których mówisz, nigdy nie dotykają urzędników.
- Być moŜe nie te, ale inne zdarzenia, a mógłbym ci przytoczyć listę przykładów
zbijających twoją teorię, od których włosy by ci stanęły na głowie. A co z twoim ojcem? Czy
on szukałby cię tutaj, hm? I jeszcze jedna rzecz, tak dla przypomnienia. Tak, mam klątwę, ale
ty masz dar. Powiedz mi, przyjacielu - co bardziej motywuje? MoŜe mógłbyś zostać w domu,
chociaŜ... czyŜbyś chciał?
Mont otworzył usta, powstrzymał się, pochylił głowę lekko na bok, a w jej głębi (tak
przypuszczał Shaa) pojawiały się wizje przyszłego bohaterstwa.
- Chyba nie - odpowiedział z wolna. - Chcę tylko wiedzieć, jakie mam moŜliwości i
tyle. Nie chcę, by mnie ciągnąć za sobą jak pajacyka na sznurkach. Chcę sam dokonywać
wyborów.
- A czego więcej chce kaŜdy racjonalnie myślący człowiek? Słusznego, a przy tym
ambitnego celu. Jak sądzisz, w jaki sposób moŜna go osiągnąć?
Pewnego dnia, pomyślał Mont, nauczy się je rozpoznawać, gdy nadejdą.
- Chodzi o szczęście...
Obaj wiedzieli, Ŝe Mont rzucił tylko bezuŜyteczną odpowiedź, aby zyskać na czasie i
móc naprawdę przemyśleć wcześniejsze pytanie. Shaa jednak chciał mu dać odpowiedź w tej
chwili; był bardzo otwarty.
- To zbyt niepewne źródło dla kogoś, kto planuje wznieść się ponad zwyczajny los.
Równie dobrze mógłbyś powiedzieć, Ŝe chcesz ukryć się przed bogami, przed
przeznaczeniem, przed dobrą i złą fortuną, a nawet - przed całym światem.
- Hm - odrzekł Mont. - Prawdę mówiąc, taka moŜliwość przeszła mi przez myśl.
Dlaczego się nie ukryć? CzyŜ nie to robi właśnie Maks, a nawet ty sam?
- Ach - powiedział Shaa. - Rzeczywiście. Ukrywanie się moŜe być cenną strategią,
daje nieograniczone moŜliwości, ale to wcale nie oznacza, Ŝe polega ono jedynie na siedzeniu
w domu i niewychodzeniu na ulice. Jak myślisz, na ile byłoby to skuteczne dla kogoś, kto
przede wszystkim pokłada ufność w szczęściu?
- No dobrze, dobrze, rozumiem, do czego zmierzasz. Jeśli chcesz panować nad swoim
losem, musisz wiedzieć, co robisz; a jeśli chcesz to osiągnąć, musisz wykazywać się
odpowiednimi umiejętnościami. Doświadczeniem. Prawda?
Shaa uniósł brwi, co u niego oznaczało uprzejmość, po czym pozwolił, by cała głowa
poszła za tym dyskretnym ruchem czoła, i zaczął się przyglądać czystemu niebu. W oddali
poruszał się jakiś migoczący punkcik, który mógł okazać się duŜym ptakiem.
- Ale skąd ten cały pośpiech? Dlaczego musimy tak nagle wyjeŜdŜać z miasteczka,
siedząc tu juŜ miesiąc? Chodzi mi o to, Ŝe jeszcze nic się nie dzieje, prawda?
- Nie jest dobrze, gdy dowiadujesz się o czymś jako ostatni - rzekł z powagą Shaa. -
Zawsze trzeba spodziewać się najgorszego. Rozwijaj więc w sobie nastawienie, Ŝe nawet pod
najpiękniejszym niebem juŜ coś się dzieje.
Rozdział II
KRYZYS TOśSAMOŚCI
Skoro chcesz w tym się babrać - powiedziałem - to moŜesz chociaŜ usiąść.
Biurko zostanie w pokoju, gdyŜ niespecjalnie przydałoby mi się w drodze, podobnie
dwa krzesła. Zająłem to, które stało od strony biurka. Tu siada właściciel. Kobieta zaś, której
nigdy przedtem nie widziałem, usiadła na drugim. Siedzieliśmy tam i przyglądaliśmy się
sobie. Nie miałem pojęcia, o czym myśli, ale w tym momencie najmniej się o to kłopotałem.
Skupiałem się na tym, co juŜ mi powiedziała i co zaobserwowałem.
Nigdy nie prowadziłem zbyt rozpustnego Ŝycia; a w kaŜdym razie nie przypominam
sobie tego. Rzecz jasna, “nie przypominam sobie" było clou tego zdania. Nie wiedziałem, co
będzie gorsze: czy to, Ŝe kobieta zorientuje się, iŜ nie jestem poszukiwaną przez nią osobą,
czy fakt, Ŝe okaŜę się w istocie jej męŜem. Nie przypominałem sobie, bym się kiedyś Ŝenił.
Ktoś wystarczająco wścibski mógłby sam wyrazić wątpliwości co do mojego nazwiska.
Jednak gdybym przyjął, Ŝe faktycznie oŜeniłem się z nią i o tym zapomniałem, nie mógłbym
tego uznać za właściwą odpowiedź. Powiedziała, Ŝe rozpoznała mnie, mimo Ŝe zmieniłem
wygląd. Miałem wraŜenie, Ŝe nie mówiła o moich włosach, lecz o jakiejś transformacji całego
ciała, co zwiastowało dosyć silną magię. Sądziłem, Ŝe ten, kto rzucił na mnie klątwę, mógł
spowodować równieŜ całą tę zamianę. Dopóki jednak grałem w ciemno, lepiej było wybrać
bardziej oczywiste rozwiązanie. Nazywało się ono “Gashanatantra".
Zastanawiałem się, dlaczego nic o nim nie wspomniała. Nie widziałem teŜ Ŝadnego
sensu w tym, by w nieskończoność podtrzymywać metaboliczną więź między mną a Gashem,
gdyŜ musiała ona wyczerpywać jego siły, choć - o ile mogłem się zorientować - były one
jeszcze wciąŜ duŜe. Ale juŜ wiedziałem. UŜywał mnie jako przynęty. Ta kobieta nie
rozpoznała mojej osoby, lecz ślad Gasha, który przebijał przez to nasze połączenie. Myślała,
Ŝe naprawdę nim jestem. Sądziła, iŜ posmak aury Gasha, która wciąŜ mi towarzyszyła, był
cząstką jego prawdziwej toŜsamości, przebijającej przez skuteczne przebranie. Cała ta sprawa
z pierścieniem, którą mi zlecił przedtem, była dosyć ryzykowna, ale wyglądało na to, Ŝe tak
naprawdę jeszcze niczego wielkiego nie przeŜyłem. Sprawa z pierścieniem przynajmniej była
jasna; tu natomiast zapowiadało się niezłe zamieszanie i to ściśle osobistej natury. Co ja mu
takiego zrobiłem?
Mogło wchodzić w grę jeszcze jedno wytłumaczenie, na które wpadłem przebiegając
myślą wszystkie moŜliwości. Kobieta postradała po prostu zmysły. Takie rozwiązanie
podobało mi się jeszcze mniej niŜ poprzednie. Zaskoczyła mnie swoją siłą i Ŝywotnością,
więc przyjąłem, Ŝe za jej zachowaniem kryły się jakieś racjonalne przesłanki. Jeśli
powodowały nią jednak złudzenia albo czyste szaleństwo, no cóŜ, wtedy najlepszym
wyjściem byłoby dla mnie pomodlić się do dobrych bogów. Odkąd zacząłem zadawać się z
Maksem i Shaa, porzuciłem ich i uczciłem kilka razy Phlinna Arola, Boga Łowców Przygód,
tak na wszelki wypadek. Nie miałem jednak pojęcia, czy zyskałem przez to jego łaski, czy
nie, ani nawet czy się do niego w ogóle zbliŜyłem. Powiadają, Ŝe drogi bogów są tajemne, a ja
nigdy w to nie wątpiłem. Rzecz jasna, nie miałem w zwyczaju siedzieć za biurkiem i
dochodzić tych tajemnic, które zapewne wypróbowywali i na mnie.
- Wiele czasu minęło - powiedziałem - od naszej ostatniej rozmowy...
- Wiem - odrzekła. - Powiedziałeś mi wtedy, iŜ nie chcesz mnie juŜ nigdy widzieć.
Pamiętam, Ŝe znienawidziłeś mnie od tamtej historii z Kortese.
Urwała. Przytwierdziłem ją do miejsca srogim spojrzeniem. Głośno przełknęła ślinę,
po czym rzekła:
- Czy sądzisz, Ŝe naraŜałabym się na twój gniew bez istotnego powodu?
- Nie wiem - odpowiedziałem - moŜe byłabyś do tego zdolna? Jesteś tutaj przecieŜ od
jakiegoś czasu, a nie podjęłaś nawet próby wyjaśnienia przyczyn twojej obecności. Zgadzasz
się ze mną? Sama uznałaś za stosowne przypomnieć, Ŝe chyba jesteśmy małŜeństwem, a
przynajmniej ktoś chce, aby tak to wyglądało... Co to w ogóle znaczy? Nie zapominajmy
takŜe o twoim powitaniu na początku. Powiedziałbym, Ŝe zapowiadało bardziej ostry cios niŜ
grzeczną rozmowę. ..
Spojrzenie kobiety nieco złagodniało, a moŜe raczej stało się mniej pewne siebie niŜ
na początku.
- Dobrze więc, powiem prosto z mostu. Chcę pierścienia. Gdybym mogła zdjąć go z
twego spalonego ciała, zrobiłabym to.
- Aha! - zawołałem. - Zdaje się, Ŝe teraz zaczynamy do czegoś zmierzać. Ale do
czego? Pierścieni jest tu wiele, a dla kilku z nich warto poświęcić głowę powinowatego. O
który ci chodzi? I dlaczego sądzisz, Ŝe ja mógłbym go mieć?
- Nie baw się ze mną - prychnęła za złością. - Wiesz doskonale...
- Nie bawić się? - powtórzyłem uraŜonym tonem. - A czego właściwie oczekiwałaś,
jeśli wolno spytać? Jeśli w ogóle mnie znasz, moja droga, to wiesz dobrze, Ŝe pokrętność
mam we krwi, Ŝe tak powiem. - Rzuciłem wszystko na jedną szalę. Shaa mówił mi kiedyś, Ŝe
Gash cieszył się reputacją Szalonego Intryganta, Podstępnego - i był “pasowany" na mistrza
podstępów i spisków.
- Wiesz, rozczarowałaś mnie trochę. Sądziłem, Ŝe w czasie naszego związku coś
powinno między nami się wytworzyć. Tymczasem co mnie spotyka? Otwarty atak!
Oczywiście słaby - jak się tego spodziewałem - ale po nim nastąpiły groźne deklaracje. Oj,
moja droga, moja droga...
W tym momencie rzuciłem na nią jedno czy dwa groźne spojrzenia.
Na twarzy kobiety walczyły ze sobą róŜne uczucia. Na zewnątrz dominowała
wściekłość, skierowana bez wątpienia na mnie i słuszna ze względu na moje uwagi,
bagatelizujące jej sprawę. Głębiej moŜna było doszukać się tej samej arogancji co na
początku, ale jakby rozerwanej na dwoje przez drobiny wątpliwości. Jeszcze niŜej zaś kryło
się coś, co teraz miotało się jak lewiatan z morskiej otchłani. Jak ukryty stwór, to “coś"
zostawiało jedynie drobną zmarszczkę na powierzchni; ale w przeciwieństwie do lewiatana,
który nie wynurza się z wody, poniewaŜ nie potrafi oddychać powietrzem, ona celowo
ukrywała to uczucie. Oznaczało to, Ŝe specjalnie i z naciskiem okazywała inne oblicza. Do
czego zmierzała?
- Skoro juŜ składasz takie deklaracje - ciągnąłem dalej - to teraz ja spróbuję zagrać w
twoją grę, co ty na to? Co zamierzałaś zrobić, kiedy tu wchodziłaś? Dlaczego w ogóle
zaatakowałaś? Wiedziałaś, Ŝe sama nigdy mnie nie pokonasz.
- Nie - odpowiedziała. - Masz rację.
Nagle powrócił jej dziki i głupi uśmiech. Nie, tym razem było nawet jeszcze więcej.
Nagle lewiatan wynurzył się z głębiny i wystrzelił w górę wzbijając pianę.
- Dlatego przyniosłam to - jej ręka wsunęła się w środek biurka i zniknęła za jego
równą linią, jakby przebiła niewidzialną ścianę. Dzięki temu mogłem dobrze przyjrzeć się jej
nadgarstkowi i przedramieniu w przekroju - były w bardzo złym stanie. Widok rozerwanych
mięśni i pulsujących arterii oraz Ŝółtość kości sprawił, Ŝe zrobiło mi się jej Ŝal. Nie było tu
Shaa, który by w pełni docenił zalety tej drastycznej sztuczki; ja wolałem natomiast, Ŝeby
anatomia pozostała wewnątrz ciała. Nie musiałem oglądać tej szczególnej salonowej magii
zbyt długo, poniewaŜ szybko chwyciła przedmiot, którego szukała w tajemnej przegródce, i
wyciągnęła go na światło dzienne.
W pierwszej chwili zobaczyłem jakby masę szarych i czarnych robaków, wijących się
bez końca i chlupoczących obrzydliwie; miałem nadzieję, Ŝe nie zaczną rozpływać się jak
posoka po całym biurku. Potem zrozumiałem, Ŝe kula z robakami wcale nie musiała być
ciałem stałym, poniewaŜ insekty przechodziły przez siebie nawzajem, łączyły się i
rozdzielały. Takie obrazki, rodem z beczki sfermentowanych, ciągnących się strumieniem
koźlich jelit, mogą przyprawić człowieka - z braku świeŜego powietrza albo ostrego fetoru - o
utratę przytomności. Robaki odnosiły się do jej ręki z szacunkiem i nie próbowały łączyć się z
ciałem. ZauwaŜyłem równieŜ, Ŝe jej rękę pokryła lśniąca błona, naśladująca rękawiczkę.
Czegoś takiego nie widziałem jeszcze w ciągu moich nielicznych spotkań z magią, a
poniewaŜ nie miałem pojęcia, jak mógłbym sztuczkę powtórzyć, obawiałem się, Ŝe robaki
inaczej potraktują moje ciało.
To rzeczywiście robiło wraŜenie, musiałem przyznać. Jednak w moim przypadku
efekt został w pewnym stopniu zmarnowany, poniewaŜ nie miałem pojęcia, do czego ta kula
miała słuŜyć, oprócz tego, Ŝe oznaczała z pewnością nowe kłopoty. Tę wiedzę zawdzięczałem
jedynie zdrowemu rozsądkowi. Byłem przekonany, Ŝe Gash rozpoznałby to od razu; takim
był człowiekiem i zdaje się, Ŝe w tym typie magii specjalizował się. Niestety, wciąŜ go tu nie
było i chyba nie wysyłał Ŝadnych pomocnych informacji.
- A więc - powiedziałem - masz nową zabawkę. Czy czekasz, aŜ padnę ci do stóp i
zacznę Ŝarliwie błagać o łaskę?
Spojrzała na mnie, nagle zakłopotana. Rzuciła szybkie spojrzenie na robaki, jakby
chciała się upewnić, Ŝe na pewno tam były; nie zdziwiłbym się, gdyby potrząsnęła ręką, by
sprawdzić, czy zagrzechoczą. Nie uczyniła tego. Zachowała uśmiech na twarzy i wyciągnęła
do mnie rękę z robactwem. Poczułem nagłą falę ciepła, jakby piecyk otworzył mi się prosto w
twarz. Nie poczułem jednak tej temperatury na skórze, lecz głęboko w środku głowy.
- Co więc chcesz mi powiedzieć? - zapytałem. - Chcesz rozwodu?
- Wolałabym zostać wdową.
- Łatwiej powiedzieć, niŜ zrobić.
- Nie, nie sądzę.
Jej ręka zatrzymała się. Robaki były juŜ na tyle blisko, Ŝe wystarczyło, abym
skierował na nie wzrok, a wyraźnie bym je rozróŜniał. Nie mogłem jednak wytrzymać gorąca,
bijącego w moją twarz. Do tej pory powstrzymywałem się przed tym, by skupić się na
krześle, teraz jednak zrozumiałem, Ŝe zanim znowu ona się ruszy, ja muszę coś zrobić - i to
bardzo szybko.
-Wiesz – stwierdziła - podoba mi się to bardziej, niŜ się spodziewałam, a wyjątkowo
na to czekałam.
- Nie mów, Ŝe nigdy nie dostarczam ci rozrywki - odparłem. - Z czystej ciekawości,
powiedz mi: przypuśćmy, Ŝe uda ci się usmaŜyć tym mój mózg. Jak wtedy będziesz chciała
zdobyć pierścień, o którym mówiłaś? Twierdziłaś przecieŜ, Ŝe jest głównym powodem
twojego przybycia.
- Powiedziałam, Ŝe zdjęłabym go z twojego spalonego ciała, i wciąŜ jeszcze mogę to
zrobić.
- Ach, tak - odrzekłem. - Rzeczywiście tak mówiłaś i sporo się nad tym rozwodziłaś.
A co byś zrobiła, gdyby się okazało, Ŝe nie ma go na moim ciele; tak zresztą jest naprawdę.
- To najstarszy wykręt, jaki znam.
- Nie wątpię. Jest teŜ najskuteczniejszy, jeśli odpowiada prawdzie.
- Prawdzie? Nigdy w Ŝyciu nie mówiłeś prawdy. Nie poznałbyś, Ŝe coś jest prawdą,
nawet...
- Czy jesteś pewna, Ŝe chcesz zaryzykować? Trochę trudno będzie przywrócić mnie
do Ŝycia, gdy zostaną ze mnie tylko tlące się zwłoki. Co byś zrobiła, gdyby się okazało, Ŝe
jednak byłaś w błędzie? Co zrobiliby twoi wspólnicy?
To było wykalkulowane zagranie. Rzeczywiście, nie mówiła o Ŝadnych wspólnikach.
Nie była jednak tak bystra jak ja, a ściślej mówiąc, jak ten za kogo mnie brała; czułem, Ŝe ona
teŜ to wiedziała. Cała sprawa mogła mieć wiele wspólnego z faktem, Ŝe oboje najwyraźniej
się nie znosili. W związku z tym wszystkim nie sądziłem, Ŝeby zdecydowała się sama ruszyć
za mną, a skoro nie działała z własnej inicjatywy, to miała jakichś wspólników.
PrzedłuŜenie rozmowy nie było koniecznie moją ostatnią deską ratunku. Laska
znajdowała się w zasięgu ręki, oparta o bok biurka. Poza tym doszedłem do wniosku, Ŝe
byłem sprawniejszy fizycznie niŜ Gash. Zwinność i krzepa były zawsze ostatecznością wartą
zachodu, ale teŜ rozwiązaniem, ku któremu zwracasz się, gdy nie moŜesz wymyślić niczego
innego. Ja jednak byłem sprytny, w kaŜdym razie tak mi mówiono, i postanowiłem sprawdzić,
na ile poŜyteczną bronią okaŜe się ta umiejętność, zanim ucieknę się do rzucania głową
naprzód, przygniatania ludzi własnym cięŜarem, do utraty przytomności w wyniku zderzenia.
Zagryzała z roztargnieniem koniuszek wargi i w zamyśleniu obserwowała mnie. Nie
odrywając ode mnie wzroku, zrobiła ruch wolną ręką wokół szyi i chwyciła okrągły
kryształowy dysk wielkości dłoni, który wisiał na srebrnym łańcuchu. Uniosła go do twarzy i
spojrzała na mnie.
- Mówisz, Ŝe nie masz pierścienia?
- Nie mam pierścienia.
Kiedy ponownie wypowiedziałem te słowa, wzorek złoŜony ze srebrnych pyłków
przeleciał przez dysk jak ławica maleńkich piskorzy. Mocniej zmarszczyła brwi. Odęte wargi
zwęziły się tworząc złowieszczą linię. Nagle rzuciła kulę robaków prosto w moją twarz.
Mayer Alan Brenner Zaklęcie intrygi (Przekład Tomasz Oljasz)
Rozdział I ŚWIAT ROZWIJA SIĘ DALEJ Fradi dopiero co zmarł, fakt więc, Ŝe znowu się obudził, zrobił na nim wraŜenie. Właściwie z jednej strony był dosyć zaskoczony, ale z drugiej - wcale się nie dziwił. Zdawał sobie sprawę, Ŝe “dopiero co" jest wyraŜeniem, którego znaczenie zmienia się zaleŜnie od okoliczności. Przypomniał sobie, Ŝe jeszcze niedawno leŜał na łoŜu śmierci, w otoczeniu osób, które pragnęły być świadkami jego ostatnich chwil. Nie w tym teraz rzecz. Nie ulegało wątpliwości, Ŝe sytuacja jest nader korzystna; nic go nie bolało. Przedtem cierpiał straszliwie i spodziewał się (jeśli cokolwiek brał w ogóle pod uwagę), Ŝe ocknie się tam, gdzie dalsze odczuwanie bólu fizycznego będzie dla niego najmniejszym zmartwieniem. Odnowione Ŝycie po śmierci to kwestia wiary; religie róŜniły się przecieŜ w sposobie określania natury tego nowego istnienia i związku pomiędzy nim a uczynkami w ziemskiej egzystencji. Instynkt samozachowawczy kazał Fradiemu uczepić się raczej wiary, która kładła nacisk na dokonania, a nie na niepewne oceny, co jest dobre, a co złe. Zawsze jednak pozostawiał sobie pewien zakres wątpliwości. Ucieszył się zatem, gdy poczuł, Ŝe nabiera otuchy. Tak rzadko w końcu człowiek jest świadkiem potwierdzenia się jakiejś prawdy wiary. Z pewnością wydarzył się tu jakiś cud. - Bogom - zaczął solennie - dzięki składam... - Proszę bardzo - rozległ się głos ponad jego głową. Otworzył oczy. Nad głową zobaczył sufit, kunsztownie rzeźbiony w kamieniu, w którego wzorkach odbijało się światło. Obraz, który ogarnął kątem oka, był wyraźny, nie zamącony irytującą plamką bieli, która zawsze mu utrudniała celowanie z łuku. Co więcej, wydawało mu się, Ŝe wszystkie zmysły ma napięte, czujne; odrętwiałe kiedyś stawy nie utrudniają ruchów rękom, a myśli biegną jasnym torem. Jednym słowem czuł, Ŝe w pełni odzyskał swój naturalny (czy teŜ nienaturalny - jak twierdzili przeciwnicy) wigor. LeŜał na wznak w długim zagłębieniu o kształcie trumny i choć przykrywał go rodzaj togi ze złotymi brzegami, widział wszystko z boku. Postać kobiety, prawdopodobnie tej, która się odezwała, znalazła się w jego polu widzenia. Rzecz jasna, nie mogła być kobietą, zwaŜywszy na sytuację, w jakiej przebywał, ale dla niego, gdy ledwie odzyskał wzrok, takie subtelności były jeszcze zbyt trudne do uchwycenia. Uświadomił sobie w pewnej chwili, Ŝe jeszcze inna sfera anatomii, z której aktywnością dawno juŜ się poŜegnał, znów zaczęła się liczyć. Postać trzymała w dłoni kanciaste berło ozdobione szczególnym deseniem. Wychylała
je ku niemu, uwaŜnie przyjrzała się wyrzeźbionym znakom, po czym obróciła powoli Ru- chem Wirowym Sinalli. Fradi na to takŜe uniósł rękę i wykonał “Wirowanie" dotykając palcami, w końcowej fazie, do klatki piersiowej poniŜej serca. Postać uśmiechnęła się do niego dobrodusznie. - Spójrz - powiedziała - albowiem nadchodzi twój pan. Przezroczyste mary obróciły się trochę w dół. Kamienny strop zdawał się rozpływać we mgle, za którą, ponad bezkresną srebrzystą równiną, otwierała się ciemność. Z jej głębi wyrastał słup pary. Poczuł, Ŝe z oparów emanuje moc jakiejś Obecności. “Słup" odezwał się: - Fradjikanie! Zostałeś wezwany! Gdy zwiewna postać umilkła, Fradi poczuł, Ŝe jego ciało przenika grad słów, które toczą się ze ścinającym krew w Ŝyłach łoskotem. Fradi wiedział, Ŝe gazowy “obłok" przygląda mu się uwaŜnie, choć nie wychwycił ani zarysów twarzy, ani Ŝadnych narządów wzroku. W następnej chwili dotarł do męŜczyzny, trochę zaskoczonego, wybuch gromkiego, jakby podziemnego śmiechu; albo raczej chichotu. Chichotu? - Obudziłeś Naszą wesołość - rzekł “słup" - z powodów tylko Nam znanych. To jednak moŜesz wiedzieć. W uznaniu twoich cnót, poświęcenia i wytrwałości w pielęgnowaniu wielu poŜytecznych umiejętności, obdarzyliśmy cię Naszą łaską. Z trudem powstrzymał cisnące się na usta słowa. - Zaszczyt to dla mnie niezwykły, o Najznamienitszy. Zanoszę Ci pieśni pochwalne. Nie sposób w pełni oddać ukorzenie się, ani teŜ słusznie odpłacić... - To prawda. A jednak - rzekł z namysłem głos Obecności - jest coś, co mógłbyś uczynić. Co więcej, obdarzyliśmy cię Naszym błogosławieństwem łaski przewidując, Ŝe wykonasz pewne zadanie. Słup pary uśmiechnął się dobrotliwie. - Zadanie to ma na imię Maks. - Nie ma się czemu przyglądać, prawda? Dwaj męŜczyźni stali nad trzecim. Ten, który mówił, miał kręcone, opadające kaskadami na ramiona włosy i pasujący do nich jasnobrązowy wąsik. Ubrany był w płaszcz z prostej, lecz kosztownej tkaniny z wysokim kołnierzem. Okulary niedbale zsunął na czubek nosa, kapelusz z szerokim rondem, zakończony futrzaną opaską, połoŜył na stole. Krótko mówiąc, był to kupiec, a nie wojownik.
- Nie, Meester Groot - odrzekł jego towarzysz. “Towarzysz" oczywiście to zbyt mocne określenie jak na tutejsze stosunki. Sugerowałoby ono równą pozycję społeczną, a taką rzadko osiągali nawet oświeceni kupcy. Relacje pomiędzy Haalsenem Grootem a jego podwładnymi nie były jednak typowe, poniewaŜ czcigodny “Mistrz" nie ograniczał swoich zajęć lub działań kompanów do takich, które kaŜdy uczciwy kupiec uwaŜałby za chwalebne. Trzecia postać tego Ŝywego obrazu, ten, który leŜał u ich stóp, stanowił wystarczający dowód. Trzeba przyznać, Ŝe Haalsen Groot nie był kolosem. Wypukłości masywnych mięśni zastępowała rozciągnięta, nieco zniszczona skóra i wystające kości; obrazu dopełniały zapadnięte policzki i głęboko osadzone oczy. Wszystko to zdradzało, Ŝe był barbarzyńskim szermierzem, który oddalił się znacznie od domu i zagubił w dziwacznych konwulsjach cywilizacji. “Trzeci" nie otworzył jeszcze oczu. W tej chwili tracił siły cierpiąc z gorączki, szczękając zębami i wyginając ciało w osobliwe pozycje płodu - podobnie to przedstawia jeden z malarzy Realizmu Koszmarnego. Myśląc o tym wszystkim, Meester Groot zauwaŜył: - śycie moŜe sobie być Ŝyciem, ale estetyka z całą pewnością pozostaje estetyką. Na to jego podwładny odrzekł, jak miał w zwyczaju: - W rzeczy samej, panie. Barbarzyńca przerwał tę wymianę uwag atakiem głębokiego, wilgotnego kaszlu, po którym na jego ustach pojawiło się kilka róŜowych pęcherzyków piany. - Jesteś pewien, Ŝe odszukałeś właściwego człowieka? - zapytał nagle Meester Groot. - Zarejestrowali go pod nazwiskiem Svin - odrzekł rzeczowo podwładny. - W więziennych aktach jako jego ostatnie zajęcie zapisano “straŜnik karawan", więc okoliczności wydawały się odpowiednie. Kiedy się go nakarmi, umyje i wyleczy, z pewnością będzie od- powiadał opisowi; tu, na dalekim na południu, wyróŜnia się pośród innych ludzi. Czy mam rozpytywać się dalej? - Nie, Julio, nie mam ci nic do zarzucenia, jeśli chodzi o twoje starania. Chyba najlepiej by było, gdybyś posłał po lekarza. Nie sądzisz, Ŝe nasz przyjaciel moŜe mieć gruźlicę? - Bardzo moŜliwe. Lekarz będzie tu lada chwila. - Julio równieŜ zakasłał, ale o wiele delikatniej. - Czy domyślacie się, panie, dlaczego Meester Maksymilian chciał, Ŝebyście zabezpieczyli właśnie ten okaz? Gdy Haalsen Groot głośno zastanawiał się, wzrok utkwił w barbarzyńcy, lecz ukryte za szkłami oczy zdawały się spoglądać w zupełnie inne miejsce. - Dla Maksa poszukiwanie przygód to czysta improwizacja. Lubi dysponować zróŜnicowanym zestawem surowców, które moŜe dowolnie połączyć. Ma teŜ pewną wadę -
nadmierny sentymentalizm, jak równieŜ określoną wizję świata. Najprawdopodobniej spotkał tego barbarzyńcę w jakiejś karawanie i pomyślał, Ŝe wyprowadzi go na ludzi. - Jakiekolwiek by były powody zainteresowania się Maksa Svenem, Groot od lat nie widział, by ten aŜ tak się czymś przejmował. Sprawy zapowiadały się niezwykle interesująco. Być moŜe wiązały się z niebezpieczeństwem i zapewne wymykały się rozsądkowi, ale z pewnością... nie będzie nudno. Przypomniał sobie, Ŝe musi zamówić więcej worków z piaskiem. Narastający z wolna okrzyk wojenny na długo zapadał w pamięć i dowodził siły głosu. Wrzasnąwszy, Lew z Równiny Oolvaan odepchnął się od pręta wysokiego, cięŜkiego kandelabru, strącając po drodze kilka płonących świec i runął w dół; masywny miecz zataczał przy tym śmiercionośne kręgi wokół ciała. Przeciwnik, który rozglądał się uwaŜnie po komnacie i zastanawiał, do czego Lew moŜe zmierzać tym razem, uniósł do góry rapier. Gdy Lew opuszczał się w dół, z potęŜnie umięśnionymi nogami juŜ spinającymi się do skoku, ostrze wroga błysnęło za łydkami, przez co wojownik nieoczekiwanie stracił cały impet. W miarę jak podłoga zbliŜała się do niego, Lew zaczął obracać się do tyłu; wtedy przeciwnik umiejętnie odsunął się z drogi. Wtem rozległ się głuchy odgłos, po którym Lew uświadomił sobie, Ŝe leŜy na wznak i patrzy, jak z góry podąŜają za nim, niczym gasnące komety, wciąŜ płonące i rosnące w oczach świece. Końcówka rapiera znalazła się w jego polu widzenia. Przypominała teraz, gdy odbiły się w niej pełzające płomienie, krwistoczerwoną plamę. Kawałki świec posypały się na wszystkie strony. Odgłosy chłostania i szlachtowania ustały. Lew zwilŜył wargami kciuk i palec wskazujący jednej dłoni, po czym uniósł ją do czoła, zamknął oczy i uszczypnął się ostroŜnie w plamę wosku, zastygającą szybko ponad brwiami. Poczuł ulgę, gdy coś zaskwierczało. - Tym razem nie trafiłeś - zauwaŜył Lew. - Do cholery, to twoja wina - odpowiedział przeciwnik. - Tam do diabła! Czy w ogóle moŜna coś osiągnąć dzięki tak gwałtownym ruchom? - Muszę cię poinformować, Ŝe zaskoczyłem tak kiedyś niedźwiedzia. - Spadając z Ŝyrandola? A która blizna jest pamiątką po tym wyczynie, co? Lew prychnął. - Zamknij się i pomóŜ mi się podnieść. Plecy bolą jak diabli. I rzuć któryś z tych ręczników. Szybkie i pewne dźwignięcie pozwoliło Lwu znowu stanąć na nogach. Zarzucił sobie ręcznik na nagie ramiona i ruszył pierwszy do kredensu.
- Prawie się juŜ zdecydowałem, Ŝeby się do ciebie przyłączyć -rzekł po chwili, rzucając słowa pomiędzy kęsami ogromnej pieczeni wołowej. - Przegapiłem ostatnie dwa “zdarzenia", a wcześniejsze odbyły się pewnie... ze dwadzieścia-dwadzieścia pięć lat temu. - No jasne - odpowiedział Maks. - Śmiało, jedź ze mną. Zapomnij o tych wszystkich bzdurach, które mówiłeś w zeszłym tygodniu; Ŝe jesteś jedyną osobą, która moŜe utrzymać to miasto w ryzach i dopilnować, Ŝeby składy przebudowano w terminie. Zapomnij o tym dobrym seminarium administracyjnym, na które posyłasz Kaara. Niech Roosing Oolvaya znowu zatonie w rzece. W końcu kto tego miasta potrzebuje? Lew spojrzał na Maksa ostro, ale cały efekt popsuł wypychający jeden policzek kawałek pieczeni. - To przez moje dzieciaki - powiedział. - Nigdy nie powinienem był mieć najpierw dzieci. To początek końca, gdyŜ skrzywiają człowiekowi wraŜliwość. Zobaczyłbyś, gdybyś miał ich kilkoro. - Zapominasz - odrzekł Maks - Ŝe ja teŜ... mam dzieci. Twoje dzieci są moimi dziećmi. Tylko nie myśl, Ŝe tego nie Ŝałuję. Lew skończył przeŜuwanie z wyrazem zadowolenia na twarzy. Choć to on na końcu leŜał plackiem na ziemi, wcale nie znaczyło, Ŝe przegrał. - A więc sądzisz, Ŝe moŜesz mojego syna czegoś nauczyć? - Ma dwie ręce, głowę i jest wystarczająco rozsądny - odpowiedział ostroŜnie Maks. - Nie rozumiem, czemu nie. Powinienem postarać się przede wszystkim o to, Ŝeby trochę wydoroślał, jeśli przedtem ktoś nie potnie go na kawałki. Dosyć dziki uśmiech pojawił się w lewym kąciku ust Lwa. Przesunął ręcznikiem po czole, ścierając smuŜkę potu, która wypływała spod długich, czarnych włosów, spiętych opaską. - Uczyłeś się u mistrzów, którym nie przyniesiesz wstydu. Walczysz jak szalony; nie sposób przewidzieć, jak uderzysz za chwilę. Nie ma gdzie się przed tobą ukryć. A co więcej - wiesz, ile jest warte Ŝycie. Do diabła, to właśnie podoba mi się w ludziach! Czy jesteś pewien, Ŝe nie jesteś moim synem? Maks uniósł brwi i spojrzał bystro na Lwa. Rzeczywiście, byli prawie tego samego wzrostu, obaj mieli długie ciemne włosy, choć Maksa były bardziej kręcone, natomiast Lwa - nieco posiwiałe. Maks był drobniejszej i giętszej budowy niŜ Lew i czuł się doskonale w towarzystwie tego grubokościstego, masywnego męŜczyzny ze wschodnich równin. Błyskotliwości, bystrości umysłu Lwa, stwierdził Maks, nie sposób było przecenić. Lew był
jednak tak milczący, Ŝe wolał zacisnąć zęby i wybrać wielki, poręczny miecz albo rzucać najbliŜszym krzesłem. Poza temperamentem, naleŜało teŜ pamiętać o wieku. - To mało prawdopodobne - powiedział Maks. - ChociaŜ kto wie? Jeśli stać cię na porządne dziedzictwo, to moŜesz mnie adoptować. - A tak w ogóle, to jak zdobyłeś ten swój przydomek “Nieprzytomnie Niegodziwy"? Lew bawił się chwilę wyciągniętym z pochwy mieczem, usiłując ukroić cienki plaster peklowanej wołowiny na drugą pajdę z półmiska. Nagle obrócił się w miejscu i cisnął kawałkiem mięsa z miecza prosto w oczy Maksa, po czym rzucił się ku niemu. Maks natych- miast uchylił się w kierunku ziemi i odskoczył do tyłu. Spodziewał się czegoś takiego, odkąd odkrył, Ŝe Lew lubi uśpić czujność przeciwnika, zanim zaskoczy go nagłym atakiem. Peklowana wołowina przeleciała nad nim i uderzyła w ścianę, szybujący zaś miecz upadł na ziemię. Maks przerwał salto do tyłu stając na rękach i zmienił kierunek tak szybko, jakby od samego początku to planował. Wyskoczył pewnym ruchem do góry, by najpierw stanąć mocno na ugiętych nogach, a następnie zwarł się z nacierającym Lwem. Potem chwycił wciąŜ wiszący na szyi Lwa ręcznik i pociągnął tak, Ŝe twarz przeciwnika spurpurowiała; wyprostowywał się dzięki temu chwytowi, aŜ przeskoczył ponad ramieniem Lwa i zmusił go do lotu ku drzwiom. Maks wylądował na szczycie kredensu. UwaŜał przy tym, by nie nastąpić na jedzenie. Gdy szabla Lwa uderzyła o ziemię, zaraz usłyszał znajomy rumor padającego na podłogę potęŜnego ciała. - Ach, ci akrobaci - mruknął Lew. - Zawsze nienawidziłem akrobatów. Te cholerne króliki zawsze wyskakują spod nóg. - Zawsze ci powtarzam - rzekł Maks - Ŝe zwinnością moŜna pokonać najsilniejszą rękę z mieczem. Lew skoczył na nogi, wykazując się nie lada zwinnością i wyłowił swój kawałek wołowiny z kinkietu. - Wszystkim o tym rozpowiadaj - powiedział. - Akrobaci są w porządku, jeśli zostawiasz ich w spokoju. Jeśli tak nie jest, szykuj się na śmiertelny cios. Gdy ruszył z powrotem w kierunku kredensu, zobaczył, Ŝe Maks stoi juŜ na nim z załoŜonymi na krzyŜ rękami i wybija takt nogą tuŜ obok miski z pieczonymi ziemniakami. - No dobra - rzekł Lew. - Na dzisiaj mam juŜ dosyć. Zrób sobie kanapkę.
- Nigdy nie będzie pasować - rozległ się skrzekliwy głos spod stołu. Coś czarnego i skórzastego poruszyło się i błysnęło za jedną z nóg, po czym rozpłynęło się w tyle kabiny, w cieniu rzucanym przez pojedynczą lampę pod sufitem. Drewniana paka przesunęła się z hukiem po deskach pokładu pod stołem, po czym grzmotnęła o ścianę. - Jeśli mogę pozwolić sobie na śmiałość, odnoszę wraŜenie, Ŝe większość czasu spędzamy na przenoszeniu dobytku z miejsca na miejsce - zauwaŜył inny głos tuŜ za drzwiami. W wejściu zachybotała sterta niechlujnie związanych ksiąŜek, a za nią pojawiła się postać, która właśnie się odezwała. Osoba ta próbowała utrzymać tomy w nienaturalnie długich i chudych kończynach, które oplatały stosik tak ściśle, jakby zginały się nie tylko w łokciach, ale i w przedramionach. Skóra tych rąk, z pewnością nieprzypadkowo, miała odcień zieleni. Mamroczący coś “czarny płaszcz" wychynął spod stołu i czmychnął na bok, gdy wyŜsza z postaci zdecydowała się zrzucić ksiąŜki na powierzchnię stołu. Czubek kaptura małej osóbki wystawał niewiele ponad blatem, tak więc przebywanie pod stołem nie było dla niej aŜ tak wielką niewygodą. - Nie po to wziąłem pracę, Ŝeby meble ustawiać - rzuciła mamrocząca postać. Trzecia osoba siedziała przy stole, usiłując za wszelką cenę odszyfrować jakiś list. Człowiek ten podniósł wzrok znad sterty ksiąŜek, które właśnie zasypały dokument grubą warstwą, tak Ŝe nie sposób go było szybko wydostać. - Co się stało, Haddo? - zapytał z rezygnacją i dezorientacją. - Problem, który komentował przed chwilą Master Haddo - powiedział ten o zielonkawej skórze, wyciągając poskręcane ramiona - dotyczył ściśle słuŜebnych funkcji, do jakich ostatnio ograniczyła się nasza praca u pana. - Dam radę gadać sam za siebie - zacharczał Haddo. - Nic mi po jakimś rzeczniku. - Kaptur w oskarŜycielskim ruchu uniósł się ku górze, ukazując bezdenną czerń, przetkaną jedynie dwiema świecącymi, pomarańczowymi plamkami, umieszczonymi mniej więcej tam, gdzie powinny znajdować się oczy. - Ale Wroclaw mówi prawdę. - Och, daj spokój - odrzekł męŜczyzna przy stole. - PrzecieŜ wiesz, jaka jest sytuacja. Wiesz, Ŝe mnie samemu teŜ nie bardzo się to podoba. -Ale to pan jesteś za stołem- odparł Haddo - a my harujemy z cięŜarami. - Tyle Ŝe ja jestem szefem - zauwaŜył Wielki Karlini. - To ja mam właśnie siedzieć i myśleć za stołem. Wy natomiast macie zajmować się takimi sprawami, jak pakowanie i przenoszenie rzeczy, właśnie po to was zatrudniłem.
Wroclaw zakaszlał dyskretnie. - To niezupełnie prawda, jeśli wolno mi panu przypomnieć. - A nie mówiłeś pan “Wszyscy za jednego, jeden za wszystkich"? -zapytał z oburzeniem Haddo. - Jeśli nie podoba ci się ta praca, Haddo, nic cię tu nie trzyma -rzekł Karlini. - Nie jesteś moją własnością; nie mam nic przeciwko temu, byś zabrał się stąd i wrócił, skąd przyszedłeś. Ale, ale: skąd przybyłeś? - Z Hinterlandów - odpowiedział Haddo. - Nie mówię, Ŝe chcę odejść. KaŜdy cywilizowany gość ma prawo się poskarŜyć, nie przyzna pan? - Czego więc chcesz, Haddo? Następnej podwyŜki? - Dotychczasowa umowa wystarczy. Słusznego uznania się domagam, no i równego traktowania. Karlini spojrzał w bok na Wroclawa. - Wroclaw? - Sądzę, Ŝe Master Haddo pragnie, aby uczestniczył pan w najcięŜszych pracach lub - jeśli to nie wchodzi w grę - właściwie go traktował, aby sam mógł dalej dźwigać cięŜary. - Nigdy nic nie zyskasz - warknął Haddo do Wroclawa, - jak będziesz dobierał takie ładne słówka. Ja mam jedno pytanie: dlaczego ja, a nie pan, mam błagać? - Chcesz, Ŝebym cię błagał, byś pracował dalej? - zapytał Wielki Karlini. - Dlaczego miałbym to robić? - To dodatek - odrzekł Haddo. - Sprawdź pan w umowie. Nic to pana nie kosztuje. - No więc dobrze - stwierdził Karlini. - Proszę cię, błagam, Haddo, zostań i kontynuuj tę poniŜającą, lecz niezbędną pracę. Błagam cię. No i jak? - Nie było źle - odparł Haddo. - A co ze mną? - wtrącił się Wroclaw. Karlini zerwał się na nogi i wbił wzrok we Wroclawa. Spojrzał potem na swój taboret i zagrzmiał; - Czy chcesz, Ŝebym i ciebie błagał? Zamachnął się w kierunku stołka i wyrzucił go w górę, potykając się o jedną z nóg, po czym odwrócił się i wyszedł z kabiny, lekko kulejąc. Haddo i Wroclaw spojrzeli po sobie, po czym skierowali wzrok w ślad za Karlinim, który wyszedł na pokład. - Coś podobnego - skomentował Wroclaw. Na rzecznej barce roiło się od bel materiału, owiniętych w nieprzemakalne pokrowce, wiązek starannie poskładanego twardego drewna, baryłek peklowanych ryb i wszystkiego, co
moŜna sprzedać droŜej z dala od Roosing Oolvaya. Uginali się przy towarze członkowie załogi, którzy pakowali produkty na środku pokładu, gdzie nie docierały fale, albo pod ławkami dla wioślarzy. Karlini miał nadzieję, Ŝe zaraz zajmą się teŜ ławkami; barka popłynie z biegiem rzeki, z prądem, więc chyba nie moŜna spodziewać się zbyt wiele pracy przy wiosłach. Musiał przy tym przyznać, Ŝe marny był z niego Ŝeglarz. Odsunął się na bok, gdy dwaj ludzie weszli z nabrzeŜa po trapie, ciągnąc ze sobą krnąbrnego kozła i wprowadzając ostroŜnie na pokład. Na okręŜnicy w porcie siedziała kobieta. Swobodnie machała nogami nad wodą i miała takie samo ubranie, składające się ze spodni i płaszcza, jak Karlini. Obok niej stał kałamarz; za uchem miała gęsie pióro. Na kolanach zaś trzymała księgę rachunkową. Nie patrzyła w nią, lecz na jakieś bliŜej nieokreślone miejsce po drugiej stronie portu, przerywając tą obserwację od czasu do czasu zerknięciem na czarnowłosą młodą kobietę, która siedziała po jej lewej stronie. Karlini podszedł i zajął miejsce po prawej stronie, przyglądając się uwaŜ- nie kałamarzowi. Szybko pocałował kobietę w policzek, a ona odwróciła się do niego błyskawicznie. - Au! - zawołał Karlini. Ścierał z twarzy długi strumyk atramentu, który sięgał przez policzek do ucha. Roni włoŜyła pióro, narzędzie zemsty, do ksiąŜki i usiadła pomiędzy pozostałą dwójką. - A czego się spodziewasz, skoro się podkradasz, gdy pracuję? -zapytała. - Zostaw, tylko to rozmazujesz. Karlini obejrzał swoją rękę. Rzeczywiście, cała była ubrudzona w atramencie, co dawało pojęcie o tym, jak mogła wyglądać twarz. Dziewczyna, siedząca po drugiej stronie Roni, wydała dziwny, skomlący dźwięk, po czym zasznurowała usta. Mogło to wskazywać, jak bardzo powstrzymuje wybuch śmiechu. Kiedy wyrwał się jej jeszcze jeden okrzyk, zasłoniła usta dłonią. - No proszę, nie Ŝałuj sobie - rzekł Karlini głosem, który, jak miał nadzieję, przedrzeźniał tylko jego własny. W tym momencie dziewczyna nie wytrzymała i zaniosła się spazmatycznym chichotem, jakby bąbelki wytrysnęły z otwartej butelki musującego wina. Zgięła się wpół i chwyciła za boki, kiedy nadeszła jeszcze większa fala śmiechu. - Na pewno wyglądam rewelacyjnie - oznajmił zrezygnowany Karlini. - Nie ruszaj się - poleciła Roni, wyciągając z bocznej kieszonki chusteczkę, którą przyłoŜyła następnie do policzka męŜczyzny. -Tildy, moŜe pójdziesz poszukać rozwiązań do nowego zestawu, ja dołączę do ciebie później.
Tildamira, najstarsza ze znanych dzieci byłego Lwa z Równiny Oolvaan, z trudem skinęła głową i zbiegła z okręŜnicy. Popędziła przez pokład potykając się i przyciskając do piersi swój zeszyt. - To dobre dziecko - mówiła dalej Roni - i chyba będzie biegła w matematyce, więc nie złość się na nią. Obiecujesz? - Och, no dobrze - zgodził się Karlini. - Ale czy ja naprawdę wyglądam tak śmiesznie? - Oczywiście, mój drogi - odrzekła pogodnie Roni. - Jak idzie ładowanie? - Ludzie znowu szemrzą - wyznał. - Nie dziwię się im. Wszystkim będzie lepiej, kiedy wyruszymy. - TeŜ tak myślę. Czy przeczytałeś juŜ list od Groota? - Haddo i Wroclaw robią remont w tamtym pokoju. Tyle wiem, Ŝe wysłał kolejne ostrzeŜenie, by uwaŜać na jego statek. - Nie jestem taka pewna - oświadczyła Roni. - Coś nie daje mi spokoju. No, teraz moŜesz juŜ pokazać się ludziom. Daj mi rękę. Czy myślisz, Ŝe moŜemy zaufać załodze? - To statek Groota - odparł. - Ludzie teŜ naleŜą do Groota. Równie dobrze mogłabyś zapytać, czy moŜemy zaufać Grootowi. - A czy moŜemy? Mewa zatrzepotała skrzydłami i usiadła na ramieniu Karliniego. Nie zwrócił na nią uwagi. - Chyba tak, jak kaŜdemu. Wszystko zaleŜy od tego, z czego odniesie korzyści. ChociaŜ zawsze miał słabość do Maksa. - A czy z nami jest inaczej? - zauwaŜyła Roni. - Tak jest lepiej. Postaraj się wytrzymać z pięć minut, zanim znowu się ośmieszysz, dobrze, mój drogi? - Wiedziałaś, co cię czeka, kiedy za mnie wychodziłaś - rzekł Karlini. - Tak. Powiedziałam, Ŝe nie chcę od razu mieć dzieci, ale w efekcie wyszłam za dziecko. - Czy chcesz listu rozwodowego? - Zamknij się - odrzekła - idioto. - Dobrze, moja droga - odpowiedział, przybierając zmartwiony wyraz twarzy. - Jak idą badania? - Trudno jest pracować bez sprzętu, aparat mam spakowany, ale sądzę, Ŝe wyprawa nie okaŜe się całkowitą klęską. Zebrałam juŜ dość danych, by usiąść i poukładać je w myślach przez jakiś czas.
- Ale tego nie zrobisz, na ile cię znam. Czy wciąŜ uwaŜasz, Ŝe to wszystko do czegoś jednak doprowadzi? - O tak - odparła. - To nie ulega kwestii. Biologiczne, komórkowe korzenie siły magicznej. Oczywiście, czy zdołamy ją poznać na tyle, Ŝeby jej uŜywać, jeszcze nie wiemy. - Wszyscy w ciebie wierzymy -zapewnił jej mąŜ. - Nie o to chodzi. Mamy do czynienia ze skomplikowanymi układami, ogromnymi energiami, z rzeczami, które nawet pojąć nam trudno. Sama tradycyjna magia jest juŜ dość niebezpieczna, nawet gdy wiesz, co powinieneś robić. Tu przecieŜ staramy się znaleźć nowe narzędzia na całkowicie odmiennym obszarze. To onieśmiela jak diabli. Jeśli chcesz wiedzieć, to w kaŜdej chwili zamieniłabym to na zwykłe badania. Mewa, która z zainteresowaniem dziobała Karliniego w ucho, poderwała się do lotu, zamachała dla równowagi skrzydłami i usiadła ostroŜnie na jego głowie. - Dlaczego ona się za mną plącze? - zapytał, obracając oczy ku górze, aby wcześniej dostrzec, co ptak zamierza zrobić. - MoŜe znajduje w tobie coś miłego. Z gustami nigdy nic nie wiadomo. Usłyszeli za sobą przeraźliwe, spinające uwagę “hurrump". Karlini przesunął się, by obrócić głowę nie płosząc mewy. To był Haddo - tyle moŜna było uchwycić w silnym słonecznym świetle, którego promienie wpadały do kabiny, oświetlając z lekka jego twarz. - Ptak - oświadczył Haddo. - Wypuszczę go. - Proszę bardzo, Haddo - odpowiedział Karlini. - I dziękuję. Zobaczymy się później. Sługa odszedł. - Dziękuję? - zdziwiła się Roni. - Nie pytaj. Przez chwilę przyglądali się nurtowi wody. Wtem Karlini oświadczył: - Nie poddaj się wpływowi Maksa i nie panikuj. Nie rzucaj się na to. On i tak przeŜyje. - Tak, ale na tym właśnie polega cała rzecz, mój drogi. Nie rozumiesz? - odrzekła. - Czy przeŜyje? A my? Ostatni raz objąłem wzrokiem moje biuro. Wiem, Ŝe sentymenty związane z miejscami, zwłaszcza wynajętymi, są śmieszne. Biuro i ja jednak wiele razem przeszliśmy, jeśli moŜna tak powiedzieć. W kaŜdym razie nie potrafiłbym zliczyć, jak często leŜałem tu na podłodze i jestem przekonany, Ŝe część z płynów organicznych, które wylałem, wciąŜ jeszcze sączy się piętro niŜej. W pokoju nie było nic, tak jak wtedy, gdy tu przyszedłem po raz
pierwszy. Nie oznaczało to, Ŝe był zupełnie pusty. Rozumiałem, Ŝe kaŜdy przedmiot, który bym tam przyniósł, mógłby zostać rozbity na ścianie, jeśli nie na mojej głowie. Nad drzwiami wejściowymi wciąŜ wisiała stara, wgnieciona tarcza. Była tu od początku i pewnie zostanie do końca. Zaledwie kilka miesięcy temu odkryłem, Ŝe tak naprawdę nie naleŜała do mnie, gdyŜ wgniecenie nie pochodziło z którejś z kampanii mojej młodości. Kilka miesięcy przed tym, jak zacząłem zadawać się w Maksem i jego załogą, doszedłem do wniosku, Ŝe w ogóle nie mam Ŝadnych wspomnień sprzed przybycia do Roosing Oolvaya, siedem lat wcześniej. Klątwa bezimienności, jak nazwał to Maks, z pewnością nie jest codziennym doświadczeniem nawet dla czarodzieja, który specjalizuje się w tego rodzaju sprawach. Maks, według mnie, nie był wielkim specjalistą. Jego największym talentem, jak zdołałem odkryć, była genialna wprost łatwość doprowadzania ludzi do szału poprzez tajemnicze i niejasne uwagi, które czynił bez przerwy i których nigdy nie chciał wyjaśniać. No cóŜ, tę grę mogą prowadzić tylko dwie osoby, myślałem początkowo; wkrótce jednak okazało się, Ŝe wszystko jest trudniejsze, niŜ sądziłem. Jednym z najczęściej analizowanych obiektów był mój umysł. Nie zrozum mnie źle. Moja cierpliwość względem Maksa nie wyczerpywała się, niezaleŜnie od tego, jak bardzo mnie irytował. Pogorszenie stosunków z nim było jednak niczym w porównaniu ze świadomością, Ŝe wciąŜ istniał gdzieś mój wróg, który rzucił na mnie czar bezimienności; usunął wspomnienia, a nawet pamięć o moim imieniu. Magia. W końcu wszystko się do niej sprowadza, prawda? Nienawidzę magii. Rzecz jasna, moje Ŝycie coraz bardziej się z nią wiązało. Zrozumiałem, Ŝe mam problemy, gdy stwierdziłem, Ŝe kłopoty z pamięcią moŜna będzie wyjaśnić tym jednym uderzeniem w głowę za duŜo. Shaa, lekarz, zapewnił mnie jednak, Ŝe mój stan to nie “prosta organiczna amnezją". Kiedy uświadomiłem sobie, Ŝe wolałbym fizyczne uszkodzenie mózgu niŜ zadawanie się z magią, wcale nie poczułem się spokojniejszy o swoje zmysły, lecz... Ktoś zapukał do drzwi. Och, nie! - pomyślałem. Tylko nie to. Ostatnim razem, gdy komuś udało się wdrapać po schodach tak, by nie zaskrzypiały, choć specjalnie przystosowałem je na dodatkowy “dzwonek do drzwi", uprzedzający o intruzie, czekały mnie kłopoty. Wielkie kłopoty. One właśnie doprowadziły do spotkania z Maksem i jego przyjaciółmi i na dodatek omal nie skończyły się zniszczeniem całego Roosing Oolvaya. Kiedy rozwaŜałem wyjście przez boczne okienko i ucieczkę dachem, zamknięte na klucz drzwi otworzyły się i weszła kobieta. W przeciwieństwie do poprzedniego mojego gościa, pobladłego i zdeterminowanego w dąŜeniu do celu, ta osoba miała bardzo opaloną skórę, jak ktoś, kto wiele czasu spędza w
tropikalnych dŜunglach i przysłuchuje się falom. I patrzy, jak bawią się rekiny. Przypominała mi w dodatku Gashanatantrę, którego nastawienie do Ŝycia, w rodzaju “Zrobimy tak, jak ja chcę, albo obetniemy ci kilka paluszków i spróbujemy jeszcze raz" - uchodziło zapewne i w jej kręgach towarzyskich za normalny sposób prowadzenia rozmów. Nie potrzebowałem nawet ostrzegawczego tykania w tyle głowy, by zrozumieć, Ŝe całe poprzednie zamieszanie, czegokolwiek by dotyczyło, znowu się zaczynało. Właśnie miałem powiedzieć “Jak się masz, Gash?", zaczynając w ten sposób rozmowę i wzmacniając się typowym pokazem zimnej bezczelności. Jednocześnie miałem udawać, Ŝe wiem dobrze, o co chodzi. JednakŜe, choć wydawało się to świetnym początkiem pojedynku na spryt, niezwykły wybuch strachu zamknął mi usta. Oparłem się więc tylko o ścianę w pobliŜu okna, załoŜyłem ręce na piersi i obrzuciłem ją takim odwaŜnym spojrzeniem, na jakie było mnie stać w danej chwili. Drzwi zatrzasnęły się za nią same - sprytna sztuczka, poŜałowałem, Ŝe sam nigdy jej nie stosowałem, kiedy interesy szły źle. Stanęła pewnie pośrodku pokoju, rozstawiła szeroko nogi i opuściła swobodnie ręce. Skierowała ku mnie wewnętrzne strony dłoni, tak Ŝe powietrze, które przemykało między palcami, zagęszczało się nieznacznie. Oczy kobiety przybrały barwę błyskawicy. Chwila wlokła się za chwilą. Czułem, Ŝe coś próbowało wcisnąć mnie w ścianę, ale moje ciało pozostawało silne i oporne jak ceglany mur. MoŜe wchodził w grę tylko stan mego umysłu. To było moŜliwe, ale z drugiej strony czułem, Ŝe to nieprawda. O ile się nie myliłem, metaboliczna więź, którą narzucił mi Gashanatantra, budowała automatycznie jego własną tarczę ochronną. W tej chwili brama, która nas łączyła, była mi pomocna; jeśli tak rzeczywiście było, to działo się tak po raz pierwszy. Ochrona działała w pełni, zanim zdąŜyłem się podrapać, automatycznie. Gdy więc próbowałem sam wywrzeć na tę więź jakiś wpływ, wyszło na jaw, Ŝe w magii jestem całkowitym ignorantem. A jednak było coś, co mogłem zrobić sam z siebie. Zamiast spojrzeć groźnie na kobietę przy drzwiach albo pozwolić, by szczęka opadła do ulubionej pozycji na piersi, wykrzywiłem twarz w zjadliwym uśmiechu. Domyśliłem się, oczywiście, Ŝe nie odniosłem pełnego sukcesu, miałem jednak nadzieję, Ŝe szczypta kpiny doprowadzi do jakiejś równowagi. Po chwili, której długości w Ŝaden sposób nie potrafiłbym określić, oczy po drugiej stronie pokoju zwęziły się. Zacisnęła palce u rąk, a powietrze w ich wnętrzu zafalowało i oczyściło się. Nacisk na moje ciało ustąpił. - A więc... - powiedziała. Jej głos zabrzmiał jak struna skrzypiec przesuwana po stercie odłamków szkła. Był łagodny i liryczny bardziej niŜ smagnięcie bicza.
Z ulgą powstrzymywałem uśmiech, by nie rozpromienił mojej twarzy; to zapewne był dopiero początek. - A więc? - odpowiedziałem z naciskiem. - “A więc?" Czy to wszystko, co jesteś w stanie powiedzieć? Chciałabym cię darzyć większym szacunkiem, zawsze tak dumnego, Ŝe mówisz właściwą rzecz w odpowiednim czasie... Czy aby mój czar wciąŜ był tak silny? - Przechyliła głowę do tyłu i na bok, po czym zachichotała, ale w jej śmiechu było odrobina wstrętnego Ŝartu, którego nie zdołała ukryć. - O mojej reputacji czasem mówią zbyt wiele - zagrałem na zwłokę. O ile się nie myliłem, nigdy przedtem tej kobiety nie spotkałem. - Swoją drogą - ciągnęła dalej - masz doskonałe schronienie. Prawie mi wstyd, Ŝe tak wiele czasu zajęło mi wytropienie ciebie. - Tak właśnie powiedziała, ale wcale nie wyglądała na zawstydzoną. - Doprawdy? - odezwałem się. - To miło z twojej strony. Przykro mi, Ŝe tyle się przy tym natrudziłaś. Czemu właściwie zawdzięczam ten zaszczyt i przyjemność? - No, teraz jesteś taki, jakim zawsze cię znałam - rzekła w zadumie. - Nawet gdy masz inne ciało i ukrywasz się w pułapce na szczury w mieście zaatakowanym przez pchły. To zresztą zupełnie nie jest w twoim stylu, ale... tym lepiej. Rozumiem nawet, dlaczego nie witasz mnie, jak naleŜy. Bądź jednak spokojny, mój drogi, pewne sprawy przetrwają nawet w tysiącu ciał. Chodź tu i pocałuj mnie. Starałem się, Ŝeby nie domyśliła się, Ŝe mam ucisk w gardle. - Nie sądzisz, Ŝe z tym moŜna jeszcze poczekać? - zapytałem z nadzieją, Ŝe nie chrypiałem jak zarzynane prosię. Nachmurzyła się. To była małoduszna chmurność. Cieszyłem się, Ŝe nie ja byłem jej adresatem, ale ten, za kogo mnie brała. I Ŝałowałem jednocześnie, Ŝe tego człowieka nie było w pobliŜu. - No dobrze - odpowiedziała wreszcie. - A więc tak chcesz postępować. Mogłam przypuszczać, Ŝe posmakujesz swobody. Ale z drugiej strony jednak wiem, znając ciebie, Ŝe to nie jest niemoŜliwe. Mimo wszystko - chmura znów pojawiła się na twarzy kobiety, wypierając z niej równie przykry uśmiech - wciąŜ jestem twoją Ŝoną. - Jak się czujesz? - zapytał Jurtan Mont. - Gdy pomyślę, czym mogło się jeszcze skończyć - odrzekł Zalzyn Shaa - to nieźle. Usiadł z łoskotem na wygodnym kamieniu.
- W końcu, rozejrzyj się wokoło... - dodał, ogarniając gestem ręki porośnięte krzakami wzgórze, równiutkie połacie upraw, nisko połoŜoną gardziel rzeki Oolvaan i zaczynające się za nią góry oraz, nieco niŜej po prawej, rozległe i rozgorączkowane Roosing Oolvaya. - Tak - odparł Mont, idąc wzrokiem za gestem Shaa. - Ale o co ci chodzi? - Daj spokój. Na pewno jesteś bardziej wraŜliwy na piękno, niŜ teraz okazujesz. A moŜe marnowałem czas dla gbura? Mont umieścił torbę z ziołami, które zbierał Shaa, obok kamienia i połoŜył się. - No dobrze. Ładny widok, ale co to ma wspólnego z twoim sercem? - Jeśli ktoś ma zamiar dać z siebie wszystko, a nawet więcej -powiedział Shaa w zadumie - to lepiej to uczynić w miejscu, gdzie jest na co popatrzeć. Jeśli twoje ograniczenia grzecznie ustępują, to przyjemna perspektywa jest natychmiastowym zadośćuczynieniem za samo podjęcie trudu. Jeśli nie zdołasz ich przełamać, moŜesz się przynajmniej pocieszyć myślą, Ŝe szybko stracisz z pola widzenia wszystko; rzeczy ładne i brzydkie. - A więc czujesz się silniejszy? - Shaa zdecydowanie Ŝwawo wchodził na wzgórze. - Oddech masz juŜ chyba dosyć pewny. - Grubiaństwem byłoby skarŜyć się - zgodził się Shaa. Tak przynajmniej wydawało się Montowi, ale za Shaa zawsze trudno było trafić. - Czy skończyłeś się juŜ pakować? Mont skrzywił się. - Tak, chyba tak. Nie wiem. Nie wiem nawet, co powinienem spakować. - Wszystko, co moŜesz zabrać, nie obciąŜając nadmiernie konia. - Dlaczego muszę jechać konno? Nie lubię koni. - Tak samo jak Maks - zauwaŜył Shaa. - On za to jeszcze mniej lubi podróŜować pieszo, a jak wiadomo, to typowe alternatywy. - No tak, ale Maksa teŜ nie lubię. Dlaczego nie mogę jechać z tobą? Po co w ogóle mam jechać? Shaa otworzył worek, zajrzał do środka, poprzerzucał z namysłem ostatni zbiór ziela, wybrał jedną cienką łodygę, zakurzoną i zieloną, z purpurowymi brzegami, po czym roztarł na papkę jej cebulowaty koniec pomiędzy kciukiem a palcem wskazującym. WłoŜył do kącika ust ten cieknący, lepki koniuszek. - Czy pytałeś o coś? - odezwał się. - Dlaczego robisz uniki? - zapytał Jurtan. - Doskonale wiesz, Ŝe zadałem ci pytanie. Zanim odpowiedział, Shaa przez chwilę obracał łodyŜkę językiem w ustach. - Maksymilian zaproponował - dosyć męŜnie, mogę dodać - Ŝe będzie ci towarzyszył w podróŜy wieku męskiego. Chyba nie bardzo rozumiem dlaczego, a przecieŜ nie jestem teŜ
pewien, czy wiem, dlaczego spędzam tyle czasu z tobą, skoro wciąŜ jesteś taki niepokorny. Urwis! Inni chętnie zapłaciliby za moŜliwości, które ty otrzymujesz za darmo. Ale czy z twoich ust pada choć słowo wdzięczności? Ja go nie słyszałem i ośmielam się twierdzić, Ŝe inni równieŜ tego nie doświadczyli. - Nigdy nie mówiłem, Ŝe chcę być poszukiwaczem przygód - odparł Mont - ani kimkolwiek, za kogo siebie uwaŜasz, niespecjalnie teŜ chcę wprawiać się w walce mieczem. Wolałbym zająć się... no, wolałbym zająć się innymi sprawami. - Jedno drugiego nie wyklucza, jak doskonale wiesz, a ćwiczenie się w fechtunku będzie dla ciebie nie tylko zajęciem w oczekiwaniu na Wielki Dzień, ale moŜe teŜ przydać się, gdy juŜ tam dotrzemy. - Wielki Dzień? Myślałem, Ŝe jedziemy do Imperialnego Miasta. - To tylko synonim - odparł Shaa - który z czasem moŜe zaczniesz cenić, jeśli przeŜyjesz. Chodzi o to, byś nie zirytował któregoś z nas tak, Ŝe odrzuci on zasady zawodowej grzeczności. - No cóŜ, przepraszam, Ŝe Ŝyję - odrzekł gorzko Mont. Shaa z zadowoleniem zauwaŜył, Ŝe brzmienie głosu Monta poprawiało się. Jednak, co Shaa przyznawał bez bólu, miał niejednego przecieŜ wybornego nauczyciela. - Co jednak będzie, jeśli wszystkie te przygody okaŜą się nie dla mnie? - ciągnął dalej Mont. - Ty przecieŜ masz powód; jest nim twoja klątwa. - Rzeczywiście. I mam jej serdecznie dosyć. Tym razem moŜe trafi się okazja, by się jej pozbyć; dlatego biorę w tym udział. Mont prychnął. - Wcale nie masz jej dosyć. To znaczy, moŜe masz dość klątwy, ale nie poszukiwania przygód - jestem tego pewien. Lubisz to. - Lubię wtedy, gdy w danej sytuacji mam jakieś pole manewru. Myśl o tym, Ŝe przygoda moŜe zakończyć się moją śmiercią, teŜ nie ma uspokajającego wpływu. - Sadziłem, Ŝe z poszukiwaniem przygód zawsze wiąŜe się ryzyko. - To prawda. Ale w moim przypadku ryzyko jest większe, niŜ wynikałoby tylko z cech tego zawodu - odrzekł Shaa - o czym doskonale wiesz. - Sytuacja jest dość ciekawa, jak się nad nią zastanowić - ciągnął w zamyśleniu Mont. - Klątwa kaŜe ci ścigać kogoś, kto prawdopodobnie chce cię zabić. - No cóŜ, tak - skomentował tamten. - Sytuacja jest dosyć klasyczna. Mój brat wiedział, co robi. Mont stęknął, jakby go ktoś uderzył w przeponę. Otworzył usta.
- Twój... - powiedział. - Chwileczkę. Myślałem, Ŝe ty masz siostrę. - Rzeczywiście, mam siostrę. Ale teŜ i brata. -Ale ja myślałem, Ŝe to siostra sprawia ci cały ten kłopot. Shaa obrócił wzrok na Monta. - Musisz się jeszcze nauczyć jednego: nie zakładaj z góry, Ŝe skoro znasz jeden fakt, to znasz juŜ wszystkie, albo Ŝe gdy znasz fakty, to potrafisz je właściwie zinterpretować. - Ale... - zaczął Mont - ale... - Dlaczego miałbym zdawać relację z całego Ŝycia prostakowi, który chce przez całe Ŝycie gnić w Roosing Oolvaya? Mont ponuro odął wargi. - Pojadę z Maksem - rzekł wreszcie. - Nie rób mi łaski. WciąŜ chyba jesteś temu niechętny - zauwaŜył Shaa. - Czy jeszcze czymś się dręczysz i chciałbyś to z siebie wyrzucić? - Nie - odpowiedział Mont. - Tak. Dlaczego w ogóle musimy wyjeŜdŜać i pakować się w nowe kłopoty? Chodzi mi o to, Ŝe Roosing Oolvaya leŜy zupełnie na uboczu, niewiele się tu dzieje, a teraz, kiedy cały ten przewrót - Oskin Yahlei i inne rzeczy - skończył się, jestem pewien, Ŝe nic się nie wydarzy przez wiele lat, jeśli w ogóle kiedykolwiek moŜna na to liczyć. Dlaczego więc nie moŜemy tu zostać i ćwiczyć to samo... - Typowy przykład - stwierdził Shaa - ograniczonego myślenia, Ŝyczeniowego. Wydarzenia same wiedzą, kiedy nadejść, w swoim tempie, albo... - Shaa przeciągnął słowo, aby odrzucić obiekcje Monta, wracając do rzeczowości - albo (powtórzył dla lepszego efektu) same postaci biorące udział w wydarzeniach, uwikłane w ich rytm, zajmują się poszukiwaniem; róŜnica leŜy jedynie w semantyce. Faktem jest, Ŝe wydarzenia, niegdyś uwaŜane za chaotyczne, równie trudno ogarnąć, jak gaz wydobywający się z pękniętego balonu. ChociaŜ moŜe tu istnieć jakiś entropowy związek. MoŜemy się skonsultować z Roni, to chyba naleŜy do obszaru jej zainteresowań. Mont zacisnął zęby. Trzymał się mocno swej pierwotnej myśli, co zawsze było trudne w rozmowie z Shaa, ale w końcu miał tyle praktyki w tym zakresie. - To śmieszne. Dlaczego nie mógłbym zostać tutaj i pracować jako urzędnik, handlowiec albo ktoś taki? Rzeczy, o których mówisz, nigdy nie dotykają urzędników. - Być moŜe nie te, ale inne zdarzenia, a mógłbym ci przytoczyć listę przykładów zbijających twoją teorię, od których włosy by ci stanęły na głowie. A co z twoim ojcem? Czy on szukałby cię tutaj, hm? I jeszcze jedna rzecz, tak dla przypomnienia. Tak, mam klątwę, ale
ty masz dar. Powiedz mi, przyjacielu - co bardziej motywuje? MoŜe mógłbyś zostać w domu, chociaŜ... czyŜbyś chciał? Mont otworzył usta, powstrzymał się, pochylił głowę lekko na bok, a w jej głębi (tak przypuszczał Shaa) pojawiały się wizje przyszłego bohaterstwa. - Chyba nie - odpowiedział z wolna. - Chcę tylko wiedzieć, jakie mam moŜliwości i tyle. Nie chcę, by mnie ciągnąć za sobą jak pajacyka na sznurkach. Chcę sam dokonywać wyborów. - A czego więcej chce kaŜdy racjonalnie myślący człowiek? Słusznego, a przy tym ambitnego celu. Jak sądzisz, w jaki sposób moŜna go osiągnąć? Pewnego dnia, pomyślał Mont, nauczy się je rozpoznawać, gdy nadejdą. - Chodzi o szczęście... Obaj wiedzieli, Ŝe Mont rzucił tylko bezuŜyteczną odpowiedź, aby zyskać na czasie i móc naprawdę przemyśleć wcześniejsze pytanie. Shaa jednak chciał mu dać odpowiedź w tej chwili; był bardzo otwarty. - To zbyt niepewne źródło dla kogoś, kto planuje wznieść się ponad zwyczajny los. Równie dobrze mógłbyś powiedzieć, Ŝe chcesz ukryć się przed bogami, przed przeznaczeniem, przed dobrą i złą fortuną, a nawet - przed całym światem. - Hm - odrzekł Mont. - Prawdę mówiąc, taka moŜliwość przeszła mi przez myśl. Dlaczego się nie ukryć? CzyŜ nie to robi właśnie Maks, a nawet ty sam? - Ach - powiedział Shaa. - Rzeczywiście. Ukrywanie się moŜe być cenną strategią, daje nieograniczone moŜliwości, ale to wcale nie oznacza, Ŝe polega ono jedynie na siedzeniu w domu i niewychodzeniu na ulice. Jak myślisz, na ile byłoby to skuteczne dla kogoś, kto przede wszystkim pokłada ufność w szczęściu? - No dobrze, dobrze, rozumiem, do czego zmierzasz. Jeśli chcesz panować nad swoim losem, musisz wiedzieć, co robisz; a jeśli chcesz to osiągnąć, musisz wykazywać się odpowiednimi umiejętnościami. Doświadczeniem. Prawda? Shaa uniósł brwi, co u niego oznaczało uprzejmość, po czym pozwolił, by cała głowa poszła za tym dyskretnym ruchem czoła, i zaczął się przyglądać czystemu niebu. W oddali poruszał się jakiś migoczący punkcik, który mógł okazać się duŜym ptakiem. - Ale skąd ten cały pośpiech? Dlaczego musimy tak nagle wyjeŜdŜać z miasteczka, siedząc tu juŜ miesiąc? Chodzi mi o to, Ŝe jeszcze nic się nie dzieje, prawda? - Nie jest dobrze, gdy dowiadujesz się o czymś jako ostatni - rzekł z powagą Shaa. - Zawsze trzeba spodziewać się najgorszego. Rozwijaj więc w sobie nastawienie, Ŝe nawet pod najpiękniejszym niebem juŜ coś się dzieje.
Rozdział II KRYZYS TOśSAMOŚCI Skoro chcesz w tym się babrać - powiedziałem - to moŜesz chociaŜ usiąść. Biurko zostanie w pokoju, gdyŜ niespecjalnie przydałoby mi się w drodze, podobnie dwa krzesła. Zająłem to, które stało od strony biurka. Tu siada właściciel. Kobieta zaś, której nigdy przedtem nie widziałem, usiadła na drugim. Siedzieliśmy tam i przyglądaliśmy się sobie. Nie miałem pojęcia, o czym myśli, ale w tym momencie najmniej się o to kłopotałem. Skupiałem się na tym, co juŜ mi powiedziała i co zaobserwowałem. Nigdy nie prowadziłem zbyt rozpustnego Ŝycia; a w kaŜdym razie nie przypominam sobie tego. Rzecz jasna, “nie przypominam sobie" było clou tego zdania. Nie wiedziałem, co będzie gorsze: czy to, Ŝe kobieta zorientuje się, iŜ nie jestem poszukiwaną przez nią osobą, czy fakt, Ŝe okaŜę się w istocie jej męŜem. Nie przypominałem sobie, bym się kiedyś Ŝenił. Ktoś wystarczająco wścibski mógłby sam wyrazić wątpliwości co do mojego nazwiska. Jednak gdybym przyjął, Ŝe faktycznie oŜeniłem się z nią i o tym zapomniałem, nie mógłbym tego uznać za właściwą odpowiedź. Powiedziała, Ŝe rozpoznała mnie, mimo Ŝe zmieniłem wygląd. Miałem wraŜenie, Ŝe nie mówiła o moich włosach, lecz o jakiejś transformacji całego ciała, co zwiastowało dosyć silną magię. Sądziłem, Ŝe ten, kto rzucił na mnie klątwę, mógł spowodować równieŜ całą tę zamianę. Dopóki jednak grałem w ciemno, lepiej było wybrać bardziej oczywiste rozwiązanie. Nazywało się ono “Gashanatantra". Zastanawiałem się, dlaczego nic o nim nie wspomniała. Nie widziałem teŜ Ŝadnego sensu w tym, by w nieskończoność podtrzymywać metaboliczną więź między mną a Gashem, gdyŜ musiała ona wyczerpywać jego siły, choć - o ile mogłem się zorientować - były one jeszcze wciąŜ duŜe. Ale juŜ wiedziałem. UŜywał mnie jako przynęty. Ta kobieta nie rozpoznała mojej osoby, lecz ślad Gasha, który przebijał przez to nasze połączenie. Myślała, Ŝe naprawdę nim jestem. Sądziła, iŜ posmak aury Gasha, która wciąŜ mi towarzyszyła, był cząstką jego prawdziwej toŜsamości, przebijającej przez skuteczne przebranie. Cała ta sprawa z pierścieniem, którą mi zlecił przedtem, była dosyć ryzykowna, ale wyglądało na to, Ŝe tak naprawdę jeszcze niczego wielkiego nie przeŜyłem. Sprawa z pierścieniem przynajmniej była jasna; tu natomiast zapowiadało się niezłe zamieszanie i to ściśle osobistej natury. Co ja mu takiego zrobiłem?
Mogło wchodzić w grę jeszcze jedno wytłumaczenie, na które wpadłem przebiegając myślą wszystkie moŜliwości. Kobieta postradała po prostu zmysły. Takie rozwiązanie podobało mi się jeszcze mniej niŜ poprzednie. Zaskoczyła mnie swoją siłą i Ŝywotnością, więc przyjąłem, Ŝe za jej zachowaniem kryły się jakieś racjonalne przesłanki. Jeśli powodowały nią jednak złudzenia albo czyste szaleństwo, no cóŜ, wtedy najlepszym wyjściem byłoby dla mnie pomodlić się do dobrych bogów. Odkąd zacząłem zadawać się z Maksem i Shaa, porzuciłem ich i uczciłem kilka razy Phlinna Arola, Boga Łowców Przygód, tak na wszelki wypadek. Nie miałem jednak pojęcia, czy zyskałem przez to jego łaski, czy nie, ani nawet czy się do niego w ogóle zbliŜyłem. Powiadają, Ŝe drogi bogów są tajemne, a ja nigdy w to nie wątpiłem. Rzecz jasna, nie miałem w zwyczaju siedzieć za biurkiem i dochodzić tych tajemnic, które zapewne wypróbowywali i na mnie. - Wiele czasu minęło - powiedziałem - od naszej ostatniej rozmowy... - Wiem - odrzekła. - Powiedziałeś mi wtedy, iŜ nie chcesz mnie juŜ nigdy widzieć. Pamiętam, Ŝe znienawidziłeś mnie od tamtej historii z Kortese. Urwała. Przytwierdziłem ją do miejsca srogim spojrzeniem. Głośno przełknęła ślinę, po czym rzekła: - Czy sądzisz, Ŝe naraŜałabym się na twój gniew bez istotnego powodu? - Nie wiem - odpowiedziałem - moŜe byłabyś do tego zdolna? Jesteś tutaj przecieŜ od jakiegoś czasu, a nie podjęłaś nawet próby wyjaśnienia przyczyn twojej obecności. Zgadzasz się ze mną? Sama uznałaś za stosowne przypomnieć, Ŝe chyba jesteśmy małŜeństwem, a przynajmniej ktoś chce, aby tak to wyglądało... Co to w ogóle znaczy? Nie zapominajmy takŜe o twoim powitaniu na początku. Powiedziałbym, Ŝe zapowiadało bardziej ostry cios niŜ grzeczną rozmowę. .. Spojrzenie kobiety nieco złagodniało, a moŜe raczej stało się mniej pewne siebie niŜ na początku. - Dobrze więc, powiem prosto z mostu. Chcę pierścienia. Gdybym mogła zdjąć go z twego spalonego ciała, zrobiłabym to. - Aha! - zawołałem. - Zdaje się, Ŝe teraz zaczynamy do czegoś zmierzać. Ale do czego? Pierścieni jest tu wiele, a dla kilku z nich warto poświęcić głowę powinowatego. O który ci chodzi? I dlaczego sądzisz, Ŝe ja mógłbym go mieć? - Nie baw się ze mną - prychnęła za złością. - Wiesz doskonale... - Nie bawić się? - powtórzyłem uraŜonym tonem. - A czego właściwie oczekiwałaś, jeśli wolno spytać? Jeśli w ogóle mnie znasz, moja droga, to wiesz dobrze, Ŝe pokrętność mam we krwi, Ŝe tak powiem. - Rzuciłem wszystko na jedną szalę. Shaa mówił mi kiedyś, Ŝe
Gash cieszył się reputacją Szalonego Intryganta, Podstępnego - i był “pasowany" na mistrza podstępów i spisków. - Wiesz, rozczarowałaś mnie trochę. Sądziłem, Ŝe w czasie naszego związku coś powinno między nami się wytworzyć. Tymczasem co mnie spotyka? Otwarty atak! Oczywiście słaby - jak się tego spodziewałem - ale po nim nastąpiły groźne deklaracje. Oj, moja droga, moja droga... W tym momencie rzuciłem na nią jedno czy dwa groźne spojrzenia. Na twarzy kobiety walczyły ze sobą róŜne uczucia. Na zewnątrz dominowała wściekłość, skierowana bez wątpienia na mnie i słuszna ze względu na moje uwagi, bagatelizujące jej sprawę. Głębiej moŜna było doszukać się tej samej arogancji co na początku, ale jakby rozerwanej na dwoje przez drobiny wątpliwości. Jeszcze niŜej zaś kryło się coś, co teraz miotało się jak lewiatan z morskiej otchłani. Jak ukryty stwór, to “coś" zostawiało jedynie drobną zmarszczkę na powierzchni; ale w przeciwieństwie do lewiatana, który nie wynurza się z wody, poniewaŜ nie potrafi oddychać powietrzem, ona celowo ukrywała to uczucie. Oznaczało to, Ŝe specjalnie i z naciskiem okazywała inne oblicza. Do czego zmierzała? - Skoro juŜ składasz takie deklaracje - ciągnąłem dalej - to teraz ja spróbuję zagrać w twoją grę, co ty na to? Co zamierzałaś zrobić, kiedy tu wchodziłaś? Dlaczego w ogóle zaatakowałaś? Wiedziałaś, Ŝe sama nigdy mnie nie pokonasz. - Nie - odpowiedziała. - Masz rację. Nagle powrócił jej dziki i głupi uśmiech. Nie, tym razem było nawet jeszcze więcej. Nagle lewiatan wynurzył się z głębiny i wystrzelił w górę wzbijając pianę. - Dlatego przyniosłam to - jej ręka wsunęła się w środek biurka i zniknęła za jego równą linią, jakby przebiła niewidzialną ścianę. Dzięki temu mogłem dobrze przyjrzeć się jej nadgarstkowi i przedramieniu w przekroju - były w bardzo złym stanie. Widok rozerwanych mięśni i pulsujących arterii oraz Ŝółtość kości sprawił, Ŝe zrobiło mi się jej Ŝal. Nie było tu Shaa, który by w pełni docenił zalety tej drastycznej sztuczki; ja wolałem natomiast, Ŝeby anatomia pozostała wewnątrz ciała. Nie musiałem oglądać tej szczególnej salonowej magii zbyt długo, poniewaŜ szybko chwyciła przedmiot, którego szukała w tajemnej przegródce, i wyciągnęła go na światło dzienne. W pierwszej chwili zobaczyłem jakby masę szarych i czarnych robaków, wijących się bez końca i chlupoczących obrzydliwie; miałem nadzieję, Ŝe nie zaczną rozpływać się jak posoka po całym biurku. Potem zrozumiałem, Ŝe kula z robakami wcale nie musiała być ciałem stałym, poniewaŜ insekty przechodziły przez siebie nawzajem, łączyły się i
rozdzielały. Takie obrazki, rodem z beczki sfermentowanych, ciągnących się strumieniem koźlich jelit, mogą przyprawić człowieka - z braku świeŜego powietrza albo ostrego fetoru - o utratę przytomności. Robaki odnosiły się do jej ręki z szacunkiem i nie próbowały łączyć się z ciałem. ZauwaŜyłem równieŜ, Ŝe jej rękę pokryła lśniąca błona, naśladująca rękawiczkę. Czegoś takiego nie widziałem jeszcze w ciągu moich nielicznych spotkań z magią, a poniewaŜ nie miałem pojęcia, jak mógłbym sztuczkę powtórzyć, obawiałem się, Ŝe robaki inaczej potraktują moje ciało. To rzeczywiście robiło wraŜenie, musiałem przyznać. Jednak w moim przypadku efekt został w pewnym stopniu zmarnowany, poniewaŜ nie miałem pojęcia, do czego ta kula miała słuŜyć, oprócz tego, Ŝe oznaczała z pewnością nowe kłopoty. Tę wiedzę zawdzięczałem jedynie zdrowemu rozsądkowi. Byłem przekonany, Ŝe Gash rozpoznałby to od razu; takim był człowiekiem i zdaje się, Ŝe w tym typie magii specjalizował się. Niestety, wciąŜ go tu nie było i chyba nie wysyłał Ŝadnych pomocnych informacji. - A więc - powiedziałem - masz nową zabawkę. Czy czekasz, aŜ padnę ci do stóp i zacznę Ŝarliwie błagać o łaskę? Spojrzała na mnie, nagle zakłopotana. Rzuciła szybkie spojrzenie na robaki, jakby chciała się upewnić, Ŝe na pewno tam były; nie zdziwiłbym się, gdyby potrząsnęła ręką, by sprawdzić, czy zagrzechoczą. Nie uczyniła tego. Zachowała uśmiech na twarzy i wyciągnęła do mnie rękę z robactwem. Poczułem nagłą falę ciepła, jakby piecyk otworzył mi się prosto w twarz. Nie poczułem jednak tej temperatury na skórze, lecz głęboko w środku głowy. - Co więc chcesz mi powiedzieć? - zapytałem. - Chcesz rozwodu? - Wolałabym zostać wdową. - Łatwiej powiedzieć, niŜ zrobić. - Nie, nie sądzę. Jej ręka zatrzymała się. Robaki były juŜ na tyle blisko, Ŝe wystarczyło, abym skierował na nie wzrok, a wyraźnie bym je rozróŜniał. Nie mogłem jednak wytrzymać gorąca, bijącego w moją twarz. Do tej pory powstrzymywałem się przed tym, by skupić się na krześle, teraz jednak zrozumiałem, Ŝe zanim znowu ona się ruszy, ja muszę coś zrobić - i to bardzo szybko. -Wiesz – stwierdziła - podoba mi się to bardziej, niŜ się spodziewałam, a wyjątkowo na to czekałam. - Nie mów, Ŝe nigdy nie dostarczam ci rozrywki - odparłem. - Z czystej ciekawości, powiedz mi: przypuśćmy, Ŝe uda ci się usmaŜyć tym mój mózg. Jak wtedy będziesz chciała
zdobyć pierścień, o którym mówiłaś? Twierdziłaś przecieŜ, Ŝe jest głównym powodem twojego przybycia. - Powiedziałam, Ŝe zdjęłabym go z twojego spalonego ciała, i wciąŜ jeszcze mogę to zrobić. - Ach, tak - odrzekłem. - Rzeczywiście tak mówiłaś i sporo się nad tym rozwodziłaś. A co byś zrobiła, gdyby się okazało, Ŝe nie ma go na moim ciele; tak zresztą jest naprawdę. - To najstarszy wykręt, jaki znam. - Nie wątpię. Jest teŜ najskuteczniejszy, jeśli odpowiada prawdzie. - Prawdzie? Nigdy w Ŝyciu nie mówiłeś prawdy. Nie poznałbyś, Ŝe coś jest prawdą, nawet... - Czy jesteś pewna, Ŝe chcesz zaryzykować? Trochę trudno będzie przywrócić mnie do Ŝycia, gdy zostaną ze mnie tylko tlące się zwłoki. Co byś zrobiła, gdyby się okazało, Ŝe jednak byłaś w błędzie? Co zrobiliby twoi wspólnicy? To było wykalkulowane zagranie. Rzeczywiście, nie mówiła o Ŝadnych wspólnikach. Nie była jednak tak bystra jak ja, a ściślej mówiąc, jak ten za kogo mnie brała; czułem, Ŝe ona teŜ to wiedziała. Cała sprawa mogła mieć wiele wspólnego z faktem, Ŝe oboje najwyraźniej się nie znosili. W związku z tym wszystkim nie sądziłem, Ŝeby zdecydowała się sama ruszyć za mną, a skoro nie działała z własnej inicjatywy, to miała jakichś wspólników. PrzedłuŜenie rozmowy nie było koniecznie moją ostatnią deską ratunku. Laska znajdowała się w zasięgu ręki, oparta o bok biurka. Poza tym doszedłem do wniosku, Ŝe byłem sprawniejszy fizycznie niŜ Gash. Zwinność i krzepa były zawsze ostatecznością wartą zachodu, ale teŜ rozwiązaniem, ku któremu zwracasz się, gdy nie moŜesz wymyślić niczego innego. Ja jednak byłem sprytny, w kaŜdym razie tak mi mówiono, i postanowiłem sprawdzić, na ile poŜyteczną bronią okaŜe się ta umiejętność, zanim ucieknę się do rzucania głową naprzód, przygniatania ludzi własnym cięŜarem, do utraty przytomności w wyniku zderzenia. Zagryzała z roztargnieniem koniuszek wargi i w zamyśleniu obserwowała mnie. Nie odrywając ode mnie wzroku, zrobiła ruch wolną ręką wokół szyi i chwyciła okrągły kryształowy dysk wielkości dłoni, który wisiał na srebrnym łańcuchu. Uniosła go do twarzy i spojrzała na mnie. - Mówisz, Ŝe nie masz pierścienia? - Nie mam pierścienia. Kiedy ponownie wypowiedziałem te słowa, wzorek złoŜony ze srebrnych pyłków przeleciał przez dysk jak ławica maleńkich piskorzy. Mocniej zmarszczyła brwi. Odęte wargi zwęziły się tworząc złowieszczą linię. Nagle rzuciła kulę robaków prosto w moją twarz.