IXENA

  • Dokumenty1 316
  • Odsłony246 775
  • Obserwuję196
  • Rozmiar dokumentów2.2 GB
  • Ilość pobrań143 153

Brenner Mayer Alan - 03 Zaklęcie losu

Dodano: 8 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 8 lata temu
Rozmiar :2.0 MB
Rozszerzenie:pdf

Moje dokumenty

IXENA
EBooki
FANTASTYKA

Brenner Mayer Alan - 03 Zaklęcie losu.pdf

IXENA EBooki FANTASTYKA Brenner Mayer Alan
Użytkownik IXENA wgrał ten materiał 8 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 21 osób, 23 z nich pobrało dokument.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 303 stron)

Mayer Alan Brenner Zaklęcie losu (Przekład Maciejka Mazan)

Dla moich rodziców

Prolog Ciociu Leen! Ciociu Leen! Zobacz, co znalazłem! Ciocia Leen, znana równieŜ jako StraŜniczka Cesarskiego Archiwum, spojrzała ponad okularami do czytania na swojego trzyletniego siostrzeńca, który zatrzymał się z dzikim poślizgiem przy jej biurku. Jego ręce, gwałtownie młócące powietrze były puste, a kieszenie nie zdradzały obciąŜenia większego niŜ zazwyczaj. - Proszę bardzo - odezwała się. - Patrzę. Co odkryłeś i gdzie to jest? Chłopczyk uwiesił się jej na ręce i ciągnął ją niecierpliwie za sobą. -Tutaj! Chodź! Robin zawieruszył się gdzieś na zapleczu, bawiąc się z samym sobą w chowanego pomiędzy labiryntem pólek, jak zwykle utytłany niczym nieboskie stworzenie. Leen wsunęła wolną ręką flamaster pomiędzy kartki starodawnej księgi i zamknęła spękaną okładkę. Zostawiła ksiąŜkę na stojaku do czytania i wzięła latarnię. Choć miejsce jej pracy było gęsto obstawione świecami, dzięki którym nie oślepła do reszty, dalsze rejony Archiwum tonęły w nieprzeniknionych ciemnościach. W jaki sposób Robin rozpoznawał swoje znaleziska? Robin dreptał gdzieś z przodu, poprzedzany przez błękitną poświatę, padającą na skrzynie i chwiejne sterty ksiąg i zwojów manuskryptów. Leen skrzywiła się. Chyba starość zaczyna przedwcześnie dawać się jej we znaki - a moŜe to treść księgi kazała jej zapomnieć o całym świecie. Wysuwając tę hipotezę, pozwoliła sobie na więcej pobłaŜliwości niŜ zazwyczaj. Mimo wszystko, roztargnienie było najbezpieczniejszą wymówką. Grzebanie się w kłębach kurzu i mamrotanie czegoś pod nosem jest cechą charakterystyczną Archiwisty, ale kiedy zabraknie jasnego i chłodnego myślenia, sytuacja staje się powaŜna. Zaczyna się od zapomnienia, iŜ podarowało się chłopcu magiczną tunikę, mającą chronić go podczas myszkowania między ksiąŜkami. To samo robiła ona, kiedy przy wielkim biurku zasiadał jej dziadek. Potem zaczynają ci się plątać zaklęcia otwierające drzwi, a efektem jest rozpływająca się chmura niegdyś będącą Archiwistą i, oczywiście, wybory jego następcy. Robin zatrzymał się przy rozsypanej stercie ksiąŜek i luźnych kartek i stanął, niecierpliwie przestępując z nogi na nogę. Blask emanujący z runów na jego koszuli przenikał gęstą chmurę otaczającego go kurzu. Teraz Leen przypomniała sobie mętnie huk, jaki dobiegł do niej mniej więcej dziesięć stronic temu. Nie zaniepokoił jej aŜ tak, aby oderwała się od lektury. Teraz rozejrzała się bacznie. Wyglądało na to, Ŝe dotarli do ściany, a przynajmniej kolumny wielkiej niczym pokój. W katakumbach znajdowało się wiele podobnych miejsc.

- PokaŜ mi, co znalazłeś - powiedziała cierpliwie. Robin ukląkł i zaczął po omacku szukać czegoś pod drugą półką od dołu. NajniŜsza była po prostu masywną deską, leŜącą na podłodze. Następna znajdowała się o piędź wyŜej, więc tylko Robin był na tyle mały, by móc zauwaŜyć coś na tej przestrzeni. Sądząc po lukach pomiędzy ściśle przylegającymi do siebie grzbietami, trzy lub cztery ksiąŜki z najniŜszej półki zostały wyjęte. Bez tego nawet rączka trzylatka nie znalazłaby tam dość wolnego miejsca do swobodnego manewru. - Patrz! - nakazał chłopczyk. Ciche kliknięcie niemal uszło jej uwagi. Potem biblioteczka skrzypnęła głośniej i powoli zagłębiła się w ścianie. Po prawej stronie powstała szpara na tyle duŜa, by zmieścić w sobie osobę wzrostu Robina. Powiększała się tak długo, aŜ mogła pomieścić w sobie półtorej Leen. Wówczas Robin znowu ujął Leen za rękę i pociągnął ją za sobą. Trudno określić, jak długo stały tu te ksiąŜki na półkach. Leen znalazła dziennik, w którym czwarty Archiwista notował swoje spostrzeŜenia. O ile sobie przypominała, był jedynym przedstawicielem swojej dynastii, co tłumaczyło, dlaczego jego dzieła nie zostały przekazane następcom, jak to miało miejsce w jej rodzinie. Zresztą nie był to zapewne jedyny powód. Na podstawie pewnych mętnych, by nie rzec: wyssanych z palca, dowodów doszedł do wniosku, Ŝe katakumby mieszczące w sobie Archiwa powstały w czasach Przeniesienia, jeśli nie wcześniej. Leen miała co do tego swoje zdanie. W końcu tenŜe sam Archiwista najwyraźniej postradał zmysły tuŜ po spisaniu swoich rewelacji. Jego kariera zakończyła się uruchomieniem zwykłej, potrójnej zasuwy, w wyniku czego uwolnił konstrukcję, nad której unieszkodliwieniem pracowało pół pałacowej straŜy i trzech dyplomowanych czarowników. Nieco spłaszczona postać Archiwisty nadal widniała na murze obok mostu, a wyraz jego twarzy był dziwnie beztroski. Dziadek Leen powiesił na nim kobierzec. Za biblioteczką znajdowała się niewielka alkowa oraz wiodące w dół wąskie kręcone schody. Leen ruszyła po nich w ślad za biegnącym naprzód Robinem. Targana niepokojem o małego ze wszystkich sił opierała się nagłemu przypływowi uczuć macierzyńskich. Lewą ręką przytrzymywała się centralnej kolumny i od czasu do czasu zerkała w górę na ślimak schodów. Zanim dotarli na dół, zrobili dwa okrąŜenia, a moŜe nawet dwa i ćwierć. Leen nie miała najmniejszego pojęcia, dokąd idą. Zewnętrzne i wewnętrzne wymiary pałacu rzadko zgadzały się ze sobą, ale róŜnice te były na tyle nieznaczne, Ŝe nie zdradzały, iŜ wymiar wewnętrzny był znacznie większy. Archiwum zajmowało dolną część pałacowego kompleksu, więc wydawało się moŜliwe, iŜ schody prowadzą w głąb litej skały lub raczej czegoś podobnego do niej.

Zimna podłoga kojarzyła się raczej z odwiecznymi głazami niŜ z marmurową czy betonową posadzką. Dwie inne rzeczy dawały duŜo do myślenia. Ściana, która ukazała się naprzeciwko schodów, równieŜ wyglądała solidnie jak lita skała. Zimna i gruba, w przeciwieństwie do podłogi została wykonana z metalu. Nie było to surowe Ŝelazo, grubo kuty arkusz miedzi czy jakiś prymitywny element z brązu, lecz przeraźliwie powaŜny, nieskazitelnie gładki, grafitowy metal, przebłyskujący spod wielowiekowej powłoki kurzu. Od czasów Przeniesienia Leen nigdy w Ŝyciu nie widziała czegoś podobnego; ani zawiasów, ani zamka. Coś jednak mówiło jej, Ŝe ma przed sobą drzwi. Ta pewność opierała się nie tylko na intuicji. Ściana po lewej stronie metalowej płaszczyzny miała pewne charakterystyczne cechy. Na przestrzeni od pasa do czubka głowy Leen i na szerokości mniej więcej ramienia lita skała w niewytłumaczalny sposób robiła się przezroczysta, zachowując właściwą sobie strukturę i chłód kamienia. Leen przesunęła palcem po pokrytych pleśnią głazach. Pierwsze wraŜenie okazało się słuszne. Przezroczysty fragment emanował zielonym światłem, które przechodząc na wskroś jej dłoni, nadało jej trupią barwę. W miejscu, gdzie przycisnęła opuszek palca, pojawiło się jaśniejsze, zielone światełko. Leen przyjrzała się z bliska smudze, którą pozostawił po sobie jej dotyk. Trudno było na poczekaniu określić grubość kryształu, ale z pewnością nie naleŜał do najcieńszych. Mógł sięgać w głąb skały co najmniej na długość ramienia. W kaŜdym razie widać było gdzie się kończy, poniewaŜ coś na nim majaczyło, okrągła plamka zieleni wielkości monety. Światełko. Nie płomień, nie czarnoksięska pochodnia ani run podobny do znaków na koszuli Robina, lecz blask zupełnie innego rodzaju, światło jarzące się nieruchomo w ciemności, ukryte w niej przed... Zielony punkcik zmienił kolor na pomarańczowy i mrugnął. Potem zniknął. Leen odskoczyła gwałtownie, jakby światełko ją ugryzło. Potrząsnęła głową, usiłując uspokoić wzburzony umysł. Spojrzała na Robina. Z ukontentowaniem młócił piąstkami w metalowe drzwi, nie powodując nawet najsłabszego hałasu, jeśli nie liczyć ledwie dosłyszalnego plaskania o pancerną powierzchnię. Nagle poczuła się z niego dumna, nie przeszkodził jej nawet ten bardzo niearchiwistyczny zawrót głowy. JuŜ w tak młodym wieku zdradzał odpowiednie skłonności, mogące go uczynić pierwszorzędnym Archiwistą. Szkoda tylko, Ŝe jedną z nich było zamiłowanie do odkrywania rzeczy, które powinny pozostawać w ukryciu. W kaŜdym razie Robin wykonał juŜ swoją część zadania. Reszta naleŜała do niej. Leen zapisała w pamięci, by nagrodzić go jakoś za dostarczenie jej tak interesującej zagadki. O tak, była nią bez wątpienia. Nawet bardziej niŜ interesująca. W kryształowej ścianie tkwiło coś bardzo starego. Coś, co istniało od setek lat i nadal Ŝyło.

Rozdział I Wyglądało na to, Ŝe to pierwsza od wieków okazja, Ŝeby wreszcie się wyspać. Oczywiście w podróŜy nie moŜna mieć wysokich wymagań, ale nawet wtedy nie moŜna sobie odmówić zupełnie... Jakiś bucior znowu wbił się mu między Ŝebra. Znowu? Jurtan Mont spróbował odtworzyć w pamięci ostatnie minuty. Coś naprawdę potęŜnego musiało wytrącić go ze snu, skoro jego umysł obudził się do Ŝycia. Czy to ta sama stopa? A jeśli tak, to do kogo naleŜy? - No, obudź się wreszcie. Głos nie brzmiał znajomo. Jurtan uniósł nieco jedną powiekę i odwrócił głowę. Niechlujna postać z rozwichrzoną brodą, wznosząca się nad nim niczym wieŜa w mroku przedświtu, równieŜ nie wydawała się mu znana, ale jego wewnętrzny głos nie podnosił alarmu, zwłaszcza Ŝe nieznajomy nie obrabował go i nie udusił podczas snu. - Kim jesteś? - A jak ci się wydaje? - warknęła z rozdraŜnieniem nieznana postać. - Powinienem ci wypruć flaki, a nie trącać cię miło bucikiem. To by cię definitywnie wykończyło, bo juŜ prawie połoŜyłem na tobie krzyŜyk. Postać moŜe i była nowa, ale to rozdraŜnienie Jurtan znał doskonale i od dawna. - Max? Maximilian Umiarkowanie Podejrzany, którego wygląd bardziej niŜ kiedykolwiek odpowiadał przydomkowi, zmierzył go spojrzeniem pełnym odrazy. - Pięć minut. Potem poćwiczymy. Jurtan wygrzebał się ze śpiwora. Powietrze było mroźne, ale przynajmniej rosa nie zamarzła mu na twarzy. To juŜ coś. - Jak długo mamy to ciągnąć? Kiedy wreszcie gdzieś dojedziemy? - Zawsze to samo - mruknął Max. - Nie śpi od dziesięciu sekund i juŜ narzeka. - Ale chyba nie będziemy jechać bez końca, co? Kiedy dojedziemy gdzieś, gdzie chcemy być? - JuŜ gdzieś jesteśmy. - Nie o to mi... - Ani mnie - Max uniósł jedną brew i spojrzał znacząco ponad ramieniem Jurtana. Poprzedniego wieczoru, kiedy zatrzymali się na nocleg, stanęli tuŜ za linią drzew wzdłuŜ drogi. W nocy Jurtan oparł się przez sen o coś, co wydało mu się twardym pniem. Ale to nie

było drzewo. Był to niski kopczyk kamieni z małym drogowskazem. Jurtan obszedł go dookoła i spojrzał na niego spode łba. Drogowskaz w kształcie strzały wskazywał kierunek, w którym zmierzali. Napis głosił: “Peridol”. Jurtan jęknął. - Ale nie wiadomo, ile jeszcze... - Naprawdę, wyglądało na to, Ŝe będą podróŜować do końca świata. - Kiedy ostatnio spaliśmy w łóŜku? - Przedwczoraj. - Naprawdę? - No dobrze, moŜe to i prawda. Ale i tak minęły ponad dwa tygodnie, odkąd wygrzebali się z bagna. MoŜe nawet miesiąc. Gdyby ktoś pytał Jurtana o zdanie, przede wszystkim nigdy w Ŝyciu nie znaleźliby się na tych zdradliwych błotach, zwłaszcza Ŝe jedynym powodem, dla którego tam zawędrowali, była torba spleśniałych dokumentów, których nie potrafili odczytać. Oczywiście, gdyby ktokolwiek pytał Jurtana o zdanie, na pewno nie byłoby go o wpół do szóstej rano na jakimś bezimiennym wygwizdowie w drodze do miejsca, którego nie miał Ŝyczenia oglądać na oczy, z szaleńcem mającym świra na tle samodoskonalenia. Jurtan był zdziwiony, Ŝe Max nie zmuszał koni do gimnastykowania się razem z nimi. Oddając mu sprawiedliwość moŜna by jednak zauwaŜyć, jeśli było się w odpowiednim humorze, Ŝe Max nigdy nie zadowalał się jedynie wydawaniem rozkazów. Jurtan skrzywił się ponuro, splótł dłonie z tyłu i zaczął powoli przechylać się. Wszystko to niezupełnie mu się podobało; wyglądało na to, Ŝe Max zaczyna traktować go równie surowo jak samego siebie. - I na co się tak gapisz? - zagadnął go Max, kończąc akrobację i poruszając lekko korpusem. Jego nos dotknął ud, a wyprostowane ręce wysunęły się przed wypręŜony tułów. - Dlaczego musimy to robić codziennie? - jęknął po chwili Jurtan, wracając do normalnej pozycji i robiąc sobie chwilę przerwy przed powtórzeniem całej ewolucji. - Jesteśmy w dobrej formie. No dobrze, moŜe nie byłem sprawny, kiedy wyjeŜdŜaliśmy z Szacownej Oolvaya, ale teraz juŜ jestem, więc... - Jesteś w dobrej formie? Świetnie, wobec tego moŜemy przejść do następnego etapu. W tym fachu nie moŜna spocząć na laurach. -Max znowu wygiął się w łuk i Jurtan, chcąc nie chcąc, podąŜył w jego ślady. Max wspominał juŜ, Ŝe stanie w miejscu oznacza cofanie się. Był to aforyzm numer dziesięć tysięcy trzydzieści trzy. A moŜe trzydzieści cztery? Jurtan pomyślał ponuro, Ŝe jeśli Max uszczęśliwi go dzisiaj kolejną Ŝyciową mądrością, stanie się coś strasznego. Jeszcze nie wiedział co, ale na pewno coś przeraŜającego.

Nie byłoby jeszcze tak źle gdyby nie to, Ŝe muzyczny zmysł nie pozwalał Jurtanowi zgadzać się z Maxem. Zniósłby fizyczne niedogodności, ale dlaczego musiał godzić się z faktem, iŜ nawet własne ciało sprzymierzyło się przeciwko niemu? Na tym etapie było mu doskonale obojętne, czy coś wyjdzie mu na dobre, czy nie. Co z tego, Ŝe czuł się lepiej, niŜ przed spotkaniem z Maxem i Shaa? Świetnie, teraz miał większą świadomość ciała, dobrze rozwinięte mięśnie i mocne stawy. Zgoda, udoskonalił koordynację ruchów i nauczył się nowego repertuaru ćwiczeń fizycznych. Wszystko to uświadomiło mu z tym większą wyrazistością słodki smak lenistwa. W głowie rozległ się mu Ŝałosny jęk waltorni. Znowu to samo: co za korzyść z posiadania dodatkowego zmysłu, który nie milknie ani na chwilę? KaŜdy posiadacz sumienia przyzwyczajony jest do wysłuchiwania jego uwag, ale nawet Shaa (który powinien znać się na takich rzeczach) nigdy nie słyszał o przypadku sumienia, które godziło krytyczne komentarze ze złoŜoną harmonią i bogatą paletą muzycznych tonów. Oczywiście obiegowa opinia o sumieniu utrzymuje, iŜ ogranicza się ono do zaznaczenia granicy między dobrem a złem, narzucenia potrzeby postępowania zgodnie z obowiązującymi normami i gnębienia delikwenta poczuciem winy, jeśli się je pogwałciło. Natomiast Ŝadne księgi ani podania nie wspominają o sumieniu, które występuje z twórczą inicjatywą i podsuwa pomocne sugestie i własne opinie, mimo iŜ znękany właściciel wymaga od niego tylko jednego: Ŝeby siedziało cicho. W gruncie rzeczy siedzenie cicho było jedyną rzeczą, przed którą wzdragał się zmysł Jurtana. Z drugiej jednak strony Jurtan nie zamierzał narzekać, zwłaszcza odkąd poznał bliŜej swój wrodzony talent. Nie dawniej niŜ przed paroma miesiącami jego wewnętrzny akompaniament był zazdrosny do szaleństwa. Kiedy Jurtan słyszał jakąś dobiegającą z zewnątrz muzykę - wykonywaną przez dowolną osobę - oczy nagle zachodziły mu mgłą, a myśli zaczynały krąŜyć bezładnie jak stado spłoszonych ptaków. Kiedy wreszcie odzyskiwał przytomność, toczył wokół błędnym spojrzeniem, nie mając pojęcia, gdzie się znalazł. Czasami bywał szarpany i kopany, a zdarzało się, Ŝe zmysł traktował go nawet jeszcze gorzej, co było dość krępujące, a nawet niebezpieczne dla zdrowia. Ale po intensywnych ćwiczeniach te kłopoty skończyły się. Max wreszcie zezwolił na przerwę. Jurtan juŜ teraz czuł się wyŜęty z wszelkich sił, a dzień przecieŜ dopiero się zaczął. W leŜącym z tyłu zagajniku płynął równolegle do drogi strumyk. Konie obrzuciły Jurtana podejrzliwym spojrzeniem, kiedy poprowadził je do wody. Jeszcze nie wybaczyły przygody na bagnach. Max wytrzymał ich wzrok. Jego twarz wyraŜała wewnętrzną walkę. Nie potrafił zdecydować, czy traktować konie jak członków grupy, czy

teŜ raczej jak źródło gotówki i, w razie nieprzewidzianych trudności, poŜywienie. Konie i Max mierzyli się przez chwilę cięŜkim wzrokiem. Coś niewidzialnego warknęło na Jurtana z wody. Krótki plusk przebił się przez zaporę jego cięŜkich myśli. JuŜ zamierzał wracać do obozu, kiedy jego wzrok zatrzymał się na dziwnym urządzeniu stojącym przy odgałęzieniu drogi, na skraju zagajnika, o jakieś trzydzieści kroków na zachód w kierunku Peridolu. - A to co? - mruknął. Z całą pewnością nie był to kolejny drogowskaz, chyba Ŝe wskazywał miejsce, do którego nie moŜna by dotrzeć konno. Jedno z drzewek, jeszcze niemal sadzonka, zostało obdarte z gałęzi. Został z niego sam pręt, sięgający na wysokość głowy Jurtana, pręt z siecią rozgałęzionych korzeni, przytwierdzających go do podłoŜa. Do jego czubka ktoś przywiązał rzeźbioną ikonę zwróconą twarzą w stronę drogi i dodatkowo zabezpieczoną kołkiem. Nie moŜna było dojrzeć rysów obrazu, poniewaŜ nad ziemią nadal unosiły się jęzory porannej mgły. - W tym stanie ducha lepiej się do niej nie zbliŜaj! -zawołał do niego Max. - Dlaczego? - mruknął pod nosem Jurtan. - Nie jestem dzieckiem. Kopnął palik, nie zwracając uwagi na gromką fanfarę i znajomy warkot bębna, zwykły znak ostrzegawczy, który rozlegał się wtedy kiedy miało go spotkać coś godnego uwagi. W następnej chwili wisiał juŜ głową w dół, nie mając pojęcia, co właściwie się stało, a coś, co mogło być rojem rozwścieczonych pszczół, otaczało mu stopy. Zaraz potem plasnął cięŜko w bruzdę i zarył nosem w błoto. Nogi bolały go i piekły, jakby Max kazał mu ćwiczyć przez trzy dni bez przerwy. Wsparł się na łokciu, zdjął zabłoconą dłonią z oczu dwie pecyny błota i splunął piaskiem. Max stał tuŜ obok, przyglądając się świątyni okiem znawcy. Przezornie zachowywał bezpieczny dystans. - Czego się spodziewałeś? - spytał. - To święte miejsce przeznaczone dla aktywnego boga. Wygląda na Opiekunkę Natury. Ten, kto je tu zbudował, najwyraźniej nie był specjalnie zorientowany w szczegółach zagadnienia, bo okaleczył drzewo zamiast uświęcić coś zielonego w naturalnej postaci. Ale Opiekunka teŜ chyba nie była szczególnie wybredna, a moŜe po prostu zgłodniała. Masz szczęście, Ŝe nie wezwała obrońcy. Jurtan wygrzebał się z błota i podniósł powoli do pozycji siedzącej. - Nie powinieneś mi pozwolić podchodzić, skoro groziło mi niebezpieczeństwo. - Tak ci się wydaje? Dzieciak miał rację, ale to jeszcze nie znaczyło, Ŝe Max przyzna się do błędu. Wystarczy, Ŝe ustąpiłby mu o krok, a nie wiadomo, czym by się to skończyło. Max ograniczył

się więc do podania Jurtanowi ręki i podźwignięcia go z błota. - Ogarnij się trochę, a ja zrobię śniadanie. Z ostatniej wioski mamy jeszcze parę jajek. Mimo tak nagle popsutego humoru Jurtan nie mógł zaprzeczyć, iŜ jego towarzysz podróŜy obok innych niezwykłych talentów posiada równieŜ umiejętność tworzenia kulinarnych dzieł sztuki w polowych warunkach. Tego dnia, mając za sobą drugą kąpiel, a w Ŝołądku smaczne jedzonko, Jurtan poczuł się zdolny do obiektywnej oceny sytuacji. Musiał przyznać, iŜ tempo, jakie narzucił im Max od czasów iskendariańskich bagien, nie było mordercze, choć nie moŜna go było równieŜ uznać za szczególnie wypoczynkowe. Przeszli przez parę krain i miast-państw, trawiąc sporo czasu na popas w grodach i wsiach. Parę razy pozwolili sobie nawet na zejście z trasy, by na własne oczy zobaczyć miejscowe legendy czy znane miejsca, a raz zwiedzili zrujnowane zamczysko, na którego kamiennych murach, porośniętych mchem i pnączami powoju Max deklamował wybrane strofy staroŜytnej poezji. Deklamował zbyt wiele strof, gdyby ktoś pytał o zdanie Jurtana, który nigdy nie darzył literatury klasycznej gorącym uczuciem. PrzewaŜnie trzymali się bocznych dróg, unikając większych zbiorowisk. Na bardziej uczęszczanych szlakach spotykaliby ludzi, którzy mogliby ich zapamiętać. Jurtan zdawał sobie z tego sprawę, wiedział jednak równieŜ, Ŝe w tłumie łatwiej się zgubić. Z drugiej strony, małe miasteczka, przez które przejeŜdŜali czasami, nie widziały obcego od dziesięciu lat, więc gdyby ktokolwiek ich szukał, kaŜdy miejscowy opisałby ich gorliwie i z duŜą dokładnością. Czy Max naprawdę chciał zatrzeć za sobą ślady? Inną rzeczą, jakiej nauczył się Jurtan, było działanie i myślenie w tym samym czasie. Roztrząsając plany i pobudki Maxa zdąŜył posprzątać obóz i spakować juki, kolejne umiejętności, o których opanowaniu jakoś nigdy nie marzył. Przynajmniej całodzienna jazda na koniu nie wydawała się mu juŜ najbardziej wyrafinowaną torturą z repertuaru Maxa. W gruncie rzeczy jako jeździec czuł się juŜ niemal swobodnie. - Nie - odezwał się Max. Jurtan zamarł ze stopą w strzemionie. - Dlaczego nie? - Za bardzo zmęczyliśmy konie. Dajmy im dzisiaj wolne. Jurtan zeskoczył na ziemię. Konie nie były zmęczone, obchodzili się z nimi jak z francuskimi pieskami. Co Max znowu wymyślił? Ten numer z końmi nie był dzisiaj jego pierwszym dziwnym posunięciem. - Po co ci przebranie? - Wprawiam się. Jeśli istniało coś, czego Max w ogóle nie potrzebował, była to wprawa w sztuce

kamuflaŜu. A to oznaczało, Ŝe jego odpowiedź miała w sobie tyle samo sensu, co wszystkie w ogóle odpowiedzi Maxa. - Gdybyś mi powiedział, o co chodzi, mógłbym ci pomóc. - Doprawdy? - Co ty właściwie do mnie masz? - wymamrotał Jurtan pod nosem. - Myślałem, Ŝe uczeń zasługuje na odrobinę względów. - Pewnie tak. Idziesz czy nie? - Max wyprowadził swojego konia na drogę. Jurtan skrzywił się i powlókł się za nim, ciągnąc za uzdę swojego wierzchowca. Ale coś wisiało w powietrzu. Max na ogół nie zachowywał się aŜ tak wrogo, zwłaszcza rano. Lubił wstawać wcześnie, wyglądało na to, Ŝe zazwyczaj zrywał się równo ze wschodem słońca. MoŜe zresztą naprawdę musiał się wprawiać? Zawsze był podejrzliwy, ale dziś pobił swoje własne rekordy. Coś musiało porządnie wytrącić go z równowagi. Max włoŜył kapelusz z szerokim, oklapniętym rondem, uzupełniający jego przebranie nędzarza. Gdyby Jurtan spotkał kogoś takiego na ulicy, nie poświęciłby mu drugiego spojrzenia; chyba Ŝeby wyminąć go w odpowiedniej odległości. Kiedy otaczający ich las zaczął rzednąć, a przez zielone sklepienie liści zamigotały promienie porannego słońca, spod ronda kapelusza Maxa zaczął emanować bladoróŜowy blask. Max przytrzymał mocniej kapelusz. Jedną ręką chwycił rondo, drugą sięgnął pod nie, poprawiając kontrolną matrycę nad prawym uchem. KamuflaŜ, pomyślał Max, kamuflaŜ i intryga wymagają ukrywania jednej rzeczy za drugą. Co za świat! Gdyby nie było tej nieszczęsnej magii, walki ducha i mocy, pewnie zrobiłoby się tu całkiem przyjemnie. A z drugiej strony - moŜe niekoniecznie. Ludzie są tylko ludźmi, a moc jest mocą, jakkolwiek by na to patrzeć. Wzmacniająca dyskietka na jego prawym oku stwardniała i obraz nabrał klarowności. Na pniu po lewej stronie siedziała wiewiórka. Dla nieuzbrojonego oka jej futerko w kolorze kory drzewa było niedostrzegalne w cieniu gęstych drzew, nawet jeśli wiedziało się, gdzie patrzeć, ale dla dyskietki, zabarwiającej na pomarańczowo ciepło emitowane przez ciałko zwierzątka, wiewiórka była widoczna jak na patelni. Tu i ówdzie pojawiały się równieŜ inne zwierzęta. Pod zwisającymi nisko gałęziami przemknęła smuga, mogąca być lisem, wyŜej zauwaŜył całe stado ptaków i parę innych wiewiórek. Nic większego nie pojawiło się w zasięgu wzroku Maxa, a juŜ z pewnością nic chodzącego na dwóch nogach. Chyba Ŝe stosowali środki ochronne. Wykrywanie emanacji aury było w pewnych kręgach dość banalnym trikiem, ale nikt dotąd nie słyszał o maskowaniu fal termicznych. Mimo to naleŜało przyznać, Ŝe zdalnie sterowane czujniki nigdy nie stały się prawdziwie popularne. Jak większość magicznych wynalazków, pozwalały raczej

uniknąć kłopotów, niŜ zakończyć je efektownie i z hukiem. Ich uŜytkownicy w przewaŜającej większości nie byli tak sprytni, jak to sobie wyobraŜali, a przede wszystkim zdradzali dziwną niechęć do prowadzenia badań. Oczywiście są badania i badania, pomyślał Max. KaŜdy chciałby ukraść cenny przedmiot, gdyby miał taką moŜliwość. Problem polegał jedynie na tym, Ŝe inni działają zupełnie bez wyczucia. Starają się wykraść tajemnice Ŝyjącemu rywalowi. Znacznie bezpieczniej i efektywniej jest szukać w miejscu, którego straŜnicy juŜ nie Ŝyją. Kiedy pragnie się poznać odpowiedzi na niektóre pytania, przedzieranie się przez ruiny i stare księgi to zwykła strata czasu. Max rozejrzał się od niechcenia. Ktoś na nich czyhał, to się czuło. Pytanie tylko, czy były to zwykłe rzezimieszki, zaczajone na podróŜnych i ich sakiewki, czy teŜ obserwatorzy, którym chodzi o coś innego. MoŜliwości było bardzo wiele, poniewaŜ tajemniczy osobnik czający się w ukryciu z pewnością nie miałby nic przeciwko nadprogramowej zabawie i łupowi, gdyby na jego drodze znalazł się przypadkowy podróŜny. Dopóki przyszłość nie dowiedzie, Ŝe jest inaczej, naleŜy traktować kaŜdą ewentualność jako osobiste zagroŜenie. Mimo to nawet Max ze swoją troskliwie kultywowaną obsesją ostroŜności musiał przyznać, Ŝe najbardziej prawdopodobnym scenariuszem było stare, dobre: “wywabić z wioski, ograbić w lesie”, ścisła współpraca karczmarza z paroma lokalnymi rzezimieszkami. Max pozwolił sobie na akcję dydaktyczną, polecając Jurtanowi, by uwaŜał na wszystko i miał oczy szeroko otwarte. W tej części lasu ścieŜka stała się wąska i kręta ponad wszelkie pojęcie. Na dodatek kluczyła pomiędzy wąwozami, sięgającymi do piersi, a czasem nawet ponad głowę dorosłego człowieka. Ziemię zaścielały rudziejące liście. Nie było w tym nic dziwnego, jako Ŝe nadeszła juŜ jesień, ale w tym miejscu było więcej liści niŜ w pozostałej części lasu. Być moŜe, pomyślał Max, to wina burzy, która szalała tutaj ze szczególną zaciekłością, a szlak był rzadko uczęszczany. W paru miejscach dostrzegł wyraźne ślady kół, ale nie był na tyle biegły w badaniu tropów, by określić, jak dawno temu przejeŜdŜał tędy wóz. A jednak, mimo tych, jakŜe uspokajających, wyjaśnień, nieustannie wracało do niego pytanie: czy ktoś mógłby umyślnie narzucić liście na ścieŜkę? Max rozejrzał się wokół siebie. Niestety, znajdował się akurat w miejscu, w którym nasypy wąwozu sięgały mu ponad głowę. Z grzbietu konia miałby oczywiście znacznie lepszy punkt obserwacyjny. Uniósł dłoń, nakazując Jurtanowi zatrzymać się i włoŜył stopę w strzemię. W uszach idącego z tyłu Jurtana rozlegał się falujący, niespokojny motyw w

wykonaniu instrumentów smyczkowych. Prawdopodobnie miał symbolizować poszum lasu czy coś w tym rodzaju. Jako akompaniament był całkiem przyjemny, sympatycznie tonalny i raczej komercyjny niŜ koncepcyjny. Jurtan przedkładał melodie nad te jakieś atonalne zgrzyty, oscylujące w kierunku przykrej dysharmonii i ostrych nagłych pisków, ale nawet teraz, mimo większej kontroli, nie miał Ŝadnego wpływu na wybór repertuaru, który serwował mu jego zmysł. Od paru minut spod leśnego tematu, teraz w tonacji minorowej, wyzierał złowieszczy motyw w niskich rejestrach. Jurtan równieŜ rozejrzał się dokoła, usiłując określić, z jakiego kierunku uderzy niebezpieczeństwo. Nie od razu dostrzegł, Ŝe Max unosi dłoń i zatrzymuje konia. Dlatego kiedy zza krawędzi rowu rozległ się ogłuszający ryk bawolego rogu, przeraził się zarówno on, jak i jego koń. Mimo woli za bardzo zbliŜył się do Maxa i jego wierzchowca. Oszalały ze strachu koń posłał go jednym dobrze wymierzonym kopniakiem na ziemny wał, po czym wpadł w pełnym galopie na Maxa. Max wyrwał stopę ze strzemienia i rzucił się na ziemię tuŜ pod kopyta szalejącego konia. Zataczając łuk w powietrzu, Jurtan obserwował z fascynacją całą scenę rozgrywającą się przed jego oczami, jakby w zwolnionym tempie. Dokładnie w chwili, w której pierś Maxa zetknęła się z ziemią, koń znalazł się tuŜ nad nim, gotów przegalopować mu po plecach; kręgosłup Maxa bezwzględnie pękłby niczym suchy patyk. Zaraz potem Jurtan uznał z niezachwianą pewnością, Ŝe Max posłuŜył się jakimś zaklęciem i teleportował się, jako Ŝe zniknął natychmiast po tym, jak dotknął warstwy liści. A jeszcze po chwili, kiedy zniknęły równieŜ przednie nogi konia, który zachwiał się i stracił równowagę, stało się oczywiste, Ŝe nie ma mowy o Ŝadnej magii. Pod liśćmi krył się wilczy dół. Max zdawał sobie sprawę, Ŝe gdyby trafił na pułapkę z zaostrzonymi palami, znalazłby się w opałach. Nad jego głową koń Jurtana zaparł się zadnimi nogami, cofając się znad krawędzi jamy, teraz widocznej, poniewaŜ siatka na której leŜały liście oberwała się pod cięŜarem Maxa. Koń wierzgnął i oparł się przednimi kopytami o drugą krawędź dołu. Jurtan upadł w liście tuŜ przed pułapką i zatrzymał się z twarzą do góry. Miał doskonały widok na kolejną siatkę z ołowianymi cięŜarkami po bokach, spadającą z nasypu wprost na niego. W polu widzenia znalazł się równieŜ koński brzuch. Wierzchowiec Maxa podrzucał głową i nerwowo przebierał nogami, ale nie zdecydował się pójść w ślady konia Jurtana. W związku z tym spadająca siatka zatrzymała się na nim, nie dosięgając Jurtana. Jurtan wyniknął się spod zwisającego brzegu siatki i stanął chwiejnie na nogach. Róg odezwał się znowu. Coś świsnęło mu koło ucha. - Strzała! Ktoś, kto krył się za nasypem, zamierzał ich zabić. A gdyby tak po prostu uciec? Po lewej stronie, w kierunku z którego

przybyli, rozległ się jaki szczęk i głośny jęk. Jurtan odwrócił się i ujrzał zwalistego męŜczyznę z dziko rozwichrzoną czarną brodą i mieczem, usiłującego złapać równowagę na ścieŜce. ŚwieŜo osypana ziemia znaczyła miejsce, w którym zeskoczył i ześliznął się do wąwozu. Max zatrzymał się na dnie jamy, do góry nogami, z rękami zaplątanymi w siatkę z liśćmi. Koń z połamanymi nogami ześlizgiwał się w ślad za nim. Max ostroŜnie przetoczył się na plecy. Poczuł napór czegoś wąskiego, drapiącego i długiego, co po chwili pękło z trzaskiem. A więc jednak w pułapce znajdowały się pale, choć nie było ich na tyle duŜo, by pokryć całe jej dno. Max usunął kopniakiem kolejny zaostrzony drzewiec i wstał, usuwając się pod ścianę. Koń upadł cięŜko tuŜ obok, nadziewając się na ostrza. Jego martwe ciało przeszyła niepotrzebna juŜ strzała. Jest ich co najmniej czterech, pomyślał Jurtan. Ten osiłek z mieczem strzegący ścieŜki, łucznik, ten z rogiem i prawdopodobnie jeszcze jeden, pilnujący ścieŜki z drugiej strony pułapki. Max uczył go szermierki, ale po typowym dla niego przyspieszonym kursie Jurtan nie czuł się na siłach dać odpór czterem napastnikom. Poza tym jedyną bronią w zasięgu jego ręki był miecz. W głowie Jurtana rozbrzmiała fanfara. Wyciągnął miecz i rzucił się na osiłka, krzycząc: “Heda!” Trąbki, które odezwały się w jego głowie, podchwyciły tonację okrzyku. Obraz przed oczami Jurtana nieco się zamazał, ale ćwiczenia, którymi katował się przez miniony miesiąc, pomogły mu skoncentrować się i odzyskać przytomność umysłu. Za to męŜczyzna na jego drodze zareagował ospale, jakby nagle wpadł w obezwładniający trans. Kiedy sięgnął po miecz i wydobył go z pochwy, jego oczy nabrały nieprzytomnego wyrazu. Max i Jurtan doszli do wniosku, Ŝe skuteczność wokalizacji w obezwładnianiu przeciwnika znacznie ustępuje efektom, jakie osiągał za pomocą harmonijki ustnej, spoczywającej w kieszeni, bądź fletu, noszonego w jukach. Jednak głos był dla niego najbardziej dostępny i pozostawiał mu swobodę ruchów. Jurtan prześliznął się obok straŜnika i uderzył go w skroń płazem miecza. Muzyka dźgnęła go niczym ostrze. Bez namysłu odskoczył do tyłu. Tam, gdzie przed chwilą stał, świsnęła strzała, wbijając się w pierś padającego męŜczyzny. Max przetoczył się przez ciało konia. Unikając zmiaŜdŜenia odbił się i wydostał z pułapki. Nie zatrzymując się ani na chwilę, wskoczył na krawędź wąwozu. Zobaczył tuŜ nad głową, kolejną strzałę na cięciwie łuku. Max złapał za wystający korzeń, podciągnął się, chwycił łuk drugą ręką i puścił korzeń. Runął w dół. Jednocześnie mocno szarpnął i zza

nasypu z dzikim wrzaskiem wyfrunął kolejny napastnik. Wpadł głową naprzód prosto w jamę. PowyŜej rozległy się kroki dwóch osób, zmykających spiesznie pomiędzy drzewa. Max wspiął się na nasyp, by rzucić się w pościg za rzezimieszkami, ale kroki nagle zatrzymały się i do uszu Maxa dobiegł tętent kopyt. ŚcieŜka za wilczym dołem skręcała na lewo i najprawdopodobniej okrąŜała miejsce, w którym napastnicy ukryli konie. Max pochylił się nad jednym z wierzchowców. - I co? - spytał go. Koń przekrzywił łeb i zmierzył go spojrzeniem pełnym dezaprobaty. W trakcie potyczki nie zrobił najmniejszego ruchu, by wyplątać się z siatki. - No to siedź tak dalej - powiedział Max. - Jesteś cały? - zwrócił się do niego Jurtan, roztropnie pozostając poza zasięgiem jego ręki. - Nie ma w tym twojej zasługi. Następnym razem lepiej pilnuj swojego konia. Jurtan z ulgą usłyszał względnie łagodny, jak na Maxa, ton głosu. - Tego konia nie trzeba juŜ chyba pilnować. Chłopak miał rację. Koń w wilczym dole zakończył swój ziemski Ŝywot, przygniatając łucznika. Najprawdopodobniej napastnik i tak skręcił sobie kark, ale w ten sposób stracili okazję, by przeprowadzić dochodzenie. Max podniósł kapelusz, po którym przegalopował koń Jurtana, po czym upuścił go do wilczego dołu. Tyle na temat próbnego testu czujnika na podczerwień. Mógłby z jego pomocą odkryć obecność napastników, gdyby znaleźli się w polu widzenia, co, oczywiście, nie miało miejsca. - Mogło być gorzej - uznał. W końcu został im jeden koń, jak równieŜ dokumenty Iskendariana. Jurtan stanął nad męŜczyzną, leŜącym na ziemi za wilczym dołem. Uderzył go w głowę, ale przyczyną jego śmierci była strzała, przeznaczona dla Jurtana. - Oni... nie Ŝyją. - Tak. Tak - zgodził się Max. - Wszyscy trzej. ZauwaŜył, Ŝe chłopak starannie unika patrzenia na ciało, leŜące wśród zbryzganych krwią liści, na męŜczyznę i konia w pułapce i na samego Maxa. Ale nie próbował do niego podejść. Kto chce stosować przemoc, musi nauczyć się ją znosić. - Jeszcze... nigdy... nikogo zabiłem - wyznał Jurtan. - To znaczy, umyślnie. - Tego teŜ nie zabiłeś. Wykończył go jego własny kompan. - Ale gdybym go tak nie uderzył... gdybym się nie odsunął...

- Tak? - odezwał się Max po chwili. - To albo on by mnie zabił, albo trafiłby mnie łucznik - dokończył Jurtan ponuro. - Prawda? Ale i tak... no, to przecieŜ byli ludzie, mieli swoje Ŝycie, a tu nagle... - Pewnie nawet mieli matki - powiedział Max bezlitośnie. - Ale radziłbym ci jednak nie zapominać, Ŝe to oni na nas napadli. Nie chcieli uciekać. Sami podjęli się tej roboty. Nikt ich nie zmuszał. No tak, pomyślał Jurtan. Przynajmniej nie zwymiotowałem. - Dobrze, Ŝe mój ojciec tego nie widział - mruknął. - Pewnie chciałby zobaczyć, jak piję ich krew. - Jeśli spotkamy znowu twojego tatę, nie powiem mu o tym, skoro nie chcesz. Zapamiętam, Ŝe ma w tej dziedzinie nietypowe upodobania. Jurtan spojrzał wreszcie w dół. Nie było aŜ tak źle, wyjąwszy kałuŜe krwi. Ten widok obudziłby pewnie w jego ojcu apetyt oraz poczucie dobrze wykonanej pracy. Tak, tata był dziwny. Ale Shaa i Max uczyli go profesjonalizmu i w tym nie było nic dziwnego. Na czym skupiłby się teraz profesjonalista? - Czy to znowu Ręka? - spytał. - Nie. - Więc nie wiesz, kto to był? - Tego nie powiedziałem, prawda? - Wiec kto? - Przez ciebie nie zdąŜyłem się im przyjrzeć, ale hersztem mógł być Homar Kalifa. - Kolejny twój przyjaciel? Max przymknął jedno oko i spojrzał w niebo. - Kalifa działa na małą skalę, jest bardziej oprychem do wynajęcia niŜ prawdziwym zawodowcem. Drobny rzezimieszek, choć zwykle nosi ze sobą bawoli róg. W tych czasach nie widuje się ich zbyt często. Jak się nad tym zastanowić, teraz sobie przypominam, Ŝe kiedyś juŜ dałem mu nauczkę. Wyrzuciłem go przez okno do stawu. - A więc to takie brutalne powitanie starego znajomego? - MoŜe - mruknął Max z powątpiewaniem. - W tym stawie były chyba jakieś paskudztwa, węgorze czy coś takiego. Być moŜe to jednak nie Kalifa, choć nie jest to takie całkiem nieprawdopodobne. Kalifa lubi takie miejsca. Cicha prowincja, łatwo tu terroryzować miejscowych lub napadać głupich podróŜnych. - CzyŜby? UwaŜasz, Ŝe to zwykły napad? Myślałem, Ŝe jesteś najbardziej podejrzliwą

osobą na tym kontynencie. - Tego nie sposób określić, chłopcze. To mógł być napad. Tak czy tak, musisz zapamiętać, Ŝe to sezon Robótek. Robótki takie juŜ są. KaŜdy wychodzi na drogę i zajmuje się wszystkim, co tylko przyjdzie mu do głowy - Max zajrzał do jamy, po czym przeniósł wzrok na ścieŜkę. - Bez względu na to, czy ktoś nasłał na nas Kalifę, czy nie, przed nami jeszcze wiele takich przygód.

Rozdział II Wczesny poranek na pełnym morzu. Słońce juŜ opromieniło przylądek, więc chyba nie jest aŜ tak wcześnie? Tereny za tonącym w mgłach wybrzeŜem są znakomicie widoczne z pokładu. Nie znajdują się więc na pełnym morzu. Zalzyn Shaa przyjął swoją zwykłą pozycję na pokładzie “Rozsądnego Zysku”, balansując w rytmie fal z parującym kubkiem ziołowej herbatki w dłoni. Tego pięknego, choć nieco mglistego poranka wspominał początki swojej znajomości z “Rozsądnym Zyskiem” i równie rozsądnym kapitanem i jego załogą, z którymi spotkał się na środkowym odcinku rzeki Oolvaan. Rzeka ta, co jest charakterystyczne dla kontynentalnych zbiorników wodnych, zawierała słodką wodę, mimo iŜ niemal natychmiast ginęła w morzu. Miała zdradliwe mielizny i zmieniające się prądy, od czasu do czasu urozmaicane dziwnymi przypływami i z rzadka rozsianymi kataraktami. Czy nie naleŜy przypuszczać, zastanowił się Shaa, Ŝe statek, który kursuje po takiej rzece, jest zaprojektowany z myślą o nawigacji na ograniczonej przestrzeni, a nie ogromie otwartego oceanu? Mimo iŜ na statku tym pełnił rolę kapitana, nie czuł się jeszcze tak biegły w sprawach Ŝeglugi, by wypowiadać się autorytatywnie. Ale tuŜ obok znajdował się fachowiec. - Kapitanie - odezwał się Shaa, zwracając się do indywiduum w kapoku, stojącego przy balustradzie w oczekiwaniu kolejnego pandemonium. - Ten statek, jego załoga i, pozwolę sobie zauwaŜyć, równieŜ pan przywykliście do Ŝeglowania rzeką Oolvaan, czy nie? - Tak jest, doktorze - przyznał ze znuŜeniem kapitan Luff. - Właśnie tak wygląda sytuacja. - A zatem, czy załoga pod pańskim dowództwem sprosta słonym wodom, po których tak przyjemnie Ŝeglujemy? Kapitan Luff wyjął z ust fajkę, wyciągnął instrument do czyszczenia i przystąpił do usuwania osadu. - Skąd te wątpliwości, doktorze? CzyŜby chciał pan wyrazić swoje niezadowolenie? - AleŜ skąd, aleŜ skąd. Zastanawiałem się jedynie nad potencjałem tego statku, tkwiącym w jego mięśniach. Kapitan zmierzył go nieruchomym spojrzeniem, zapominając o fajce. - Prawdą jest - odezwał się wreszcie po chwili namysłu, jednocześnie podejmując przerwaną czynność - Ŝe marynarz nieczęsto miewa szansę prowadzenia takiej konwersacji, zwłaszcza podczas Ŝeglugi. Nie mogę równieŜ ukrywać, Ŝe nigdy podczas wszystkich lat, które spędziłem na wodach znanego nam świata, a takŜe morzach i oceanach poza nim,

powtarzam, nigdy, mówię to z całą pewnością, aŜ do dnia dzisiejszego nie słyszałem, by ktoś uwaŜał, Ŝe statek ma mięśnie. - A zatem mnie przypada zaszczyt pierwszeństwa. Ale mimo to problem potencjału i przeniesienia załogi z jednego środowiska do drugiego pozostaje aktualny. Wydaje mi się, Ŝe to pewne wyzwanie dla takiego starego wilka morskiego. Czy nie, kapitanie? - Ten statek dostarcza znacznie więcej wyzwań - zauwaŜył kapitan. Shaa spojrzał na niego z naiwnym zdziwieniem, ale kapitan Luff zdąŜył poznać go juŜ na tyle, by wiedzieć, Ŝe jeśli Shaa dysponował jakąś dozą naiwności, to jeszcze się z nią nie zdradził. - Więcej wyzwań? - powtórzył Shaa. - Jest pan z pewnością starym wilkiem morskim, nie ma co do tego wątpliwości. Ale wierzę, iŜ musi być jakiś sposób, by ująć panu nieco brzemienia. - Bardzo w to wątpię, doktorze - oznajmił Luff, rzucając mu spojrzenie z ukosa. - Sam pan jest wyzwaniem, co do tego nie ma Ŝadnych wątpliwości. Pozwolę sobie zauwaŜyć, Ŝe musiał pan być utrapieniem dla swojej biednej matki. - Ona równieŜ była tego zdania - przyznał Shaa. - Co jest tym bardziej zadziwiające, jeśli się zwaŜy terror panujący w mojej rodzinie. Kapitan Luff przyjrzał się z zadowoleniem oczyszczonej fajce, po czym włoŜył ją do kącika ust. - Jak to? Shaa poczuł, Ŝe łagodne kołysanie statku wprowadza go w miły, nieco senny, nastrój. - Widzi pan, miałem starszego brata, w porównaniu z którym wydałbym się panu niewinnym kociątkiem. - Powiedział pan “miałem”. - Miałem, mam, co za róŜnica? - CzyŜby? Nie znam się na tym, jestem jedynakiem. - Bardzo roztropnie, bez wątpienia - pochwalił go Shaa. Na wschodzie słońce przedarło się przez ostatnie jęzory porannej mgły i zalało cały statek jasnym blaskiem. Na głównym pokładzie przed nimi kręciły się grupki marynarzy, sprawdzających wanty, zwijających liny, szorujących pokład i sprawdzających umocnienia na skrzynkach z towarami, które nie chciały ułoŜyć się razem z resztą ładunku. Pokład był znacznie bardziej odsłonięty, niŜ miało to miejsce podczas ich podróŜy po Oolvaan. Być moŜe wynikało to z odmiennych wymogów morza i rzeki. Shaa uznał, Ŝe, zwaŜywszy wszystko, lepiej zapomnieć o ciekawości i nie poruszać tego tematu.

Na pokładzie widać było nie tylko członków załogi. Ronibet Karlini i mała Tildamire Ront rozsiadły się wygodnie za małym biureczkiem na sterburcie. Tak właściwie, przypomniał sobie Shaa, Tildamire nie jest juŜ mała, zwaŜywszy pełne uznania spojrzenia rzucane jej przez marynarzy. Obie były ubrane w bluzy, marynarskie spodnie i luźne marynarki. Tildy poszła w ślady Roni, obcięła krótko swoje płowe włosy. Gdyby Shaa miał wyrazić profesjonalną, lekarską opinię powiedziałby, Ŝe dorosła kobieta moŜe dokonać znacznie gorszego wyboru, niŜ naśladowanie rozsądnej Roni. Co prawda Shaa nie znał Roni w wieku Tildamire, nie wykluczał zatem, Ŝe nie zawsze była aŜ tak rozsądna. Tildamire naśladowała Roni nie tylko w tej jednej sprawie. Roni miała pogodne usposobienie, co nie znaczyło, Ŝe łatwo było zrobić na niej wraŜenie. Kiedy wczorajszego wieczoru rozmawiali o planach na najbliŜszą przyszłość, Roni wspomniała o szybko rozwijającym się talencie Tildy do matematyki symbolicznej i teorii magii. Tildy nie miała dotychczas doświadczenia w rzucaniu czarów. Trudno jej było zaznajomić się z podstawami magii. Gdyby zdecydowała się kształcić w tym kierunku, z pewnością zaszłaby daleko. Ale Roni nie pasjonowała się odkrywaniem nowych umiejętności. Shaa, który ją obserwował, zachęcał ją z zapałem do podjęcia decyzji. Później zaczął się zastanawiać, czy nie zaczyna ona stosować w praktyce swoich doświadczeń w kształtowaniu młodych talentów. Być moŜe Karlini wiedział o tym, ale jeśli tak było, na razie nie zdradzał się z tym. Wielki Karlini nie wypowiadał się ostatnio zbyt chętnie na jakikolwiek temat. Tego ranka moŜna go było znaleźć w ulubionym miejscu, na dziobie statku. Wspomniał od niechcenia, Ŝe będzie wypatrywać gór lodowych i teraz rzeczywiście spędzał sporo czasu na dziobie statku. Nawet w swoich najlepszych czasach Karlini bywał nieobecny duchem. Ale teraz, zauwaŜył Shaa, jego roztargnienie osiągnęło niespotykany stopień intensywności. Jednak dalej skutecznie dodawał wszystkim odwagi, podobnie jak nie przeszkadzało mu to trzymać załogę w zdrowym dystansie od swojej Ŝony i Tildy. Marynarze to przesądny naród. Shaa nie był zanadto zaskoczony, natknąwszy się na świadectwo tego w księdze ich zasad i reguł. To nie zabobony, lecz zwyczajna spostrzegawczość kazała im traktować Karliniego z pewnego rodzaju niechętnym szacunkiem. Byli juŜ świadkami jego pirotechnicznych umiejętności. Oczywiście mówiąc o metodach odstraszania nie moŜna było zapomnieć o Svinie. Karlini przechadzał się wzdłuŜ burty. Zatrzymał się raptownie, otrzepał, wyplątał nogę ze zwoju liny, która uznała za stosowne owinąć się wokół niej, po czym ruszył w kierunku steru. Niektórzy staroŜytni filozofowie twierdzili, Ŝe obserwator i obiekt obserwacji są połączeni ze sobą, poniewaŜ akt obserwacji wywołuje w obserwowanym reakcję zwrotną. I

rzeczywiście, niektóre zaklęcia oparte są właśnie na tej zasadzie. Pominąwszy magię, Shaa nie wierzył, by zasada ta mogła być stosowana w świecie na większą skalę. Mimo to, nie moŜna zaprzeczyć, Ŝe Ŝycie jest pełne niespodzianek. Shaa zaczął obserwować Karliniego, a ten wybrał sobie akurat ten moment, by przystąpić do akcji. Oczywiście nikt nie powiedział, Ŝe niespodzianki, jakie nas spotykają, są konsekwentne. Usłyszał ciche odkaszlnięcie w okolicy swojego łokcia. - Proszę wybaczyć - odezwał się Wroclaw, słuŜący Karliniego. - Czy mogę dolać panu herbaty? A pan, kapitanie, czy Ŝyczy pan sobie świeŜego tytoniu? Rzeczywiście, kapitan Luff szukał czegoś pod płaszczem, coraz bardziej marszcząc czoło, co według interpretacji Shaa oznaczało, iŜ kapciuch z tytoniem umykał jakoś przed jego palcami. Wroclaw podsunął mu go z rewerencją, dzięki czemu stało się jasne, iŜ jego zdolności wyczuwania potrzeb chwili są nawet większe, niŜ mogło by się wydawać. - Dziękuję - powiedział kapitan, biorąc kapciuch i zaczynając czyścić fajkę. - Jak pan to robi, człowieku? Taki sposób zwracania się był dla Wroclawa nad wyraz nobilitujący, zwaŜywszy jego cytrynową cerę i ramiona o nadprogramowej liczbie stawów. No, ale w końcu w obecnych czasach członków społeczeństwa naleŜy traktować z pełną tolerancją. - Zawsze traktowałem to zajęcie bardziej jak powołanie niŜ zawód, proszę pana - wyjaśnił Wroclaw. - A pan, doktorze? Shaa zdąŜył juŜ przyjrzeć się dokładnie Wroclawowi, kiedy ten wręczał kapitanowi kapciuch. Teraz obie ręce miał wolne, a pod płaszczem i spodniami nie było widać Ŝadnych wyraźnych zgrubień. - Tak - powiedział. - Bardzo dziękuję za propozycję i rzeczywiście poproszę o trochę herbaty, raczej ze względów medycznych, niŜ dla zaspokojenia zachcianki, ale tylko, jeśli stworzysz ją teraz, na naszych oczach. Wroclaw odchrząknął dyskretnie, a kiedy po paru sekundach nic się nie wydarzyło, tupnął lekko w schodek. - Ehm - odchrząknął głośniej, zwracając się ku stromym schodkom. Na najwyŜszym pojawił się ceramiczny dzbanek, który uniósł się powoli w powietrze. - Nie jestem ja zwierzęciem pociągowym - dał się słyszeć skrzypiący głos. Shaa teraz dopiero zauwaŜył, Ŝe dzbanek nie unosi się w powietrzu, lecz jest trzymany przez czyjeś obleczone w czerń ręce, z początku niezauwaŜalne w mroku korytarza. Kapitan Luff oddalił się pośpiesznie. Musiał coś dopilnować na dolnym pokładzie. Nawet on miał swoją granicę wytrzymałości.

Shaa równieŜ, ale traktował je znacznie bardziej liberalnie i z duŜą niekonsekwencją. - Dziękuję, Wroclaw - powiedział, kiedy słuŜący napełniał jego filiŜankę parującym napojem. - A takŜe tobie, Haddo. To bardzo miło z twojej strony. - Hmmf - brzmiała odpowiedź. - Nikczemny to los, nosicielem herbaty zostałem ja. Gdyby nie na wakacjach był ptak, inaczej wyglądałyby sprawy te. - Panowie wybaczą - wtrącił Wroclaw. - Czy mógłbym zrobić coś jeszcze? - Dziękuję, to wystarczy - mruknął Shaa. - MoŜesz odejść. Rozum nakazuje nie pozwolić czekać twojemu przyjacielowi. - W rzeczy samej - potwierdził Wroclaw. U jego stóp dało się słyszeć kolejne “hmmf”. SłuŜący zniknął na schodach. - Ma pan znakomitą załogę - zauwaŜył kapitan Luff ze swojego nowego stanowiska za sternikiem. - I co do tego nie ma Ŝadnych wątpliwości. - Mówiąc to, przejechał dłonią po krótkiej szczecinie parodniowego zarostu. - A skoro o tym mówimy, gdzie podziewa się ten młodzieniec? Ten z laską i zamglonym umysłem. - Pełzający Miecz? Na pewno przebywa gdzieś w okolicy. - To niezupełnie kłamstwo, pocieszył się. Po prostu zapomniał uściślić, Ŝe nie chodzi mu o okolice statku. Kapitan Luff mruknął coś pod nosem i zajął się fajką. Aromatyczny obłok otoczył jego głowę, po czym rozwiał się bez śladu na wietrze. - Mam nadzieję, Ŝe wszystko jest w porządku, jak równieŜ Ŝegluga. Sądzę, iŜ zbliŜamy się do Peridolu w tempie, które panu odpowiada? - Błyskawicznie. Oto słowo, które przychodzi mi na myśl - oznajmił Shaa. Nie czuł specjalnego zachwytu. Okoliczności jego ostatniego wyjazdu z Peridolu były, jakie były i nie zanosiło się, Ŝeby sytuacja miała w tym czasie ulec zmianie. Stało się dla niego absolutnie jasne, Ŝe Peridol nie mógł równieŜ uchodzić za zdrowe miejsce. Nie naleŜało jednak zapominać, Ŝe tymczasem sytuacja mogła zmienić się nawet kilka razy. Nagle poczuł gwałtowny trzepot serca, które zerwało się do galopu niczym spłoszony koń. Uspokój się, nakazał mu Shaa i pociągnął jeszcze jeden łyk ziołowej herbatki. Ku jego zaskoczeniu serce naprawdę zaczęło bić wolniej, wracając do dawnego rytmu. Z medycznego punktu widzenia napar, którego podwójną dawkę właśnie przyjął, nie mógł jeszcze zadziałać, choć Shaa nigdy nie lekcewaŜył roli placebo, nawet w odniesieniu do siebie. Przy całej swojej szorstkości był bardzo podatny na sugestię, o czym doskonale wiedział. W tradycyjnych tekstach fachowych podatność na sugestie wiązała się z wraŜliwością, w wyniku czego otrzymywało się osobowość podatną na klątwy. Świadomość, iŜ istnieje coś takiego jak osobowość podatna na klątwy, nie usposobiła Shaa przyjaźnie do problemu klątw

jako takich. Niestety, świadomy stosunek, pozytywny czy negatywny, nie miał Ŝadnego wpływu na sytuację, chodziło o wraŜliwość. A jego wraŜliwość na klątwy mogła zaleŜeć od podatności na sugestię. Max usiłował stępić ją nieco, Shaa zaś poddał się wielu terapiom, zarówno naukowym, jak i bazującym głównie na przesądach, ale klątwa pozostała. I Shaa poddał się. Poddałem się, pomyślał, zupełnie i nieodwołalnie. Jego rezygnacja w równym stopniu była podyktowana zmysłem praktycznym. NaleŜałoby złamać zbyt wiele zaklęć, a co za tym idzie, zbyt wiele osób musiałoby umrzeć, by efekt działania klątwy mógł się ulotnić. Myśl ta nie gnębiła specjalnie Maxa, gdyŜ nie był za bardzo wraŜliwy. Shaa nie mógł tego powiedzieć o sobie. W tym konkretnym przypadku najbardziej prawdopodobne było, Ŝe osobą, której śmierć połoŜy kres klątwie, jest ni mniej, ni więcej, tylko Zalzyn Shaa. Na pokładzie poniŜej Wielki Karlini zbliŜył się do Roni i Tildamire. Mniej więcej w połowie drogi dołączyła do niego mewa, która przysiadła mu na ramieniu. Jak to zwykle bywa na morzu, małe stadko mew ciągnęło za rufą statku. Ale ta jedna nie dołączyła do nich, lecz podąŜała za Karlinim wiernie jak pies, jeszcze zanim przybył do Szacownej Oolvaya, gdzie po raz pierwszy spotkał się z nimi. - Coś tu jest nie w porządku - wymruczał Karlini. - “Chodzić po śladach” to dość popularny zwrot, ale w odniesieniu do mewy chyba dość osobliwy? - Wiele z tego co mówisz brzmi osobliwie, kochanie - powiedziała jego Ŝona. Twarz Karliniego zmarszczyła się z namysłem. - Czy tradycja nie uwaŜa mewę za zwiastuna nieszczęścia? - Nic mi o tym nie wiadomo - wzruszyła ramionami Roni. - Choć oczywiście od czasu do czasu wspominając tym róŜne nieoficjalne teksty. Zwykle kładą nacisk raczej na jej konkretną niŜ metafizyczną stronę: awatary morskiej ekologii i takie róŜne. Mewa? Przynosi róŜne ochłapy i padlinę, ale nieszczęście? A w ogóle czemu nie porozmawiasz z Shaa? To on studiował filozofię naturalną, nie ja. Mewa rozpostarła skrzydła i trzepnęła Karliniego w głowę. - Au! To musiało coś znaczyć! Takie rzeczy wloką się za mną od miesięcy. - Pewnie wie, Ŝe łatwo cię dotknąć, kochanie. Muszę wziąć się za tenis, pomyślała Tildy Mont. Ojciec wysłał ją z domu, by razem z Roni przyjrzała się światu i zdobyła wykształcenie. Świat okazał się bardziej przeraŜający niŜ fascynujący. Straciła juŜ rachubę rozmów, których była świadkiem, niczym kibic na meczu tenisa, tylko bez piłki, choć czasem z rakietami.

Teraz przywykła juŜ na tyle, Ŝe nie obracała głową tam i z powrotem, by śledzić odbicia piłki. Poruszała tylko oczami. Mecze Karlinich były inne niŜ rozgrywki Shaa lub kogokolwiek, kogo znała. To, co mówił Karlini często wydawało się nie mieć związku z tematem rozmowy. Karlini robił to kaŜdemu, ale przy swojej Ŝonie stawał się jeszcze gorszy. Czy to dlatego, Ŝe tak długo byli małŜeństwem, czy teŜ po prostu zmierzał w inną stronę? Tildy zerknęła leniwie na mewę, która jak zwykle nie zwracała uwagi na wywody Karliniego, od czasu do czasu skubiąc jedynie czyjeś ucho. Nagle mewa usiadła i popatrzyła wprost na nią. - O nie, nic z tego - syknęła Tildy. - JuŜ masz jedno ramię. Mewa zaskrzeczała i poruszyła dziobem, po czym wymierzyła go wprost w ucho Karliniego. - Au! Przestań! -warknął Karlini. -Kiedy przybijemy do brzegu Peridolu, idę prosto do biblioteki, Ŝeby znaleźć egzorcyzm przeciwko morskiemu ptactwu. - Usiądź i zjedz kawałek sera, kochanie - odezwała się kojąco Roni. - Winogrona teŜ są świeŜe. - Nie chcę winogron - rzucił Karlini, siadając jednakŜe i natychmiast zapominając o wszystkim. Dlaczego Roni tak na niego patrzyła? - Co? O co chodzi? - Co z tobą, kochanie? Warczysz na wszystkich, odkąd opuściliśmy Oolsmouth. - Nic się nie stało, wszystko w porządku. Nudzę się. Nie lubię statków. Nic mi nie jest. Dobrze się czuję. - Akurat. Karlini zdobył się na krzywy uśmiech. - Widzisz? Nic się nie stało. Lubisz uśmiechy, prawda? - Prawda. Świetnie. - Co ja takiego powiedziałem? Teraz się na mnie wściekasz. - Nic się nie stało, tak? A ja się nie wściekam. - No to świetnie. - Świetnie. - Bardzo dobrze. - Eeee... kochani? - wtrąciła Tildy, spoglądając niepewnie na mierzących się wściekłym spojrzeniem małŜonków. Karlini siedział z załoŜonymi rękami, a wyraz twarzy Roni pozwalał przypuszczać, Ŝe przed chwilą pociągnęła spory łyk mleka, którego zaklęcie świeŜości upłynęło co najmniej przed tygodniem. - PrzecieŜ się kochacie, prawda? Dlaczego ciągle skaczecie sobie do oczu?