Gene Brewer
Na promieniu światła
(On a Beam of Light)
Przekład Maria i Andrzej Gardzielowie
Czasami człowiek zastanawia się, czy smoki z pradawnych wieków naprawdę wymarły.
Zygmunt Freud
PROLOG
W marcu roku 1995 opublikowałem relację z szesnastu spotkań z pacjentem
psychiatrycznym, który wierzył, e przybył (na promieniu światła) z planety o nazwie K-PAX.
Pacjent ten – trzydziestotrzyletni biały mę czyzna, który nadał sobie imię „prot” (wymawiaj
„prout”), stanowił w istocie przypadek podwójnej osobowości [Zespół wielorakiej osobowości – zaburzenie
psychiczne polegające na występowaniu dwóch lub więcej odrębnych osobowości (to samości), które mogą na przemian przejmować władzę nad
ciałem. (Je eli nie zaznaczono inaczej, przypisy pochodzą od tłumaczy).] Pomimo cię kiego urazu emocjonalnego, który
dokonał spustoszeń w psychice Roberta Portera, mógł on przetrwać dzięki temu, e skrył się za
potę nym „przyjacielem z zaświatów” – swoim alter ego. Gdy prot „powrócił na swoją rodzimą
planetę”, dokładnie o godzinie 3.31 rano siedemnastego sierpnia 1990 roku, zło ywszy obietnicę,
e pojawi się znowu „za jakieś pięć waszych lat”, pozostał z nami Robert – w stanie
niepoddającej się leczeniu katatonii, utrzymywany przy yciu dzięki stałemu monitorowaniu
i starannej opiece.
Wielu pacjentów, którzy przebywali w Instytucie Psychiatrii na Manhattanie (IPM) w czasie
pobytu prota, ju odeszło. Kurczak i pani Archer (wszystkie imiona i nazwiska zostały
zmienione, by chronić prywatność osób) wyprowadzili się niedawno do zespołu mieszkalnego
dla rencistów na Long Island, dzięki do ywotniej rencie, którą pani Archer otrzymała po
zmarłym mę u. Ed, psychopata, który w roku 1986 zastrzelił w supermarkecie sześciu ludzi, od
czasu pewnego niespodziewanego spotkania z protem w 1990 roku wykazywał znacznie
mniejsze tendencje do gwałtownych zachowań i mieszka teraz w domu opieki społecznej wraz
z kotką La Belle Chatte, byłą mieszkanką IPM. Jedynym pacjentem opisywanym na kartach K-
PAX, który nadal przebywał z nami w roku 1995, był Russell, nasz „kapelan-rezydent”,
poniewa nie miał dokąd pójść.
Niemniej wszyscy mieszkańcy naszego szpitala, nawet ci, którzy przybyli niedawno, dobrze
wiedzieli o przyobiecanym powrocie prota i w miarę jak beznadziejnie upływały upalne
bezdeszczowe dni lata, zarówno wśród pacjentów, jak i personelu wzrastało napięcie. (Jedynie
Klaus Villers, nasz dyrektor, pozostawał niewzruszony. Orzekł: „On nigdy nie wróci. Robert
Porter zostanie tutaj na zawsze”).
Nikt jednak nie oczekiwał powrotu prota bardziej ode mnie, nie tylko z powodu ojcowskich
uczuć, jakie zrodziły się we mnie w czasie naszych wspólnych sesji, ale poniewa wcią jeszcze
miałem nadzieję, e uda mi się wydobyć Roberta z oddziału katatonicznego i – z pomocą prota –
wprowadzić na długą drogę ku wyleczeniu.
Poniewa „jakieś pięć lat” od czasu, gdy prot nas opuścił, mogło oznaczać jakąkolwiek datę
w roku 1995 lub nawet późniejszą, wspólnie z oną postanowiliśmy spędzić, jak zazwyczaj, dwa
środkowe tygodnie sierpnia w naszym Adirondack.
To był błąd. Perspektywa bliskiego powrotu prota zaabsorbowała mnie do tego stopnia, e
byłem beznadziejnym kompanem dla Karen i naszych przyjaciół, państwa Siegel, którzy
wspólnie wszelkimi sposobami usiłowali odciągnąć mnie od myśli o sprawach zawodowych.
Teraz myślę, e podświadomie musiałem zdawać sobie sprawę z tego, i dla umysłu tak ścisłego
jak umysł prota „jakieś pięć lat” oznaczało porę mieszczącą się w granicach paru minut lub
godzin od zapowiedzianego terminu. W rzeczy samej w czwartek siedemnastego sierpnia
o godzinie 9.08 odebrałem telefon od naszej pielęgniarki przeło onej Betty McAllister, która
płakała ze szczęścia. „Wrócił!” – to wszystko, co zdołała mi powiedzieć, i to wystarczyło
w zupełności.
„Będę dziś popołudniu – zapewniłem ją. – Proszę mu nie pozwalać nigdzie wychodzić”.
Karen (która sama była pielęgniarką psychiatryczną) uśmiechnęła się tylko, pokiwała głową
i zabrała się do pakowania lunchu dla mnie na drogę powrotną do miasta, podczas gdy ja szybko
zbierałem nieprzeczytane prace oraz niedokończone notatki i wpychałem je do teczki.
W czasie jazdy miałem sposobność zastanowić się raz jeszcze nad wydarzeniami z roku
1990, które przebiegałem myślą ju parę tygodni temu, przygotowując się na ewentualny powrót
prota. A oto krótkie streszczenie dla wszystkich, którzy nie znają historii tego przypadku:
Robert Porter urodził się i wychował w Guelph w stanie Montana. W roku 1975, kiedy był
w ostatniej klasie szkoły średniej, o enił się z kole anką z klasy, Sarą (Sally) Bamstable, która
była ju w cią y. Jedyną pracą, jaką mógł zdobyć, aby utrzymać onę i oczekiwane dziecko, było
ogłuszanie młodych wołów przy uboju w miejscowej rzeźni – ta sama praca była przyczyną
śmierci jego ojca dwanaście lat wcześniej.
Pewnej soboty w sierpniu 1985 roku Robert, wracając z pracy, zobaczył wychodzącego
z jego domu nieznajomego mę czyznę. Rzucił się w pogoń za intruzem, który wbiegł do środka,
minął zakrwawione ciała swojej ony i córki, dopadł go w ogrodzie i skręcił mu kark. Odrętwiały
z rozpaczy, usiłował utopić się w pobliskiej rzece, jednak nurt wody wyrzucił go poni ej na
brzeg. Od tej chwili nie był ju Robertem Porterem, tylko „protem”, przybyszem z idyllicznej
planety K-PAX, gdzie wszystkie te straszne rzeczy, które stały się udziałem jego alter ego, nigdy
nie mogłyby się wydarzyć.
Istotnie, był to prawdziwie utopijny świat, gdzie wszyscy do ywali szczęśliwie wieku tysiąca
lat bez konieczności mudnego zarabiania na ycie, gdzie nie było chorób, biedy ani
niesprawiedliwości. Nie było te szkół, rządu czy jakiegokolwiek rodzaju religii. Jedynym
minusem ycia na K-PAX wydawało się współ ycie seksualne – tak przykre, i podejmowano je
jedynie w celu utrzymania (niskiego zresztą) poziomu populacji.
Gdy ju prot – autentyczny obłąkany geniusz [Zespół „obłąkanego geniusza” – stan charakteryzujący się
występowaniem niezwykłych zdolności umysłowych, zwykle przy obni onym poziomie inteligencji ogólnej.], który bardzo wiele
wiedział o astronomii – znalazł się w IPM (nadal pozostaje tajemnicą, w jaki sposób dostał się do
Nowego Jorku), potrzebowałem wielu tygodni, aby zrozumieć, e jest on wtórną osobowością, za
którą ukrywa się pierwotna, i dzięki pomocy niezale nej reporterki Giselle Griffin –
zidentyfikować tę tragiczną postać jako Roberta Portera. Ale odkrycie to nastąpiło za późno.
Kiedy prot „opuścił” Ziemię siedemnastego sierpnia 1990 roku, Robert wycofał się głęboko
w zakamarki swojej pogruchotanej psychiki, nie mogąc ju ukrywać się za swoim alter ego.
Nic nie było w stanie wyrwać go z jego katatonicznego osłupienia: ani seria
elektrowstrząsów, ani najsilniejsze leki przeciwdepresyjne. Próbowałem nawet hipnozy, która
okazała się tak skuteczna w odtworzeniu owych wydarzeń z 1985 roku. Ignorował mnie,
podobnie jak wszystkich innych. Tego upalnego sierpniowego popołudnia przybyłem więc do
szpitala w nastroju narastającego podniecenia i pospieszyłem do jego pokoju z nadzieją, e
zastanę go pełnego zapału i gotowości do podjęcia zadań, dla których „powrócił”. Wbrew
mojemu oczekiwaniu był słaby i chwiejny w ruchach, chocia chciał jak najszybciej wstać
i chodzić, tak jak chciałby ka dy, kto spędził pięć lat w pozycji embrionalnej. Oczywiście prosił
o swoje ulubione owoce (jego głos przypominał raczej skrzeczenie), a swoje osłabienie
przypisywał ledwo co odbytej „podró y”. Betty dopilnowała, aby dostał jakieś płynne
po ywienie, w tym trochę soku jabłkowego, a doktor Chakraborty, nasz główny internista, zlecił
mu środek uspokajający, aby mógł zasnąć, co nastąpiło niemal natychmiast po moim przybyciu.
Czytelnikowi mo e się to wydawać dziwne, e po pięciu latach bezruchu prot potrzebował
odpoczynku, ale w istocie rzeczy pacjent katatoniczny – w przeciwieństwie do pacjenta w stanie
śpiączki – nie śpi ani nie jest nieprzytomny, lecz yje na jawie, skamieniały, jak ywy posąg,
bojąc się poruszyć w obawie przed popełnieniem dalszych „zasługujących na potępienie”
czynów. Ta właśnie sztywność mięśni (czasami na przemian z gwałtownym pobudzeniem)
prowadzi do poczucia krańcowego wyczerpania podczas wychodzenia z katatonii.
Postanowiłem dać mu parę dni na odzyskanie sił, zanim zasypię go pytaniami, które
gromadziłem przez pół dziesięciolecia, i podejmę na nowo jego (Roberta) terapię, prowadzącą do
upragnionego przeze mnie wyzdrowienia.
SESJA SIEDEMNASTA
Pierwszą sesję po powrocie prota (a więc siedemnastą, wliczając wcześniejsze)
zaplanowałem na poniedziałek dwudziestego pierwszego sierpnia o godzinie trzeciej po
południu. Pamiętałem, aby ze względu na wra liwość jego oczu przyćmić światło. Rzeczywiście,
zdjął ciemne okulary, gdy tylko został wprowadzony do pokoju badań przez swego starego
znajomego Romana Kowalskiego (Gunnar Jensen odszedł na emeryturę). Ku mojemu
zadowoleniu wyglądało na to, e całkowicie doszedł do siebie po pięciu latach sztywnego
bezruchu, chocia , praktycznie biorąc, to Robert, a nie prot, pozostawał przez cały ten czas
w stanie katatonii. Prot był w istocie prawie taki, jakiego zapamiętałem: uśmiechnięty,
energiczny, uwa ny. Jedynymi zauwa alnymi zmianami były ubytek wagi i ślady przedwczesnej
siwizny na skroniach – miał teraz trzydzieści osiem lat, choć twierdził, e zbli a się do czterystu.
Betty poinformowała mnie, e ju mo e jeść miękki lekko-strawny pokarm, miałem więc na
podorędziu kilka przejrzałych bananów, do których zabrał się ze zwykłym apetytem, zjadając je
w całości, wraz ze skórką. „Im dojrzalsze, tym lepsze”, przypomniał mi. „Lubię, gdy są czarne
jak smoła”. Wyglądało na to, e czuje się zupełnie jak u siebie, jak gdyby nasza ostatnia sesja
odbyła się zaledwie wczoraj. Włączyłem magnetofon.
– Jak się pan czuje, prot? – zapytałem.
– Trochę zmęczony, gene. – Uwaga dla czytelnika: prot u ywał du ych liter w nazwach
planet, gwiazd itp. Wszystko inne, w tym istoty ludzkie, nie miało dla niego tak kosmicznego
znaczenia i w związku z tym było pisane małą literą.
– A jak pan się miewa?
– O wiele lepiej, odkąd pan wrócił – odparłem.
– Ach tak? Czy był pan chory?
– Nie całkiem. Przede wszystkim sfrustrowany.
– Mo e powinien pan pójść do psychiatry.
– Prawdę mówiąc, o przyczynach mojej frustracji rozmawiałem z najwybitniejszymi
umysłami na świecie.
– Czy ma to coś wspólnego z pana stosunkami z innymi ludźmi?
– W pewnym sensie.
– Tak myślałem.
– Szczerze mówiąc, dotyczy to pana i Roberta.
– Doprawdy? Czy zrobiliśmy coś złego?
– To właśnie chciałbym wiedzieć. Mo e na początek powie mi pan, gdzie pan przebywał
przez minione pięć lat.
– Nie pamięta pan, doktorku? Na pewien czas musiałem powrócić na K-PAX.
– I zabrał pan ze sobą Bess? – Uwaga: Bess była cierpiącą na psychotyczną depresję
pacjentką, która „znikła” jednocześnie z protem w 1990 roku.
– Pomyślałem, e zmiana otoczenia dobrze jej zrobi.
– A gdzie teraz jest?
– Nadal na K-PAX.
– Nie wróciła z panem?
– Nie.
– Dlaczego?
– artuje pan? Czy zobaczywszy paa-ree [Chodzi o Paris, czyli Pary ; nawiązanie do piosenki z czasów I wojny
światowej o tym, e zobaczywszy Pary , ołnierze nie zechcą powrócić do swych rodzinnych stron.], chciałby pan powrócić w to
miejsce? – Uwaga: mówiąc o „miejscu”, miał na myśli Ziemię, nie szpital.
– Czy mo e mi pan udowodnić, e Bess jest na K-PAX?
– A czy mo e pan udowodnić, e jej tam nie ma? Zaczęło mnie ogarniać znane mi ju
uczucie zaplątywania się.
– Jak ona się czuje?
– Jak ryba w wodzie. Jest cały czas roześmiana.
– I nie powróciła z panem?
– Czy ju nie mówiliśmy o tym?
– A co z innymi K-PAXianami?
– Co miałoby z nimi być?
– Czy ktoś jeszcze przybył z panem?
– Nie. Nie zdziwiłbym się, gdyby aden z nich nigdy się nie pojawił.
– Czemu?
– Przeczytali mój raport – ziewnął. – Chocia nigdy nie wiadomo...
– Proszę mi powiedzieć: dlaczego w ogóle przybył pan na Ziemię, wiedząc z naszych
programów radiowych i telewizyjnych, e jest tak niegościnną planetą?
– Ju panu mówiłem: Robert mnie potrzebował.
– To było w roku 1963?
– Według waszego kalendarza.
– W samą porę na pogrzeb jego ojca.
– We właściwym momencie.
– I od tego czasu odbył pan taką podró parokrotnie.
– Dokładnie dziewięć razy.
– Dobrze. A więc, eby uporządkować: przez minione pięć lat przebywał pan na K-PAX.
– To nie takie proste, jest podró powrotna, która... och, wyjaśniałem to ju poprzednio,
prawda? Powiedzmy po prostu, e po przekazaniu mego raportu bibliotekom zrobiłem sobie mały
urlop. Po czym spiesznie powróciłem tutaj.
– Skąd ten pośpiech?
– Aha, rozumiem. Zadaje mi pan pytania, znając ju odpowiedź. – Na jego twarzy pojawił się
tak dobrze mi znany uśmieszek kota z Cheshire [Postać z Alicji w krainie czarów Lewisa Carrolla. Tajemniczy kot, który
w czasie rozmowy z Alicją znika i pojawia się niespodziewanie. Charakteryzuje go bardzo szeroki uśmiech, który pozostaje jeszcze chwilę po
zniknięciu kota.]. – Tylko tak dla porządku, prawda?
– W pana przypadku nie znam jeszcze wielu odpowiedzi, proszę mi wierzyć.
– O, w to mogę łatwo uwierzyć. Ale odpowiadając na pana pytanie: obiecałem pewnym
istotom, e wrócę za pięć waszych lat, pamięta pan?
– Po to, eby je zabrać na K-PAX.
– Tak jest.
– A więc po co ten pośpiech?
– Wszyscy chcieli wyruszyć jak najszybciej.
– A ilu planuje pan zabrać ze sobą?
Do tego momentu prot rozglądał się po pokoju, jakby szukając znanych przedmiotów,
zatrzymując chwilami wzrok na akwarelach, by lepiej się im przyjrzeć. Teraz spojrzał mi prosto
w oczy i uśmiech znikł z jego twarzy.
– Tym razem jestem przygotowany, doktorze be. Mogę zabrać nawet sto istot, gdy będę
wracał.
– Co takiego? Sto?
– Przykro mi. Nie ma miejsca dla większej liczby.
W zapisie rozmowy zaznaczona jest przerwa; upłynęła długa chwila, zanim zdołałem zebrać
myśli i zareagować.
– Kogo zamierza pan zabrać, na przykład?
– Tego nie będę wiedział, zanim nie nadejdzie czas. Czułem, jak wali mi serce, gdy spytałem
tak niedbale, jak tylko umiałem:
– A kiedy to będzie?
– Za du o chce pan wiedzieć.
Teraz ja z kolei wbiłem w niego wzrok.
– Czy to znaczy, e nie powie mi pan, jak długo pan tu zostanie?
– Cieszę się, e z pana słuchem nadal wszystko w porządku, narr (w języku pax-o „narr”
oznacza „gene”, lub „ten, który wątpi”).
– Naprawdę bardzo chciałbym to wiedzieć, prot. Przynajmniej w przybli eniu. Czy to będzie
kolejne pięć lat? Czy miesiąc?
– Przykro mi.
– Dlaczego, do diabła, nie mo e mi pan powiedzieć?
– Poniewa gdyby pan wiedział, kiedy wracam, pilnowałby mnie pan jak kot ptaka w tym
krwio erczym ŚWIECIE.
Ju dawno temu przekonałem się, e wchodzenie w spór z moim przyjacielem „z zaświatów”
do niczego nie prowadzi. Jedyne, co mo na zrobić, to znaleźć najkorzystniejsze wyjście
z sytuacji, którą mnie zaskoczył.
– Wobec tego chciałbym się z panem umówić na trzy sesje tygodniowo. W ka dy
poniedziałek, środę i piątek o godzinie trzeciej. Czy to panu odpowiada?
– Co tylko pan zechce, doktorze. Jak na razie jestem do pańskich usług.
– To dobrze. Jest jeszcze kilka pytań, które chciałbym panu zadać, zanim wróci pan do
pokoju.
Kiwnął sennie głową.
– Po pierwsze, gdzie pan wylądował pod koniec podró y?
– Był w tym czasie zwrócony w stronę K-PAX?
– Gino! Wreszcie zaczyna pan pojmować!
– Proszę mi powiedzieć... Jak pan oddycha w przestrzeni kosmicznej?
Potrząsnął głową.
– Chyba wypowiedziałem się zbyt pochopnie. Nadal pan nie rozumie. Zwykłe zasady fizyki
nie odnoszą się do podró y świetlnej.
– A więc, jak to jest? Czy dzieje się to na jawie? Czy odczuwa pan wtedy cokolwiek?
Zetknął czubki palców i zmarszczył czoło, usiłując się skoncentrować.
– Trudno to opisać. Czas jakby stał w miejscu. Jest to bardzo podobne do snu...
– A w chwili „lądowania”?
– To tak jak przebudzenie. Tylko e jest się w innym miejscu.
– To musiało być niezłe przebudzenie: znaleźć się na środku oceanu. Czy umie pan pływać?
– adnym stylem. Gdy tylko wyniosło mnie na powierzchnię, natychmiast opuściłem to
miejsce.
– W jaki sposób?
Westchnął.
– Mówiłem panu w czasie poprzedniej wizyty, nie pamięta pan? Robi się to za pomocą
luster...
– Aha. Prawda. A gdzie jeszcze pan przebywał przed przybyciem tutaj?
– Nigdzie. Powróciłem od razu do ipm.
– I có , planuje pan jakieś wycieczki poza szpital w czasie tego pobytu?
– W tym momencie nie.
– Jeśli postanowi pan wybrać się gdzieś w podró , powie mi pan o tym?
– Czy bym kiedykolwiek postępował inaczej?
– To mi przypomina... Czy Robert udał się z panem na Labrador i do Nowej Funlandii, kiedy
pan tu był poprzednio?
– Nie.
– Czemu nie?
– Nie chciał.
– Nie widzieliśmy go ani razu, gdy pana nie było. Gdzie wtedy przebywał?
– Nie mam pojęcia, szefie. Musi pan jego zapytać.
– Po drugie, nie planuje pan chyba adnych „zadań” dla innych pacjentów? (Zdarzyło się to
przed pięcioma laty w przypadku Howiego – skrzypka).
– Gene, gene, gene. Ledwo co tu przybyłem. Nie widziałem się nawet jeszcze z innymi
pacjentami.
– Ale powie mi pan, jeśli przyjdą panu do głowy takie plany?
– Czemu by nie?
– W porządku. I wreszcie, czy ma pan w zanadrzu jeszcze jakieś małe niespodzianki,
o których nie wiem?
– Gdybym panu powiedział, przestałyby być niespodziankami, prawda?
Przygwoździłem go spojrzeniem.
– Prot, gdzie jest Robert?
– Niedaleko stąd.
– Czy rozmawiał pan z nim?
– Oczywiście.
– Jak się czuje?
– Jak worek odchodów mota. – Uwaga: „Mot” jest zwierzęciem podobnym do skunksa,
zamieszkującym K-PAX.
– Czy powiedział coś, co chciałby mi pan przekazać?
– Dopytywał, co się stało z psem. – Chodziło o dalmatyńczyka, którego przyprowadziłem
w nadziei, e Robert pomimo katatonii jakoś na niego zareaguje.
– Proszę mu przekazać, e zabrałem Oxeye do domu, do czasu, a Robert poczuje się na tyle
dobrze, eby się nim zaopiekować.
– Aha, pańska słynna metoda kija i marchewki.
– Mo e pan to tak nazwać. W porządku. Teraz ostatnie pytanie na dzisiaj, ale chcę, eby pan
się zastanowił, zanim pan odpowie.
Znowu przeraźliwie ziewnął.
– Czy dopóki pan tu jest, pomo e mi pan w leczeniu Roberta? Czy zechce pan pomóc mu
przezwycię yć rozpacz i poczucie, e nic nie jest wart?
– Zrobię, co będę mógł. Ale wie pan, jaki on jest.
– Dobrze. To wszystko, co mo na zrobić. I jeszcze – czy nie ma pan nic przeciw temu,
ebym podczas najbli szej sesji znów spróbował hipnozy?
– Pan nigdy nie rezygnuje, doktorku, prawda?
– Próbujemy się nie poddawać – wstałem. – Dziękuję, e pan przyszedł, prot. Miło pana
znowu widzieć.
Podszedłem do niego i podałem mu rękę. Jeśli nawet był jeszcze słaby, nie czuło się tego
w uścisku dłoni.
– Czy mam zawołać pana Kowalskiego, czy te trafi pan sam do pokoju?
– To nie takie trudne, gino.
– Jutro przeniesiemy pana z powrotem na Oddział Drugi.
– Stary poczciwy oddział drugi.
– Do zobaczenia w środę.
Ju zwrócony w stronę drzwi, pomachał mi ręką i wyszedł, szurając nogami.
Po wyjściu prota z mieszanymi uczuciami obawy i podniecenia przesłuchałem taśmę
z nagraniem tej krótkiej sesji. Byłem pewien, e dysponując odpowiednim czasem, potrafiłbym
pomóc Robertowi pokonać bariery hamujące jego powrót do zdrowia. Jednak ile czasu będziemy
mieli? W roku 1990 stanęliśmy wobec nieprzekraczalnego terminu, co zmuszało mnie do
podejmowania ryzyka i zbytniego przyspieszania wydarzeń. Teraz stałem przed jeszcze
większym problemem: nie miałem najmniejszego pojęcia, jak długo prot pozostanie wśród nas.
Jedynym tropem była jego bierna reakcja na moją propozycję trzech sesji w tygodniu. Jeśliby
planował nas opuścić za parę dni, niewątpliwie odrzekłby: „Oby były produktywne” lub coś
w tym stylu. Ale mogłem się mylić, jak myliłem się w wielu sprawach dotyczących prota.
Tak czy inaczej, trzy sesje tygodniowo to wszystko, co mogłem wygospodarować. Chocia
w jesiennym semestrze nie miałem wykładów, były inne nieuniknione obowiązki, do których
w du ej mierze nale ała opieka nad pozostałymi pacjentami – trudnymi i intrygującymi
przypadkami, wymagającymi wielkiego zaanga owania. Jednym z nich była młoda kobieta, którą
nazwałem Frankie (jak w starej piosence: „Frankie i Johnny byli kochankami” [Ballada ludowa o tym, jak
Johnny skrzywdził Frankie i jak ona się na nim zemściła.], która nie tylko nie potrafiła kochać, ale w ogóle nie
wiedziała, co to znaczy. Innym pacjentem był Bert, pracownik działu po yczkowego w banku,
który przez cały Bo y dzień szukał czegoś, co zgubił, choć nie miał pojęcia, co to takiego.
Ale wróćmy do prota. Przez minione pięć lat miałem sporo okazji do dyskusji nad jego
przypadkiem, zarówno z kolegami z IPM, jak i z całego świata. Nie było końca propozycjom, jak
nale ałoby leczyć mojego trudnego pacjenta. Na przykład pewien lekarz z jednej z byłych
republik sowieckich zapewniał, e Robert szybko wróci do zdrowia, jeśli na kilka godzin
dziennie będzie zanurzany w wodzie z lodem – była to przestarzała metoda, zarzucona dziesiątki
lat temu. Zgodnie jednak twierdzono, e hipnoza jest najlepszą metodą w przypadku
Roberta/prota i w istocie zamierzałem ją rozpocząć od etapu, w którym została przerwana w roku
1990, to znaczy spróbować wywabić Roberta z jego ochronnej skorupy, aby pomóc mu uporać
się z niszczącymi uczuciami wywołanymi przez tragiczne wydarzenia z roku 1985.
W tym przedsięwzięciu niezbędna była pomoc prota. Czułem, e bez niej szanse na
wyleczenie są znikome. I wtedy pojawiał się następny dylemat: Jeśli Robert ma wyzdrowieć, prot
musi się w nim „rozpłynąć” i stać częścią jego osobowości. Jak dalece prot zechce się
zaanga ować w leczenie i uzdrowienie Roberta, jeśli ma się to odbyć kosztem jego własnego
istnienia?
W piątek, nazajutrz po powrocie prota, zadzwoniłem do Giselle Griffin – dziennikarki, która
odegrała tak wa ną rolę w odkrywaniu historii Roberta – aby ją zawiadomić, e wrócił. Odkąd
prot nas opuścił pięć lat temu, przychodziła regularnie, rzekomo, eby się dowiedzieć o stan
zdrowia Roberta, ale jak myślę, skrycie spodziewając się wcią powrotu prota, poniewa
zakochała się w nim, spędzając całe miesiące w naszym szpitalu na opracowywaniu historii prota
dla czasopisma „Conundrum”. Oczywiście odbywała wiele dalekich podró y, ostatnio pracowała
nad artykułem o UFO (mo e w oczekiwaniu na powrót prota), które widywano prawie wszędzie.
Jednak e zawsze zostawiała numer pagera i dawała jasno do zrozumienia, e chce być
powiadomiona o ka dej zmianie w stanie zdrowia Roberta.
Usłyszawszy o ponownym pojawieniu się prota, bardzo się przejęła i powiedziała, e będzie
na miejscu jak najprędzej. Poprosiłem jednak, eby go nie odwiedzała, zanim prot nie dojdzie do
siebie po „podró y” (to znaczy po katatonii) i zanim z nim nie porozmawiam, zapewniając ją,
mo e błędnie, e kiedy ju dojdzie do sił, będzie mnóstwo czasu na odnowienie znajomości.
Po sesji z protem zatelefonowałem do niej ponownie, a raczej pozostawiłem jej wiadomość,
e mo e zadzwonić i ustalić termin spotkania z nim. Następnie podyktowałem list do matki
Roberta na Hawajach, powiadamiając ją, e syn nie jest ju w katatonii, ale e lepiej będzie
odło yć wizytę do czasu, gdy sytuacja będzie bardziej jasna, po czym udałem się na obchód
oddziałów na ni szych piętrach z zamiarem poinformowania wszystkich pacjentów o powrocie
prota i przygotowania gruntu dla jego przybycia na Oddział Drugi w dniu następnym.
Instytut jest tak zorganizowany, e najbardziej chorzy lub niebezpieczni pacjenci zajmują
górne piętra, a mniej dotknięci chorobą poruszają się w obrębie parteru i pierwszego piętra
(Oddziały Pierwszy i Drugi). W istocie, Oddział Pierwszy jest głównie tymczasowym domem dla
niektórych „przejściowych” pacjentów, którzy są przyjmowani na krótko w celu „dostrojenia”,
zwykle poprzez korektę leczenia farmakologicznego, oraz dla tych, którzy są ju na najlepszej
drodze do wyleczenia, prawie gotowi do opuszczenia szpitala. Prot miał dołączyć do pacjentów
Dwójki, chorych cierpiących na powa ne psychozy, począwszy od zespołów maniakalno-
depresyjnych po cię kie zaburzenia obsesyjno-kompulsywne, ale niestanowiących zagro enia dla
personelu ani dla siebie wzajemnie.
Niepotrzebnie się trudziłem. Ju w chwili gdy wszedłem na oddział, było oczywiste, e
wszyscy wiedzą o powrocie prota. Szpital psychiatryczny przypomina w pewnej mierze małe
miasteczko – wiadomości rozchodzą się prędko, a nastroje wydają się niemal zaraźliwe. W dniu
poprzedzającym przeniesienie prota atmosfera była dosłownie naelektryzowana od oczekiwania.
Nawet niektórzy spośród głęboko depresyjnych pacjentów przywitali mnie dość pogodnie,
a pewien chroniczny schizofrenik, któremu od miesięcy nie udało się wypowiedzieć
zrozumiałego zdania, zapytał, jeśli się nie mylę, o moje zdrowie. A większość tych pacjentów,
z wyjątkiem Russella i paru innych, nigdy nie widziała go na oczy.
Giselle zjawiła się w moim gabinecie we wtorek rano, bez uprzedzenia, jak słusznie
przewidywałem. Nie widziałem jej od paru tygodni, ale w pamięci wcią przechowywałem jej
sosnowy zapach i sarnie oczy.
Miała na sobie, jak zawsze, znoszoną koszulkę sportową, wyblakłe d insy i tenisówki. Choć
ju dobiegała czterdziestki, wcią wyglądała jak dziecko – szesnastoletnia dziewczynka
z kurzymi łapkami w kącikach oczu. A jednak coś się zmieniło. Nie była tak ywiołowa jak pięć
lat temu. Zniknął nieśmiały uśmiech, który brałem za rodzaj kokieterii, a który, jak się
przekonałem, był wyrazem jej prostolinijnego charakteru. Wydawała się wyraźnie
zdenerwowana, co było do niej niepodobne. Przyszło mi na myśl, e mo e się obawiać spotkania
z protem, e niepokoi ją myśl, i mógł się zmienić lub o niej zapomnieć.
– Proszę się nie martwić. Nic się nie zmienił.
Kiwnęła głową, ale nieobecne spojrzenie jej wielkich brązowych oczu świadczyło, e moje
słowa do niej nie dotarły.
– Chciałbym się dowiedzieć, co pani porabiała w ostatnich miesiącach.
Tym razem spojrzała przytomnie.
– O, prawie skończyłam artykuł o UFO. Dlatego jakiś czas mnie nie było.
– Świetnie. Czy one naprawdę istnieją, czy te ...
– To zale y od tego, z kim się rozmawia.
– A gdyby pani rozmawiała sama ze sobą?
– Powiedziałabym, e nie istnieją. Ale jest wielu normalnych ludzi przy zdrowych zmysłach,
którzy by się z tym nie zgodzili.
– Pomimo to pani wierzy, e prot przybył z K-PAX.
– Tak, ale nie przybył w UFO.
– Aha – zamilkłem, co wydawało się ją znów wprowadzać w niepokój.
– Doktorze Brewer?
Byłem prawie pewien, co się szykuje.
– Tak, Giselle?
– Chciałabym znowu przez jakiś czas pobyć w szpitalu. Pragnę się przekonać, co on
naprawdę wie.
– O UFO?
– O wszystkim. Chcę napisać o tym ksią kę.
– Giselle, pani wie, e szpital psychiatryczny nie jest miejscem do wystawiania na widok
publiczny. Poprzednio zgodziłem się na pani działalność tutaj jedynie dlatego, e pani pomoc
była dla nas tak wa na.
– Ale tym razem mo e się to okazać wa ną pomocą dla wszystkich ludzi – zwinęła się na
czarnym winylowym fotelu po drugiej stronie biurka. – Pan prawdopodobnie zamierza napisać
ksią kę o nim jako o pacjencie, prawda? Moja będzie całkiem inna. Ja chcę dowiedzieć się
wszystkiego, co on wie, skatalogować to, posprawdzać i przekonać się, jak wiele świat mo e
skorzystać z jego wiedzy. A musi pan przyznać, e jest ona niebywała, czy pan wierzy w to, e
pochodzi z K-PAX, czy te nie – opuściła na chwilę głowę, po czym spojrzała błagalnie swoimi
sarnimi oczami. – Obiecuję, e nie będę przeszkadzać.
W to ostatnie powątpiewałem. Ale z drugiej strony jej propozycja nie była taka zła.
Wiedziałem, e mo e być mi bardzo pomocna w sprawie prota (a mo e później i Roberta).
– Powiedzmy, e tak, zgodzę się pod dwoma warunkami.
Błyskawicznie „rozwinęła się” ze swojego kłębka i usiadła prosto, z utkwionym we mnie
spojrzeniem szczeniaka czekającego na przysmak.
– Po pierwsze, mo e pani rozmawiać z nim tylko przez godzinę dziennie. On nie przebywa
tutaj, eby pani pomóc w pisaniu ksią ki – i to niezale nie od pani uczuć do niego.
Kiwnęła głową.
– Po drugie, musi pani uzyskać jego zgodę. Jeśli nie będzie zainteresowany współpracą, nie
ma o czym mówić.
– Zgoda. Ale jeśli ten pomysł mu się nie spodoba, będę go mogła odwiedzać pomimo to,
prawda?
– W godzinach odwiedzin, z zachowaniem ogólnie obowiązujących zasad.
Wiedziała oczywiście, e nasze zasady są liberalne i e będzie mogła rozmawiać z nim przez
większość wieczorów oraz podczas weekendów (było mało prawdopodobne, aby miał zbyt wielu
innych gości, zwa ywszy, e dziennikarze i poszukiwacze sensacji nie mieli tu prawa wstępu).
– Umowa stoi – zerwała się z fotela i wyciągnęła swą rączkę, którą uścisnąłem. – A czy
mogę się teraz z nim zobaczyć?
– Jeszcze jedno – dodałem, gdy szliśmy na Oddział Drugi (Giselle w podskokach) – niech
pani spróbuje się dowiedzieć, kiedy zamierza nas opuścić.
Mina jej zrzedła.
– Zamierza nas opuścić?
– Proszę się nie martwić, to nie nastąpi tak prędko. A wtedy będzie chciał zabrać ze sobą
trochę ludzi.
– Tak? A kogo?
– Chciałbym, eby tego się pani właśnie dowiedziała.
Gdy weszliśmy na Dwójkę, prot był w świetlicy, otoczony przez kilku innych pacjentów,
i wydawało się, e wszyscy oni mówią równocześnie. Jakieś pół tuzina oddziałowych kotów
walczyło o miejsce najbli sze nóg prota, aby się o nie ocierać. Rudolf, który sam się ogłosił
„najlepszym tancerzem wszechświata”, wykonywał piruety wokół sali. Russell biegał tam
i z powrotem, wykrzykując: „Chwalcie Pana! Nauczyciel jest blisko!”. Milton, nasz perypatetyk
i artowniś, wołał: „Krzesła dla Stojącej Armii!”. Inni mruczeli niezrozumiale i zanotowałem
w myśli, eby zapytać prota, czy potrafi coś zrozumieć z ich mowy. Były te prezenty: masło
orzechowe, owoce (wiadomo było, e za nimi przepada), i pajęcza nić, niewidzialny talizman,
pozostawiony pewnego deszczowego dnia pięć lat temu na trawniku przez modrą srokę, „ptaka
szczęścia”.
Kiedy prot spostrzegł Giselle, odłączył się od grupy i podszedł do niej z szeroko otwartymi
ramionami. Objął ją serdecznie, a następnie cofnął się i w milczeniu spojrzał w oczy. Było jasne,
e ją czule pamięta.
Czekały mnie jeszcze inne obowiązki, więc pozostawiłem ich i pospieszyłem na spotkanie
z pierwszym umówionym na ten dzień pacjentem.
Przed pokojem badań czekali na mnie Rodrigo i Kowalski, wraz z Michaelem, młodym
białym człowiekiem w wieku dwudziestu dwóch lat, który zanim dotarł do IPM, przynajmniej
trzykrotnie usiłował popełnić samobójstwo.
Nie on jeden. Ilość samobójstw w Stanach Zjednoczonych i w wielu innych krajach
dramatycznie wzrosła w ciągu ostatnich lat, zwłaszcza wśród młodych, i nikt nie potrafi znaleźć
dobrego wyjaśnienia tego tragicznego zjawiska. Istnieje wiele powodów, dla których człowiek
mo e próbować odebrać sobie ycie – al, stres, ogólna depresja, klęska oczekiwań, poczucie
beznadziei – ale aden z nich sam w sobie nie jest podstawową przyczyną samobójczych dą eń
(większość ludzi pogrą onych w alu lub depresji nie porywa się na własne ycie). Podobnie jak
we wszystkich zagadnieniach medycznych, ka dy przypadek musi być traktowany
indywidualnie. Terapeuta powinien starać się znaleźć przyczynę autodestrukcyjnych uczuć
pacjenta i pomóc mu uporać się z nimi, proponując jakieś lepsze rozwiązanie problemu będącego
powodem jego cierpienia.
Na przykład Michael obcią a się odpowiedzialnością za śmierć brata-bliźniaka i rozpaczliwie
chce „spłacić dług”. Chocia prawdą jest, e przyczynił się do zapoczątkowania wydarzeń, które
doprowadziły do zgonu brata, był to wypadek, który mógł się zdarzyć ka demu. Nie udało mi się
jednak przekonać go o tym ani uwolnić od głębokiego poczucia winy i odpowiedzialności
(„Dlaczego on, a nie ja?”).
Ale Mike w swej logice posuwa się o krok dalej ni większość ludzi. Czuje się
odpowiedzialny za ka dego, kogo kiedykolwiek napotkał na swej drodze, z lękiem, e mógł dać
początek serii wydarzeń prowadzących do katastrofy. Zazwyczaj trzyma się z dala ode mnie
i wszystkich innych, unika kontaktu wzrokowego, niewiele mówi.
Tym razem było inaczej. Choć jak zwykle niechlujny i niedbale ubrany, wszedł do pokoju
w dobrym (jak na niego) nastroju, próbował się nawet uśmiechnąć. Powiedziałem mu o tym,
ywiąc nadzieję, e w jego stosunku do ycia nastąpiła prawdziwa przemiana. Tak te było.
Dowiedział się o procie i z niecierpliwością oczekiwał spotkania z nim. „Proszę się nie martwić”
– dodał, patrząc mi prosto w oczy. – „Nie będę ponawiał adnych prób, dopóki nie porozmawiam
z tym facetem z K-PAX”. Gdy spojrzałem na niego z powątpiewaniem, wyszczerzył zęby
w uśmiechu i podniósł rękę z blizną jak do przysięgi. „Na honor skauta!”
W psychiatrii od dawna istnieje powiedzonko: „Strze się radosnego samobójcy”.
Wiedziałem, e Michael mówi serio i e prawdopodobnie będzie czekał na poradę prota
w sprawie swoich problemów. Nie zamierzałem jednak ograniczać nadzoru ani te przenosić go
z Trójki na ni sze piętro.
Rozmyślając nad tym, co prot mógłby ewentualnie zrobić dla Michaela i być mo e paru
innych, uświadomiłem sobie nagle, e jego powrót stawia nas przed jeszcze jednym dylematem.
Wszyscy mieszkańcy szpitala słyszeli o jego poprzednim pobycie i wzbierały nadzieje, mo e
zbyt wielkie, e będzie on w stanie odpędzić wszystkie potwory, ziejące ogniem spustoszenia,
podobnie jak uczynił to w przypadku wielu naszych poprzednich pacjentów. Nie mogłem
powstrzymać się od pytania: Co mo e się stać z pacjentem takim jak Michael, którego ostatnie
nadzieje legną w gruzach, jeśli prot nie spełni jego świetlanych oczekiwań?
Po południu sprzątałem biurko, a raczej usiłowałem to zrobić, gdy mimo wszystko
pozostało tak samo zagracone jak wcześniej, i znalazłem czyjąś pracę, którą miałem zrecenzować
ju dwa tygodnie temu. Zacząłem ją czytać, ale moje myśli uporczywie krą yły wokół następnej
sesji z protem. Ledwie powrócił, a ja ju czułem się wyczerpany. W takich chwilach myślę
powa nie o wcześniejszej emeryturze – to temat, który moja ona drą y przy ka dej nadarzającej
się okazji.
Mniemanie wielu ludzi o psychiatrach, a mo e w ogólności o lekarzach, jest następujące:
Pracujemy, kiedy mamy na to ochotę, korzystamy z długich weekendów i spędzamy wiele czasu
na urlopach. A jeśli nawet pojawiamy się w pracy, trudno to nazwać prawdziwą pracą, co więcej,
ądamy za to kolosalnych pieniędzy. Wierzcie mi jednak, rzecz ma się całkiem inaczej. To praca
na okrągły zegar. Nawet gdy nie zajmujemy się naszymi pacjentami bezpośrednio, obracamy
w myślach historie ich chorób, upewniając się, czy nie przeoczyliśmy czegoś, co mogłoby ul yć
czyjemuś cierpieniu. Stres spowodowany mo liwością popełnienia błędu odbija się na zdrowiu.
Źle sypiamy, za du o jemy i za ywamy za mało ruchu – czynimy wszystko to, przed czym sami
ostrzegamy.
Skończyło się na tym, e raz jeszcze przejrzałem wszystkie materiały dotyczące prota –
niestety, nie przyszły mi do głowy adne nowe pomysły. Wiedziałem, e nie zaznam spokojnego
snu ani nadchodzącej nocy, ani adnej następnej, dopóki nie objawi się Robert i nie pokonamy
wspólnie demonów szalejących w zakamarkach jego udręczonego umysłu.
SESJA OSIEMNASTA
W dniu następnej sesji z protem zatelefonował do mnie przed południem Charlie Flynn,
astronom z Princeton, współpracownik Steve’a, mojego zięcia. Flynn prowadził badania nad
systemem planetarnym, z którego jakoby miał przybyć prot. Jego głos przypominał skrzypienie
koła.
– Dlaczego nie powiedział mi pan, e on wrócił? – zaatakował mnie bez przywitania. – Ja...
– Hola! Proszę pamiętać, e prot jest moim pacjentem. Nie przebywa tutaj dla pańskiej
korzyści ani niczyjej innej.
– Nie zgadzam się z tym.
– Decyzja w tej sprawie nie nale y do pana! – warknąłem. Ostatniej nocy nie spałem
najlepiej.
– Kto decyduje w takich sprawach? On mo e nam bardzo wiele powiedzieć. Ju to, czego
dowiedzieliśmy się od niego wcześniej, zmieniło nasz sposób myślenia o niektórych
zagadnieniach astronomicznych, a jestem przekonany, e dotknęliśmy zaledwie powierzchni.
Potrzebujemy go.
– Jestem odpowiedzialny przede wszystkim za pacjenta, a nie za świat nauki. Nastąpiła
krótka pauza, w czasie której przemyśliwał nad podejściem do sprawy.
– Oczywiście. Oczywiście. Proszę posłuchać. Nie domagam się, by zło ył go pan w ofierze
na ołtarzu nauki. Wszystko, o co proszę, to eby pan pozwolił nam z nim rozmawiać w chwilach
wolnych od terapii, czy czego tam jeszcze.
Mogłem zrozumieć jego punkt widzenia. Brzmiało to jak refren.
– Proponuję panu kompromis – rzekłem.
– O nie. Lista pytań, tak jak było poprzednio, nie załatwi sprawy.
– Jeśli pozwolę panu rozmawiać z nim osobiście, wówczas ka dy astronom w tym kraju
będzie domagał się tego samego.
– Ale ja byłem pierwszy.
– Nie. Ktoś pana uprzedził.
– Co takiego? Kto taki?
– Dziennikarka, która pomogła nam zidentyfikować go pięć lat temu. Giselle Griffin.
– Aha. Ona. Ale co ona ma z tym wspólnego? Przecie nie jest naukowcem?
– Tak czy inaczej, ona będzie pośrednikiem między protem a panem i wszystkimi innymi.
Taka jest moja propozycja. Czy odpowiada to panu?
Znowu nastąpiła chwila przerwy.
– Zgodzę się na pańskie warunki, jeśli będę mógł z nim porozmawiać osobiście jeden jedyny
raz. My równie zaanga owaliśmy się w tę sprawę pięć lat temu i mieliśmy swój udział
w rozpoznaniu go jako obłąkanego geniusza.
– OK, ale będzie pan musiał dojść do porozumienia z Giselle. Uzyskała zgodę na rozmowy
z nim przez godzinę dziennie.
– Jak mogę się z nią skontaktować?
– Poproszę, eby ona skontaktowała się z panem.
Mruknął coś na temat dziennikarzy i zakończył rozmowę. Niezwłocznie połączyłem się
z kierowniczką sekretariatu, prosząc ją, aby kierowała do Giselle wszystkie prośby o informacje
w sprawie prota.
„Czy to dotyczy równie tych stosów listów, które otrzymaliśmy w ciągu ostatnich lat?”
„Wszystkiego”, odpowiedziałem skwapliwie, chcąc ju mieć to z głowy.
Artykuł Giselle o procie, opublikowany w roku 1992, spowodował lawinę listów i telefonów
do szpitala. Większość z nich stanowiły prośby o informacje na temat planety prota
i o wskazówki, jak tam się mo na dostać. Trzy lata później, po ukazaniu się ksią ki (K-PAX),
znów posypały się tysiące pytań z całego świata. Miało się wra enie, e mnóstwo ludzi pragnęło
znaleźć jakiś graniczący z samobójstwem sposób na opuszczenie naszej planety. Poniewa nie
mogliśmy odpowiedzieć na te pytania, większość korespondencji wędrowała bez odpowiedzi do
archiwum.
Z drugiej jednak strony wszystkim zainteresowanym wysyłaliśmy kopie jego „raportu” –
oceny ycia na Ziemi i ponurej prognozy co do przyszłości homo sapiens. Tekst pod tytułem
Wstępne obserwacje na temat B-TIK (RX 4987165,233) wywołał pewne kontrowersje wśród
naukowców. Wielu z nich uwa ało, e jego przepowiednia bliskiej zagłady jest mocno
przesadzona i e tylko osoba szalona mo e nawoływać do wyeliminowania usankcjonowanych
norm społecznych (które, według prota, podsycają ogień samozniszczenia).
Co do mnie, uwa am raport prota, podobnie jak wszystkie inne jego obserwacje
i wypowiedzi, za opinie niezwykłego człowieka (jakimi są w gruncie rzeczy), który potrafi
wykorzystywać pewne partie mózgu niedostępne dla innych – mo e z wyjątkiem osób
cierpiących na zespół „obłąkanego geniusza” w innej formie. Jednak w przypadku prota istotna
część mózgu nale ała do kogoś innego: do Roberta Portera, jego alter ego. To właśnie cię ko
choremu Robertowi tak bardzo pragnąłem pomóc, nawet jeśli miałoby się to stać kosztem prota.
– Brzoskwinie! – wykrzyknął prot, wchodząc do pokoju badań. Miał na sobie swój ulubiony
ubiór: jasnoniebieską drelichową koszulę i pasujące do niej sztruksowe spodnie. – Nie miałem
ich w ustach od lat. Waszych lat, ma się rozumieć.
Chciał mi dać skosztować, po czym szeroko otworzył usta i wgryzł się w dojrzały owoc. Sok
ze śliną trysnął jak z sikawki przez pół pokoju.
Był to jeden z niewielu owoców, których pestek nie zjadał. Spytałem go, dlaczego.
– Za twarde dla zębów – wyjaśnił, głośno wypluwając pestkę do miski z owocami. – Dobre
tylko dla dentystów.
– Czy na K-PAX są dentyści?
– Broń Bo e.
– Macie szczęście!
– To nie ma nic wspólnego ze szczęściem.
– Zapytam, gdy pan się jeszcze posila, czy zamierza pan napisać o nas następny raport?
– Nie – odrzekł, z potę nym mlaśnięciem – chyba e od czasu mojej ostatniej wizyty zaszły
jakieś istotne zmiany – przerwał i spojrzał na mnie swym szczerym i niewinnym wzrokiem. –
Ale chyba niewiele się zmieniło, prawda?
– Ma pan na myśli Ziemię?
– A gdzie indziej się znajdujemy?
– Chyba nie zaszło nic takiego, co nazwałby pan istotną zmianą.
– Tego się właśnie obawiałem.
– Ale nie było wojen światowych – powiedziałem radośnie.
– Tylko dziesiątki tych zwykłych, lokalnych.
– Ale to ju jakiś postęp, nie sądzi pan?
W odpowiedzi wyszczerzył zęby, ale raczej tak, jak zwierzę obna a kły.
– To jedna z najzabawniejszych rzeczy dotyczących tego miejsca. Codziennie zabijacie wiele
milionów istot, a jeśli w kolejnym dniu zamordujecie ich trochę mniej, omal nie połamiecie sobie
rąk, poklepując się po plecach z radości. Dla nas na K-PAX jesteście po prostu śmieszni.
– Ale , prot, przecie nie zabijamy „wielu milionów” ludzi ka dego dnia.
– Nie powiedziałem „ludzi” – następna pestka wesoło zadzwoniła o miskę.
Zapomniałem, e wszystkie stworzenia są dla niego równie wa ne, nawet owady.
Postanowiłem zmienić temat.
– Czy od czasu naszego ostatniego spotkania rozmawiał pan z innymi pacjentami?
– To raczej oni rozmawiali ze mną.
– Przypuszczam, e wszyscy chcą się z panem udać na K-PAX.
– Nie wszyscy.
– Proszę mi powiedzieć, czy na Oddziale Drugim potrafi pan się porozumieć z ka dym?
– Naturalnie. Pan te by mógł, gdyby pan spróbował.
– Nawet z tymi, którzy nie mówią?
– Oni wszyscy mówią. Trzeba tylko nauczyć się słuchać.
Od dawna jestem przekonany, e gdybyśmy potrafili pojąć niezrozumiały dla nas język
niektórych pacjentów – czyli to, czym ich myślenie ró ni się od normalnego – moglibyśmy
dowiedzieć się wiele o istocie ich zaburzeń.
– A co ze schizofrenikami? Mam na myśli tych, których mowa jest rozkojarzona. Czy potrafi
pan zrozumieć, co mówią?
– Oczywiście.
– Jak pan to robi?
Gwałtownie wyrzucił ręce w górę.
– Czy pamięta pan tę taśmę sprzed pięciu lat? Tę ze śpiewem wielorybów?
– Tak.
– Co za pamięć! Więc ma pan odpowiedź.
– Nie bardzo...
– Powinien pan przestać traktować pacjentów jak kopie własnej osoby. Gdyby traktował ich
pan jak istoty, od których mo na się czegoś nauczyć, toby pan zrozumiał.
– Czy mo e mi pan w tym pomóc?
– Mógłbym, ale nie zrobię tego.
– Dlaczego?
– Musi pan sam się tego nauczyć. Zdziwi się pan, jakie to proste. Wystarczy zapomnieć
o tym, czego pana nauczono, i zacząć od początku.
– Czy to dotyczy moich pacjentów, czy w ogóle mieszkańców Ziemi?
– To na jedno wychodzi, nie uwa a pan?
Odsunął miskę z pestkami i siedział zadowolony, spoglądając w sufit, jakby był wolny od
wszelkich trosk.
– A co z Robertem? – spytałem.
– Co z nim?
– Czy rozmawiał pan z nim w ostatnich dniach?
– Jeszcze niewiele mówi. Ale...
– Ale... co?
– Mam wra enie, e jest gotów do współpracy z panem.
Wyprostowałem się.
– Jest gotów? Skąd pan wie? Co powiedział?
– Nic nie mówił. Po prostu mam takie wra enie. Wydaje się... sam nie wiem... e jest trochę
zmęczony ukrywaniem się. W ogóle wszystkim.
– Wszystkim? Nie zamierza chyba...
– Nie. Jest po prostu zmęczony tym, e jest zmęczony.
– To dla mnie dobra wiadomość.
– Przypuszczam, e nazwałby pan to „postępem”.
Wpatrywałem się w niego przez chwilę, zastanawiając się, czy Robert zechciałby się ujawnić
nawet bez hipnozy.
– A tak nie jest zmęczony, gene – zauwa ył prot.
Czułem, jak mi opadają skrzydła.
– Wobec tego zaczniemy od razu. Jeśli jest pan gotów.
– Kiedy tylko pan zechce.
– W porządku. Czy pamięta pan tę małą plamkę na ścianie za moimi plecami?
– Oczywiście. Jeden-dwa-trzy-cztery-pięć – i zapadł w trans, jak za dotknięciem
czarodziejskiej ró d ki.
– Prot?
– Tak, doktorze be?
– Jak się czujesz?
– Trochę jak w zaświatach.
– Bardzo zabawne. A teraz, czy pamiętasz, co się działo, kiedy rozmawialiśmy tutaj ostatnio?
– Oczywiście. Był upalny dzień i bardzo się pan pocił.
– Zgadza się. I Robert nie chciał ze mną rozmawiać, pamiętasz?
– Naturalnie.
– Czy zechce rozmawiać ze mną teraz?
Nastąpiła chwila ciszy, po czym prot gwałtownie skulił się w fotelu.
– Robercie.
Brak odpowiedzi.
– Robercie, ostatnim razem rozmawiałem z tobą w zupełnie innych okolicznościach. Wtedy
niewiele o tobie wiedziałem. Teraz znam ju przyczyny twego wielkiego cierpienia i chcę pomóc
ci się z tym uporać. Tym razem nic nie będę obiecywał. To nie będzie łatwe i musisz mi pomóc.
Teraz chcę tylko pogadać z tobą, lepiej cię poznać, rozumiesz? Proszę, opowiedz mi
o szczęśliwych chwilach w twoim yciu lub o czym tylko zechcesz. Czy porozmawiasz teraz ze
mną? Nie zareagował.
– Chcę, abyś uwa ał ten pokój za bezpieczną przystań. Tutaj mo esz mówić o wszystkim, co
cię dręczy, bez lęku, wstydu czy poczucia winy, i nic się nie stanie ani tobie, ani nikomu. Proszę,
pamiętaj o tym.
Brak odpowiedzi.
– Wiesz co? Uzyskałem trochę informacji o historii twojego ycia. Odczytam je, a ty mi
przerwij, jeśli coś się nie zgadza. Dobrze?
Znowu cisza, ale zdawało mi się, e Robert lekko przechylił głowę, jakby chciał usłyszeć, co
mam do powiedzenia.
– W porządku. Byłeś najlepszym zapaśnikiem w szkole średniej, z łącznym wynikiem 26:8.
Byłeś kapitanem dru yny i w ostatnim roku szkolnym zająłeś drugie miejsce w zawodach
stanowych.
Robert milczał.
– Byłeś dobrym uczniem i uzyskałeś stypendium, by móc podjąć studia. W 1974 roku
otrzymałeś medal za zasługi dla lokalnej społeczności od Klubu Rotariańskiego w Guelph. Przez
kolejne trzy lata byłeś wiceprzewodniczącym samorządu klasowego. Jak dotąd, wszystko się
zgadza?
Nadal brak odpowiedzi.
– Przez pierwsze siedem lat mał eństwa mieszkałeś w przyczepie kempingowej z Sarą, twoją
oną, i córką Rebeką. Potem wybudowaliście dom na wsi, niedaleko był las i strumień. To
musiało być piękne miejsce. Sam chciałbym zamieszkać w podobnym miejscu, gdy odejdę na
emeryturę...
Popatrzyłem na Roberta i ze zdumieniem ujrzałem, e wpatruje się we mnie. Nie pytałem,
jak się czuje. Wyglądał strasznie.
– Przepraszam – powiedział ochryple.
Nie było jasne, za co przepraszał – mogły to być ró ne rzeczy. Ale odpowiedziałem od razu:
– Dziękuję, Robercie. Ja te przepraszam.
Powieki mu opadły i głowa znów się osunęła. Najwyraźniej ujawnił się tylko po to, aby mnie
lub całemu światu przekazać te dojmujące przeprosiny. Przez chwilę spoglądałem na niego ze
smutkiem, w końcu usiadł prosto i przeciągnął się.
– Dziękuję, prot.
– Za co?
– Za... mniejsza z tym. W porządku, teraz cię obudzę. Będę liczył od pięciu do jednego.
Będziesz się powoli budził, a gdy dojdę do...
– Pięć-cztery-trzy-dwa-jeden – wyrecytował. – Cześć, doktorku. Czy Rob ju coś panu
powiedział?
Uwaga: po wyjściu z transu prot nie pamiętał nic z tego, co działo się w czasie hipnozy.
– I owszem. Powiedział.
– Powa nie? No có , było to tylko kwestią czasu.
– Rzecz w tym, ile jeszcze czasu nam zostało?
– Tyle, ile tylko będzie panu potrzebne.
– Prot, czy wie pan o Robercie jeszcze coś, czego ja nie wiem?
– Na przykład?
– Dlaczego czuje się taki bezwartościowy?
– Nie mam pojęcia, szefie. Zapewne ma to coś wspólnego z jego yciem na ZIEMI.
– Ale przecie rozmawia pan z nim, prawda?
– Nie o tym.
– Czemu nie?
– On nie chce.
– Mo e teraz zechce.
– Niech pan się zbyt wiele nie spodziewa.
– OK. Na dzisiaj koniec zapuszczania sieci. Niech pan spróbuje dowiedzieć się od Roberta
czegoś więcej i w piątek zobaczymy się znowu.
– Proszę przygotować dobrą przynętę, mnóstwo owoców, eby rybka brała – doradził mi na
odchodnym.
Gdy nadbiegła Giselle, byłem na naszej „łączce” i oglądałem mecz badmintona (rozgrywany
bez lotek!). Nie widziałem się z nią jeszcze od jej spotkania z protem przed dwoma dniami.
– Jest tak, jak pan mówił – powiedziała, łapiąc oddech. Nic się nie zmienił!
Zapytałem, czy powiedział, kiedy planuje powrót.
– Jeszcze nie – przyznała – ale wygląda na to, e mu się nie spieszy! – Widać było, e
zupełnie zawrócił jej w głowie.
Poleciłem jej ponownie, eby się coś na ten temat dowiedziała i dała mi jak najszybciej znać.
– Ale proszę to zrobić delikatnie – dodałem bezmyślnie.
Nie zdziwiło mnie, e zdą yła ju przejrzeć całą otrzymaną przez szpital korespondencję na
temat prota i K-PAX. Zaskoczyła mnie za to wiadomość, e zaczęło napływać du o nowych
listów.
– Przecie nikt nie wie, e wrócił.
– Ktoś jednak wie! Albo mo e po prostu spodziewano się jego powrotu. Ale zdumiewające,
e du o listów jest zaadresowanych do prota osobiście „z listami IPM”, lub „prot, K-PAX” albo
na adres szpitala z dopiskiem: „proszę przesłać do prota”. Niektóre były po prostu zaadresowane
„prot”, bez adnego adresu.
– O tym ju słyszałem.
– Ale czy pan rozumie, co to znaczy?
– Co mianowicie?
– Znaczy to, e wiele osób chce, eby ich listy trafiły bezpośrednio do prota, a nie do kogoś
innego.
– Czy to nie jest zgodne z pani oczekiwaniem?
– Nie całkiem. Co więcej, du o listów opatrzono napisem: OSOBISTY I POUFNY.
– Więc?
– Więc myślę, e większość osób nie ufa nam w sprawie tych listów. Ja na ich miejscu te
bym nie ufała, a pan?
Mo e i miała rację. Czytałem niektóre z tych zaadresowanych do mnie; wiele z nich
zaczynało się od słów: „Ty kretynie!”.
Podczas gdy zastanawiałem się nad tym niepo ądanym obrotem spraw, dodała:
– Poza tym mo e pan mieć kłopoty z prawem, jeśli nie przeka e mu pan tych listów.
– Jakie kłopoty z prawem?
– Naruszenie obiegu pocztowego Stanów Zjednoczonych.
– Przecie to absurd. Prot jest naszym pacjentem i mamy prawo...
– Mo e powinien pan zasięgnąć porady waszego prawnika.
– Mo e to zrobię.
– Nie ma potrzeby. Ju z nim rozmawiałam. W 1989 roku była sprawa, w której dowody
uzyskane z korespondencji pacjenta przebywającego w jednej z psychiatrycznych instytucji
stanowych zostały uniewa nione jako pochodzące z nielegalnego przeszukiwania i zagarnięcia.
Na dodatek szpital musiał zapłacić grzywnę za naruszanie obiegu pocztowego. – Poza tym –
dowodziła dalej – je eli jest on tylko częścią osobowości Roberta, jak pan zdaje się sądzić, có to
mo e zaszkodzić?
– Nie wiem – odrzekłem zgodnie z prawdą, myśląc bardziej o Robercie ni o stosach „listów
do Świętego Mikołaja” i o tym, co prot mógłby z nimi zrobić. – Dobrze. Ale proszę mu dać tylko
te zaadresowane do niego.
Nagle poczułem się jak uczestnik afery Watergate usiłujący zmniejszyć szkody, choć nie
miałem pojęcia, jakie mogą być tego skutki.
– Następna sprawa. Wczoraj wieczorem telefonował do mnie doktor Flynn.
– A, właśnie. Zamierzałem poprosić, eby pani do niego zadzwoniła.
– Widocznie nie mógł się doczekać. W ka dym razie umówiłam go z protem.
– Proszę tylko nie pozwolić mu, aby zabierał protowi zbyt wiele czasu. Jeszcze niejeden
chętny się do pani zgłosi.
– Wiem. Kontaktowali się ju ze mną antropolog i cetolog [specjalista od waleni i delfinów.].
– Mo e na razie wystarczy...
– Zobaczymy.
Odeszła w podskokach, zostawiając mnie samego z Jackie, trzydziestodwuletnim
„dzieckiem”. Jackie siedziała na wilgotnej ziemi (w porze lunchu podlewano trawnik) w pobli u
muru ogrodzenia i kopała w niej dołek. Wąchała w ekstazie ka dą porcję miękkiej ziemi, po
czym formowała ją w kulkę, którą starannie układała na kupce poprzednich. Na twarzy miała
brudne smugi przypominające wąsy, ale nie zamierzałem jej przerywać i nakłaniać, aby poszła
się umyć.
Historia Jackie jest tragiczna, podobnie jak losy wielu innych naszych pacjentów.
Wychowywała się na owczej fermie w Vermont i większość czasu spędzała na świe ym
powietrzu. Pobierając naukę w domu, będąc pozbawioną bli szego kontaktu z innymi dziećmi,
Gene Brewer Na promieniu światła (On a Beam of Light) Przekład Maria i Andrzej Gardzielowie
Czasami człowiek zastanawia się, czy smoki z pradawnych wieków naprawdę wymarły. Zygmunt Freud
PROLOG W marcu roku 1995 opublikowałem relację z szesnastu spotkań z pacjentem psychiatrycznym, który wierzył, e przybył (na promieniu światła) z planety o nazwie K-PAX. Pacjent ten – trzydziestotrzyletni biały mę czyzna, który nadał sobie imię „prot” (wymawiaj „prout”), stanowił w istocie przypadek podwójnej osobowości [Zespół wielorakiej osobowości – zaburzenie psychiczne polegające na występowaniu dwóch lub więcej odrębnych osobowości (to samości), które mogą na przemian przejmować władzę nad ciałem. (Je eli nie zaznaczono inaczej, przypisy pochodzą od tłumaczy).] Pomimo cię kiego urazu emocjonalnego, który dokonał spustoszeń w psychice Roberta Portera, mógł on przetrwać dzięki temu, e skrył się za potę nym „przyjacielem z zaświatów” – swoim alter ego. Gdy prot „powrócił na swoją rodzimą planetę”, dokładnie o godzinie 3.31 rano siedemnastego sierpnia 1990 roku, zło ywszy obietnicę, e pojawi się znowu „za jakieś pięć waszych lat”, pozostał z nami Robert – w stanie niepoddającej się leczeniu katatonii, utrzymywany przy yciu dzięki stałemu monitorowaniu i starannej opiece. Wielu pacjentów, którzy przebywali w Instytucie Psychiatrii na Manhattanie (IPM) w czasie pobytu prota, ju odeszło. Kurczak i pani Archer (wszystkie imiona i nazwiska zostały zmienione, by chronić prywatność osób) wyprowadzili się niedawno do zespołu mieszkalnego dla rencistów na Long Island, dzięki do ywotniej rencie, którą pani Archer otrzymała po zmarłym mę u. Ed, psychopata, który w roku 1986 zastrzelił w supermarkecie sześciu ludzi, od czasu pewnego niespodziewanego spotkania z protem w 1990 roku wykazywał znacznie mniejsze tendencje do gwałtownych zachowań i mieszka teraz w domu opieki społecznej wraz z kotką La Belle Chatte, byłą mieszkanką IPM. Jedynym pacjentem opisywanym na kartach K- PAX, który nadal przebywał z nami w roku 1995, był Russell, nasz „kapelan-rezydent”, poniewa nie miał dokąd pójść. Niemniej wszyscy mieszkańcy naszego szpitala, nawet ci, którzy przybyli niedawno, dobrze wiedzieli o przyobiecanym powrocie prota i w miarę jak beznadziejnie upływały upalne bezdeszczowe dni lata, zarówno wśród pacjentów, jak i personelu wzrastało napięcie. (Jedynie Klaus Villers, nasz dyrektor, pozostawał niewzruszony. Orzekł: „On nigdy nie wróci. Robert Porter zostanie tutaj na zawsze”). Nikt jednak nie oczekiwał powrotu prota bardziej ode mnie, nie tylko z powodu ojcowskich uczuć, jakie zrodziły się we mnie w czasie naszych wspólnych sesji, ale poniewa wcią jeszcze miałem nadzieję, e uda mi się wydobyć Roberta z oddziału katatonicznego i – z pomocą prota – wprowadzić na długą drogę ku wyleczeniu. Poniewa „jakieś pięć lat” od czasu, gdy prot nas opuścił, mogło oznaczać jakąkolwiek datę w roku 1995 lub nawet późniejszą, wspólnie z oną postanowiliśmy spędzić, jak zazwyczaj, dwa środkowe tygodnie sierpnia w naszym Adirondack.
To był błąd. Perspektywa bliskiego powrotu prota zaabsorbowała mnie do tego stopnia, e byłem beznadziejnym kompanem dla Karen i naszych przyjaciół, państwa Siegel, którzy wspólnie wszelkimi sposobami usiłowali odciągnąć mnie od myśli o sprawach zawodowych. Teraz myślę, e podświadomie musiałem zdawać sobie sprawę z tego, i dla umysłu tak ścisłego jak umysł prota „jakieś pięć lat” oznaczało porę mieszczącą się w granicach paru minut lub godzin od zapowiedzianego terminu. W rzeczy samej w czwartek siedemnastego sierpnia o godzinie 9.08 odebrałem telefon od naszej pielęgniarki przeło onej Betty McAllister, która płakała ze szczęścia. „Wrócił!” – to wszystko, co zdołała mi powiedzieć, i to wystarczyło w zupełności. „Będę dziś popołudniu – zapewniłem ją. – Proszę mu nie pozwalać nigdzie wychodzić”. Karen (która sama była pielęgniarką psychiatryczną) uśmiechnęła się tylko, pokiwała głową i zabrała się do pakowania lunchu dla mnie na drogę powrotną do miasta, podczas gdy ja szybko zbierałem nieprzeczytane prace oraz niedokończone notatki i wpychałem je do teczki. W czasie jazdy miałem sposobność zastanowić się raz jeszcze nad wydarzeniami z roku 1990, które przebiegałem myślą ju parę tygodni temu, przygotowując się na ewentualny powrót prota. A oto krótkie streszczenie dla wszystkich, którzy nie znają historii tego przypadku: Robert Porter urodził się i wychował w Guelph w stanie Montana. W roku 1975, kiedy był w ostatniej klasie szkoły średniej, o enił się z kole anką z klasy, Sarą (Sally) Bamstable, która była ju w cią y. Jedyną pracą, jaką mógł zdobyć, aby utrzymać onę i oczekiwane dziecko, było ogłuszanie młodych wołów przy uboju w miejscowej rzeźni – ta sama praca była przyczyną śmierci jego ojca dwanaście lat wcześniej. Pewnej soboty w sierpniu 1985 roku Robert, wracając z pracy, zobaczył wychodzącego z jego domu nieznajomego mę czyznę. Rzucił się w pogoń za intruzem, który wbiegł do środka, minął zakrwawione ciała swojej ony i córki, dopadł go w ogrodzie i skręcił mu kark. Odrętwiały z rozpaczy, usiłował utopić się w pobliskiej rzece, jednak nurt wody wyrzucił go poni ej na brzeg. Od tej chwili nie był ju Robertem Porterem, tylko „protem”, przybyszem z idyllicznej planety K-PAX, gdzie wszystkie te straszne rzeczy, które stały się udziałem jego alter ego, nigdy nie mogłyby się wydarzyć. Istotnie, był to prawdziwie utopijny świat, gdzie wszyscy do ywali szczęśliwie wieku tysiąca lat bez konieczności mudnego zarabiania na ycie, gdzie nie było chorób, biedy ani niesprawiedliwości. Nie było te szkół, rządu czy jakiegokolwiek rodzaju religii. Jedynym minusem ycia na K-PAX wydawało się współ ycie seksualne – tak przykre, i podejmowano je jedynie w celu utrzymania (niskiego zresztą) poziomu populacji. Gdy ju prot – autentyczny obłąkany geniusz [Zespół „obłąkanego geniusza” – stan charakteryzujący się
występowaniem niezwykłych zdolności umysłowych, zwykle przy obni onym poziomie inteligencji ogólnej.], który bardzo wiele wiedział o astronomii – znalazł się w IPM (nadal pozostaje tajemnicą, w jaki sposób dostał się do Nowego Jorku), potrzebowałem wielu tygodni, aby zrozumieć, e jest on wtórną osobowością, za którą ukrywa się pierwotna, i dzięki pomocy niezale nej reporterki Giselle Griffin – zidentyfikować tę tragiczną postać jako Roberta Portera. Ale odkrycie to nastąpiło za późno. Kiedy prot „opuścił” Ziemię siedemnastego sierpnia 1990 roku, Robert wycofał się głęboko w zakamarki swojej pogruchotanej psychiki, nie mogąc ju ukrywać się za swoim alter ego. Nic nie było w stanie wyrwać go z jego katatonicznego osłupienia: ani seria elektrowstrząsów, ani najsilniejsze leki przeciwdepresyjne. Próbowałem nawet hipnozy, która okazała się tak skuteczna w odtworzeniu owych wydarzeń z 1985 roku. Ignorował mnie, podobnie jak wszystkich innych. Tego upalnego sierpniowego popołudnia przybyłem więc do szpitala w nastroju narastającego podniecenia i pospieszyłem do jego pokoju z nadzieją, e zastanę go pełnego zapału i gotowości do podjęcia zadań, dla których „powrócił”. Wbrew mojemu oczekiwaniu był słaby i chwiejny w ruchach, chocia chciał jak najszybciej wstać i chodzić, tak jak chciałby ka dy, kto spędził pięć lat w pozycji embrionalnej. Oczywiście prosił o swoje ulubione owoce (jego głos przypominał raczej skrzeczenie), a swoje osłabienie przypisywał ledwo co odbytej „podró y”. Betty dopilnowała, aby dostał jakieś płynne po ywienie, w tym trochę soku jabłkowego, a doktor Chakraborty, nasz główny internista, zlecił mu środek uspokajający, aby mógł zasnąć, co nastąpiło niemal natychmiast po moim przybyciu. Czytelnikowi mo e się to wydawać dziwne, e po pięciu latach bezruchu prot potrzebował odpoczynku, ale w istocie rzeczy pacjent katatoniczny – w przeciwieństwie do pacjenta w stanie śpiączki – nie śpi ani nie jest nieprzytomny, lecz yje na jawie, skamieniały, jak ywy posąg, bojąc się poruszyć w obawie przed popełnieniem dalszych „zasługujących na potępienie” czynów. Ta właśnie sztywność mięśni (czasami na przemian z gwałtownym pobudzeniem) prowadzi do poczucia krańcowego wyczerpania podczas wychodzenia z katatonii. Postanowiłem dać mu parę dni na odzyskanie sił, zanim zasypię go pytaniami, które gromadziłem przez pół dziesięciolecia, i podejmę na nowo jego (Roberta) terapię, prowadzącą do upragnionego przeze mnie wyzdrowienia.
SESJA SIEDEMNASTA Pierwszą sesję po powrocie prota (a więc siedemnastą, wliczając wcześniejsze) zaplanowałem na poniedziałek dwudziestego pierwszego sierpnia o godzinie trzeciej po południu. Pamiętałem, aby ze względu na wra liwość jego oczu przyćmić światło. Rzeczywiście, zdjął ciemne okulary, gdy tylko został wprowadzony do pokoju badań przez swego starego znajomego Romana Kowalskiego (Gunnar Jensen odszedł na emeryturę). Ku mojemu zadowoleniu wyglądało na to, e całkowicie doszedł do siebie po pięciu latach sztywnego bezruchu, chocia , praktycznie biorąc, to Robert, a nie prot, pozostawał przez cały ten czas w stanie katatonii. Prot był w istocie prawie taki, jakiego zapamiętałem: uśmiechnięty, energiczny, uwa ny. Jedynymi zauwa alnymi zmianami były ubytek wagi i ślady przedwczesnej siwizny na skroniach – miał teraz trzydzieści osiem lat, choć twierdził, e zbli a się do czterystu. Betty poinformowała mnie, e ju mo e jeść miękki lekko-strawny pokarm, miałem więc na podorędziu kilka przejrzałych bananów, do których zabrał się ze zwykłym apetytem, zjadając je w całości, wraz ze skórką. „Im dojrzalsze, tym lepsze”, przypomniał mi. „Lubię, gdy są czarne jak smoła”. Wyglądało na to, e czuje się zupełnie jak u siebie, jak gdyby nasza ostatnia sesja odbyła się zaledwie wczoraj. Włączyłem magnetofon. – Jak się pan czuje, prot? – zapytałem. – Trochę zmęczony, gene. – Uwaga dla czytelnika: prot u ywał du ych liter w nazwach planet, gwiazd itp. Wszystko inne, w tym istoty ludzkie, nie miało dla niego tak kosmicznego znaczenia i w związku z tym było pisane małą literą. – A jak pan się miewa? – O wiele lepiej, odkąd pan wrócił – odparłem. – Ach tak? Czy był pan chory? – Nie całkiem. Przede wszystkim sfrustrowany. – Mo e powinien pan pójść do psychiatry. – Prawdę mówiąc, o przyczynach mojej frustracji rozmawiałem z najwybitniejszymi umysłami na świecie. – Czy ma to coś wspólnego z pana stosunkami z innymi ludźmi? – W pewnym sensie. – Tak myślałem. – Szczerze mówiąc, dotyczy to pana i Roberta. – Doprawdy? Czy zrobiliśmy coś złego? – To właśnie chciałbym wiedzieć. Mo e na początek powie mi pan, gdzie pan przebywał przez minione pięć lat.
– Nie pamięta pan, doktorku? Na pewien czas musiałem powrócić na K-PAX. – I zabrał pan ze sobą Bess? – Uwaga: Bess była cierpiącą na psychotyczną depresję pacjentką, która „znikła” jednocześnie z protem w 1990 roku. – Pomyślałem, e zmiana otoczenia dobrze jej zrobi. – A gdzie teraz jest? – Nadal na K-PAX. – Nie wróciła z panem? – Nie. – Dlaczego? – artuje pan? Czy zobaczywszy paa-ree [Chodzi o Paris, czyli Pary ; nawiązanie do piosenki z czasów I wojny światowej o tym, e zobaczywszy Pary , ołnierze nie zechcą powrócić do swych rodzinnych stron.], chciałby pan powrócić w to miejsce? – Uwaga: mówiąc o „miejscu”, miał na myśli Ziemię, nie szpital. – Czy mo e mi pan udowodnić, e Bess jest na K-PAX? – A czy mo e pan udowodnić, e jej tam nie ma? Zaczęło mnie ogarniać znane mi ju uczucie zaplątywania się. – Jak ona się czuje? – Jak ryba w wodzie. Jest cały czas roześmiana. – I nie powróciła z panem? – Czy ju nie mówiliśmy o tym? – A co z innymi K-PAXianami? – Co miałoby z nimi być? – Czy ktoś jeszcze przybył z panem? – Nie. Nie zdziwiłbym się, gdyby aden z nich nigdy się nie pojawił. – Czemu? – Przeczytali mój raport – ziewnął. – Chocia nigdy nie wiadomo... – Proszę mi powiedzieć: dlaczego w ogóle przybył pan na Ziemię, wiedząc z naszych programów radiowych i telewizyjnych, e jest tak niegościnną planetą? – Ju panu mówiłem: Robert mnie potrzebował. – To było w roku 1963? – Według waszego kalendarza. – W samą porę na pogrzeb jego ojca. – We właściwym momencie. – I od tego czasu odbył pan taką podró parokrotnie. – Dokładnie dziewięć razy. – Dobrze. A więc, eby uporządkować: przez minione pięć lat przebywał pan na K-PAX. – To nie takie proste, jest podró powrotna, która... och, wyjaśniałem to ju poprzednio,
prawda? Powiedzmy po prostu, e po przekazaniu mego raportu bibliotekom zrobiłem sobie mały urlop. Po czym spiesznie powróciłem tutaj. – Skąd ten pośpiech? – Aha, rozumiem. Zadaje mi pan pytania, znając ju odpowiedź. – Na jego twarzy pojawił się tak dobrze mi znany uśmieszek kota z Cheshire [Postać z Alicji w krainie czarów Lewisa Carrolla. Tajemniczy kot, który w czasie rozmowy z Alicją znika i pojawia się niespodziewanie. Charakteryzuje go bardzo szeroki uśmiech, który pozostaje jeszcze chwilę po zniknięciu kota.]. – Tylko tak dla porządku, prawda? – W pana przypadku nie znam jeszcze wielu odpowiedzi, proszę mi wierzyć. – O, w to mogę łatwo uwierzyć. Ale odpowiadając na pana pytanie: obiecałem pewnym istotom, e wrócę za pięć waszych lat, pamięta pan? – Po to, eby je zabrać na K-PAX. – Tak jest. – A więc po co ten pośpiech? – Wszyscy chcieli wyruszyć jak najszybciej. – A ilu planuje pan zabrać ze sobą? Do tego momentu prot rozglądał się po pokoju, jakby szukając znanych przedmiotów, zatrzymując chwilami wzrok na akwarelach, by lepiej się im przyjrzeć. Teraz spojrzał mi prosto w oczy i uśmiech znikł z jego twarzy. – Tym razem jestem przygotowany, doktorze be. Mogę zabrać nawet sto istot, gdy będę wracał. – Co takiego? Sto? – Przykro mi. Nie ma miejsca dla większej liczby. W zapisie rozmowy zaznaczona jest przerwa; upłynęła długa chwila, zanim zdołałem zebrać myśli i zareagować. – Kogo zamierza pan zabrać, na przykład? – Tego nie będę wiedział, zanim nie nadejdzie czas. Czułem, jak wali mi serce, gdy spytałem tak niedbale, jak tylko umiałem: – A kiedy to będzie? – Za du o chce pan wiedzieć. Teraz ja z kolei wbiłem w niego wzrok. – Czy to znaczy, e nie powie mi pan, jak długo pan tu zostanie? – Cieszę się, e z pana słuchem nadal wszystko w porządku, narr (w języku pax-o „narr” oznacza „gene”, lub „ten, który wątpi”). – Naprawdę bardzo chciałbym to wiedzieć, prot. Przynajmniej w przybli eniu. Czy to będzie kolejne pięć lat? Czy miesiąc? – Przykro mi.
– Dlaczego, do diabła, nie mo e mi pan powiedzieć? – Poniewa gdyby pan wiedział, kiedy wracam, pilnowałby mnie pan jak kot ptaka w tym krwio erczym ŚWIECIE. Ju dawno temu przekonałem się, e wchodzenie w spór z moim przyjacielem „z zaświatów” do niczego nie prowadzi. Jedyne, co mo na zrobić, to znaleźć najkorzystniejsze wyjście z sytuacji, którą mnie zaskoczył. – Wobec tego chciałbym się z panem umówić na trzy sesje tygodniowo. W ka dy poniedziałek, środę i piątek o godzinie trzeciej. Czy to panu odpowiada? – Co tylko pan zechce, doktorze. Jak na razie jestem do pańskich usług. – To dobrze. Jest jeszcze kilka pytań, które chciałbym panu zadać, zanim wróci pan do pokoju. Kiwnął sennie głową. – Po pierwsze, gdzie pan wylądował pod koniec podró y? – Był w tym czasie zwrócony w stronę K-PAX? – Gino! Wreszcie zaczyna pan pojmować! – Proszę mi powiedzieć... Jak pan oddycha w przestrzeni kosmicznej? Potrząsnął głową. – Chyba wypowiedziałem się zbyt pochopnie. Nadal pan nie rozumie. Zwykłe zasady fizyki nie odnoszą się do podró y świetlnej. – A więc, jak to jest? Czy dzieje się to na jawie? Czy odczuwa pan wtedy cokolwiek? Zetknął czubki palców i zmarszczył czoło, usiłując się skoncentrować. – Trudno to opisać. Czas jakby stał w miejscu. Jest to bardzo podobne do snu... – A w chwili „lądowania”? – To tak jak przebudzenie. Tylko e jest się w innym miejscu. – To musiało być niezłe przebudzenie: znaleźć się na środku oceanu. Czy umie pan pływać? – adnym stylem. Gdy tylko wyniosło mnie na powierzchnię, natychmiast opuściłem to miejsce. – W jaki sposób? Westchnął. – Mówiłem panu w czasie poprzedniej wizyty, nie pamięta pan? Robi się to za pomocą luster... – Aha. Prawda. A gdzie jeszcze pan przebywał przed przybyciem tutaj? – Nigdzie. Powróciłem od razu do ipm. – I có , planuje pan jakieś wycieczki poza szpital w czasie tego pobytu? – W tym momencie nie. – Jeśli postanowi pan wybrać się gdzieś w podró , powie mi pan o tym?
– Czy bym kiedykolwiek postępował inaczej? – To mi przypomina... Czy Robert udał się z panem na Labrador i do Nowej Funlandii, kiedy pan tu był poprzednio? – Nie. – Czemu nie? – Nie chciał. – Nie widzieliśmy go ani razu, gdy pana nie było. Gdzie wtedy przebywał? – Nie mam pojęcia, szefie. Musi pan jego zapytać. – Po drugie, nie planuje pan chyba adnych „zadań” dla innych pacjentów? (Zdarzyło się to przed pięcioma laty w przypadku Howiego – skrzypka). – Gene, gene, gene. Ledwo co tu przybyłem. Nie widziałem się nawet jeszcze z innymi pacjentami. – Ale powie mi pan, jeśli przyjdą panu do głowy takie plany? – Czemu by nie? – W porządku. I wreszcie, czy ma pan w zanadrzu jeszcze jakieś małe niespodzianki, o których nie wiem? – Gdybym panu powiedział, przestałyby być niespodziankami, prawda? Przygwoździłem go spojrzeniem. – Prot, gdzie jest Robert? – Niedaleko stąd. – Czy rozmawiał pan z nim? – Oczywiście. – Jak się czuje? – Jak worek odchodów mota. – Uwaga: „Mot” jest zwierzęciem podobnym do skunksa, zamieszkującym K-PAX. – Czy powiedział coś, co chciałby mi pan przekazać? – Dopytywał, co się stało z psem. – Chodziło o dalmatyńczyka, którego przyprowadziłem w nadziei, e Robert pomimo katatonii jakoś na niego zareaguje. – Proszę mu przekazać, e zabrałem Oxeye do domu, do czasu, a Robert poczuje się na tyle dobrze, eby się nim zaopiekować. – Aha, pańska słynna metoda kija i marchewki. – Mo e pan to tak nazwać. W porządku. Teraz ostatnie pytanie na dzisiaj, ale chcę, eby pan się zastanowił, zanim pan odpowie. Znowu przeraźliwie ziewnął. – Czy dopóki pan tu jest, pomo e mi pan w leczeniu Roberta? Czy zechce pan pomóc mu przezwycię yć rozpacz i poczucie, e nic nie jest wart?
– Zrobię, co będę mógł. Ale wie pan, jaki on jest. – Dobrze. To wszystko, co mo na zrobić. I jeszcze – czy nie ma pan nic przeciw temu, ebym podczas najbli szej sesji znów spróbował hipnozy? – Pan nigdy nie rezygnuje, doktorku, prawda? – Próbujemy się nie poddawać – wstałem. – Dziękuję, e pan przyszedł, prot. Miło pana znowu widzieć. Podszedłem do niego i podałem mu rękę. Jeśli nawet był jeszcze słaby, nie czuło się tego w uścisku dłoni. – Czy mam zawołać pana Kowalskiego, czy te trafi pan sam do pokoju? – To nie takie trudne, gino. – Jutro przeniesiemy pana z powrotem na Oddział Drugi. – Stary poczciwy oddział drugi. – Do zobaczenia w środę. Ju zwrócony w stronę drzwi, pomachał mi ręką i wyszedł, szurając nogami. Po wyjściu prota z mieszanymi uczuciami obawy i podniecenia przesłuchałem taśmę z nagraniem tej krótkiej sesji. Byłem pewien, e dysponując odpowiednim czasem, potrafiłbym pomóc Robertowi pokonać bariery hamujące jego powrót do zdrowia. Jednak ile czasu będziemy mieli? W roku 1990 stanęliśmy wobec nieprzekraczalnego terminu, co zmuszało mnie do podejmowania ryzyka i zbytniego przyspieszania wydarzeń. Teraz stałem przed jeszcze większym problemem: nie miałem najmniejszego pojęcia, jak długo prot pozostanie wśród nas. Jedynym tropem była jego bierna reakcja na moją propozycję trzech sesji w tygodniu. Jeśliby planował nas opuścić za parę dni, niewątpliwie odrzekłby: „Oby były produktywne” lub coś w tym stylu. Ale mogłem się mylić, jak myliłem się w wielu sprawach dotyczących prota. Tak czy inaczej, trzy sesje tygodniowo to wszystko, co mogłem wygospodarować. Chocia w jesiennym semestrze nie miałem wykładów, były inne nieuniknione obowiązki, do których w du ej mierze nale ała opieka nad pozostałymi pacjentami – trudnymi i intrygującymi przypadkami, wymagającymi wielkiego zaanga owania. Jednym z nich była młoda kobieta, którą nazwałem Frankie (jak w starej piosence: „Frankie i Johnny byli kochankami” [Ballada ludowa o tym, jak Johnny skrzywdził Frankie i jak ona się na nim zemściła.], która nie tylko nie potrafiła kochać, ale w ogóle nie wiedziała, co to znaczy. Innym pacjentem był Bert, pracownik działu po yczkowego w banku, który przez cały Bo y dzień szukał czegoś, co zgubił, choć nie miał pojęcia, co to takiego. Ale wróćmy do prota. Przez minione pięć lat miałem sporo okazji do dyskusji nad jego przypadkiem, zarówno z kolegami z IPM, jak i z całego świata. Nie było końca propozycjom, jak nale ałoby leczyć mojego trudnego pacjenta. Na przykład pewien lekarz z jednej z byłych republik sowieckich zapewniał, e Robert szybko wróci do zdrowia, jeśli na kilka godzin
dziennie będzie zanurzany w wodzie z lodem – była to przestarzała metoda, zarzucona dziesiątki lat temu. Zgodnie jednak twierdzono, e hipnoza jest najlepszą metodą w przypadku Roberta/prota i w istocie zamierzałem ją rozpocząć od etapu, w którym została przerwana w roku 1990, to znaczy spróbować wywabić Roberta z jego ochronnej skorupy, aby pomóc mu uporać się z niszczącymi uczuciami wywołanymi przez tragiczne wydarzenia z roku 1985. W tym przedsięwzięciu niezbędna była pomoc prota. Czułem, e bez niej szanse na wyleczenie są znikome. I wtedy pojawiał się następny dylemat: Jeśli Robert ma wyzdrowieć, prot musi się w nim „rozpłynąć” i stać częścią jego osobowości. Jak dalece prot zechce się zaanga ować w leczenie i uzdrowienie Roberta, jeśli ma się to odbyć kosztem jego własnego istnienia? W piątek, nazajutrz po powrocie prota, zadzwoniłem do Giselle Griffin – dziennikarki, która odegrała tak wa ną rolę w odkrywaniu historii Roberta – aby ją zawiadomić, e wrócił. Odkąd prot nas opuścił pięć lat temu, przychodziła regularnie, rzekomo, eby się dowiedzieć o stan zdrowia Roberta, ale jak myślę, skrycie spodziewając się wcią powrotu prota, poniewa zakochała się w nim, spędzając całe miesiące w naszym szpitalu na opracowywaniu historii prota dla czasopisma „Conundrum”. Oczywiście odbywała wiele dalekich podró y, ostatnio pracowała nad artykułem o UFO (mo e w oczekiwaniu na powrót prota), które widywano prawie wszędzie. Jednak e zawsze zostawiała numer pagera i dawała jasno do zrozumienia, e chce być powiadomiona o ka dej zmianie w stanie zdrowia Roberta. Usłyszawszy o ponownym pojawieniu się prota, bardzo się przejęła i powiedziała, e będzie na miejscu jak najprędzej. Poprosiłem jednak, eby go nie odwiedzała, zanim prot nie dojdzie do siebie po „podró y” (to znaczy po katatonii) i zanim z nim nie porozmawiam, zapewniając ją, mo e błędnie, e kiedy ju dojdzie do sił, będzie mnóstwo czasu na odnowienie znajomości. Po sesji z protem zatelefonowałem do niej ponownie, a raczej pozostawiłem jej wiadomość, e mo e zadzwonić i ustalić termin spotkania z nim. Następnie podyktowałem list do matki Roberta na Hawajach, powiadamiając ją, e syn nie jest ju w katatonii, ale e lepiej będzie odło yć wizytę do czasu, gdy sytuacja będzie bardziej jasna, po czym udałem się na obchód oddziałów na ni szych piętrach z zamiarem poinformowania wszystkich pacjentów o powrocie prota i przygotowania gruntu dla jego przybycia na Oddział Drugi w dniu następnym. Instytut jest tak zorganizowany, e najbardziej chorzy lub niebezpieczni pacjenci zajmują górne piętra, a mniej dotknięci chorobą poruszają się w obrębie parteru i pierwszego piętra (Oddziały Pierwszy i Drugi). W istocie, Oddział Pierwszy jest głównie tymczasowym domem dla niektórych „przejściowych” pacjentów, którzy są przyjmowani na krótko w celu „dostrojenia”, zwykle poprzez korektę leczenia farmakologicznego, oraz dla tych, którzy są ju na najlepszej drodze do wyleczenia, prawie gotowi do opuszczenia szpitala. Prot miał dołączyć do pacjentów
Dwójki, chorych cierpiących na powa ne psychozy, począwszy od zespołów maniakalno- depresyjnych po cię kie zaburzenia obsesyjno-kompulsywne, ale niestanowiących zagro enia dla personelu ani dla siebie wzajemnie. Niepotrzebnie się trudziłem. Ju w chwili gdy wszedłem na oddział, było oczywiste, e wszyscy wiedzą o powrocie prota. Szpital psychiatryczny przypomina w pewnej mierze małe miasteczko – wiadomości rozchodzą się prędko, a nastroje wydają się niemal zaraźliwe. W dniu poprzedzającym przeniesienie prota atmosfera była dosłownie naelektryzowana od oczekiwania. Nawet niektórzy spośród głęboko depresyjnych pacjentów przywitali mnie dość pogodnie, a pewien chroniczny schizofrenik, któremu od miesięcy nie udało się wypowiedzieć zrozumiałego zdania, zapytał, jeśli się nie mylę, o moje zdrowie. A większość tych pacjentów, z wyjątkiem Russella i paru innych, nigdy nie widziała go na oczy. Giselle zjawiła się w moim gabinecie we wtorek rano, bez uprzedzenia, jak słusznie przewidywałem. Nie widziałem jej od paru tygodni, ale w pamięci wcią przechowywałem jej sosnowy zapach i sarnie oczy. Miała na sobie, jak zawsze, znoszoną koszulkę sportową, wyblakłe d insy i tenisówki. Choć ju dobiegała czterdziestki, wcią wyglądała jak dziecko – szesnastoletnia dziewczynka z kurzymi łapkami w kącikach oczu. A jednak coś się zmieniło. Nie była tak ywiołowa jak pięć lat temu. Zniknął nieśmiały uśmiech, który brałem za rodzaj kokieterii, a który, jak się przekonałem, był wyrazem jej prostolinijnego charakteru. Wydawała się wyraźnie zdenerwowana, co było do niej niepodobne. Przyszło mi na myśl, e mo e się obawiać spotkania z protem, e niepokoi ją myśl, i mógł się zmienić lub o niej zapomnieć. – Proszę się nie martwić. Nic się nie zmienił. Kiwnęła głową, ale nieobecne spojrzenie jej wielkich brązowych oczu świadczyło, e moje słowa do niej nie dotarły. – Chciałbym się dowiedzieć, co pani porabiała w ostatnich miesiącach. Tym razem spojrzała przytomnie. – O, prawie skończyłam artykuł o UFO. Dlatego jakiś czas mnie nie było. – Świetnie. Czy one naprawdę istnieją, czy te ... – To zale y od tego, z kim się rozmawia. – A gdyby pani rozmawiała sama ze sobą? – Powiedziałabym, e nie istnieją. Ale jest wielu normalnych ludzi przy zdrowych zmysłach, którzy by się z tym nie zgodzili. – Pomimo to pani wierzy, e prot przybył z K-PAX. – Tak, ale nie przybył w UFO. – Aha – zamilkłem, co wydawało się ją znów wprowadzać w niepokój. – Doktorze Brewer?
Byłem prawie pewien, co się szykuje. – Tak, Giselle? – Chciałabym znowu przez jakiś czas pobyć w szpitalu. Pragnę się przekonać, co on naprawdę wie. – O UFO? – O wszystkim. Chcę napisać o tym ksią kę. – Giselle, pani wie, e szpital psychiatryczny nie jest miejscem do wystawiania na widok publiczny. Poprzednio zgodziłem się na pani działalność tutaj jedynie dlatego, e pani pomoc była dla nas tak wa na. – Ale tym razem mo e się to okazać wa ną pomocą dla wszystkich ludzi – zwinęła się na czarnym winylowym fotelu po drugiej stronie biurka. – Pan prawdopodobnie zamierza napisać ksią kę o nim jako o pacjencie, prawda? Moja będzie całkiem inna. Ja chcę dowiedzieć się wszystkiego, co on wie, skatalogować to, posprawdzać i przekonać się, jak wiele świat mo e skorzystać z jego wiedzy. A musi pan przyznać, e jest ona niebywała, czy pan wierzy w to, e pochodzi z K-PAX, czy te nie – opuściła na chwilę głowę, po czym spojrzała błagalnie swoimi sarnimi oczami. – Obiecuję, e nie będę przeszkadzać. W to ostatnie powątpiewałem. Ale z drugiej strony jej propozycja nie była taka zła. Wiedziałem, e mo e być mi bardzo pomocna w sprawie prota (a mo e później i Roberta). – Powiedzmy, e tak, zgodzę się pod dwoma warunkami. Błyskawicznie „rozwinęła się” ze swojego kłębka i usiadła prosto, z utkwionym we mnie spojrzeniem szczeniaka czekającego na przysmak. – Po pierwsze, mo e pani rozmawiać z nim tylko przez godzinę dziennie. On nie przebywa tutaj, eby pani pomóc w pisaniu ksią ki – i to niezale nie od pani uczuć do niego. Kiwnęła głową. – Po drugie, musi pani uzyskać jego zgodę. Jeśli nie będzie zainteresowany współpracą, nie ma o czym mówić. – Zgoda. Ale jeśli ten pomysł mu się nie spodoba, będę go mogła odwiedzać pomimo to, prawda? – W godzinach odwiedzin, z zachowaniem ogólnie obowiązujących zasad. Wiedziała oczywiście, e nasze zasady są liberalne i e będzie mogła rozmawiać z nim przez większość wieczorów oraz podczas weekendów (było mało prawdopodobne, aby miał zbyt wielu innych gości, zwa ywszy, e dziennikarze i poszukiwacze sensacji nie mieli tu prawa wstępu). – Umowa stoi – zerwała się z fotela i wyciągnęła swą rączkę, którą uścisnąłem. – A czy mogę się teraz z nim zobaczyć? – Jeszcze jedno – dodałem, gdy szliśmy na Oddział Drugi (Giselle w podskokach) – niech pani spróbuje się dowiedzieć, kiedy zamierza nas opuścić.
Mina jej zrzedła. – Zamierza nas opuścić? – Proszę się nie martwić, to nie nastąpi tak prędko. A wtedy będzie chciał zabrać ze sobą trochę ludzi. – Tak? A kogo? – Chciałbym, eby tego się pani właśnie dowiedziała. Gdy weszliśmy na Dwójkę, prot był w świetlicy, otoczony przez kilku innych pacjentów, i wydawało się, e wszyscy oni mówią równocześnie. Jakieś pół tuzina oddziałowych kotów walczyło o miejsce najbli sze nóg prota, aby się o nie ocierać. Rudolf, który sam się ogłosił „najlepszym tancerzem wszechświata”, wykonywał piruety wokół sali. Russell biegał tam i z powrotem, wykrzykując: „Chwalcie Pana! Nauczyciel jest blisko!”. Milton, nasz perypatetyk i artowniś, wołał: „Krzesła dla Stojącej Armii!”. Inni mruczeli niezrozumiale i zanotowałem w myśli, eby zapytać prota, czy potrafi coś zrozumieć z ich mowy. Były te prezenty: masło orzechowe, owoce (wiadomo było, e za nimi przepada), i pajęcza nić, niewidzialny talizman, pozostawiony pewnego deszczowego dnia pięć lat temu na trawniku przez modrą srokę, „ptaka szczęścia”. Kiedy prot spostrzegł Giselle, odłączył się od grupy i podszedł do niej z szeroko otwartymi ramionami. Objął ją serdecznie, a następnie cofnął się i w milczeniu spojrzał w oczy. Było jasne, e ją czule pamięta. Czekały mnie jeszcze inne obowiązki, więc pozostawiłem ich i pospieszyłem na spotkanie z pierwszym umówionym na ten dzień pacjentem. Przed pokojem badań czekali na mnie Rodrigo i Kowalski, wraz z Michaelem, młodym białym człowiekiem w wieku dwudziestu dwóch lat, który zanim dotarł do IPM, przynajmniej trzykrotnie usiłował popełnić samobójstwo. Nie on jeden. Ilość samobójstw w Stanach Zjednoczonych i w wielu innych krajach dramatycznie wzrosła w ciągu ostatnich lat, zwłaszcza wśród młodych, i nikt nie potrafi znaleźć dobrego wyjaśnienia tego tragicznego zjawiska. Istnieje wiele powodów, dla których człowiek mo e próbować odebrać sobie ycie – al, stres, ogólna depresja, klęska oczekiwań, poczucie beznadziei – ale aden z nich sam w sobie nie jest podstawową przyczyną samobójczych dą eń (większość ludzi pogrą onych w alu lub depresji nie porywa się na własne ycie). Podobnie jak we wszystkich zagadnieniach medycznych, ka dy przypadek musi być traktowany indywidualnie. Terapeuta powinien starać się znaleźć przyczynę autodestrukcyjnych uczuć pacjenta i pomóc mu uporać się z nimi, proponując jakieś lepsze rozwiązanie problemu będącego powodem jego cierpienia. Na przykład Michael obcią a się odpowiedzialnością za śmierć brata-bliźniaka i rozpaczliwie
chce „spłacić dług”. Chocia prawdą jest, e przyczynił się do zapoczątkowania wydarzeń, które doprowadziły do zgonu brata, był to wypadek, który mógł się zdarzyć ka demu. Nie udało mi się jednak przekonać go o tym ani uwolnić od głębokiego poczucia winy i odpowiedzialności („Dlaczego on, a nie ja?”). Ale Mike w swej logice posuwa się o krok dalej ni większość ludzi. Czuje się odpowiedzialny za ka dego, kogo kiedykolwiek napotkał na swej drodze, z lękiem, e mógł dać początek serii wydarzeń prowadzących do katastrofy. Zazwyczaj trzyma się z dala ode mnie i wszystkich innych, unika kontaktu wzrokowego, niewiele mówi. Tym razem było inaczej. Choć jak zwykle niechlujny i niedbale ubrany, wszedł do pokoju w dobrym (jak na niego) nastroju, próbował się nawet uśmiechnąć. Powiedziałem mu o tym, ywiąc nadzieję, e w jego stosunku do ycia nastąpiła prawdziwa przemiana. Tak te było. Dowiedział się o procie i z niecierpliwością oczekiwał spotkania z nim. „Proszę się nie martwić” – dodał, patrząc mi prosto w oczy. – „Nie będę ponawiał adnych prób, dopóki nie porozmawiam z tym facetem z K-PAX”. Gdy spojrzałem na niego z powątpiewaniem, wyszczerzył zęby w uśmiechu i podniósł rękę z blizną jak do przysięgi. „Na honor skauta!” W psychiatrii od dawna istnieje powiedzonko: „Strze się radosnego samobójcy”. Wiedziałem, e Michael mówi serio i e prawdopodobnie będzie czekał na poradę prota w sprawie swoich problemów. Nie zamierzałem jednak ograniczać nadzoru ani te przenosić go z Trójki na ni sze piętro. Rozmyślając nad tym, co prot mógłby ewentualnie zrobić dla Michaela i być mo e paru innych, uświadomiłem sobie nagle, e jego powrót stawia nas przed jeszcze jednym dylematem. Wszyscy mieszkańcy szpitala słyszeli o jego poprzednim pobycie i wzbierały nadzieje, mo e zbyt wielkie, e będzie on w stanie odpędzić wszystkie potwory, ziejące ogniem spustoszenia, podobnie jak uczynił to w przypadku wielu naszych poprzednich pacjentów. Nie mogłem powstrzymać się od pytania: Co mo e się stać z pacjentem takim jak Michael, którego ostatnie nadzieje legną w gruzach, jeśli prot nie spełni jego świetlanych oczekiwań? Po południu sprzątałem biurko, a raczej usiłowałem to zrobić, gdy mimo wszystko pozostało tak samo zagracone jak wcześniej, i znalazłem czyjąś pracę, którą miałem zrecenzować ju dwa tygodnie temu. Zacząłem ją czytać, ale moje myśli uporczywie krą yły wokół następnej sesji z protem. Ledwie powrócił, a ja ju czułem się wyczerpany. W takich chwilach myślę powa nie o wcześniejszej emeryturze – to temat, który moja ona drą y przy ka dej nadarzającej się okazji. Mniemanie wielu ludzi o psychiatrach, a mo e w ogólności o lekarzach, jest następujące: Pracujemy, kiedy mamy na to ochotę, korzystamy z długich weekendów i spędzamy wiele czasu na urlopach. A jeśli nawet pojawiamy się w pracy, trudno to nazwać prawdziwą pracą, co więcej,
ądamy za to kolosalnych pieniędzy. Wierzcie mi jednak, rzecz ma się całkiem inaczej. To praca na okrągły zegar. Nawet gdy nie zajmujemy się naszymi pacjentami bezpośrednio, obracamy w myślach historie ich chorób, upewniając się, czy nie przeoczyliśmy czegoś, co mogłoby ul yć czyjemuś cierpieniu. Stres spowodowany mo liwością popełnienia błędu odbija się na zdrowiu. Źle sypiamy, za du o jemy i za ywamy za mało ruchu – czynimy wszystko to, przed czym sami ostrzegamy. Skończyło się na tym, e raz jeszcze przejrzałem wszystkie materiały dotyczące prota – niestety, nie przyszły mi do głowy adne nowe pomysły. Wiedziałem, e nie zaznam spokojnego snu ani nadchodzącej nocy, ani adnej następnej, dopóki nie objawi się Robert i nie pokonamy wspólnie demonów szalejących w zakamarkach jego udręczonego umysłu.
SESJA OSIEMNASTA W dniu następnej sesji z protem zatelefonował do mnie przed południem Charlie Flynn, astronom z Princeton, współpracownik Steve’a, mojego zięcia. Flynn prowadził badania nad systemem planetarnym, z którego jakoby miał przybyć prot. Jego głos przypominał skrzypienie koła. – Dlaczego nie powiedział mi pan, e on wrócił? – zaatakował mnie bez przywitania. – Ja... – Hola! Proszę pamiętać, e prot jest moim pacjentem. Nie przebywa tutaj dla pańskiej korzyści ani niczyjej innej. – Nie zgadzam się z tym. – Decyzja w tej sprawie nie nale y do pana! – warknąłem. Ostatniej nocy nie spałem najlepiej. – Kto decyduje w takich sprawach? On mo e nam bardzo wiele powiedzieć. Ju to, czego dowiedzieliśmy się od niego wcześniej, zmieniło nasz sposób myślenia o niektórych zagadnieniach astronomicznych, a jestem przekonany, e dotknęliśmy zaledwie powierzchni. Potrzebujemy go. – Jestem odpowiedzialny przede wszystkim za pacjenta, a nie za świat nauki. Nastąpiła krótka pauza, w czasie której przemyśliwał nad podejściem do sprawy. – Oczywiście. Oczywiście. Proszę posłuchać. Nie domagam się, by zło ył go pan w ofierze na ołtarzu nauki. Wszystko, o co proszę, to eby pan pozwolił nam z nim rozmawiać w chwilach wolnych od terapii, czy czego tam jeszcze. Mogłem zrozumieć jego punkt widzenia. Brzmiało to jak refren. – Proponuję panu kompromis – rzekłem. – O nie. Lista pytań, tak jak było poprzednio, nie załatwi sprawy. – Jeśli pozwolę panu rozmawiać z nim osobiście, wówczas ka dy astronom w tym kraju będzie domagał się tego samego. – Ale ja byłem pierwszy. – Nie. Ktoś pana uprzedził. – Co takiego? Kto taki? – Dziennikarka, która pomogła nam zidentyfikować go pięć lat temu. Giselle Griffin. – Aha. Ona. Ale co ona ma z tym wspólnego? Przecie nie jest naukowcem? – Tak czy inaczej, ona będzie pośrednikiem między protem a panem i wszystkimi innymi. Taka jest moja propozycja. Czy odpowiada to panu? Znowu nastąpiła chwila przerwy. – Zgodzę się na pańskie warunki, jeśli będę mógł z nim porozmawiać osobiście jeden jedyny raz. My równie zaanga owaliśmy się w tę sprawę pięć lat temu i mieliśmy swój udział
w rozpoznaniu go jako obłąkanego geniusza. – OK, ale będzie pan musiał dojść do porozumienia z Giselle. Uzyskała zgodę na rozmowy z nim przez godzinę dziennie. – Jak mogę się z nią skontaktować? – Poproszę, eby ona skontaktowała się z panem. Mruknął coś na temat dziennikarzy i zakończył rozmowę. Niezwłocznie połączyłem się z kierowniczką sekretariatu, prosząc ją, aby kierowała do Giselle wszystkie prośby o informacje w sprawie prota. „Czy to dotyczy równie tych stosów listów, które otrzymaliśmy w ciągu ostatnich lat?” „Wszystkiego”, odpowiedziałem skwapliwie, chcąc ju mieć to z głowy. Artykuł Giselle o procie, opublikowany w roku 1992, spowodował lawinę listów i telefonów do szpitala. Większość z nich stanowiły prośby o informacje na temat planety prota i o wskazówki, jak tam się mo na dostać. Trzy lata później, po ukazaniu się ksią ki (K-PAX), znów posypały się tysiące pytań z całego świata. Miało się wra enie, e mnóstwo ludzi pragnęło znaleźć jakiś graniczący z samobójstwem sposób na opuszczenie naszej planety. Poniewa nie mogliśmy odpowiedzieć na te pytania, większość korespondencji wędrowała bez odpowiedzi do archiwum. Z drugiej jednak strony wszystkim zainteresowanym wysyłaliśmy kopie jego „raportu” – oceny ycia na Ziemi i ponurej prognozy co do przyszłości homo sapiens. Tekst pod tytułem Wstępne obserwacje na temat B-TIK (RX 4987165,233) wywołał pewne kontrowersje wśród naukowców. Wielu z nich uwa ało, e jego przepowiednia bliskiej zagłady jest mocno przesadzona i e tylko osoba szalona mo e nawoływać do wyeliminowania usankcjonowanych norm społecznych (które, według prota, podsycają ogień samozniszczenia). Co do mnie, uwa am raport prota, podobnie jak wszystkie inne jego obserwacje i wypowiedzi, za opinie niezwykłego człowieka (jakimi są w gruncie rzeczy), który potrafi wykorzystywać pewne partie mózgu niedostępne dla innych – mo e z wyjątkiem osób cierpiących na zespół „obłąkanego geniusza” w innej formie. Jednak w przypadku prota istotna część mózgu nale ała do kogoś innego: do Roberta Portera, jego alter ego. To właśnie cię ko choremu Robertowi tak bardzo pragnąłem pomóc, nawet jeśli miałoby się to stać kosztem prota. – Brzoskwinie! – wykrzyknął prot, wchodząc do pokoju badań. Miał na sobie swój ulubiony ubiór: jasnoniebieską drelichową koszulę i pasujące do niej sztruksowe spodnie. – Nie miałem ich w ustach od lat. Waszych lat, ma się rozumieć. Chciał mi dać skosztować, po czym szeroko otworzył usta i wgryzł się w dojrzały owoc. Sok ze śliną trysnął jak z sikawki przez pół pokoju.
Był to jeden z niewielu owoców, których pestek nie zjadał. Spytałem go, dlaczego. – Za twarde dla zębów – wyjaśnił, głośno wypluwając pestkę do miski z owocami. – Dobre tylko dla dentystów. – Czy na K-PAX są dentyści? – Broń Bo e. – Macie szczęście! – To nie ma nic wspólnego ze szczęściem. – Zapytam, gdy pan się jeszcze posila, czy zamierza pan napisać o nas następny raport? – Nie – odrzekł, z potę nym mlaśnięciem – chyba e od czasu mojej ostatniej wizyty zaszły jakieś istotne zmiany – przerwał i spojrzał na mnie swym szczerym i niewinnym wzrokiem. – Ale chyba niewiele się zmieniło, prawda? – Ma pan na myśli Ziemię? – A gdzie indziej się znajdujemy? – Chyba nie zaszło nic takiego, co nazwałby pan istotną zmianą. – Tego się właśnie obawiałem. – Ale nie było wojen światowych – powiedziałem radośnie. – Tylko dziesiątki tych zwykłych, lokalnych. – Ale to ju jakiś postęp, nie sądzi pan? W odpowiedzi wyszczerzył zęby, ale raczej tak, jak zwierzę obna a kły. – To jedna z najzabawniejszych rzeczy dotyczących tego miejsca. Codziennie zabijacie wiele milionów istot, a jeśli w kolejnym dniu zamordujecie ich trochę mniej, omal nie połamiecie sobie rąk, poklepując się po plecach z radości. Dla nas na K-PAX jesteście po prostu śmieszni. – Ale , prot, przecie nie zabijamy „wielu milionów” ludzi ka dego dnia. – Nie powiedziałem „ludzi” – następna pestka wesoło zadzwoniła o miskę. Zapomniałem, e wszystkie stworzenia są dla niego równie wa ne, nawet owady. Postanowiłem zmienić temat. – Czy od czasu naszego ostatniego spotkania rozmawiał pan z innymi pacjentami? – To raczej oni rozmawiali ze mną. – Przypuszczam, e wszyscy chcą się z panem udać na K-PAX. – Nie wszyscy. – Proszę mi powiedzieć, czy na Oddziale Drugim potrafi pan się porozumieć z ka dym? – Naturalnie. Pan te by mógł, gdyby pan spróbował. – Nawet z tymi, którzy nie mówią? – Oni wszyscy mówią. Trzeba tylko nauczyć się słuchać. Od dawna jestem przekonany, e gdybyśmy potrafili pojąć niezrozumiały dla nas język niektórych pacjentów – czyli to, czym ich myślenie ró ni się od normalnego – moglibyśmy
dowiedzieć się wiele o istocie ich zaburzeń. – A co ze schizofrenikami? Mam na myśli tych, których mowa jest rozkojarzona. Czy potrafi pan zrozumieć, co mówią? – Oczywiście. – Jak pan to robi? Gwałtownie wyrzucił ręce w górę. – Czy pamięta pan tę taśmę sprzed pięciu lat? Tę ze śpiewem wielorybów? – Tak. – Co za pamięć! Więc ma pan odpowiedź. – Nie bardzo... – Powinien pan przestać traktować pacjentów jak kopie własnej osoby. Gdyby traktował ich pan jak istoty, od których mo na się czegoś nauczyć, toby pan zrozumiał. – Czy mo e mi pan w tym pomóc? – Mógłbym, ale nie zrobię tego. – Dlaczego? – Musi pan sam się tego nauczyć. Zdziwi się pan, jakie to proste. Wystarczy zapomnieć o tym, czego pana nauczono, i zacząć od początku. – Czy to dotyczy moich pacjentów, czy w ogóle mieszkańców Ziemi? – To na jedno wychodzi, nie uwa a pan? Odsunął miskę z pestkami i siedział zadowolony, spoglądając w sufit, jakby był wolny od wszelkich trosk. – A co z Robertem? – spytałem. – Co z nim? – Czy rozmawiał pan z nim w ostatnich dniach? – Jeszcze niewiele mówi. Ale... – Ale... co? – Mam wra enie, e jest gotów do współpracy z panem. Wyprostowałem się. – Jest gotów? Skąd pan wie? Co powiedział? – Nic nie mówił. Po prostu mam takie wra enie. Wydaje się... sam nie wiem... e jest trochę zmęczony ukrywaniem się. W ogóle wszystkim. – Wszystkim? Nie zamierza chyba... – Nie. Jest po prostu zmęczony tym, e jest zmęczony. – To dla mnie dobra wiadomość. – Przypuszczam, e nazwałby pan to „postępem”. Wpatrywałem się w niego przez chwilę, zastanawiając się, czy Robert zechciałby się ujawnić
nawet bez hipnozy. – A tak nie jest zmęczony, gene – zauwa ył prot. Czułem, jak mi opadają skrzydła. – Wobec tego zaczniemy od razu. Jeśli jest pan gotów. – Kiedy tylko pan zechce. – W porządku. Czy pamięta pan tę małą plamkę na ścianie za moimi plecami? – Oczywiście. Jeden-dwa-trzy-cztery-pięć – i zapadł w trans, jak za dotknięciem czarodziejskiej ró d ki. – Prot? – Tak, doktorze be? – Jak się czujesz? – Trochę jak w zaświatach. – Bardzo zabawne. A teraz, czy pamiętasz, co się działo, kiedy rozmawialiśmy tutaj ostatnio? – Oczywiście. Był upalny dzień i bardzo się pan pocił. – Zgadza się. I Robert nie chciał ze mną rozmawiać, pamiętasz? – Naturalnie. – Czy zechce rozmawiać ze mną teraz? Nastąpiła chwila ciszy, po czym prot gwałtownie skulił się w fotelu. – Robercie. Brak odpowiedzi. – Robercie, ostatnim razem rozmawiałem z tobą w zupełnie innych okolicznościach. Wtedy niewiele o tobie wiedziałem. Teraz znam ju przyczyny twego wielkiego cierpienia i chcę pomóc ci się z tym uporać. Tym razem nic nie będę obiecywał. To nie będzie łatwe i musisz mi pomóc. Teraz chcę tylko pogadać z tobą, lepiej cię poznać, rozumiesz? Proszę, opowiedz mi o szczęśliwych chwilach w twoim yciu lub o czym tylko zechcesz. Czy porozmawiasz teraz ze mną? Nie zareagował. – Chcę, abyś uwa ał ten pokój za bezpieczną przystań. Tutaj mo esz mówić o wszystkim, co cię dręczy, bez lęku, wstydu czy poczucia winy, i nic się nie stanie ani tobie, ani nikomu. Proszę, pamiętaj o tym. Brak odpowiedzi. – Wiesz co? Uzyskałem trochę informacji o historii twojego ycia. Odczytam je, a ty mi przerwij, jeśli coś się nie zgadza. Dobrze? Znowu cisza, ale zdawało mi się, e Robert lekko przechylił głowę, jakby chciał usłyszeć, co mam do powiedzenia. – W porządku. Byłeś najlepszym zapaśnikiem w szkole średniej, z łącznym wynikiem 26:8. Byłeś kapitanem dru yny i w ostatnim roku szkolnym zająłeś drugie miejsce w zawodach
stanowych. Robert milczał. – Byłeś dobrym uczniem i uzyskałeś stypendium, by móc podjąć studia. W 1974 roku otrzymałeś medal za zasługi dla lokalnej społeczności od Klubu Rotariańskiego w Guelph. Przez kolejne trzy lata byłeś wiceprzewodniczącym samorządu klasowego. Jak dotąd, wszystko się zgadza? Nadal brak odpowiedzi. – Przez pierwsze siedem lat mał eństwa mieszkałeś w przyczepie kempingowej z Sarą, twoją oną, i córką Rebeką. Potem wybudowaliście dom na wsi, niedaleko był las i strumień. To musiało być piękne miejsce. Sam chciałbym zamieszkać w podobnym miejscu, gdy odejdę na emeryturę... Popatrzyłem na Roberta i ze zdumieniem ujrzałem, e wpatruje się we mnie. Nie pytałem, jak się czuje. Wyglądał strasznie. – Przepraszam – powiedział ochryple. Nie było jasne, za co przepraszał – mogły to być ró ne rzeczy. Ale odpowiedziałem od razu: – Dziękuję, Robercie. Ja te przepraszam. Powieki mu opadły i głowa znów się osunęła. Najwyraźniej ujawnił się tylko po to, aby mnie lub całemu światu przekazać te dojmujące przeprosiny. Przez chwilę spoglądałem na niego ze smutkiem, w końcu usiadł prosto i przeciągnął się. – Dziękuję, prot. – Za co? – Za... mniejsza z tym. W porządku, teraz cię obudzę. Będę liczył od pięciu do jednego. Będziesz się powoli budził, a gdy dojdę do... – Pięć-cztery-trzy-dwa-jeden – wyrecytował. – Cześć, doktorku. Czy Rob ju coś panu powiedział? Uwaga: po wyjściu z transu prot nie pamiętał nic z tego, co działo się w czasie hipnozy. – I owszem. Powiedział. – Powa nie? No có , było to tylko kwestią czasu. – Rzecz w tym, ile jeszcze czasu nam zostało? – Tyle, ile tylko będzie panu potrzebne. – Prot, czy wie pan o Robercie jeszcze coś, czego ja nie wiem? – Na przykład? – Dlaczego czuje się taki bezwartościowy? – Nie mam pojęcia, szefie. Zapewne ma to coś wspólnego z jego yciem na ZIEMI. – Ale przecie rozmawia pan z nim, prawda? – Nie o tym.
– Czemu nie? – On nie chce. – Mo e teraz zechce. – Niech pan się zbyt wiele nie spodziewa. – OK. Na dzisiaj koniec zapuszczania sieci. Niech pan spróbuje dowiedzieć się od Roberta czegoś więcej i w piątek zobaczymy się znowu. – Proszę przygotować dobrą przynętę, mnóstwo owoców, eby rybka brała – doradził mi na odchodnym. Gdy nadbiegła Giselle, byłem na naszej „łączce” i oglądałem mecz badmintona (rozgrywany bez lotek!). Nie widziałem się z nią jeszcze od jej spotkania z protem przed dwoma dniami. – Jest tak, jak pan mówił – powiedziała, łapiąc oddech. Nic się nie zmienił! Zapytałem, czy powiedział, kiedy planuje powrót. – Jeszcze nie – przyznała – ale wygląda na to, e mu się nie spieszy! – Widać było, e zupełnie zawrócił jej w głowie. Poleciłem jej ponownie, eby się coś na ten temat dowiedziała i dała mi jak najszybciej znać. – Ale proszę to zrobić delikatnie – dodałem bezmyślnie. Nie zdziwiło mnie, e zdą yła ju przejrzeć całą otrzymaną przez szpital korespondencję na temat prota i K-PAX. Zaskoczyła mnie za to wiadomość, e zaczęło napływać du o nowych listów. – Przecie nikt nie wie, e wrócił. – Ktoś jednak wie! Albo mo e po prostu spodziewano się jego powrotu. Ale zdumiewające, e du o listów jest zaadresowanych do prota osobiście „z listami IPM”, lub „prot, K-PAX” albo na adres szpitala z dopiskiem: „proszę przesłać do prota”. Niektóre były po prostu zaadresowane „prot”, bez adnego adresu. – O tym ju słyszałem. – Ale czy pan rozumie, co to znaczy? – Co mianowicie? – Znaczy to, e wiele osób chce, eby ich listy trafiły bezpośrednio do prota, a nie do kogoś innego. – Czy to nie jest zgodne z pani oczekiwaniem? – Nie całkiem. Co więcej, du o listów opatrzono napisem: OSOBISTY I POUFNY. – Więc? – Więc myślę, e większość osób nie ufa nam w sprawie tych listów. Ja na ich miejscu te bym nie ufała, a pan? Mo e i miała rację. Czytałem niektóre z tych zaadresowanych do mnie; wiele z nich
zaczynało się od słów: „Ty kretynie!”. Podczas gdy zastanawiałem się nad tym niepo ądanym obrotem spraw, dodała: – Poza tym mo e pan mieć kłopoty z prawem, jeśli nie przeka e mu pan tych listów. – Jakie kłopoty z prawem? – Naruszenie obiegu pocztowego Stanów Zjednoczonych. – Przecie to absurd. Prot jest naszym pacjentem i mamy prawo... – Mo e powinien pan zasięgnąć porady waszego prawnika. – Mo e to zrobię. – Nie ma potrzeby. Ju z nim rozmawiałam. W 1989 roku była sprawa, w której dowody uzyskane z korespondencji pacjenta przebywającego w jednej z psychiatrycznych instytucji stanowych zostały uniewa nione jako pochodzące z nielegalnego przeszukiwania i zagarnięcia. Na dodatek szpital musiał zapłacić grzywnę za naruszanie obiegu pocztowego. – Poza tym – dowodziła dalej – je eli jest on tylko częścią osobowości Roberta, jak pan zdaje się sądzić, có to mo e zaszkodzić? – Nie wiem – odrzekłem zgodnie z prawdą, myśląc bardziej o Robercie ni o stosach „listów do Świętego Mikołaja” i o tym, co prot mógłby z nimi zrobić. – Dobrze. Ale proszę mu dać tylko te zaadresowane do niego. Nagle poczułem się jak uczestnik afery Watergate usiłujący zmniejszyć szkody, choć nie miałem pojęcia, jakie mogą być tego skutki. – Następna sprawa. Wczoraj wieczorem telefonował do mnie doktor Flynn. – A, właśnie. Zamierzałem poprosić, eby pani do niego zadzwoniła. – Widocznie nie mógł się doczekać. W ka dym razie umówiłam go z protem. – Proszę tylko nie pozwolić mu, aby zabierał protowi zbyt wiele czasu. Jeszcze niejeden chętny się do pani zgłosi. – Wiem. Kontaktowali się ju ze mną antropolog i cetolog [specjalista od waleni i delfinów.]. – Mo e na razie wystarczy... – Zobaczymy. Odeszła w podskokach, zostawiając mnie samego z Jackie, trzydziestodwuletnim „dzieckiem”. Jackie siedziała na wilgotnej ziemi (w porze lunchu podlewano trawnik) w pobli u muru ogrodzenia i kopała w niej dołek. Wąchała w ekstazie ka dą porcję miękkiej ziemi, po czym formowała ją w kulkę, którą starannie układała na kupce poprzednich. Na twarzy miała brudne smugi przypominające wąsy, ale nie zamierzałem jej przerywać i nakłaniać, aby poszła się umyć. Historia Jackie jest tragiczna, podobnie jak losy wielu innych naszych pacjentów. Wychowywała się na owczej fermie w Vermont i większość czasu spędzała na świe ym powietrzu. Pobierając naukę w domu, będąc pozbawioną bli szego kontaktu z innymi dziećmi,