G e n e B r e w e r
K-PAX IV
NOWY GOŚĆ Z KONSTELACJI LIRY
Przełożyli z angielskiego Maria i Andrzej Gardzielowie
Tytuł oryginału
K-PAX IV
A New Visitor from the Constellation Lyra
Wszystko jest możliwe.
prot
PROLOG
Książka ta może być zrozumiałą i miłą lekturą dla tych, którzy nie znają trylogii
K-PAX: „K-PAX” (1995, I wydanie polskie: 2002), „Na promieniu światła” (2001, I wydanie
polskie: 2003) oraz „Światy prota” (2002, I wydanie polskie: 2006). Aby jednak czytelnicy
mogli w pełni docenić kontekst, zachęcam do lektury trylogii przed lub zaraz po przeczytaniu
„Nowego gościa z konstelacji Liry”.
Początek jej stanowi pojawienie się w 1990 roku pewnego mężczyzny, twierdzącego,
iż przybył „na promieniu światła” z planety K-PAX położonej w konstelacji Liry, oddalonej
od Ziemi jakieś siedem tysięcy lat świetlnych. Trylogia jest zapisem moich usiłowań – jako
psychiatry zatrudnionego w Instytucie Psychiatrii na Manhattanie – aby ustalić jego
prawdziwe pochodzenie i wyleczyć go z urojeń, co trwało aż do chwili jego ostatecznego
„odejścia” w roku 1997.
Tych czytelników, którzy znają pierwsze trzy części „K-PAX”, od razu informuję, że
prot nie pojawi się w tej książce. Nie powinno to nikogo dziwić, jako że sam prot oznajmił, że
na Ziemię już nie wróci.
Sześć miesięcy po tym, jak prot nas opuścił, przeszedłem na emeryturę i
przeprowadziliśmy się z żoną z przedmieść miasta do ślicznego domu krytego cedrowym
gontem w Adirondack Mountains na północy stanu Nowy Jork. Nadal odwiedzałem szpital od
czasu do czasu i okazjonalnie wykładałem w Columbia University, gdzie piastowałem
stanowisko profesora emerytowanego. Poza tymi wypadami do świata nauki i medycyny z
przyjemnością oddawałem się różnym zajęciom, na które przedtem zawsze brakowało mi
czasu, takim jak czytanie, praca w ogrodzie, życie towarzyskie i rodzinne. Wreszcie
znalazłem sobie nowe hobby – latanie (ku przerażeniu mojego syna Freda), które sprawia mi
dużo przyjemności, ale okazało się o wiele bardziej kosztowne, niż sądziłem. (Pytanie: Co
powoduje, że samolot lata? Odpowiedź: Pieniądze). Jak również – bez wątpienia pod
wpływem prota – zająłem się astronomią. Z okazji przejścia na emeryturę otrzymałem od
Karen w podarunku czterocalowy teleskop zwierciadlany i w ciągu ostatnich lat
zaznajomiłem się z planetami, księżycami i gwiazdami w najbliższym sąsiedztwie. Udało mi
się nawet napisać parę książek (zobacz www. amazon.com albo www.amazon.co.uk).
Cała rodzina, nawiasem mówiąc, ma się dobrze. Nowotwór Karen cofnął się i moja
żona jest jeszcze bardziej aktywna niż kiedykolwiek przedtem, w co aż trudno uwierzyć.
Abby jest obecnie matką poważnych studentów – Rain jest w Princeton i studiuje
informatykę, podczas gdy Star (na New York University) chce zostać aktorem, jak jego wujek
Fred. Ten ostatni znalazł wygodną niszę w musicalach broadwayowskich, ale wystąpił
również w dwóch znaczniejszych filmach. Wierzy, że już niedługo trafi mu się gwiazdorska
rola. Jennifer jest najbardziej zapracowana z całej gromadki – bez reszty pochłania ją
testowanie pierwszej szczepionki przeciwko AIDS. Will jest tuż za nią pod tym względem;
jako świeżo upieczony psychiatra, zatrudniony – jakżeby inaczej! – w IPM, chętnie rozmawia
ze mną o swoich pacjentach, co oczywiście mnie także sprawia wielką przyjemność. Nawet
zdarza mu się niekiedy posłuchać moich rad! Mówią, że jest do mnie bardzo podobny. Chyba
dlatego większość z nas posiada dzieci: żeby przeżyć wszystko jeszcze raz, przynajmniej w
jakiś mglisty i odległy sposób. (Aczkolwiek słyszałem też, że każdy, kto ma brodę, jest
podobny do mnie...)
Muszę w tym miejscu nadmienić, że mamy jeszcze jednego członka rodziny, kundelka
z pobliskiego azylu dla zwierząt. Flower ma obecnie siedem lat, jest w kwiecie wieku jak na
psa, przezabawnie niezgrabna niczym słoń w składzie porcelany. Bardzo ją kochamy.
Mówiąc na stronie, doskonała filmowa wersja „K-PAX” nie zarobiła aż tyle pieniędzy,
ile oczekiwano, i gdy piszę te słowa, losy następnej części filmu są niepewne. (Jeśli ktoś z
Was zna jakiegoś producenta lub studio filmowe, które byłoby tym zainteresowane,
poproście, aby się ze mną skontaktowali przez moją stronę internetową). Jest jednak promyk
nadziei: sprzedaż i wypożyczanie taśm wideo i płyt DVD cieszy się powodzeniem. Jak
wielokrotnie powtarzał prot, wszystko jest możliwe. Tak czy inaczej, moim zdaniem film był
dobrą adaptacją historii prota, ze znakomitymi rolami Kevina Spaceya i Jeffa Bridges’a (jak
również Mary McCormack i reszty obsady). Karen i ja mieliśmy zaszczyt poznać te gwiazdy
kina w czasie kręcenia zdjęć (wypatrujcie mnie pod koniec sceny z „modrą sroką”) i
zapewniamy, że obaj panowie są zarówno prawdziwymi dżentelmenami, jak i wspaniałymi
aktorami.
Gdy prot opuścił Ziemię pod koniec roku 1997, byłem przekonany, że nie usłyszymy
więcej o odległej planecie K-PAX, z pewnością nie za mego życia, a już w szczególności nie
od całkiem innego przybysza stamtąd.
Jak zwykle bywa w wypadku kosmitów, myliłem się.
ROZDZIAŁ PIERWSZY
Pewnego pięknego wiosennego dnia roku 2005, kiedy odpisywałem na listy
elektroniczne, rozległo się pukanie do tylnych drzwi – prawdę mówiąc, raczej łomotanie.
Flower wybiegła z gabinetu, szczekając jak zwykle (szczeka nawet na spadające liście).
Karen jakiś czas temu wybrała się po sprawunki, więc pomyślałem, że to może ona stoi tam z
rękoma pełnymi zakupów. Przerwałem pisanie i pospieszyłem otworzyć. Lecz kiedy
spojrzałem przez oszklone drzwi, zobaczyłem coś tak dziwnego, tak nieprawdopodobnego, że
aż zmartwiałem, nie będąc w stanie nacisnąć klamki. Doszedłem do wniosku, że zjawa, którą
oglądam, to efekt działania grzybów (zwyczajnych, nie psychodelicznych), spożytych przeze
mnie wczoraj na kolację. Uwielbiam pieczarki pod każdą postacią, ale czasem po konsumpcji
czuję się nieswojo i wzrok mi się trochę mąci.
Stojąca na zewnątrz owłosiona postać gapiła się na mnie. A ja gapiłem się na nią. W
końcu wrzasnęła, przekrzykując szczekanie Flower:
– Mam wiadomość od prota!
Wciąż jeszcze oszołomiony uchyliłem nieco drzwi. Tyle tylko było jej trzeba. Pakując
olbrzymią stopę w szparę, utorowała sobie przejście i wkrótce rozglądała się z ciekawością po
kuchni, zupełnie jakby mnie i Flower tam nie było. Flower zaś obwąchała ją dokładnie i pełna
nadziei pobiegła po swoją zabawkę – to jej niezmienny rytuał, gdy odwiedzają nas goście.
Ten gość był płci żeńskiej. Trudno było tego nie zauważyć, jako że groteskowa postać nie
miała nic na sobie. Wreszcie spojrzała na mnie wielkimi czarnymi oczami i rzekła:
– Prot powiedział, że udzieli mi pan gościny.
– Gościny? – wykrztusiłem.
– Tak powiedział. To oznacza, że przez jakiś czas będzie mi pan dawał jedzenie i
udzieli schronienia pod swoim dachem.
– Wiem, co to oznacza.
– A więc?
– Dobrze, dobrze... niech chwilę pomyślę. – Była cała owłosiona, jeśli nie liczyć
twarzy, ale tę też pokrywał puszek. Przypominała do złudzenia dużego gadającego
szympansa. – Czy jesteś z K-PAX?
– To chyba oczywiste. Jak inaczej mogłabym znać prota?
Mówiła bardzo głośno i bardzo szybko, o wiele szybciej niż prot. Trudno było za nią
nadążyć.
Pomimo jej włochatej powierzchowności i nieco agresywnego stylu bycia, chcąc nie
chcąc, dałem się wciągnąć w rozmowę. Najwidoczniej wszyscy K-PAXianie, tego czy innego
gatunku, wywierali taki wpływ na ludzi.
– Niekoniecznie – zaoponowałem. – Mogliście się spotkać na jakiejś innej planecie.
Flower powróciła z piszczącym króliczkiem w zębach. Ta... istota pochwyciła
zabawkę i zamaszystym ruchem rzuciła ją do salonu.
– To by było mało prawdopodobne. Chyba wiesz, że skończył z podróżowaniem?
Twierdzi, że wystarczająco dużo już widział.
– Więc wysłał ciebie?
– Nie mówiłam, że mnie wysłał, tępa głowo. Mówiłam, że przesyła wiadomość.
W tym momencie Karen zajechała pod dom. Powiedziałem znajomej prota, żeby się
rozgościła, tłumacząc, że muszę pomóc żonie wnieść zakupy. Rzecz jasna, chciałem również
przygotować Karen na to, co zastanie w domu. K-PAXianka spoglądała chwilę przez okno –
najwyraźniej pierwszy raz w życiu widziała tak prymitywny pojazd jak samochód – po czym
wzruszyła ramionami i powędrowała w głąb domu, a Flower ochoczo za nią wraz ze swoją
zabawką.
Wybiegłem na zewnątrz. Karen już otwierała drzwi samochodu.
– Zaczekaj chwilę! – zawołałem.
– Co się stało?
– Muszę ci coś powiedzieć.
Wysiadła z auta.
– W porządku, ale najpierw pomóż mi z zakupami.
– Mamy nowego gościa z K-PAX.
Wyglądała na rozbawioną.
– Naprawdę? Kto to jest tym razem, matka prota?
– O ile wiem, nie jest spokrewniona z protem. Chyba nawet nie należy do tego samego
gatunku.
– Nie żartuj! No, wnieśmy już te torby i pójdźmy się z nią przywitać.
Trzeba nadmienić, że nic nie jest w stanie wytrącić mojej żony z równowagi. Nawet
istota z innej galaktyki o siedemnastu oczach i czterdziestu stopach wzrostu musiałaby się
bardzo starać, by tego dokonać.
Chwyciłem dwie torby i ruszyłem w stronę wejścia. Nawet nie próbowałem opisywać
Karen, co zobaczy. Wkrótce miała przekonać się na własne oczy.
– Powinienem cię przestrzec, że ma bardziej wojownicze usposobienie od prota.
– Miła odmiana.
Położyliśmy zakupy na kredensie w kuchni. Karen rozejrzała się wokół.
– Więc gdzie ona jest?
– Musi być w którymś z pokoi.
– Czy to nie jest znowu jakieś twoje majaczenie po grzybkach?
– Obawiam się, że nie.
I właśnie wtedy pojawiła się nasza nowa znajoma, naturalnie w towarzystwie Flower
depczącej jej po olbrzymich piętach.
– Po co wam te wszystkie pokoje? – zapytała.
– Mamy dużą rodzinę.
– Ach, tak. Prot opowiadał mi o waszym przywiązaniu do „rodzin”. To coś bardzo
dziwnego, prawda?
Moja żona przyjęła tę uwagę ze stoickim spokojem.
– Jak mamy się do ciebie zwracać?
– Mówcie do mnie izmael1
.
Żadne z nas nie zareagowało.
Małpopodobna istota wybuchnęła śmiechem lub raczej czymś, co w jej gatunku za
śmiech uchodzi: przenikliwym chichotem, podobnym do gwizdu lub pohukiwania.
– Mówił mi, że nie macie poczucia humoru! A tak naprawdę, nazywam się „fled”.
Nadal gapiliśmy się na nią.
– Spodziewaliście się kogoś innego?
– Prawdę mówiąc, nie spodziewaliśmy się nikogo – rzekła Karen. – Ale usiądź, proszę.
Może jesteś głodna? Czy Gene pokazał ci, gdzie jest toaleta?
– Nie, ale jeśli masz na myśli zbieracze odchodów, to sama znalazłam trzy. Czy jeden
by nie wystarczył? I oczywiście jestem głodna. Nie jadłam od miesięcy. Waszych miesięcy,
ma się rozumieć.
– No pewnie – wymamrotałem ponuro. Czułem, że nadchodzi katastrofa, koniec
1
Izmael – syn Abrahama i Hagar, wygnany przez żonę Abrahama, Sarę. W dosłownym tłumaczeniu imię to
oznacza „zesłanego przez Boga”. Tutaj zapisano je małą literą, gdyż K-PAXianie wielkiej litery używają
wyłącznie dla nazw ciał niebieskich, które zapisują wersalikami. (Przypisy pochodzą od tłumaczy, jeżeli nie
oznaczono inaczej).
spokoju i uporządkowanego życia. Wymówiłem się, żeby skorzystać z toalety.
* * *
Siedząc tamże, rozmyślałem nad ewentualnymi skutkami wydarzenia, którego dopiero
co byłem naocznym świadkiem. Ponoć K-PAXianie śpią, gdzie popadnie, i jedzą, cokolwiek
jest pod ręką. Więc co fled miała na myśli, mówiąc o „udzieleniu jej gościny”? Czy będzie
chciała mieć pokój dla siebie czy też – skoro na dworze robiło się coraz cieplej – będzie
wolała spać na zewnątrz, na drzewie? Co jada jej gatunek (niezależnie od tego, jak się zwie)?
Czy potrafimy ją nakłonić, żeby nosiła ubranie, a jeśli tak, to czy nie będzie w nim wyglądała
głupawo jak małpa w cyrku? (Gwoli ścisłości – jej genitalia, podobnie jak twarz, prawie nie
były owłosione i rzucały się w oczy.) Natomiast jeśli odmówi, to czy nie stanie się pastwą
gapiów i pośmiewiskiem z powodu swojej nagości?
I kwestia chyba jeszcze bardziej istotna: po co tu przybyła? I jak długo zamierza
pozostać? Przypomniało mi się jej pierwsze oświadczenie: „Mam wiadomość od prota”. Co to
za wiadomość – jeszcze jedna próba przywołania gatunku Homo sapiens do porządku? Nie, to
nie tak: prot nigdy nie zwracał się do nas w tym stylu. Prawdę mówiąc, miało się wrażenie, że
jest mu wszystko jedno, co się z nami stanie. Powiadał, że jest tylko obserwatorem Ziemi i jej
mieszkańców (zobacz „Raport prota” w książce „Światy prota”).
Zastanawiałem się przez chwilę, skąd możemy mieć pewność, że fled naprawdę
przybyła z K-PAX. Ale nie mogła przecież zamieszkiwać na naszej planecie – o ile mi
wiadomo, nie mamy tu gadających (w potocznym sensie tego słowa) małp człekokształtnych.
Ogarnął mnie pusty śmiech. Oto powtarza się sytuacja sprzed prawie piętnastu lat (mój Boże,
to już tyle lat minęło od pierwszej wizyty prota?). Sięgając po papier toaletowy,
postanowiłem sobie, że tym razem nie będę protestował. Przyjmę to, co nasz nieproszony
gość ma do powiedzenia, za dobrą monetę i zobaczę, co z tego wyniknie.
Kiedy wróciłem do kuchni, fled pałaszowała czerwoną fasolę na zimno z wielkiej
michy. Nie posługiwała się przy tym długimi owłosionymi palcami, lecz jedynie
wysuwającymi się do przodu chwytnymi wargami. Najwyraźniej fasola jej smakowała,
popijała ją głośnymi haustami soku jabłkowego. Flower siedziała obok jej krzesła, cierpliwie
czekając, aż spadnie jakiś kąsek, zupełnie jakby nasz niespodziany gość mieszkał z nami
przez całe jej życie. Obserwowałem zachowanie fled – jej szybkie ruchy i emanującą z niej
pewność siebie. Przyszło mi na myśl, że potrafiłaby poradzić sobie w każdej sytuacji. Z
pewnością nie chciałbym wejść jej w drogę.
Zanim fled skończyła swój niewyszukany posiłek, Karen przekazała mi to, czego
dowiedziała się od niej podczas mojej nieobecności. Fled powiedziała jej, że Robert i Giselle
są tak szczęśliwi, że czasu nie liczą, a mały Gene, już prawie ośmiolatek (według ziemskiego
kalendarza), idzie w ślady ojca (biologa) i powoli staje się ekspertem w sprawach tamtejszej
fauny i flory. Ma nawet sympatię, dziewczynkę w jego wieku, która pochodzi z Ukrainy.
Oxeye biega po całej planecie, jest w doskonałej formie i nadal pełen energii mimo swych
piętnastu lat. Towarzyszy mu dalmatynka, którą prot uratował z azylu „odległego o dziewięć
tysięcy jartów2
na zachód od Instytutu Psychiatrii na Manhattanie”.
Bess i Frankie również mają się dobrze, chociaż fled rzadko je widuje. Bess, która była
u nas leczona z powodu depresji psychotycznej, spędza wiele czasu na podróżach i
zwiedzaniu innych światów. Jako emerytowany psychiatra mogę sądzić, że w ten sposób
kompensuje sobie lata dzieciństwa spędzonego jak na uwięzi w czynszowym mieszkaniu z
liczną rodziną, dla której bez końca gotowała lub sprzątała, rzadko kiedy wychodząc z domu.
Ale któż zna mechanizmy działania ludzkiego umysłu? Wizyta prota uświadomiła mi
boleśnie, że ja z pewnością ich nie znam. Natomiast Frankie nie zajmuje się niczym
szczególnym, chociaż jej również udało się pozbyć wielu warstw goryczy, które nagromadziła
na swoim poprzednim świecie.
Doprawdy, wszystkim stu istotom, które prot zabrał ze sobą na K-PAX, dobrze się
wiodło. Oczywiście tęsknili trochę, ale nikt (żaden człowiek, ssak, owad czy ktokolwiek inny)
nie chciał wracać na Ziemię. Od czasu ukazania się w druku trzeciej części „K-PAX”
otrzymaliśmy (zarówno nasz szpital, jak i ja) dosłownie tysiące e-maili z prośbą o
umieszczenie nadawców na liście pasażerów następnego lotu na tę idylliczną planetę. Nic
dziwnego więc, że zapytałem fled, gdy już schrupała swoją porcję niegotowanej fasoli, czy
zamierza zabrać kogoś ze sobą, jeśli planuje powrót na K-PAX, i kiedy to nastąpi.
Rozparła się w krześle i – tak jest, zgadliście – beknęła głośno, zupełnie jak postać z
kiepskiego filmu. Wydobyła skądś – chyba spod pachy – jakieś malutkie urządzenie.
Wydawało się zrobione z miękkiego metalu lub twardego plastiku i miało kształt stożka.
Kiedy postawiła je na podłodze, natychmiast kuchnię przeszył błysk. Chwilę później w
przyćmionym świetle pojawili się Robert, Giselle i ich syn Gene, wśród różnych zwierząt
biegli nago przez pole kwiatów i zbóż, chmary ptactwa unosiły się na niebie, a w oddali
widniały purpurowe góry. W pewnym momencie skierowali się w stronę kamery czy czegoś
innego w tym rodzaju, machając do mnie rękami. „Hej, doktorze B!” – krzyknęła Giselle. –
„Powinien pan przyjechać tutaj z wizytą. Tu jest wprost nieprawdopodobnie!” Robert dodał
2
Jart – miara długości na K-PAX, odpowiada 0.214 mili.
parę słów podzięki za to, że przyczyniłem się do jego wyjazdu na K-PAX, a w końcu mój syn
chrzestny powiedział coś w języku pax-o. Jego matka szepnęła mu coś do ucha, a on
powtórzył po angielsku: „Ja też chcę was odwiedzić”. Nie przypominało to oglądania filmu.
Odnosiło się wrażenie, że są razem z nami w kuchni, tylko że ściany jakby gdzieś znikły, a
my byliśmy razem w... no, naprawdę trudno to wytłumaczyć. I nagle wydarzyło się coś
jeszcze bardziej magicznego. Giselle podeszła i objęła mnie! Potem Gene i Robert zrobili to
samo. I wszyscy wszystkich wyściskali.
Wreszcie tuż przed zakończeniem tej „materializacji” pojawił się prot, niczym
gwiazdor w epizodzie napisanym specjalnie dla niego. Żaden z nas się nie odezwał, tylko
podaliśmy sobie ręce. Łzy stanęły mi w oczach – nie spodziewałem się, że kiedyś jeszcze
spotkam mego dawnego przyjaciela.
Nagle ściany pojawiły się na swoim dawnym miejscu i już nie było K-PAX. Fled
umieściła sobie przyrząd pod pachą.
– Prot powiedział, że bez dowodów pan mi nie uwierzy.
Z trudem przyszło mi uwierzyć, że oni wszyscy tu byli (a może to my byliśmy tam? –
nie znałem sposobu, żeby to ocenić). Wykrztusiłem więc tylko:
– Może masz jeszcze jedno takie urządzenie na zbyciu?
– Zostawię panu moje, kiedy będę wracać. Do tego czasu zatrzymam je, na wypadek
gdyby mi było znów potrzebne.
– Kiedy będziesz wracać na K-PAX, jak rozumiem.
– Tak, bez wątpienia powrócę na K-PAX. I odpowiadając na pańskie pytanie (którego
nie zdążyłem jeszcze zadać), zabiorę wtedy ze sobą sto tysięcy waszych istot. Oczywiście
jeżeli będzie tylu chętnych.
– Sto... pewnie masz na myśli przede wszystkim owady i robaki?
– Nie, tym razem chodzi o ludzi.
Coś podobnego nie mieściło mi się w głowie.
– Powiedziałaś: „ludzi”?
– Prot uprzedzał mnie, że pański słuch się pogarsza. Powtórzę więc dla tych spośród
nas, co nie dosłyszą: mogę zabrać ze sobą sto tysięcy ludzi.
– Ale... w jaki sposób?
– Miło mi usłyszeć, że wciąż jeszcze interesuje się pan matematyką i naukami
ścisłymi, doktorze b. Tak naprawdę to nic trudnego. Potrzebuję jedynie odpowiedniego
terenu, gdzie wszyscy się zmieszczą.
– Masz na myśli... stadion piłkarski lub coś w tym rodzaju?
– Coś w tym rodzaju. Wymiary zostały już ustalone i przygotowaliśmy odpowiednie
lądowisko na K-PAX. Pozostaje tylko uzgodnienie terminu.
– Czy mogę zapytać, kiedy to się odbędzie?
– No jasne. Czemu nie?
– A więc, u licha, jaką datę ustaliłaś?
– Na wszelki wypadek zarezerwowałam sześć okienek na tę wyprawę, w odstępach co
dwadzieścia sześć dni. Jak pan sądzi, czy wspólnymi siłami zdołamy zgromadzić wszystkich
chętnych w ciągu trzech tygodni?
Dlaczego wspólnymi siłami? – pomyślałem.
– Nie mam pojęcia.
W tym momencie zadzwonił telefon, odebrała Karen. To Will sprawdzał, co słychać u
staruszków w sobotni majowy poranek. Naraz przyszło mi do głowy, że może fled czułaby się
lepiej, mieszkając w Instytucje podczas pobytu na Ziemi. Mieliby ją na oku, byłaby
bezpieczna, nie brakowałoby jej jedzenia i wygodnych miejsc do spania, a pacjenci
radowaliby się ponownym ziszczeniem „legendy K-PAX” (żaden z nich nigdy nie wątpił, że
to kiedyś nastąpi).
– Jasne, że tak – przytaknęła fled. – Będę przebywać tam, gdzie przedtem mieszkał
prot.
Przecież nawet jej o to nie zapytałem.
– Ty... potrafisz czytać w myślach?
– Oczywiście.
– O ile wiem, prot nie posiadał takiej umiejętności.
– Proszę mu nie mówić, że słyszał pan to ode mnie, ale my, trody, w pewnych
sprawach jesteśmy bardziej zaawansowani niż dremerzy.
– Jak to robicie?
– Mózg wysyła fale elektromagnetyczne. Na pewno pan to wie, bo na tej zasadzie
działają wasze encefalografy. Trzeba tylko wiedzieć, jak interpretować sygnały...
Z pewnym niepokojem zapytałem:
– Czy umiecie wszczepiać własne myśli do umysłów innych osób?
– Tak dosłownie to nie. Ale potrafilibyśmy pokierować waszymi myślami w ten
sposób, że byłyby one podporządkowane naszym życzeniom.
– Potrafilibyście, ale nie robicie tego?
– Powiedziane, jak przystało na prawdziwego homo sapiens – prychnęła i grudka śluzu
(czy czegoś podobnego) wylądowała na stole. – Waszym rządom i kościołom marzyłoby się,
żeby wiedzieć, jak się to robi, prawda?
Daremnie usiłując nie zwracać uwagi na glut, który przyozdobił stół, wstałem i
pochwyciłem słuchawkę.
– Will – rzekłem, nie panując do końca nad swym głosem – co byś powiedział na
nową pacjentkę?
– Obawiam się, że jestem zbyt zapracowany obecnie, ale przywieź ją tak czy owak,
znajdziemy kogoś, kto się nią zajmie. Pogadam o tym z Virginią. (Virginia Goldfarb jest
dyrektorem szpitala.)
Obiecałem, że przywiozę ją następnego dnia, i na razie na tym poprzestaliśmy.
Powiedziałem fled, że szpital da jej gościnę pod warunkiem, że będzie współpracować z
Goldfarb, Willem oraz resztą personelu, pospiesznie dodając: „I że zgodzisz się na spotkania
z moim synem lub innym członkiem personelu dwa lub trzy razy w tygodniu w celu
omówienia spraw związanych z twoim pobytem na Ziemi oraz problemów pacjentów”
(wszelka pomoc była pożądana).
– Wydaje mi się, że to uczciwy kontrakt.
Przez resztę popołudnia fled spała w ogródku za domem, a Flower towarzyszyła jej, na
przemian to warując, to leżąc obok zwinięta w kłębek.
* * *
Kiedy wyruszaliśmy do miasta, zachichotała szyderczo – zapewne rozbawił ją widok
prymitywnego środka lokomocji, jakim dysponowałem.
– Siedzi pan sobie w tym małym pokoiku, tak? – spytała. – I ta rzecz porusza się sama
na tych małych okrągłych nóżkach?
– Cóż, to nie takie proste – usiłowałem wyjaśnić. Zacząłem jej tłumaczyć, jak działa
samochód, ale okazało się, że zapomniałem większość tego, czego nauczono mnie na kursie
pół wieku temu. Napomknąłem jednak, że energia bierze się z utleniania uszlachetnionych
węglowodorów i popycha tłoki, co powoduje obracanie wału korbowego, a następnie
korbowodu i wreszcie poprzez system biegów obrót „nóżek”.
Znowu się roześmiała.
– I zapewne wasze „pojazdy latające” funkcjonują na tej samej zasadzie?
– No, niezupełnie. Jeśli chodzi o paliwo, rzecz ma się podobnie, ale to śmigło lub
silnik odrzutowy ciągnie samolot do przodu.
– To co powoduje, że samolot fruwa?
Zacząłem jej tłumaczyć, ale mi przerwała:
– Oprócz pieniędzy, oczywiście.
– Ma to związek z kształtem skrzydeł. Prawdę mówiąc, istnieje kilka różnych teorii na
ten temat...
Wcześniej dałem jej całą stertę poczty elektronicznej, która napływała przez lata od
ludzi deklarujących chęć wyjazdu na K-PAX, i przez parę minut fled ją przeglądała. Gdy już
mknęliśmy autostradą, zerknąłem na pasażerkę pick-upa właśnie nas wyprzedzającego po
lewej. Żaden odgłos do mnie nie docierał, ale widziałem, że kobieta krzyczy. Obróciła się w
stronę kierowcy i nagle samochód przyspieszył, osiągając chyba dziewięćdziesiąt mil na
godzinę i pozostawiając nas daleko w tyle. Fled znowu zarechotała i rzuciła listy na tylne
siedzenie.
– Nie będą nam potrzebne – wyjaśniła. – Zaczniemy od zera.
Wciąż usiłowałem pozbierać myśli i przypomnieć sobie, w jaki to sposób kształt
skrzydeł pozwala unieść samolot w powietrze.
– Mniejsza o to – powiedziała. – Rozumiem, na czym to polega.
Po chwili dodała:
– Pewnego dnia wezmę pana na przejażdżkę po niebie.
Ciarki mnie przeszły. Jaki taka przygoda mogłaby mieć wpływ na organizm
sześćdziesięciosześciolatka? Nawet John Glenn3
doświadczył jakichś kłopotów ze zdrowiem
w związku ze swym ostatnim lotem na orbitę. Uświadomiłem sobie, że Karen nie dałaby się
dwa razy prosić.
– Ją też zabiorę – obiecała fled.
Skoro już pojawił się temat podróży świetlnych, zacząłem zadawać pytania dotyczące
kosmologii, które od dawna mnie nurtowały, zwłaszcza że nie wiadomo było, czy nadarzy się
jeszcze ku temu okazja. Zapytałem między innymi, jak powstał wszechświat, czy to prawda,
że bezustannie kurczy się i rozszerza i jeśli tak, kiedy zakończy się obecna faza cyklu i
rozpocznie proces odwrotny?
Ziewnęła.
– Te bzdury mnie nie interesują.
Kompletnie rozczarowany spytałem, co ją zajmuje.
– Życie na PLANETACH. Na przykład ZIEMIA. (Notabene: K-PAXianie uważają, że
jedynie ciała niebieskie zasługują na to, by ich nazwy zapisywać dużymi literami. Wszystko
inne, łącznie z imionami i nazwiskami, pisane jest z małej litery.)
3
John Glenn – amerykański astronauta i polityk, który w 1998 roku, mając 77 lat, znalazł się znów na orbicie z
zamiarem zbadania wpływu nieważkości na osobę w podeszłym wieku.
– Dlaczego Ziemia?
– Bo ja wiem? Nie jestem specem od psychiki. – Obdarzyła mnie oskarżycielskim
spojrzeniem i mówiła dalej: – Niektórzy z was badają biologię oceanów, prawda? Mnie
interesuje biologia innych PLANET. Poza tym – dodała rzeczowym tonem – chciałam
przybyć na ZIEMIĘ, zanim będzie za późno...
– Za późno na co?
– Za późno, aby zastać tu jakieś ludzkie istoty.
Nie zabrzmiało to przyjemnie.
– Czy to dlatego zamierzasz zabrać na K-PAX sto tysięcy spośród nas? Żeby
zachować nasz gatunek? Może umieścicie nas w ogrodach zoologicznych?
– Nic podobnego. Nie jesteśmy ludzkimi istotami, gino. Prot powiadomił mnie, że
większość z was chce porzucić ten świat, a ja sobie pomyślałam: a co mi szkodzi? Skoro i tak
tu będę, mogę pomóc uciec przynajmniej niektórym z was.
– Jakiego rodzaju ludzi zabierzesz ze sobą?
– Jeśli powiem to panu od razu, nie powstanie z tego zajmująca książka, prawda?
– Dlaczego uważasz, że zamierzam napisać książkę o twoim pobycie?
– Nie zdoła się pan temu oprzeć!
– A ty? Nie napiszesz relacji o nas?
– Nie. Większość K-PAXian wie o was akurat tyle, ile im trzeba.
Podczas gdy przyglądała się podmiejskiemu krajobrazowi, zastanawiałem się, na jakiej
podstawie zechce dokonać wyboru.
– Na przykład z góry wyeliminuję każdego z telefonem komórkowym przy uchu.
Potem gawędziliśmy znowu o procie, Robercie i Giselle i ku swej radości
dowiedziałem się, że mój imiennik będzie miał siostrzyczkę za parę miesięcy.
– To będzie niezwykłe wydarzenie na K-PAX – zauważyłem – wziąwszy pod uwagę
waszą niechęć do... hm... stosunków seksualnych.
– Och, to odnosi się tylko do dremerów. I paru innych gatunków. Pozostałe nigdy nie
mają dosyć seksu.
Zmieniłem temat.
– W chwili przybycia mówiłaś, że masz „wiadomość od prota”. Co to za wiadomość?
– Dziewięć propozycji.
– Dziewięć?
– Tak, dziewięć, o głucha istoto.
– Co to za propozycje?
– Prot radził mi, żeby nie mówić ci o nich na osobności.
– Dlaczego nie?
– On uważa, że powinnam je przekazać wszystkim ludziom równocześnie.
– Zamierzasz udać się do Organizacji Narodów Zjednoczonych?
– Jeżeli nie ma niczego lepszego.
– To bardzo w stylu science fiction, nie sądzisz?
– Tylko że w s.f. nigdy nie udaje im się dotrzeć do onz.
Nagle naszym oczom ukazał się Nowy Jork.
– Ho, ho! – zawołała. – Jest zupełnie taki, jak prot opowiadał. Tyle że nie ma już world
trade center, rzecz jasna.
Wzruszyłem bezradnie ramionami. Kiedy przejeżdżaliśmy przez most Waszyngtona,
zacząłem rozmyślać o jej wizycie i o tym, czego moglibyśmy się od fled nauczyć. Nie
chciałem zaniedbać sprawy i później, gdy jej już nie będzie, żałować, że o coś nie zapytałem.
Chociaż miała szorstkie usposobienie, to jednak najwyraźniej zrobiło jej się trochę
przykro z mego powodu.
– OK, gene, odpowiem na jedno pytanie z kosmologii. Co chce pan wiedzieć?
Pytań było tak wiele, że musiałem się zastanowić przez dobrą chwilę. Wreszcie
wstrzymując oddech, rzuciłem:
– Czy istnieje teoria wielkiej unifikacji?
– Masz na myśli rozwiązanie ewidentnej sprzeczności pomiędzy teorią względności a
mechaniką kwantową.
– Tak.
– Nie.
– Chcesz powiedzieć, że nikt nigdy...
– Może pan zapomnieć o mechanice kwantowej i superstrunach. To wszystko fantazja.
Matematyczne pierdoły.
Nie mogłem odrzec nic innego jak tylko:
– Któż może wiedzieć lepiej niż ty.
Fled odezwała się dopiero, kiedy skręcaliśmy w Amsterdam Avenue.
– Albert mieszka na K-PAX. Naturalnie w postaci „hologramu”, jak wy to nazywacie.
Wciąż jest na siebie zły, że tyle czasu zmarnował na teorię wielkiej unifikacji. Frapujący facet
z ciekawością dziecka. Są świetnymi kumplami wraz z Wolfgangiem.
– Mozartem?
– Nie, głupolu. Wolfgangiem Schwartzem, fizykiem.
Chciałem dowiedzieć się czegoś więcej, ale już dojeżdżaliśmy do Instytutu Psychiatrii
na Manhattanie.
– A ojciec Roberta Portera... też tam jest?
– O, tak. Robert na okrągło z nim rozmawia.
Zaparkowałem nieprzepisowo przed frontonem szpitala i pospiesznie przepchnąłem
fled przez bramę wejściową, wyjaśniając Wilsonowi, że mam nagły przypadek wymagający
hospitalizacji. Ten podeszły już wiekiem strażnik nadal stał z szeroko rozwartymi ustami, gdy
z pośpiechem wkraczaliśmy do wnętrza budynku.
Fled była o wiele bardziej bezpośrednia od prota. Machała ręką i uśmiechała się (tak
mi się przynajmniej wydawało) do wszystkich, którzy kręcili się po trawniku i w świetlicy na
parterze. Niektórzy mieszkańcy szpitala machali rękaw odpowiedzi, łącznie z Phyllis4
, której
wydaje się, że jest niewidzialna, ale większość pacjentów była chyba w rozterce, widząc fled.
Niektórzy próbowali pójść za nami do windy (urządzenie to wielce ją rozbawiło), dałem
jednak znak lekko wstrząśniętej pielęgniarce, żeby zabrała ich z powrotem do zwykłych
zajęć.
Goldfarb wiedziała już, z kim przybywam, ale nawet ona była zszokowana na widok
fled. Mimo to zdołała odwzajemnić uśmiech i podać rękę, którą fled potrząsnęła z
entuzjazmem – najwyraźniej została przeszkolona przez prota w kwestii etykiety
obowiązującej przy zawieraniu znajomości.
Kiedy już usiedliśmy, a fled rozglądała się wokół, zapytałem Virginie wprost, czy
znalazłaby kogoś, kto mógłby się zająć towarzyszką prota z K-PAX. Zakładałem, że Will
zdążył z nią o tym porozmawiać. Goldfarb odzyskała już panowanie nad sobą.
– Sądziłam, że będziesz chciał zająć się fled osobiście.
Nawet do głowy mi nie przyszło, że wyskoczy z takim zwariowanym pomysłem, i
zaraz jej o tym powiedziałem. Oponowałem dalej, tłumacząc, że jestem na emeryturze i że już
nie mieszkam w pobliżu. Goldfarb jak zwykle nie dała się zbić z tropu.
– Właśnie o to chodzi. Nikt z personelu nie ma obecnie wolnego czasu dla nowego
pacjenta. A ty masz i przyjeżdżasz do szpitala raz w tygodniu po to tylko, żeby się szwendać
bez celu i wszystkim wchodzić w drogę. Może zrobiłbyś coś pożytecznego, skoro już tu
bywasz?
– Ale co z...
– Twój syn i tak jest już przeciążony. Podobnie jak Chang i Menninger, i Rothstein, i
4
Tak jak w poprzednich częściach imiona wszystkich pacjentów zostały zmienione, by chronić anonimowość
ich oraz ich rodzin (przypis autora).
Rudqvist, i Roberts. Mamy więcej pacjentów niż kiedykolwiek, a żaden z nich nie zdradza
chęci, by opuścić szpital. Wszyscy czekają, że przybędzie ktoś z K-PAX i zabierze ich stąd.
Poza wszystkim, kto zna się na kosmitach lepiej niż ty?
Jeszcze próbowałem się słabo bronić:
– Nie mam własnego gabinetu.
– Możesz korzystać z mojego. Ma osobne wejście, a ja nie zajmuję się już tyloma
pacjentami co przedtem.
Trzymała mnie w szachu i wiedziała o tym. No i prawdę mówiąc, brakowało mi
bezpośredniego kontaktu z mieszkańcami Instytutu, chociaż ściśle biorąc, fled daleko było do
statusu pacjenta.
– Będę musiał to uzgodnić z Karen.
Oczywiście zdawałem sobie sprawę, że moja żona, od dłuższego już czasu skazana na
moją ciągłą obecność w domu, chętnie się zgodzi na tych parę dni w tygodniu beze mnie.
Gdy odwróciłem się, by zobaczyć, co fled na to wszystko, okazało się, że znowu
usnęła, ze stopami owiniętymi wokół nóg krzesła.
Szepnąłem do Virginii:
– Trzeba będzie coś zrobić z bramą wejściową. Jak ludzie zobaczą wielkiego
szympansa uganiającego się po trawie, pomyślą, że to ogród zoologiczny.
– Zajmę się tym – obiecała.
* * *
Postanowiłem zjeść lunch w jadalni dla lekarzy, jak zwykle gdy odwiedzam szpital.
Zastałem tam kilku naszych psychiatrów, którzy powitali mnie bardzo ciepło. Od czasu
przejścia na emeryturę bywam tam w miarę regularnie, więc ich serdeczność wydała mi się
podejrzana. Okazało się, że są tak radośni dlatego, że zdjąłem z ich barków obowiązek
zajmowania się fled.
Siadłem obok dwojga świeżo przyjętych lekarzy, byli to Cliff Roberts i Hanna
Rudqvist. Hanna dołączyła do zespołu zaledwie trzy tygodnie temu, urlopowana z Instytutu
Karolińska, by współpracować z Ronem Menningerem. (W ramach współpracy
międzynarodowej Carl Beamish z kolei przebywał właśnie na rocznym urlopie naukowym w
Sztokholmie. Nadmienię przy okazji, że Carl Thorstein odszedł z Instytutu ponad cztery lata
temu.) Co do Hanny, nie znałem jej jeszcze zbyt dobrze. Natomiast nie przepadałem za
Cliffem, jedynym Afroamerykaninem wśród grona psychiatrów, uosabiającym mało
pociągający egocentryzm młodego pokolenia, niezależny od rasy czy pochodzenia
etnicznego. Krążyły też pogłoski, że jest kobieciarzem. Z drugiej strony był zdolnym młodym
lekarzem, który podjął się leczenia najtrudniejszych pacjentów Instytutu. Należeli do nich
Howard, „człowiek ropucha z Milwaukee”, i Rocky, nie potrafiący zapomnieć najdrobniejszej
nawet urazy, dopóki nie uzyska przeprosin lub się nie odegra.
Podobnie jak większość psychiatrów Hanna ma swoje własne małe nerwice, toteż z jej
tylko znanych powodów zarumieniła się, kiedy się przysiadłem. Aby pomóc jej się rozluźnić,
zapytałem o „niewidzialną Phyllis”, jedną z jej podopiecznych. Przypadłość Phyllis, choć
rzadka, zdarza się jednak i bywa trudna do zniesienia zarówno dla pacjentów, jak i dla
personelu. Jeśli ktoś podejdzie do niej i popatrzy jej prosto w oczy albo na przykład
szturchnie ją w ramię, jest przekonana, że intruz po prostu spogląda na siebie w lustrze lub
walczy z wyimaginowanym przeciwnikiem, w zależności od sytuacji. Jak to zwykle z
paranoikami, nie da się jej wykazać, że jest w błędzie. Wydawało mi się jednak, że Phyllis
pomachała ręką do fled, kiedy wchodziliśmy, więc teraz wspomniałem o tym.
– Może udałoby się panu przekonać swoją małpią przyjaciółkę, żeby nam pomogła w
sprawie Phyllis – wtrącił z ożywieniem Cliff. Najwyraźniej coś już słyszał o naszym gościu z
kosmosu.
– Zapytam ją o to, ale na razie nie wiadomo, czy ma równie dobre podejście do
pacjentów jak prot. Prawdę mówiąc, wydaje się zainteresowana zupełnie czym innym.
– Wielka szkoda – odrzekł. – Miałem nadzieję, że choć trochę nam ulży w tej harówce.
To był jeszcze jeden powód, dla którego nie lubiłem Cliffa: wyglądało na to, że
bardziej obchodzi go jego własne dobre samopoczucie niż ulżenie doli pacjentów.
Zauważyłem też, że przydałaby mu się wizyta u dentysty. Może spytam fled, czy dentystyka
nie leży w sferze jej zainteresowań...
Nagle Hanna doznała olśnienia.
– A jeśli ona wie, że fled ją widzi? – wykrzyknęła. (Chociaż jej angielski był
bezbłędny, mówiła ze śpiewnym szwedzkim akcentem). – Może doktor Roberts ma rację,
może uda nam się przekonać Phyllis, żeby powiedziała pana nowej pacjentce, co ją dręczy!
Przypomniałem, że fled nie jest pacjentką, tylko przybyszem z odległej planety. Ale
Hanna nie dawała za wygraną i jej entuzjazm był zaraźliwy. Poczułem się tak jak niegdyś w
czasie rozmów z protem. Jak wiele mogłaby uczynić fled dla nas... dla pacjentów... dla
świata... czego nawet nie potrafilibyśmy sobie wyobrazić?
W tym momencie przysiedli się do nas Ron Menninger i Laura Chang. Oboje usiłowali
mówić równocześnie. W końcu Ron dał za wygraną.
– Czy poprosisz fled, żeby pogadała z Claire? – dopytywała Laura. – Czasem wydaje
mi się, że już ją lepiej rozumiem, a w chwilę później okazuje się, że jesteśmy znowu w
punkcie wyjścia.
– No właśnie – wtrącił Menninger. – A z kolei Charlotte niespodzianie wpadła w
głęboką depresję bez żadnej wyraźnej przyczyny. – Uprzedzając moje pytanie, dodał: – To
nie jest działanie uboczne leków, które zażywa. Ni stąd, ni zowąd jakby przestało jej na
czymkolwiek zależeć. Myślę, że po prostu czuje się samotna.
– No i Jerry – wtrąciła Chang. – Prot dotarł do niego. Może fled też potrafi.
– Hej! Po kolei! – zawołał Roberts. – Niech się najpierw zajmie Rockym!
– Hola! – rzekłem. – Nie tak szybko! Pozwólcie mi najpierw z nią porozmawiać. Ona
może nie chcieć zajmować się ziemską psychiatrią. Z tego co wiem, przybyła tutaj badać
drzewa i żółwie.
Przestali nalegać, ale wiedziałem, że będą niecierpliwie oczekiwać na to, co powie
fled, licząc na znaczną pomoc z jej strony. I któż mógł ich za to winić? Instytut Psychiatrii na
Manhattanie przyjmuje wyłącznie najcięższe przypadki, często pacjentów, których inne
szpitale spisały na straty. Wielu z nich przebywa tutaj całymi latami. Ja także pragnąłem, aby
fled była w stanie ulżyć ich cierpieniu i sprawić, żeby zaznali trochę spokoju i szczęścia w
życiu pełnym udręki. Ale to zależało wyłącznie od jej gotowości do współpracy z nami i
chęci zaangażowania się w ich problemy.
ROZDZIAŁ DRUGI
Weekend spędziłem na przesłuchiwaniu nagrań moich rozmów z protem – z lat 1990,
1995 i 1997. Nie chodziło o odświeżenie wspomnień – bo tych spotkań nie zapomnę nigdy –
ale o przemyślenie wszystkich błędów, które popełniłem, zajmując się naszym pierwszym
przybyszem z K-PAX. Było ich mnóstwo, a kardynalną pomyłką był mój ciągły opór przed
przyjmowaniem za prawdę tego, co mówił. Jednakże ilu psychiatrów zachowałoby się inaczej
na moim miejscu? Wszyscy stykaliśmy się z pacjentami utrzymującymi, iż przybywają z
przepastnych dali kosmosu, z innego wymiaru czasu, z niebiańskich rewirów lub czeluści
piekielnych.
Oto krótkie streszczenie dla tych, którzy nie czytali poprzednich książek: prota
przywieziono do Instytutu Psychiatrii na Manhattanie (IPM) z Bellevue Hospital5
z
rozpoznaniem zespołu urojeniowego połączonego z amnezją6
(w końcu zdiagnozowaliśmy u
niego dysocjacyjne zaburzenie tożsamości7
). Z pomocą Giselle Griffin, niezależnej
dziennikarki, która pojawiła się w szpitalu w celu napisania reportażu o chorobach
psychicznych, udało nam się w końcu dotrzeć do jego ziemskich korzeni. Pochodził z małego
miasteczka w stanie Montana, gdzie jego żona i dziewięcioletnia córeczka zostały brutalnie
zamordowane. Rzecz jasna, każdego mogłoby to doprowadzić do utraty zmysłów (ściśle
biorąc, ta ciężka trauma dotknęła nie prota, lecz jego alter ego8
, Roberta Portera).
Ale prot różnił się od większości pacjentów z wieloraką osobowością. Znał fakty z
dziedziny astronomii, o których nawet astronomowie nie mieli pojęcia (jak na przykład mój
zięć Steve). Był też niezaprzeczalnie obdarzony zdolnością widzenia w zakresie ultrafioletu.
Początkowo nie wierzyłem, że potrafi podróżować z prędkością światła (a nawet o wiele
5
Ściśle mówiąc, po pobycie w Bellevue Hospital prot trafił do szpitala psychiatrycznego na Long Island i
stamtąd dopiero skierowano go do IPM.
6
Amnezja – niepamięć.
7
Dysocjacyjne zaburzenie tożsamości – inaczej zespół wielorakiej osobowości – zaburzenie psychiczne
polegające na występowaniu dwu lub więcej odrębnych osobowości (tożsamości), które mogą na przemian
przejmować władzę nad ciałem. Pierwsze z tych określeń, świeższej daty, zostało powszechnie przyjęte w
aktualnie obowiązującej nomenklaturze psychiatrycznej. W poprzednich książkach z serii „K-PAX” autor
używał wyłącznie drugiego z nich, bardziej tradycyjnego, które pozostaje jednak nadal w użyciu.
8
Alter ego (łac.) – inne (lub drugie) ja, tu w znaczeniu jednej z odrębnych tożsamości pacjenta z zespołem
wielorakiej osobowości.
szybciej) – dopóki nie zademonstrował tej umiejętności w telewizji publicznej – ale nawet
wtedy jeszcze podejrzewałem, że jest to jakaś iluzjonistyczna sztuczka.
W wypadku fled wydawało się oczywiste, że przybyła z K-PAX na promieniu światła,
i nie warto było tracić czasu na wątpliwości. Po pierwsze znała prota i miała ze sobą
hologramy jego samego, Roberta i Giselle, a po drugie z pewnością nie pochodziła z Ziemi.
Ciekawiło mnie, czy lubi owoce – może i wyglądała na małpę człekokształtną, ale nią nie
była. Któż mógłby zgadnąć, jakie ma potrzeby i co zamierza? Będę potrzebował co najmniej
kilku spotkań, żeby ją bliżej poznać.
Wszakże najbardziej niepokojącą kwestią była sprawa jej ewentualnego wpływu na
pacjentów. Czy wykaże zrozumienie dla ich ciężkiego położenia, tak jak prot? Czy też będą
jej obojętni, tak jak obojętne były dla niej moje wątpliwości z zakresu kosmologii? A może
nastawi się do chorych niechętnie (i w odwecie spotka się z ich niechęcią)? Zdawała się mieć
znacznie mniej ogłady niż prot i obawiałem się, że jej przyrodzona bezpośredniość (w tym
przypominała mi Frankie, naszą dawną pacjentkę, a obecnie mieszkankę K-PAX) będzie
zrażać pacjentów i personel.
Żywiłem nadzieję, że tak się nie stanie. Niektórzy pacjenci czekali od lat na
następnego przybysza z K-PAX; wielu z nich bez wątpienia łudziło się, że fled wracając,
zabierze ich ze sobą. Do tych ostatnich zaliczała się Cassandra, nasza wieloletnia pacjentka
wróżbitka, i wspomniany już Jerry, autystyk konstruktor, obecnie pochłonięty budowaniem z
zapałek wielkiego modelu naszego Instytutu (wraz z nowym skrzydłem budynku, nazwanym
„skrzydłem Villersów” na cześć byłego, zmarłego już, dyrektora szpitala i jego żony, a
niezbyt sympatycznie ochrzczonym przez Cliffa mianem „Rozwrzeszczanego Hiltona”). Inni,
później przybyli pacjenci, również oczekiwali cierpliwie na podróż do gwiazd, w tym kilku z
„siódemki wspaniałych”. W większości chcieli po prostu spróbować szczęścia na innej
planecie.
Nawiasem mówiąc, dwóch spośród wymienionej siódemki udało nam się wyleczyć i
wypisać, a jedna osoba, zwana „Jezusem płci żeńskiej”, została przeniesiona do siostrzanego
szpitala – „Dużego Instytutu” w Columbia University. (Czasami wymieniamy między sobą
trudniejszych pacjentów, w nadziei że ci drudzy poradzą sobie z tym, czemu nie podołali
pierwsi – tak czy inaczej, zmiana miejsca pobytu zazwyczaj wychodzi na dobre wszystkim
zainteresowanym.)
Pozostała czwórka jest nadal u nas. Oprócz Howarda i Phyllis są to Rick, nałogowy
kłamca, i Darryl, który uważa, że jest obiektem miłości Meg Ryan. Do grona nowo przyjętych
należą „doktor Claire Smith”, uważająca siebie raczej za psychiatrę niż pacjentkę, oraz
Barney, który nigdy z niczego się nie śmieje. Mieliśmy szczerą nadzieję, że właśnie takim
pacjentom mogłaby pomóc fled – nie udało się to nikomu spośród personelu pomimo
wieloletniego wysiłku i poświęcenia.
Spodziewałem się, że nasi pacjenci obdarzą fled zaufaniem. Na jej korzyść
przemawiało powszechne przekonanie, że dzierży klucz umożliwiający opuszczenie naszej
nieprzyjaznej planety, która jest – pośrednio lub bezpośrednio – praźródłem ich problemów.
W rzeczy samej uciekając stąd, pozostawiliby daleko za sobą różne sprawy leżące u podłoża
ich zaburzeń – gnębiących ich rodziców, uciążliwe obowiązki, niechciane powinności,
bezustanne frustracje i poczucie winy tudzież wszystkie inne ciężary, które jak wierzyli,
wówczas przestałyby ich nękać. Byłem pewien, że nawet niektóre osoby z personelu nie
zawahałyby się ani chwili przed wyruszeniem z fled w podróż.
Ale w pierwszym rzędzie musiałem się zorientować, czego ona od nas oczekuje, aby w
razie konieczności móc zaradzić problemom, jakie może napotkać lub sama spowodować. A
poza wszystkim zdawałem sobie sprawę, że rozmowy z nowym przybyszem z K-PAX
nakładają na mnie ogromną odpowiedzialność wobec szpitala i całego społeczeństwa. Kto
wie, myślałem, co za możliwości kryje w sobie fled i jak ogromny mógłby być z nich pożytek
dla wszystkich, gdybym tylko potrafił należycie ocenić ten potencjał.
W sobotni wieczór wyszedłem na dwór, żeby poszukać K-PAX w konstelacji Liry, ale
oczywiście nie mogłem jej znaleźć, bo to za daleko. Jednakże istniała w mojej wyobraźni –
wielka jak księżyc w pełni. I był na niej prot i Robert, i Giselle, i Gene, i Oxie, i wszyscy inni,
którzy osiem lat temu tam się wybrali. Naturalnie wspomnienia ożyły z całą mocą...
Nie mogłem się już doczekać poniedziałku.
* * *
W niedzielny poranek poszybowałem w niebo „moją” cessną, wynajmowaną na
miejscowym lotnisku. Latanie w piękny wiosenny dzień zawsze pozwala mi zdystansować się
od wszystkiego. Nie dzwonią telefony, nikt nie puka do drzwi – tylko niebo nad głową, a w
dole ziemia. Podejrzewałem, że może to być ostatnia okazja, żeby uciec na chwilę od zdarzeń,
które niechybnie nas pochłoną, i w domu, i w szpitalu.
Po południu rozdzwonił się telefon. Moja córka Abby i jej mąż Steve postanowili nas
odwiedzić i byłem pewien, że znam przyczynę: dowiedziawszy się od Abby o przybyciu fled,
mój zięć astronom chciał natychmiast porozmawiać z naszym gościem z kosmosu. Chociaż
Karen powiedziała mu, że fled nie interesuje się astronomią, Steve swoim zwyczajem nie
dawał za wygraną – pragnął wykorzystać okazję, jak tylko się da.
Will i Dawn z córeczką Jessicą zjawili się prawie o tej samej porze. Will chyba czuł
się trochę nieswojo z powodu zignorowania przez panią dyrektor Goldfarb jego gotowości do
zajęcia się fled. Przejawiał żywe zainteresowanie tym „przypadkiem” oraz chęć do
współpracy – na tyle, na ile to było możliwe. Zwróciłem mu uwagę, że psychiatria jest
profesją, w której wszyscy są nadmiernie obciążeni pracą, i że jego podopiecznym wyjdzie na
zdrowie, jeśli jednak nie będzie rozpraszał swoich sił. Niechętnie przyznał mi rację, ale
widziałem, że sprawa nie daje mu spokoju. Zapewniłem go więc, iż będę się z nim regularnie
konsultował. Will posiada naprawdę sporą wiedzę, a do tego jest osobą niezwykle
empatyczną, toteż niezwykle sobie cenię jego zdanie. Mniejsza zresztą o przyczynę jego
odwiedzin, skoro przy tej okazji mogliśmy zobaczyć naszą siedmioletnią wnuczkę, której
właśnie wypadł jeden z siekaczy.
– Kiedy mi odrośnie, dziadku?
– Kiedy skończysz dwadzieścia dwa lata – odpowiedziałem.
Jej oczy zrobiły się wielkie jak spodki. Roześmiałem się, dając do zrozumienia, że
żartuję.
Nawet Fred, nasz syn aktor, zadzwonił. Nie mógł przyjechać, bo grał w porannym
przedstawieniu, a poza tym uczył się roli do innego jeszcze występu, ale był bardzo
zaciekawiony fled. Żałowałem, że tak niewiele jeszcze mogę mu o niej powiedzieć. Za to on
miał nam wiele do zrelacjonowania, przede wszystkim to, że postanowił się ustatkować. „To
staje się monotonne, tato, co chwila inna dziewczyna. Czasem żonglerka dwiema, trzema
naraz” – lamentował. Karen i ja, którzy byliśmy małżeństwem przez ponad czterdzieści lat,
nieźle uśmialiśmy się z tego.
Jenny nadal pozostawała w Kalifornii i zapewne nie wiedziała jeszcze o naszym
gościu. Ale na pewno i tak nie dołączyłaby do nas – całkowicie pogrążona w pracy nad
szczepionką przeciw AIDS, czym pasjonowała się od dawna. Była, jak zawsze, pełna nadziei
(„Jesteśmy coraz bliżej celu, tato” – mówiła z podnieceniem w czasie naszej ostatniej
rozmowy telefonicznej), choć nie uzyskała jeszcze skutecznego serum.
Star, syn Abby i Steve’a, przyjechał razem z nimi (Rain nie mógł przybyć, zajęty
swoimi studiami w Princeton) i też chciał się czegoś dowiedzieć: „Czy ona naprawdę jest
gadającym szympansem, dziadku?”. Wyjaśniłem, że przynajmniej moim zdaniem nie jest
szympansem, ale to go nie przekonało i zapragnął pójść do szpitala, by samemu ją zobaczyć.
Zapytałem go o cel tej wizyty, myśląc, że może psychiatria budzi jego zainteresowanie.
„Rozmowa z szympansem byłaby strasznie cool”. Powstrzymałem się, jak zwykle, od
pytania, czy nie zna innych przymiotników. Sądzę, że chodziło mu o to, żeby zrobić wrażenie
na kolegach, pokazując im na przykład nagranie wideo lub włos z głowy fled. Tak czy inaczej
nie upierał się przy swoim, natomiast spędził sporo czasu filmując kamerą wszystko, co
popadnie – zapewne w ramach przygotowań do debiutu reżyserskiego z fled. Należy docenić,
że przy tej okazji dał niezłą zaprawę Flower w roli aktorki. Widać, że kocha psy, co
odziedziczył po swojej mamie.
Abby, miłośniczka wszystkich zwierząt, namawiała mnie, żebym zachęcił fled do
odwiedzenia Afryki. Od dawna pragnieniem mojej córki jest dowiedzieć się, o czym myślą
szympansy i goryle i jak komunikują się ze sobą na wolności. Jej zdaniem są one o wiele
bardziej inteligentne, niż się powszechnie sądzi. „Ich język migowy to tylko czubek góry
lodowej” – oznajmiła mi. – „One wiedzą, rozumieją i odczuwają o wiele więcej, niż nam się
wydaje, zwłaszcza że porozumiewamy się z nimi w tak nienaturalny sposób”.
Usiłowałem również jej wytłumaczyć, że fled nie jest ani szympansem, ani żadną inną
małpą człekokształtną, ale nie odniosłem sukcesu.
Najbardziej przejęty był, rzecz jasna, Steve. Mój zazwyczaj milkliwy zięć, który
przedtem nigdy w pełni nie przyjmował do wiadomości kosmicznego pochodzenia prota,
mimo iż ten wykazywał głęboką znajomość kosmologii, teraz perorował, że pojawienie się
fled na Ziemi potwierdza pochodzenie z K-PAX naszego poprzedniego gościa i nadaje im
obojgu większą wiarygodność. Chciał dowiedzieć się od niej o wszystkim, co tylko można, a
zwłaszcza o nieuchwytnym grawitonie.
Próbowałem go przekonać, że fled nie zdradza zainteresowania tymi sprawami. „Nie
mogę w to uwierzyć” – jęczał rozczarowany i uparcie dopytywał, kiedy będzie mógł z nią
podyskutować. Wyjaśniłem, że nie znam jej planów ani harmonogramu, ale obiecałem, że go
powiadomię, gdyby zgodziła się z nim spotkać.
Kiedy zbierali się już do wyjścia, poprosiłem wszystkich o cierpliwość: przecież jak
dotąd sam jeszcze z nią nie rozmawiałem o niczym poważnym. Obiecałem, że w swoim
czasie każdy z nich będzie miał okazję przedstawić swoje życzenia. Nikt nie był w pełni
zadowolony z takiego postawienia sprawy, ale wreszcie to ja trzymałem karty w ręku – czy
raczej tak mi się tylko zdawało. Wkrótce miałem się dowiedzieć, że nie ja, lecz fled sama
będzie decydować o przyjmowaniu gości i udzielaniu wywiadów.
* * *
Gdy tylko rodzina opuściła nasze progi, rozległ się dzwonek u drzwi. Pomyślałem, że
może któreś z dzieci coś zapomniało. Otworzyłem i ujrzałem dwóch mężczyzn. Jeden z nich
był dość wysoki – mierzył około sześć i pół stopy – a przy tym bardzo chudy, drugi zaś
wydawał się o dobrą stopę niższy i co za tym idzie, przysadzisty. Obaj byli ostrzyżeni na jeża
i mieli na sobie niedopasowane granatowe garnitury. Przedstawili się jako pan Dartmouth i
pan Wang. Poznałem ich już wcześniej, kiedy odwiedzili nasz Instytut, by dowiedzieć się od
prota czegoś o podróżach świetlnych. Jednakże chyba mnie nie pamiętali i wymachując
odznakami CIA zapytali uprzejmie, wręcz pokornie, czy mogą wejść. Niestety pan Dartmouth
zaraz potknął się o próg i dał nura do przodu, uderzając twarzą o podłogę. W tej samej chwili
Flower długimi susami wypadła z salonu, ujadając, a zaskoczony tym agent Wang
błyskawicznie skulił się w obronnej pozie. Kiedy zamieszanie ustało i pan Dartmouth wielką
czerwoną chustką otarł krew z nosa i oczyścił podłogę korytarza, obaj żwawo skierowali się
w stronę kanapy, tak jakby znali już drogę – Wang nie spuszczał psa z oczu, by nie dać się
zaskoczyć następnym „atakiem”.
Gdy już usiedli i odmówili zaproponowanych przeze mnie napojów, przeszli od razu
do rzeczy.
– Co panu wiadomo o powrocie prota?
– Prota?
– Proszę nie udawać greka, doktorze. Mamy swoje źródła informacji.
Kusiło mnie, żeby się z nimi podroczyć, ale dałem spokój.
– Chyba panowie mają na myśli fled. Jest nowym przybyszem z K-PAX.
Dartmouth, ciągle przytykając chustkę do nosa, wyciągnął gruby zniszczony notes, z
którego kartki sterczały na wszystkie strony, i zerknął do niego. Pochylił się i szepnął coś do
ucha panu Wangowi, który zwrócił się do mnie:
– Według naszych źródeł powrócił prot.
– Wasze źródła są w błędzie. A tak w ogóle, co to za źródła?
– To ściśle tajne.
– No cóż... Tak czy inaczej, to nie on wrócił. Ona nazywa się fled.
Wang skinął głową w stronę pana Dartmoutha, który ujął ogryzek ołówka, wykreślił
coś w notesie, a potem w to samo miejsce wpisał coś nowego. Jakieś karteluszki wyleciały z
notesu. Cierpliwie je pozbierał i starannie wsunął z powrotem – chwytając się przy tym za nos
od czasu do czasu, zapewne by się przekonać, czy nie jest złamany.
– Proszę wybaczyć. Czy może nam pan powiedzieć, dlaczego ona tu jest?
W tym momencie przyszło mi na myśl, że mogli już wcześniej założyć podsłuch w
moim domu i teraz tylko szukają potwierdzenia tego, co powiedziałem Abby, Willowi i
pozostałym. Powtórzyłem, że bardzo niewiele wiem o jej planach. Chcieli poznać to niewiele.
Powiedziałem więc, że przybyła, aby badać nas jako obce formy życia, a energia świetlna i
G e n e B r e w e r K-PAX IV NOWY GOŚĆ Z KONSTELACJI LIRY Przełożyli z angielskiego Maria i Andrzej Gardzielowie Tytuł oryginału K-PAX IV A New Visitor from the Constellation Lyra
Wszystko jest możliwe. prot
PROLOG Książka ta może być zrozumiałą i miłą lekturą dla tych, którzy nie znają trylogii K-PAX: „K-PAX” (1995, I wydanie polskie: 2002), „Na promieniu światła” (2001, I wydanie polskie: 2003) oraz „Światy prota” (2002, I wydanie polskie: 2006). Aby jednak czytelnicy mogli w pełni docenić kontekst, zachęcam do lektury trylogii przed lub zaraz po przeczytaniu „Nowego gościa z konstelacji Liry”. Początek jej stanowi pojawienie się w 1990 roku pewnego mężczyzny, twierdzącego, iż przybył „na promieniu światła” z planety K-PAX położonej w konstelacji Liry, oddalonej od Ziemi jakieś siedem tysięcy lat świetlnych. Trylogia jest zapisem moich usiłowań – jako psychiatry zatrudnionego w Instytucie Psychiatrii na Manhattanie – aby ustalić jego prawdziwe pochodzenie i wyleczyć go z urojeń, co trwało aż do chwili jego ostatecznego „odejścia” w roku 1997. Tych czytelników, którzy znają pierwsze trzy części „K-PAX”, od razu informuję, że prot nie pojawi się w tej książce. Nie powinno to nikogo dziwić, jako że sam prot oznajmił, że na Ziemię już nie wróci. Sześć miesięcy po tym, jak prot nas opuścił, przeszedłem na emeryturę i przeprowadziliśmy się z żoną z przedmieść miasta do ślicznego domu krytego cedrowym gontem w Adirondack Mountains na północy stanu Nowy Jork. Nadal odwiedzałem szpital od czasu do czasu i okazjonalnie wykładałem w Columbia University, gdzie piastowałem stanowisko profesora emerytowanego. Poza tymi wypadami do świata nauki i medycyny z przyjemnością oddawałem się różnym zajęciom, na które przedtem zawsze brakowało mi czasu, takim jak czytanie, praca w ogrodzie, życie towarzyskie i rodzinne. Wreszcie znalazłem sobie nowe hobby – latanie (ku przerażeniu mojego syna Freda), które sprawia mi dużo przyjemności, ale okazało się o wiele bardziej kosztowne, niż sądziłem. (Pytanie: Co powoduje, że samolot lata? Odpowiedź: Pieniądze). Jak również – bez wątpienia pod wpływem prota – zająłem się astronomią. Z okazji przejścia na emeryturę otrzymałem od Karen w podarunku czterocalowy teleskop zwierciadlany i w ciągu ostatnich lat zaznajomiłem się z planetami, księżycami i gwiazdami w najbliższym sąsiedztwie. Udało mi się nawet napisać parę książek (zobacz www. amazon.com albo www.amazon.co.uk).
Cała rodzina, nawiasem mówiąc, ma się dobrze. Nowotwór Karen cofnął się i moja żona jest jeszcze bardziej aktywna niż kiedykolwiek przedtem, w co aż trudno uwierzyć. Abby jest obecnie matką poważnych studentów – Rain jest w Princeton i studiuje informatykę, podczas gdy Star (na New York University) chce zostać aktorem, jak jego wujek Fred. Ten ostatni znalazł wygodną niszę w musicalach broadwayowskich, ale wystąpił również w dwóch znaczniejszych filmach. Wierzy, że już niedługo trafi mu się gwiazdorska rola. Jennifer jest najbardziej zapracowana z całej gromadki – bez reszty pochłania ją testowanie pierwszej szczepionki przeciwko AIDS. Will jest tuż za nią pod tym względem; jako świeżo upieczony psychiatra, zatrudniony – jakżeby inaczej! – w IPM, chętnie rozmawia ze mną o swoich pacjentach, co oczywiście mnie także sprawia wielką przyjemność. Nawet zdarza mu się niekiedy posłuchać moich rad! Mówią, że jest do mnie bardzo podobny. Chyba dlatego większość z nas posiada dzieci: żeby przeżyć wszystko jeszcze raz, przynajmniej w jakiś mglisty i odległy sposób. (Aczkolwiek słyszałem też, że każdy, kto ma brodę, jest podobny do mnie...) Muszę w tym miejscu nadmienić, że mamy jeszcze jednego członka rodziny, kundelka z pobliskiego azylu dla zwierząt. Flower ma obecnie siedem lat, jest w kwiecie wieku jak na psa, przezabawnie niezgrabna niczym słoń w składzie porcelany. Bardzo ją kochamy. Mówiąc na stronie, doskonała filmowa wersja „K-PAX” nie zarobiła aż tyle pieniędzy, ile oczekiwano, i gdy piszę te słowa, losy następnej części filmu są niepewne. (Jeśli ktoś z Was zna jakiegoś producenta lub studio filmowe, które byłoby tym zainteresowane, poproście, aby się ze mną skontaktowali przez moją stronę internetową). Jest jednak promyk nadziei: sprzedaż i wypożyczanie taśm wideo i płyt DVD cieszy się powodzeniem. Jak wielokrotnie powtarzał prot, wszystko jest możliwe. Tak czy inaczej, moim zdaniem film był dobrą adaptacją historii prota, ze znakomitymi rolami Kevina Spaceya i Jeffa Bridges’a (jak również Mary McCormack i reszty obsady). Karen i ja mieliśmy zaszczyt poznać te gwiazdy kina w czasie kręcenia zdjęć (wypatrujcie mnie pod koniec sceny z „modrą sroką”) i zapewniamy, że obaj panowie są zarówno prawdziwymi dżentelmenami, jak i wspaniałymi aktorami. Gdy prot opuścił Ziemię pod koniec roku 1997, byłem przekonany, że nie usłyszymy więcej o odległej planecie K-PAX, z pewnością nie za mego życia, a już w szczególności nie od całkiem innego przybysza stamtąd. Jak zwykle bywa w wypadku kosmitów, myliłem się.
ROZDZIAŁ PIERWSZY Pewnego pięknego wiosennego dnia roku 2005, kiedy odpisywałem na listy elektroniczne, rozległo się pukanie do tylnych drzwi – prawdę mówiąc, raczej łomotanie. Flower wybiegła z gabinetu, szczekając jak zwykle (szczeka nawet na spadające liście). Karen jakiś czas temu wybrała się po sprawunki, więc pomyślałem, że to może ona stoi tam z rękoma pełnymi zakupów. Przerwałem pisanie i pospieszyłem otworzyć. Lecz kiedy spojrzałem przez oszklone drzwi, zobaczyłem coś tak dziwnego, tak nieprawdopodobnego, że aż zmartwiałem, nie będąc w stanie nacisnąć klamki. Doszedłem do wniosku, że zjawa, którą oglądam, to efekt działania grzybów (zwyczajnych, nie psychodelicznych), spożytych przeze mnie wczoraj na kolację. Uwielbiam pieczarki pod każdą postacią, ale czasem po konsumpcji czuję się nieswojo i wzrok mi się trochę mąci. Stojąca na zewnątrz owłosiona postać gapiła się na mnie. A ja gapiłem się na nią. W końcu wrzasnęła, przekrzykując szczekanie Flower: – Mam wiadomość od prota! Wciąż jeszcze oszołomiony uchyliłem nieco drzwi. Tyle tylko było jej trzeba. Pakując olbrzymią stopę w szparę, utorowała sobie przejście i wkrótce rozglądała się z ciekawością po kuchni, zupełnie jakby mnie i Flower tam nie było. Flower zaś obwąchała ją dokładnie i pełna nadziei pobiegła po swoją zabawkę – to jej niezmienny rytuał, gdy odwiedzają nas goście. Ten gość był płci żeńskiej. Trudno było tego nie zauważyć, jako że groteskowa postać nie miała nic na sobie. Wreszcie spojrzała na mnie wielkimi czarnymi oczami i rzekła: – Prot powiedział, że udzieli mi pan gościny. – Gościny? – wykrztusiłem. – Tak powiedział. To oznacza, że przez jakiś czas będzie mi pan dawał jedzenie i udzieli schronienia pod swoim dachem. – Wiem, co to oznacza. – A więc? – Dobrze, dobrze... niech chwilę pomyślę. – Była cała owłosiona, jeśli nie liczyć twarzy, ale tę też pokrywał puszek. Przypominała do złudzenia dużego gadającego szympansa. – Czy jesteś z K-PAX?
– To chyba oczywiste. Jak inaczej mogłabym znać prota? Mówiła bardzo głośno i bardzo szybko, o wiele szybciej niż prot. Trudno było za nią nadążyć. Pomimo jej włochatej powierzchowności i nieco agresywnego stylu bycia, chcąc nie chcąc, dałem się wciągnąć w rozmowę. Najwidoczniej wszyscy K-PAXianie, tego czy innego gatunku, wywierali taki wpływ na ludzi. – Niekoniecznie – zaoponowałem. – Mogliście się spotkać na jakiejś innej planecie. Flower powróciła z piszczącym króliczkiem w zębach. Ta... istota pochwyciła zabawkę i zamaszystym ruchem rzuciła ją do salonu. – To by było mało prawdopodobne. Chyba wiesz, że skończył z podróżowaniem? Twierdzi, że wystarczająco dużo już widział. – Więc wysłał ciebie? – Nie mówiłam, że mnie wysłał, tępa głowo. Mówiłam, że przesyła wiadomość. W tym momencie Karen zajechała pod dom. Powiedziałem znajomej prota, żeby się rozgościła, tłumacząc, że muszę pomóc żonie wnieść zakupy. Rzecz jasna, chciałem również przygotować Karen na to, co zastanie w domu. K-PAXianka spoglądała chwilę przez okno – najwyraźniej pierwszy raz w życiu widziała tak prymitywny pojazd jak samochód – po czym wzruszyła ramionami i powędrowała w głąb domu, a Flower ochoczo za nią wraz ze swoją zabawką. Wybiegłem na zewnątrz. Karen już otwierała drzwi samochodu. – Zaczekaj chwilę! – zawołałem. – Co się stało? – Muszę ci coś powiedzieć. Wysiadła z auta. – W porządku, ale najpierw pomóż mi z zakupami. – Mamy nowego gościa z K-PAX. Wyglądała na rozbawioną. – Naprawdę? Kto to jest tym razem, matka prota? – O ile wiem, nie jest spokrewniona z protem. Chyba nawet nie należy do tego samego gatunku. – Nie żartuj! No, wnieśmy już te torby i pójdźmy się z nią przywitać. Trzeba nadmienić, że nic nie jest w stanie wytrącić mojej żony z równowagi. Nawet istota z innej galaktyki o siedemnastu oczach i czterdziestu stopach wzrostu musiałaby się bardzo starać, by tego dokonać.
Chwyciłem dwie torby i ruszyłem w stronę wejścia. Nawet nie próbowałem opisywać Karen, co zobaczy. Wkrótce miała przekonać się na własne oczy. – Powinienem cię przestrzec, że ma bardziej wojownicze usposobienie od prota. – Miła odmiana. Położyliśmy zakupy na kredensie w kuchni. Karen rozejrzała się wokół. – Więc gdzie ona jest? – Musi być w którymś z pokoi. – Czy to nie jest znowu jakieś twoje majaczenie po grzybkach? – Obawiam się, że nie. I właśnie wtedy pojawiła się nasza nowa znajoma, naturalnie w towarzystwie Flower depczącej jej po olbrzymich piętach. – Po co wam te wszystkie pokoje? – zapytała. – Mamy dużą rodzinę. – Ach, tak. Prot opowiadał mi o waszym przywiązaniu do „rodzin”. To coś bardzo dziwnego, prawda? Moja żona przyjęła tę uwagę ze stoickim spokojem. – Jak mamy się do ciebie zwracać? – Mówcie do mnie izmael1 . Żadne z nas nie zareagowało. Małpopodobna istota wybuchnęła śmiechem lub raczej czymś, co w jej gatunku za śmiech uchodzi: przenikliwym chichotem, podobnym do gwizdu lub pohukiwania. – Mówił mi, że nie macie poczucia humoru! A tak naprawdę, nazywam się „fled”. Nadal gapiliśmy się na nią. – Spodziewaliście się kogoś innego? – Prawdę mówiąc, nie spodziewaliśmy się nikogo – rzekła Karen. – Ale usiądź, proszę. Może jesteś głodna? Czy Gene pokazał ci, gdzie jest toaleta? – Nie, ale jeśli masz na myśli zbieracze odchodów, to sama znalazłam trzy. Czy jeden by nie wystarczył? I oczywiście jestem głodna. Nie jadłam od miesięcy. Waszych miesięcy, ma się rozumieć. – No pewnie – wymamrotałem ponuro. Czułem, że nadchodzi katastrofa, koniec 1 Izmael – syn Abrahama i Hagar, wygnany przez żonę Abrahama, Sarę. W dosłownym tłumaczeniu imię to oznacza „zesłanego przez Boga”. Tutaj zapisano je małą literą, gdyż K-PAXianie wielkiej litery używają wyłącznie dla nazw ciał niebieskich, które zapisują wersalikami. (Przypisy pochodzą od tłumaczy, jeżeli nie oznaczono inaczej).
spokoju i uporządkowanego życia. Wymówiłem się, żeby skorzystać z toalety. * * * Siedząc tamże, rozmyślałem nad ewentualnymi skutkami wydarzenia, którego dopiero co byłem naocznym świadkiem. Ponoć K-PAXianie śpią, gdzie popadnie, i jedzą, cokolwiek jest pod ręką. Więc co fled miała na myśli, mówiąc o „udzieleniu jej gościny”? Czy będzie chciała mieć pokój dla siebie czy też – skoro na dworze robiło się coraz cieplej – będzie wolała spać na zewnątrz, na drzewie? Co jada jej gatunek (niezależnie od tego, jak się zwie)? Czy potrafimy ją nakłonić, żeby nosiła ubranie, a jeśli tak, to czy nie będzie w nim wyglądała głupawo jak małpa w cyrku? (Gwoli ścisłości – jej genitalia, podobnie jak twarz, prawie nie były owłosione i rzucały się w oczy.) Natomiast jeśli odmówi, to czy nie stanie się pastwą gapiów i pośmiewiskiem z powodu swojej nagości? I kwestia chyba jeszcze bardziej istotna: po co tu przybyła? I jak długo zamierza pozostać? Przypomniało mi się jej pierwsze oświadczenie: „Mam wiadomość od prota”. Co to za wiadomość – jeszcze jedna próba przywołania gatunku Homo sapiens do porządku? Nie, to nie tak: prot nigdy nie zwracał się do nas w tym stylu. Prawdę mówiąc, miało się wrażenie, że jest mu wszystko jedno, co się z nami stanie. Powiadał, że jest tylko obserwatorem Ziemi i jej mieszkańców (zobacz „Raport prota” w książce „Światy prota”). Zastanawiałem się przez chwilę, skąd możemy mieć pewność, że fled naprawdę przybyła z K-PAX. Ale nie mogła przecież zamieszkiwać na naszej planecie – o ile mi wiadomo, nie mamy tu gadających (w potocznym sensie tego słowa) małp człekokształtnych. Ogarnął mnie pusty śmiech. Oto powtarza się sytuacja sprzed prawie piętnastu lat (mój Boże, to już tyle lat minęło od pierwszej wizyty prota?). Sięgając po papier toaletowy, postanowiłem sobie, że tym razem nie będę protestował. Przyjmę to, co nasz nieproszony gość ma do powiedzenia, za dobrą monetę i zobaczę, co z tego wyniknie. Kiedy wróciłem do kuchni, fled pałaszowała czerwoną fasolę na zimno z wielkiej michy. Nie posługiwała się przy tym długimi owłosionymi palcami, lecz jedynie wysuwającymi się do przodu chwytnymi wargami. Najwyraźniej fasola jej smakowała, popijała ją głośnymi haustami soku jabłkowego. Flower siedziała obok jej krzesła, cierpliwie czekając, aż spadnie jakiś kąsek, zupełnie jakby nasz niespodziany gość mieszkał z nami przez całe jej życie. Obserwowałem zachowanie fled – jej szybkie ruchy i emanującą z niej pewność siebie. Przyszło mi na myśl, że potrafiłaby poradzić sobie w każdej sytuacji. Z pewnością nie chciałbym wejść jej w drogę. Zanim fled skończyła swój niewyszukany posiłek, Karen przekazała mi to, czego
dowiedziała się od niej podczas mojej nieobecności. Fled powiedziała jej, że Robert i Giselle są tak szczęśliwi, że czasu nie liczą, a mały Gene, już prawie ośmiolatek (według ziemskiego kalendarza), idzie w ślady ojca (biologa) i powoli staje się ekspertem w sprawach tamtejszej fauny i flory. Ma nawet sympatię, dziewczynkę w jego wieku, która pochodzi z Ukrainy. Oxeye biega po całej planecie, jest w doskonałej formie i nadal pełen energii mimo swych piętnastu lat. Towarzyszy mu dalmatynka, którą prot uratował z azylu „odległego o dziewięć tysięcy jartów2 na zachód od Instytutu Psychiatrii na Manhattanie”. Bess i Frankie również mają się dobrze, chociaż fled rzadko je widuje. Bess, która była u nas leczona z powodu depresji psychotycznej, spędza wiele czasu na podróżach i zwiedzaniu innych światów. Jako emerytowany psychiatra mogę sądzić, że w ten sposób kompensuje sobie lata dzieciństwa spędzonego jak na uwięzi w czynszowym mieszkaniu z liczną rodziną, dla której bez końca gotowała lub sprzątała, rzadko kiedy wychodząc z domu. Ale któż zna mechanizmy działania ludzkiego umysłu? Wizyta prota uświadomiła mi boleśnie, że ja z pewnością ich nie znam. Natomiast Frankie nie zajmuje się niczym szczególnym, chociaż jej również udało się pozbyć wielu warstw goryczy, które nagromadziła na swoim poprzednim świecie. Doprawdy, wszystkim stu istotom, które prot zabrał ze sobą na K-PAX, dobrze się wiodło. Oczywiście tęsknili trochę, ale nikt (żaden człowiek, ssak, owad czy ktokolwiek inny) nie chciał wracać na Ziemię. Od czasu ukazania się w druku trzeciej części „K-PAX” otrzymaliśmy (zarówno nasz szpital, jak i ja) dosłownie tysiące e-maili z prośbą o umieszczenie nadawców na liście pasażerów następnego lotu na tę idylliczną planetę. Nic dziwnego więc, że zapytałem fled, gdy już schrupała swoją porcję niegotowanej fasoli, czy zamierza zabrać kogoś ze sobą, jeśli planuje powrót na K-PAX, i kiedy to nastąpi. Rozparła się w krześle i – tak jest, zgadliście – beknęła głośno, zupełnie jak postać z kiepskiego filmu. Wydobyła skądś – chyba spod pachy – jakieś malutkie urządzenie. Wydawało się zrobione z miękkiego metalu lub twardego plastiku i miało kształt stożka. Kiedy postawiła je na podłodze, natychmiast kuchnię przeszył błysk. Chwilę później w przyćmionym świetle pojawili się Robert, Giselle i ich syn Gene, wśród różnych zwierząt biegli nago przez pole kwiatów i zbóż, chmary ptactwa unosiły się na niebie, a w oddali widniały purpurowe góry. W pewnym momencie skierowali się w stronę kamery czy czegoś innego w tym rodzaju, machając do mnie rękami. „Hej, doktorze B!” – krzyknęła Giselle. – „Powinien pan przyjechać tutaj z wizytą. Tu jest wprost nieprawdopodobnie!” Robert dodał 2 Jart – miara długości na K-PAX, odpowiada 0.214 mili.
parę słów podzięki za to, że przyczyniłem się do jego wyjazdu na K-PAX, a w końcu mój syn chrzestny powiedział coś w języku pax-o. Jego matka szepnęła mu coś do ucha, a on powtórzył po angielsku: „Ja też chcę was odwiedzić”. Nie przypominało to oglądania filmu. Odnosiło się wrażenie, że są razem z nami w kuchni, tylko że ściany jakby gdzieś znikły, a my byliśmy razem w... no, naprawdę trudno to wytłumaczyć. I nagle wydarzyło się coś jeszcze bardziej magicznego. Giselle podeszła i objęła mnie! Potem Gene i Robert zrobili to samo. I wszyscy wszystkich wyściskali. Wreszcie tuż przed zakończeniem tej „materializacji” pojawił się prot, niczym gwiazdor w epizodzie napisanym specjalnie dla niego. Żaden z nas się nie odezwał, tylko podaliśmy sobie ręce. Łzy stanęły mi w oczach – nie spodziewałem się, że kiedyś jeszcze spotkam mego dawnego przyjaciela. Nagle ściany pojawiły się na swoim dawnym miejscu i już nie było K-PAX. Fled umieściła sobie przyrząd pod pachą. – Prot powiedział, że bez dowodów pan mi nie uwierzy. Z trudem przyszło mi uwierzyć, że oni wszyscy tu byli (a może to my byliśmy tam? – nie znałem sposobu, żeby to ocenić). Wykrztusiłem więc tylko: – Może masz jeszcze jedno takie urządzenie na zbyciu? – Zostawię panu moje, kiedy będę wracać. Do tego czasu zatrzymam je, na wypadek gdyby mi było znów potrzebne. – Kiedy będziesz wracać na K-PAX, jak rozumiem. – Tak, bez wątpienia powrócę na K-PAX. I odpowiadając na pańskie pytanie (którego nie zdążyłem jeszcze zadać), zabiorę wtedy ze sobą sto tysięcy waszych istot. Oczywiście jeżeli będzie tylu chętnych. – Sto... pewnie masz na myśli przede wszystkim owady i robaki? – Nie, tym razem chodzi o ludzi. Coś podobnego nie mieściło mi się w głowie. – Powiedziałaś: „ludzi”? – Prot uprzedzał mnie, że pański słuch się pogarsza. Powtórzę więc dla tych spośród nas, co nie dosłyszą: mogę zabrać ze sobą sto tysięcy ludzi. – Ale... w jaki sposób? – Miło mi usłyszeć, że wciąż jeszcze interesuje się pan matematyką i naukami ścisłymi, doktorze b. Tak naprawdę to nic trudnego. Potrzebuję jedynie odpowiedniego terenu, gdzie wszyscy się zmieszczą. – Masz na myśli... stadion piłkarski lub coś w tym rodzaju?
– Coś w tym rodzaju. Wymiary zostały już ustalone i przygotowaliśmy odpowiednie lądowisko na K-PAX. Pozostaje tylko uzgodnienie terminu. – Czy mogę zapytać, kiedy to się odbędzie? – No jasne. Czemu nie? – A więc, u licha, jaką datę ustaliłaś? – Na wszelki wypadek zarezerwowałam sześć okienek na tę wyprawę, w odstępach co dwadzieścia sześć dni. Jak pan sądzi, czy wspólnymi siłami zdołamy zgromadzić wszystkich chętnych w ciągu trzech tygodni? Dlaczego wspólnymi siłami? – pomyślałem. – Nie mam pojęcia. W tym momencie zadzwonił telefon, odebrała Karen. To Will sprawdzał, co słychać u staruszków w sobotni majowy poranek. Naraz przyszło mi do głowy, że może fled czułaby się lepiej, mieszkając w Instytucje podczas pobytu na Ziemi. Mieliby ją na oku, byłaby bezpieczna, nie brakowałoby jej jedzenia i wygodnych miejsc do spania, a pacjenci radowaliby się ponownym ziszczeniem „legendy K-PAX” (żaden z nich nigdy nie wątpił, że to kiedyś nastąpi). – Jasne, że tak – przytaknęła fled. – Będę przebywać tam, gdzie przedtem mieszkał prot. Przecież nawet jej o to nie zapytałem. – Ty... potrafisz czytać w myślach? – Oczywiście. – O ile wiem, prot nie posiadał takiej umiejętności. – Proszę mu nie mówić, że słyszał pan to ode mnie, ale my, trody, w pewnych sprawach jesteśmy bardziej zaawansowani niż dremerzy. – Jak to robicie? – Mózg wysyła fale elektromagnetyczne. Na pewno pan to wie, bo na tej zasadzie działają wasze encefalografy. Trzeba tylko wiedzieć, jak interpretować sygnały... Z pewnym niepokojem zapytałem: – Czy umiecie wszczepiać własne myśli do umysłów innych osób? – Tak dosłownie to nie. Ale potrafilibyśmy pokierować waszymi myślami w ten sposób, że byłyby one podporządkowane naszym życzeniom. – Potrafilibyście, ale nie robicie tego? – Powiedziane, jak przystało na prawdziwego homo sapiens – prychnęła i grudka śluzu (czy czegoś podobnego) wylądowała na stole. – Waszym rządom i kościołom marzyłoby się,
żeby wiedzieć, jak się to robi, prawda? Daremnie usiłując nie zwracać uwagi na glut, który przyozdobił stół, wstałem i pochwyciłem słuchawkę. – Will – rzekłem, nie panując do końca nad swym głosem – co byś powiedział na nową pacjentkę? – Obawiam się, że jestem zbyt zapracowany obecnie, ale przywieź ją tak czy owak, znajdziemy kogoś, kto się nią zajmie. Pogadam o tym z Virginią. (Virginia Goldfarb jest dyrektorem szpitala.) Obiecałem, że przywiozę ją następnego dnia, i na razie na tym poprzestaliśmy. Powiedziałem fled, że szpital da jej gościnę pod warunkiem, że będzie współpracować z Goldfarb, Willem oraz resztą personelu, pospiesznie dodając: „I że zgodzisz się na spotkania z moim synem lub innym członkiem personelu dwa lub trzy razy w tygodniu w celu omówienia spraw związanych z twoim pobytem na Ziemi oraz problemów pacjentów” (wszelka pomoc była pożądana). – Wydaje mi się, że to uczciwy kontrakt. Przez resztę popołudnia fled spała w ogródku za domem, a Flower towarzyszyła jej, na przemian to warując, to leżąc obok zwinięta w kłębek. * * * Kiedy wyruszaliśmy do miasta, zachichotała szyderczo – zapewne rozbawił ją widok prymitywnego środka lokomocji, jakim dysponowałem. – Siedzi pan sobie w tym małym pokoiku, tak? – spytała. – I ta rzecz porusza się sama na tych małych okrągłych nóżkach? – Cóż, to nie takie proste – usiłowałem wyjaśnić. Zacząłem jej tłumaczyć, jak działa samochód, ale okazało się, że zapomniałem większość tego, czego nauczono mnie na kursie pół wieku temu. Napomknąłem jednak, że energia bierze się z utleniania uszlachetnionych węglowodorów i popycha tłoki, co powoduje obracanie wału korbowego, a następnie korbowodu i wreszcie poprzez system biegów obrót „nóżek”. Znowu się roześmiała. – I zapewne wasze „pojazdy latające” funkcjonują na tej samej zasadzie? – No, niezupełnie. Jeśli chodzi o paliwo, rzecz ma się podobnie, ale to śmigło lub silnik odrzutowy ciągnie samolot do przodu. – To co powoduje, że samolot fruwa? Zacząłem jej tłumaczyć, ale mi przerwała:
– Oprócz pieniędzy, oczywiście. – Ma to związek z kształtem skrzydeł. Prawdę mówiąc, istnieje kilka różnych teorii na ten temat... Wcześniej dałem jej całą stertę poczty elektronicznej, która napływała przez lata od ludzi deklarujących chęć wyjazdu na K-PAX, i przez parę minut fled ją przeglądała. Gdy już mknęliśmy autostradą, zerknąłem na pasażerkę pick-upa właśnie nas wyprzedzającego po lewej. Żaden odgłos do mnie nie docierał, ale widziałem, że kobieta krzyczy. Obróciła się w stronę kierowcy i nagle samochód przyspieszył, osiągając chyba dziewięćdziesiąt mil na godzinę i pozostawiając nas daleko w tyle. Fled znowu zarechotała i rzuciła listy na tylne siedzenie. – Nie będą nam potrzebne – wyjaśniła. – Zaczniemy od zera. Wciąż usiłowałem pozbierać myśli i przypomnieć sobie, w jaki to sposób kształt skrzydeł pozwala unieść samolot w powietrze. – Mniejsza o to – powiedziała. – Rozumiem, na czym to polega. Po chwili dodała: – Pewnego dnia wezmę pana na przejażdżkę po niebie. Ciarki mnie przeszły. Jaki taka przygoda mogłaby mieć wpływ na organizm sześćdziesięciosześciolatka? Nawet John Glenn3 doświadczył jakichś kłopotów ze zdrowiem w związku ze swym ostatnim lotem na orbitę. Uświadomiłem sobie, że Karen nie dałaby się dwa razy prosić. – Ją też zabiorę – obiecała fled. Skoro już pojawił się temat podróży świetlnych, zacząłem zadawać pytania dotyczące kosmologii, które od dawna mnie nurtowały, zwłaszcza że nie wiadomo było, czy nadarzy się jeszcze ku temu okazja. Zapytałem między innymi, jak powstał wszechświat, czy to prawda, że bezustannie kurczy się i rozszerza i jeśli tak, kiedy zakończy się obecna faza cyklu i rozpocznie proces odwrotny? Ziewnęła. – Te bzdury mnie nie interesują. Kompletnie rozczarowany spytałem, co ją zajmuje. – Życie na PLANETACH. Na przykład ZIEMIA. (Notabene: K-PAXianie uważają, że jedynie ciała niebieskie zasługują na to, by ich nazwy zapisywać dużymi literami. Wszystko inne, łącznie z imionami i nazwiskami, pisane jest z małej litery.) 3 John Glenn – amerykański astronauta i polityk, który w 1998 roku, mając 77 lat, znalazł się znów na orbicie z zamiarem zbadania wpływu nieważkości na osobę w podeszłym wieku.
– Dlaczego Ziemia? – Bo ja wiem? Nie jestem specem od psychiki. – Obdarzyła mnie oskarżycielskim spojrzeniem i mówiła dalej: – Niektórzy z was badają biologię oceanów, prawda? Mnie interesuje biologia innych PLANET. Poza tym – dodała rzeczowym tonem – chciałam przybyć na ZIEMIĘ, zanim będzie za późno... – Za późno na co? – Za późno, aby zastać tu jakieś ludzkie istoty. Nie zabrzmiało to przyjemnie. – Czy to dlatego zamierzasz zabrać na K-PAX sto tysięcy spośród nas? Żeby zachować nasz gatunek? Może umieścicie nas w ogrodach zoologicznych? – Nic podobnego. Nie jesteśmy ludzkimi istotami, gino. Prot powiadomił mnie, że większość z was chce porzucić ten świat, a ja sobie pomyślałam: a co mi szkodzi? Skoro i tak tu będę, mogę pomóc uciec przynajmniej niektórym z was. – Jakiego rodzaju ludzi zabierzesz ze sobą? – Jeśli powiem to panu od razu, nie powstanie z tego zajmująca książka, prawda? – Dlaczego uważasz, że zamierzam napisać książkę o twoim pobycie? – Nie zdoła się pan temu oprzeć! – A ty? Nie napiszesz relacji o nas? – Nie. Większość K-PAXian wie o was akurat tyle, ile im trzeba. Podczas gdy przyglądała się podmiejskiemu krajobrazowi, zastanawiałem się, na jakiej podstawie zechce dokonać wyboru. – Na przykład z góry wyeliminuję każdego z telefonem komórkowym przy uchu. Potem gawędziliśmy znowu o procie, Robercie i Giselle i ku swej radości dowiedziałem się, że mój imiennik będzie miał siostrzyczkę za parę miesięcy. – To będzie niezwykłe wydarzenie na K-PAX – zauważyłem – wziąwszy pod uwagę waszą niechęć do... hm... stosunków seksualnych. – Och, to odnosi się tylko do dremerów. I paru innych gatunków. Pozostałe nigdy nie mają dosyć seksu. Zmieniłem temat. – W chwili przybycia mówiłaś, że masz „wiadomość od prota”. Co to za wiadomość? – Dziewięć propozycji. – Dziewięć? – Tak, dziewięć, o głucha istoto. – Co to za propozycje?
– Prot radził mi, żeby nie mówić ci o nich na osobności. – Dlaczego nie? – On uważa, że powinnam je przekazać wszystkim ludziom równocześnie. – Zamierzasz udać się do Organizacji Narodów Zjednoczonych? – Jeżeli nie ma niczego lepszego. – To bardzo w stylu science fiction, nie sądzisz? – Tylko że w s.f. nigdy nie udaje im się dotrzeć do onz. Nagle naszym oczom ukazał się Nowy Jork. – Ho, ho! – zawołała. – Jest zupełnie taki, jak prot opowiadał. Tyle że nie ma już world trade center, rzecz jasna. Wzruszyłem bezradnie ramionami. Kiedy przejeżdżaliśmy przez most Waszyngtona, zacząłem rozmyślać o jej wizycie i o tym, czego moglibyśmy się od fled nauczyć. Nie chciałem zaniedbać sprawy i później, gdy jej już nie będzie, żałować, że o coś nie zapytałem. Chociaż miała szorstkie usposobienie, to jednak najwyraźniej zrobiło jej się trochę przykro z mego powodu. – OK, gene, odpowiem na jedno pytanie z kosmologii. Co chce pan wiedzieć? Pytań było tak wiele, że musiałem się zastanowić przez dobrą chwilę. Wreszcie wstrzymując oddech, rzuciłem: – Czy istnieje teoria wielkiej unifikacji? – Masz na myśli rozwiązanie ewidentnej sprzeczności pomiędzy teorią względności a mechaniką kwantową. – Tak. – Nie. – Chcesz powiedzieć, że nikt nigdy... – Może pan zapomnieć o mechanice kwantowej i superstrunach. To wszystko fantazja. Matematyczne pierdoły. Nie mogłem odrzec nic innego jak tylko: – Któż może wiedzieć lepiej niż ty. Fled odezwała się dopiero, kiedy skręcaliśmy w Amsterdam Avenue. – Albert mieszka na K-PAX. Naturalnie w postaci „hologramu”, jak wy to nazywacie. Wciąż jest na siebie zły, że tyle czasu zmarnował na teorię wielkiej unifikacji. Frapujący facet z ciekawością dziecka. Są świetnymi kumplami wraz z Wolfgangiem. – Mozartem? – Nie, głupolu. Wolfgangiem Schwartzem, fizykiem.
Chciałem dowiedzieć się czegoś więcej, ale już dojeżdżaliśmy do Instytutu Psychiatrii na Manhattanie. – A ojciec Roberta Portera... też tam jest? – O, tak. Robert na okrągło z nim rozmawia. Zaparkowałem nieprzepisowo przed frontonem szpitala i pospiesznie przepchnąłem fled przez bramę wejściową, wyjaśniając Wilsonowi, że mam nagły przypadek wymagający hospitalizacji. Ten podeszły już wiekiem strażnik nadal stał z szeroko rozwartymi ustami, gdy z pośpiechem wkraczaliśmy do wnętrza budynku. Fled była o wiele bardziej bezpośrednia od prota. Machała ręką i uśmiechała się (tak mi się przynajmniej wydawało) do wszystkich, którzy kręcili się po trawniku i w świetlicy na parterze. Niektórzy mieszkańcy szpitala machali rękaw odpowiedzi, łącznie z Phyllis4 , której wydaje się, że jest niewidzialna, ale większość pacjentów była chyba w rozterce, widząc fled. Niektórzy próbowali pójść za nami do windy (urządzenie to wielce ją rozbawiło), dałem jednak znak lekko wstrząśniętej pielęgniarce, żeby zabrała ich z powrotem do zwykłych zajęć. Goldfarb wiedziała już, z kim przybywam, ale nawet ona była zszokowana na widok fled. Mimo to zdołała odwzajemnić uśmiech i podać rękę, którą fled potrząsnęła z entuzjazmem – najwyraźniej została przeszkolona przez prota w kwestii etykiety obowiązującej przy zawieraniu znajomości. Kiedy już usiedliśmy, a fled rozglądała się wokół, zapytałem Virginie wprost, czy znalazłaby kogoś, kto mógłby się zająć towarzyszką prota z K-PAX. Zakładałem, że Will zdążył z nią o tym porozmawiać. Goldfarb odzyskała już panowanie nad sobą. – Sądziłam, że będziesz chciał zająć się fled osobiście. Nawet do głowy mi nie przyszło, że wyskoczy z takim zwariowanym pomysłem, i zaraz jej o tym powiedziałem. Oponowałem dalej, tłumacząc, że jestem na emeryturze i że już nie mieszkam w pobliżu. Goldfarb jak zwykle nie dała się zbić z tropu. – Właśnie o to chodzi. Nikt z personelu nie ma obecnie wolnego czasu dla nowego pacjenta. A ty masz i przyjeżdżasz do szpitala raz w tygodniu po to tylko, żeby się szwendać bez celu i wszystkim wchodzić w drogę. Może zrobiłbyś coś pożytecznego, skoro już tu bywasz? – Ale co z... – Twój syn i tak jest już przeciążony. Podobnie jak Chang i Menninger, i Rothstein, i 4 Tak jak w poprzednich częściach imiona wszystkich pacjentów zostały zmienione, by chronić anonimowość ich oraz ich rodzin (przypis autora).
Rudqvist, i Roberts. Mamy więcej pacjentów niż kiedykolwiek, a żaden z nich nie zdradza chęci, by opuścić szpital. Wszyscy czekają, że przybędzie ktoś z K-PAX i zabierze ich stąd. Poza wszystkim, kto zna się na kosmitach lepiej niż ty? Jeszcze próbowałem się słabo bronić: – Nie mam własnego gabinetu. – Możesz korzystać z mojego. Ma osobne wejście, a ja nie zajmuję się już tyloma pacjentami co przedtem. Trzymała mnie w szachu i wiedziała o tym. No i prawdę mówiąc, brakowało mi bezpośredniego kontaktu z mieszkańcami Instytutu, chociaż ściśle biorąc, fled daleko było do statusu pacjenta. – Będę musiał to uzgodnić z Karen. Oczywiście zdawałem sobie sprawę, że moja żona, od dłuższego już czasu skazana na moją ciągłą obecność w domu, chętnie się zgodzi na tych parę dni w tygodniu beze mnie. Gdy odwróciłem się, by zobaczyć, co fled na to wszystko, okazało się, że znowu usnęła, ze stopami owiniętymi wokół nóg krzesła. Szepnąłem do Virginii: – Trzeba będzie coś zrobić z bramą wejściową. Jak ludzie zobaczą wielkiego szympansa uganiającego się po trawie, pomyślą, że to ogród zoologiczny. – Zajmę się tym – obiecała. * * * Postanowiłem zjeść lunch w jadalni dla lekarzy, jak zwykle gdy odwiedzam szpital. Zastałem tam kilku naszych psychiatrów, którzy powitali mnie bardzo ciepło. Od czasu przejścia na emeryturę bywam tam w miarę regularnie, więc ich serdeczność wydała mi się podejrzana. Okazało się, że są tak radośni dlatego, że zdjąłem z ich barków obowiązek zajmowania się fled. Siadłem obok dwojga świeżo przyjętych lekarzy, byli to Cliff Roberts i Hanna Rudqvist. Hanna dołączyła do zespołu zaledwie trzy tygodnie temu, urlopowana z Instytutu Karolińska, by współpracować z Ronem Menningerem. (W ramach współpracy międzynarodowej Carl Beamish z kolei przebywał właśnie na rocznym urlopie naukowym w Sztokholmie. Nadmienię przy okazji, że Carl Thorstein odszedł z Instytutu ponad cztery lata temu.) Co do Hanny, nie znałem jej jeszcze zbyt dobrze. Natomiast nie przepadałem za Cliffem, jedynym Afroamerykaninem wśród grona psychiatrów, uosabiającym mało pociągający egocentryzm młodego pokolenia, niezależny od rasy czy pochodzenia
etnicznego. Krążyły też pogłoski, że jest kobieciarzem. Z drugiej strony był zdolnym młodym lekarzem, który podjął się leczenia najtrudniejszych pacjentów Instytutu. Należeli do nich Howard, „człowiek ropucha z Milwaukee”, i Rocky, nie potrafiący zapomnieć najdrobniejszej nawet urazy, dopóki nie uzyska przeprosin lub się nie odegra. Podobnie jak większość psychiatrów Hanna ma swoje własne małe nerwice, toteż z jej tylko znanych powodów zarumieniła się, kiedy się przysiadłem. Aby pomóc jej się rozluźnić, zapytałem o „niewidzialną Phyllis”, jedną z jej podopiecznych. Przypadłość Phyllis, choć rzadka, zdarza się jednak i bywa trudna do zniesienia zarówno dla pacjentów, jak i dla personelu. Jeśli ktoś podejdzie do niej i popatrzy jej prosto w oczy albo na przykład szturchnie ją w ramię, jest przekonana, że intruz po prostu spogląda na siebie w lustrze lub walczy z wyimaginowanym przeciwnikiem, w zależności od sytuacji. Jak to zwykle z paranoikami, nie da się jej wykazać, że jest w błędzie. Wydawało mi się jednak, że Phyllis pomachała ręką do fled, kiedy wchodziliśmy, więc teraz wspomniałem o tym. – Może udałoby się panu przekonać swoją małpią przyjaciółkę, żeby nam pomogła w sprawie Phyllis – wtrącił z ożywieniem Cliff. Najwyraźniej coś już słyszał o naszym gościu z kosmosu. – Zapytam ją o to, ale na razie nie wiadomo, czy ma równie dobre podejście do pacjentów jak prot. Prawdę mówiąc, wydaje się zainteresowana zupełnie czym innym. – Wielka szkoda – odrzekł. – Miałem nadzieję, że choć trochę nam ulży w tej harówce. To był jeszcze jeden powód, dla którego nie lubiłem Cliffa: wyglądało na to, że bardziej obchodzi go jego własne dobre samopoczucie niż ulżenie doli pacjentów. Zauważyłem też, że przydałaby mu się wizyta u dentysty. Może spytam fled, czy dentystyka nie leży w sferze jej zainteresowań... Nagle Hanna doznała olśnienia. – A jeśli ona wie, że fled ją widzi? – wykrzyknęła. (Chociaż jej angielski był bezbłędny, mówiła ze śpiewnym szwedzkim akcentem). – Może doktor Roberts ma rację, może uda nam się przekonać Phyllis, żeby powiedziała pana nowej pacjentce, co ją dręczy! Przypomniałem, że fled nie jest pacjentką, tylko przybyszem z odległej planety. Ale Hanna nie dawała za wygraną i jej entuzjazm był zaraźliwy. Poczułem się tak jak niegdyś w czasie rozmów z protem. Jak wiele mogłaby uczynić fled dla nas... dla pacjentów... dla świata... czego nawet nie potrafilibyśmy sobie wyobrazić? W tym momencie przysiedli się do nas Ron Menninger i Laura Chang. Oboje usiłowali mówić równocześnie. W końcu Ron dał za wygraną. – Czy poprosisz fled, żeby pogadała z Claire? – dopytywała Laura. – Czasem wydaje
mi się, że już ją lepiej rozumiem, a w chwilę później okazuje się, że jesteśmy znowu w punkcie wyjścia. – No właśnie – wtrącił Menninger. – A z kolei Charlotte niespodzianie wpadła w głęboką depresję bez żadnej wyraźnej przyczyny. – Uprzedzając moje pytanie, dodał: – To nie jest działanie uboczne leków, które zażywa. Ni stąd, ni zowąd jakby przestało jej na czymkolwiek zależeć. Myślę, że po prostu czuje się samotna. – No i Jerry – wtrąciła Chang. – Prot dotarł do niego. Może fled też potrafi. – Hej! Po kolei! – zawołał Roberts. – Niech się najpierw zajmie Rockym! – Hola! – rzekłem. – Nie tak szybko! Pozwólcie mi najpierw z nią porozmawiać. Ona może nie chcieć zajmować się ziemską psychiatrią. Z tego co wiem, przybyła tutaj badać drzewa i żółwie. Przestali nalegać, ale wiedziałem, że będą niecierpliwie oczekiwać na to, co powie fled, licząc na znaczną pomoc z jej strony. I któż mógł ich za to winić? Instytut Psychiatrii na Manhattanie przyjmuje wyłącznie najcięższe przypadki, często pacjentów, których inne szpitale spisały na straty. Wielu z nich przebywa tutaj całymi latami. Ja także pragnąłem, aby fled była w stanie ulżyć ich cierpieniu i sprawić, żeby zaznali trochę spokoju i szczęścia w życiu pełnym udręki. Ale to zależało wyłącznie od jej gotowości do współpracy z nami i chęci zaangażowania się w ich problemy.
ROZDZIAŁ DRUGI Weekend spędziłem na przesłuchiwaniu nagrań moich rozmów z protem – z lat 1990, 1995 i 1997. Nie chodziło o odświeżenie wspomnień – bo tych spotkań nie zapomnę nigdy – ale o przemyślenie wszystkich błędów, które popełniłem, zajmując się naszym pierwszym przybyszem z K-PAX. Było ich mnóstwo, a kardynalną pomyłką był mój ciągły opór przed przyjmowaniem za prawdę tego, co mówił. Jednakże ilu psychiatrów zachowałoby się inaczej na moim miejscu? Wszyscy stykaliśmy się z pacjentami utrzymującymi, iż przybywają z przepastnych dali kosmosu, z innego wymiaru czasu, z niebiańskich rewirów lub czeluści piekielnych. Oto krótkie streszczenie dla tych, którzy nie czytali poprzednich książek: prota przywieziono do Instytutu Psychiatrii na Manhattanie (IPM) z Bellevue Hospital5 z rozpoznaniem zespołu urojeniowego połączonego z amnezją6 (w końcu zdiagnozowaliśmy u niego dysocjacyjne zaburzenie tożsamości7 ). Z pomocą Giselle Griffin, niezależnej dziennikarki, która pojawiła się w szpitalu w celu napisania reportażu o chorobach psychicznych, udało nam się w końcu dotrzeć do jego ziemskich korzeni. Pochodził z małego miasteczka w stanie Montana, gdzie jego żona i dziewięcioletnia córeczka zostały brutalnie zamordowane. Rzecz jasna, każdego mogłoby to doprowadzić do utraty zmysłów (ściśle biorąc, ta ciężka trauma dotknęła nie prota, lecz jego alter ego8 , Roberta Portera). Ale prot różnił się od większości pacjentów z wieloraką osobowością. Znał fakty z dziedziny astronomii, o których nawet astronomowie nie mieli pojęcia (jak na przykład mój zięć Steve). Był też niezaprzeczalnie obdarzony zdolnością widzenia w zakresie ultrafioletu. Początkowo nie wierzyłem, że potrafi podróżować z prędkością światła (a nawet o wiele 5 Ściśle mówiąc, po pobycie w Bellevue Hospital prot trafił do szpitala psychiatrycznego na Long Island i stamtąd dopiero skierowano go do IPM. 6 Amnezja – niepamięć. 7 Dysocjacyjne zaburzenie tożsamości – inaczej zespół wielorakiej osobowości – zaburzenie psychiczne polegające na występowaniu dwu lub więcej odrębnych osobowości (tożsamości), które mogą na przemian przejmować władzę nad ciałem. Pierwsze z tych określeń, świeższej daty, zostało powszechnie przyjęte w aktualnie obowiązującej nomenklaturze psychiatrycznej. W poprzednich książkach z serii „K-PAX” autor używał wyłącznie drugiego z nich, bardziej tradycyjnego, które pozostaje jednak nadal w użyciu. 8 Alter ego (łac.) – inne (lub drugie) ja, tu w znaczeniu jednej z odrębnych tożsamości pacjenta z zespołem wielorakiej osobowości.
szybciej) – dopóki nie zademonstrował tej umiejętności w telewizji publicznej – ale nawet wtedy jeszcze podejrzewałem, że jest to jakaś iluzjonistyczna sztuczka. W wypadku fled wydawało się oczywiste, że przybyła z K-PAX na promieniu światła, i nie warto było tracić czasu na wątpliwości. Po pierwsze znała prota i miała ze sobą hologramy jego samego, Roberta i Giselle, a po drugie z pewnością nie pochodziła z Ziemi. Ciekawiło mnie, czy lubi owoce – może i wyglądała na małpę człekokształtną, ale nią nie była. Któż mógłby zgadnąć, jakie ma potrzeby i co zamierza? Będę potrzebował co najmniej kilku spotkań, żeby ją bliżej poznać. Wszakże najbardziej niepokojącą kwestią była sprawa jej ewentualnego wpływu na pacjentów. Czy wykaże zrozumienie dla ich ciężkiego położenia, tak jak prot? Czy też będą jej obojętni, tak jak obojętne były dla niej moje wątpliwości z zakresu kosmologii? A może nastawi się do chorych niechętnie (i w odwecie spotka się z ich niechęcią)? Zdawała się mieć znacznie mniej ogłady niż prot i obawiałem się, że jej przyrodzona bezpośredniość (w tym przypominała mi Frankie, naszą dawną pacjentkę, a obecnie mieszkankę K-PAX) będzie zrażać pacjentów i personel. Żywiłem nadzieję, że tak się nie stanie. Niektórzy pacjenci czekali od lat na następnego przybysza z K-PAX; wielu z nich bez wątpienia łudziło się, że fled wracając, zabierze ich ze sobą. Do tych ostatnich zaliczała się Cassandra, nasza wieloletnia pacjentka wróżbitka, i wspomniany już Jerry, autystyk konstruktor, obecnie pochłonięty budowaniem z zapałek wielkiego modelu naszego Instytutu (wraz z nowym skrzydłem budynku, nazwanym „skrzydłem Villersów” na cześć byłego, zmarłego już, dyrektora szpitala i jego żony, a niezbyt sympatycznie ochrzczonym przez Cliffa mianem „Rozwrzeszczanego Hiltona”). Inni, później przybyli pacjenci, również oczekiwali cierpliwie na podróż do gwiazd, w tym kilku z „siódemki wspaniałych”. W większości chcieli po prostu spróbować szczęścia na innej planecie. Nawiasem mówiąc, dwóch spośród wymienionej siódemki udało nam się wyleczyć i wypisać, a jedna osoba, zwana „Jezusem płci żeńskiej”, została przeniesiona do siostrzanego szpitala – „Dużego Instytutu” w Columbia University. (Czasami wymieniamy między sobą trudniejszych pacjentów, w nadziei że ci drudzy poradzą sobie z tym, czemu nie podołali pierwsi – tak czy inaczej, zmiana miejsca pobytu zazwyczaj wychodzi na dobre wszystkim zainteresowanym.) Pozostała czwórka jest nadal u nas. Oprócz Howarda i Phyllis są to Rick, nałogowy kłamca, i Darryl, który uważa, że jest obiektem miłości Meg Ryan. Do grona nowo przyjętych należą „doktor Claire Smith”, uważająca siebie raczej za psychiatrę niż pacjentkę, oraz
Barney, który nigdy z niczego się nie śmieje. Mieliśmy szczerą nadzieję, że właśnie takim pacjentom mogłaby pomóc fled – nie udało się to nikomu spośród personelu pomimo wieloletniego wysiłku i poświęcenia. Spodziewałem się, że nasi pacjenci obdarzą fled zaufaniem. Na jej korzyść przemawiało powszechne przekonanie, że dzierży klucz umożliwiający opuszczenie naszej nieprzyjaznej planety, która jest – pośrednio lub bezpośrednio – praźródłem ich problemów. W rzeczy samej uciekając stąd, pozostawiliby daleko za sobą różne sprawy leżące u podłoża ich zaburzeń – gnębiących ich rodziców, uciążliwe obowiązki, niechciane powinności, bezustanne frustracje i poczucie winy tudzież wszystkie inne ciężary, które jak wierzyli, wówczas przestałyby ich nękać. Byłem pewien, że nawet niektóre osoby z personelu nie zawahałyby się ani chwili przed wyruszeniem z fled w podróż. Ale w pierwszym rzędzie musiałem się zorientować, czego ona od nas oczekuje, aby w razie konieczności móc zaradzić problemom, jakie może napotkać lub sama spowodować. A poza wszystkim zdawałem sobie sprawę, że rozmowy z nowym przybyszem z K-PAX nakładają na mnie ogromną odpowiedzialność wobec szpitala i całego społeczeństwa. Kto wie, myślałem, co za możliwości kryje w sobie fled i jak ogromny mógłby być z nich pożytek dla wszystkich, gdybym tylko potrafił należycie ocenić ten potencjał. W sobotni wieczór wyszedłem na dwór, żeby poszukać K-PAX w konstelacji Liry, ale oczywiście nie mogłem jej znaleźć, bo to za daleko. Jednakże istniała w mojej wyobraźni – wielka jak księżyc w pełni. I był na niej prot i Robert, i Giselle, i Gene, i Oxie, i wszyscy inni, którzy osiem lat temu tam się wybrali. Naturalnie wspomnienia ożyły z całą mocą... Nie mogłem się już doczekać poniedziałku. * * * W niedzielny poranek poszybowałem w niebo „moją” cessną, wynajmowaną na miejscowym lotnisku. Latanie w piękny wiosenny dzień zawsze pozwala mi zdystansować się od wszystkiego. Nie dzwonią telefony, nikt nie puka do drzwi – tylko niebo nad głową, a w dole ziemia. Podejrzewałem, że może to być ostatnia okazja, żeby uciec na chwilę od zdarzeń, które niechybnie nas pochłoną, i w domu, i w szpitalu. Po południu rozdzwonił się telefon. Moja córka Abby i jej mąż Steve postanowili nas odwiedzić i byłem pewien, że znam przyczynę: dowiedziawszy się od Abby o przybyciu fled, mój zięć astronom chciał natychmiast porozmawiać z naszym gościem z kosmosu. Chociaż Karen powiedziała mu, że fled nie interesuje się astronomią, Steve swoim zwyczajem nie dawał za wygraną – pragnął wykorzystać okazję, jak tylko się da.
Will i Dawn z córeczką Jessicą zjawili się prawie o tej samej porze. Will chyba czuł się trochę nieswojo z powodu zignorowania przez panią dyrektor Goldfarb jego gotowości do zajęcia się fled. Przejawiał żywe zainteresowanie tym „przypadkiem” oraz chęć do współpracy – na tyle, na ile to było możliwe. Zwróciłem mu uwagę, że psychiatria jest profesją, w której wszyscy są nadmiernie obciążeni pracą, i że jego podopiecznym wyjdzie na zdrowie, jeśli jednak nie będzie rozpraszał swoich sił. Niechętnie przyznał mi rację, ale widziałem, że sprawa nie daje mu spokoju. Zapewniłem go więc, iż będę się z nim regularnie konsultował. Will posiada naprawdę sporą wiedzę, a do tego jest osobą niezwykle empatyczną, toteż niezwykle sobie cenię jego zdanie. Mniejsza zresztą o przyczynę jego odwiedzin, skoro przy tej okazji mogliśmy zobaczyć naszą siedmioletnią wnuczkę, której właśnie wypadł jeden z siekaczy. – Kiedy mi odrośnie, dziadku? – Kiedy skończysz dwadzieścia dwa lata – odpowiedziałem. Jej oczy zrobiły się wielkie jak spodki. Roześmiałem się, dając do zrozumienia, że żartuję. Nawet Fred, nasz syn aktor, zadzwonił. Nie mógł przyjechać, bo grał w porannym przedstawieniu, a poza tym uczył się roli do innego jeszcze występu, ale był bardzo zaciekawiony fled. Żałowałem, że tak niewiele jeszcze mogę mu o niej powiedzieć. Za to on miał nam wiele do zrelacjonowania, przede wszystkim to, że postanowił się ustatkować. „To staje się monotonne, tato, co chwila inna dziewczyna. Czasem żonglerka dwiema, trzema naraz” – lamentował. Karen i ja, którzy byliśmy małżeństwem przez ponad czterdzieści lat, nieźle uśmialiśmy się z tego. Jenny nadal pozostawała w Kalifornii i zapewne nie wiedziała jeszcze o naszym gościu. Ale na pewno i tak nie dołączyłaby do nas – całkowicie pogrążona w pracy nad szczepionką przeciw AIDS, czym pasjonowała się od dawna. Była, jak zawsze, pełna nadziei („Jesteśmy coraz bliżej celu, tato” – mówiła z podnieceniem w czasie naszej ostatniej rozmowy telefonicznej), choć nie uzyskała jeszcze skutecznego serum. Star, syn Abby i Steve’a, przyjechał razem z nimi (Rain nie mógł przybyć, zajęty swoimi studiami w Princeton) i też chciał się czegoś dowiedzieć: „Czy ona naprawdę jest gadającym szympansem, dziadku?”. Wyjaśniłem, że przynajmniej moim zdaniem nie jest szympansem, ale to go nie przekonało i zapragnął pójść do szpitala, by samemu ją zobaczyć. Zapytałem go o cel tej wizyty, myśląc, że może psychiatria budzi jego zainteresowanie. „Rozmowa z szympansem byłaby strasznie cool”. Powstrzymałem się, jak zwykle, od pytania, czy nie zna innych przymiotników. Sądzę, że chodziło mu o to, żeby zrobić wrażenie
na kolegach, pokazując im na przykład nagranie wideo lub włos z głowy fled. Tak czy inaczej nie upierał się przy swoim, natomiast spędził sporo czasu filmując kamerą wszystko, co popadnie – zapewne w ramach przygotowań do debiutu reżyserskiego z fled. Należy docenić, że przy tej okazji dał niezłą zaprawę Flower w roli aktorki. Widać, że kocha psy, co odziedziczył po swojej mamie. Abby, miłośniczka wszystkich zwierząt, namawiała mnie, żebym zachęcił fled do odwiedzenia Afryki. Od dawna pragnieniem mojej córki jest dowiedzieć się, o czym myślą szympansy i goryle i jak komunikują się ze sobą na wolności. Jej zdaniem są one o wiele bardziej inteligentne, niż się powszechnie sądzi. „Ich język migowy to tylko czubek góry lodowej” – oznajmiła mi. – „One wiedzą, rozumieją i odczuwają o wiele więcej, niż nam się wydaje, zwłaszcza że porozumiewamy się z nimi w tak nienaturalny sposób”. Usiłowałem również jej wytłumaczyć, że fled nie jest ani szympansem, ani żadną inną małpą człekokształtną, ale nie odniosłem sukcesu. Najbardziej przejęty był, rzecz jasna, Steve. Mój zazwyczaj milkliwy zięć, który przedtem nigdy w pełni nie przyjmował do wiadomości kosmicznego pochodzenia prota, mimo iż ten wykazywał głęboką znajomość kosmologii, teraz perorował, że pojawienie się fled na Ziemi potwierdza pochodzenie z K-PAX naszego poprzedniego gościa i nadaje im obojgu większą wiarygodność. Chciał dowiedzieć się od niej o wszystkim, co tylko można, a zwłaszcza o nieuchwytnym grawitonie. Próbowałem go przekonać, że fled nie zdradza zainteresowania tymi sprawami. „Nie mogę w to uwierzyć” – jęczał rozczarowany i uparcie dopytywał, kiedy będzie mógł z nią podyskutować. Wyjaśniłem, że nie znam jej planów ani harmonogramu, ale obiecałem, że go powiadomię, gdyby zgodziła się z nim spotkać. Kiedy zbierali się już do wyjścia, poprosiłem wszystkich o cierpliwość: przecież jak dotąd sam jeszcze z nią nie rozmawiałem o niczym poważnym. Obiecałem, że w swoim czasie każdy z nich będzie miał okazję przedstawić swoje życzenia. Nikt nie był w pełni zadowolony z takiego postawienia sprawy, ale wreszcie to ja trzymałem karty w ręku – czy raczej tak mi się tylko zdawało. Wkrótce miałem się dowiedzieć, że nie ja, lecz fled sama będzie decydować o przyjmowaniu gości i udzielaniu wywiadów. * * * Gdy tylko rodzina opuściła nasze progi, rozległ się dzwonek u drzwi. Pomyślałem, że może któreś z dzieci coś zapomniało. Otworzyłem i ujrzałem dwóch mężczyzn. Jeden z nich był dość wysoki – mierzył około sześć i pół stopy – a przy tym bardzo chudy, drugi zaś
wydawał się o dobrą stopę niższy i co za tym idzie, przysadzisty. Obaj byli ostrzyżeni na jeża i mieli na sobie niedopasowane granatowe garnitury. Przedstawili się jako pan Dartmouth i pan Wang. Poznałem ich już wcześniej, kiedy odwiedzili nasz Instytut, by dowiedzieć się od prota czegoś o podróżach świetlnych. Jednakże chyba mnie nie pamiętali i wymachując odznakami CIA zapytali uprzejmie, wręcz pokornie, czy mogą wejść. Niestety pan Dartmouth zaraz potknął się o próg i dał nura do przodu, uderzając twarzą o podłogę. W tej samej chwili Flower długimi susami wypadła z salonu, ujadając, a zaskoczony tym agent Wang błyskawicznie skulił się w obronnej pozie. Kiedy zamieszanie ustało i pan Dartmouth wielką czerwoną chustką otarł krew z nosa i oczyścił podłogę korytarza, obaj żwawo skierowali się w stronę kanapy, tak jakby znali już drogę – Wang nie spuszczał psa z oczu, by nie dać się zaskoczyć następnym „atakiem”. Gdy już usiedli i odmówili zaproponowanych przeze mnie napojów, przeszli od razu do rzeczy. – Co panu wiadomo o powrocie prota? – Prota? – Proszę nie udawać greka, doktorze. Mamy swoje źródła informacji. Kusiło mnie, żeby się z nimi podroczyć, ale dałem spokój. – Chyba panowie mają na myśli fled. Jest nowym przybyszem z K-PAX. Dartmouth, ciągle przytykając chustkę do nosa, wyciągnął gruby zniszczony notes, z którego kartki sterczały na wszystkie strony, i zerknął do niego. Pochylił się i szepnął coś do ucha panu Wangowi, który zwrócił się do mnie: – Według naszych źródeł powrócił prot. – Wasze źródła są w błędzie. A tak w ogóle, co to za źródła? – To ściśle tajne. – No cóż... Tak czy inaczej, to nie on wrócił. Ona nazywa się fled. Wang skinął głową w stronę pana Dartmoutha, który ujął ogryzek ołówka, wykreślił coś w notesie, a potem w to samo miejsce wpisał coś nowego. Jakieś karteluszki wyleciały z notesu. Cierpliwie je pozbierał i starannie wsunął z powrotem – chwytając się przy tym za nos od czasu do czasu, zapewne by się przekonać, czy nie jest złamany. – Proszę wybaczyć. Czy może nam pan powiedzieć, dlaczego ona tu jest? W tym momencie przyszło mi na myśl, że mogli już wcześniej założyć podsłuch w moim domu i teraz tylko szukają potwierdzenia tego, co powiedziałem Abby, Willowi i pozostałym. Powtórzyłem, że bardzo niewiele wiem o jej planach. Chcieli poznać to niewiele. Powiedziałem więc, że przybyła, aby badać nas jako obce formy życia, a energia świetlna i