John Crowley
DEMONOMANIA
Dæmonomania
Ægipt
KSIĘGA PIERWSZA
Przełożyli
Joanna Bogunia, Dawid Juraszek, Anna Klimasara
PROLOG
DO KWADRANTU
JESIENNEGO
Na Trzeci Kwadrant dwunastu domów Zodiaku składają się: Uxor, Żona, dom małżeństwa,
związków i rozwodów, Mors, dom śmierci i umarłych, oraz Pietas, dom pobożności i, o
dziwo, podróży. W drogę!
Trzeci Kwadrant to Popołudnie oraz Jesień, od Równonocy do Przesilenia. Jego żywioł to
Woda, humor jest melancholiczny, a wiatr zachodni. Zawiera w sobie wiek średni, przejścia,
przyjaciół i wrogów, stratę, marzenia, umieranie, bezpieczeństwo i zagrożenie. Tworzą go
odpowiedzi na zew - lub milczenie.
W pół drogi między równonocą a przesileniem roku końca świata Pierce Moffett z
bagażem trzydziestu pięciu lat wsiadł do dalekobieżnego autokaru pod sklepem
wielobranżowym przy River Street w Blackbury Jambs pośród wzgórz Faraway. Przeszedł na
tył, gdzie można było podówczas palić, chociaż w ustach miał już niesmak od nadmiaru
papierosów. Dzień był brzydki, chmury ścieliły się nisko, kropelki ściekały po barwionych
szybach autokaru.
Domy Zodiaku to nie Znaki - Val, astrolożka i barmanka z Faraways, często musi to
tłumaczyć. Domy, według jej słów, wyglądają tak: powiedzmy, że podczas twoich narodzin
przez wschodni nieboskłon nad horyzontem nakreślona zostaje linia. Następnie przez niebo
mknie jedenaście kolejnych linii, rozmieszczonych równomiernie, mijają cię w górze,
schodzą w dół za twoimi plecami, wracając tam, skąd się wziąłeś, i dzieląc błękitną kulę
niebios wokół ciebie (udawaj, że to naprawdę kula) na dwanaście równych cząstek
pomarańczy, z małą drobinką pośrodku. Ta drobinka to ty. Powiedzmy, że cząstki te są
ponumerowane, począwszy od tej od strony wschodniego horyzontu. Ta część to pierwszy
dom, Vita, Dom Życia; ósmy Dom, Mors, Dom Śmierci, masz w górze od zachodu. Ciekawe?
Teraz wyjrzyjmy przez okna tych domów - składają się wyłącznie z okien - i zobaczmy, jakie
gwiazdy pojawiają się w nich dokładnie w chwili, kiedy zapłakany pojawiasz się na ziemi.
Niech na przykład Saturn, ciężki i zimny, znajdzie się w twoim pierwszym domu, Domu
Życia; i niech Koziorożec choć częściowo pojawi się za nim - jeden z jego ulubionych
znaków - i proszę, w twoim horoskopie pełno Saturna, i to w Domu, gdzie ma to znaczenie. I
chociaż Val nie powie, że ta ulica i domy, pośród których się znajdziesz, sprawią, że staniesz
się tym, kim się staniesz, to twoja świadomość samego siebie musi brać się właśnie stąd.
Pierce Moffett, typ saturniczny par excellance, usiadł w autokarowym fotelu z sercem
małym i ciężkim jak stara cenna moneta zaległa w piersiach. Nie wierzył, by przyczyną
wypełniającej go jesiennej ciemności były gwiazdy; nie wierzył też, by przyszła do niego
gdzieś z oddali, z przełomu roku lub zachodu słońca. Był przekonany, że ta ciemność jest
wyjątkowa, niezwiązana z żadną inną, że to okropna nowa choroba, na którą miał pecha
zachorować jako pierwszy, a zarazem na pozór uciążliwie znajoma, jak gdyby zawsze nosił w
sobie jej zarodek. Zaczynał się zastanawiać, czy kiedykolwiek mu przejdzie, albo zelżeje, i
pozwoli wrócić do jasnego i radosnego, a przynajmniej zwykłego świata, który zamieszkiwał
przecież jeszcze nie tak dawno.
Pojawił się kierowca. Usiadł i włączył długaśne wycieraczki, by otrzeć szybę z kropelek.
Zamknął drzwi z odgłosem przywołującym na myśl hermetyczną śluzę. Wokół Pierce’a
zawirował zaduch, składające się nie wiedzieć z czego powietrze wnętrza autokaru. Hamulce
sapnęły, światła rozbłysły. Mężczyzna zakręcił wielką kierownicą i uwiózł pasażerów.
Za późno już, by wyskoczyć.
Szare i nawiedzone miasteczko, z którego Pierce wyjeżdżał do, jak widział oczyma
duszy, jeszcze mroczniejszych regionów, było starym portem rzecznym u stóp Randy, której
lesisty garb wzbierał nieoczekiwanie na północy, unosząc kilka ostatnich ulic i domów. Górę
opływały dwie rzeki, Blackbury od wschodu i Shadow od zachodu, zbiegając się w tym
mieście, coincidentia oppositorum, i tworząc jedną dużą rzekę. W Kaskadii, niegdyś ważnym
mieście przemysłowym, zstępowała ona po stromych progach, a następnie (powiększając się,
tężejąc, zwalniając) płynęła ku Conurbanie, którą kiedyś żywiła, a teraz tylko rozdzielała.
Pierce wciąż nie mógł uwierzyć, że zgodził się wyruszyć do sennej, szaroburej, nędznej
mieściny.
To do Blackbury Jambs Pierce przybył wiosną tego roku z Nowego Jorku, z zaliczką od
wydawcy w kieszeni (przynajmniej metaforycznie), by zamieszkać, napisać książkę i zacząć
wszystko od nowa. Ten sam autokar, w którym właśnie siedział, i ten sam kierowca
przywieźli Pierce’a po raz pierwszy w te zielone wzgórza; ten sam autokar z Conurbany,
który zepsuł się i wysadził go na poboczu. Pierce wędrował zgodnie ze wskazówkami
mieszkańców, podówczas sprawiających wrażenie radosnej gromadki. Wtedy to nad
martwym nurtem Blackbury poznał Rose Ryder, tą Rose Ryder, do której teraz jechał - nie do
wiary! - z takim okropnym strachem w listopadzie końca świata.
Rose przeprowadziła się do Conurbany miesiąc wcześniej, w czerwonym październiku, i
mieszkała tam teraz, uczęszczając do Kolegium Piotra Ramusa i studiując Biblię. Kiedy się
rozstawali przed domem w Littleville - jej sportowy samochodzik już drżał, sposobiąc się do
drogi - zaprosiła go do siebie. Przyjedź, proszę. A on odpowiedział na ten zew - i oto
nadjeżdżał.
Często czytając albo oglądając filmy o nagłym wtargnięciu tego, co straszne i
niesamowite, w zwykłe życie - np. za sprawą przebudzenia starożytnej klątwy, wcielenia
diabła - głowił się, dlaczego bohaterowie są na to tak odporni. Zrazu zaskoczeni krzyczą,
protestują, ale szybko biorą się w garść i przystępują do kontrataku, zamiast mdleć w uścisku
nieznośnego strachu. Tego obawiał się Pierce, kiedy w jego snach z otaczającej codzienności
dobywało się coś ohydnego, niemożliwego, ale niezaprzeczalnego - koniec świata. Mdlał i
budził się.
A teraz sam miał stawić czoło takiej mocy (nie mógł opędzić się od tego uczucia), ale
utknął na pierwszych stronach, pierwszych scenach, pomiędzy zniewieściającym strachem a
napierającym protestem, podczas gdy wróg nabierał sił. Chciał podciągnąć kolana pod brodę i
objąć je ramionami. Obawiał się, że w takiej właśnie pozie skończy, jeśli to będzie trwało,
kusiło go, by zacząć już teraz, skryć się za samym sobą.
Podniósł wzrok, ponieważ kątem oka dojrzał w oknie naprzeciwko stado wielkich,
bezkształtnych, rogatych zwierząt o rozmiarach stogów siana, niczym jaki albo woły
piżmowe przeganiane przez deszczowe pola w dal. Autokar minął je, zanim Pierce zdążył się
upewnić, co to naprawdę było - prawdziwe stogi siana, stosy produktów, zwały ziemi - co
spowodowało tę dziwną iluzję; podniósł się i obejrzał, by dojrzeć je przez tylne okno, ale
autokar takowego nie posiadał. Usiadł z powrotem.
Świat doświadczył ostatnio okropnego poślizgu albo niestabilności, a może Pierce
dopiero teraz to zauważył; odkrył - chociaż nie chciał się do tego odkrycia przyznać - że jego
decyzje mogą sprowadzić koniec obecnego świata i przynieść początek następnego: więcej,
że chcąc nie chcąc już podjął takie decyzje. Oczywiście każdą naszą decyzją wybieramy
spośród dostępnych światów; każda decyzja popycha nasze dusze i jaźnie ku takiej a nie innej
ścieżce, gdzie widzimy i robimy coś, czego nie widzielibyśmy ani nie zrobilibyśmy gdzie
indziej: ale Pierce’owi zaczynało się wydawać, że jego decyzje nadają istnienie nowemu
światu, w którym nie tylko on, ale i inni muszą żyć. Nie potrafił uwolnić się od tej „kołowej"
logiki: moje decyzje, mądre czy głupie, wpływają na moje istnienie w świecie; oto moje
życie; oto świat; ja go stworzyłem. Jak człowiek, którego obudziło trzęsienie ziemi, próbuje
zapobiec spadaniu obrazów ze ścian i naczyń z półek, myśląc „Co się dzieje? Co się dzieje?",
Pierce zastanawiał się, co zrobił, i starał się położyć temu kres.
Było - stało się - całkiem pewne, że kobieta, którą kochał, wmieszała się w śmieszną i
tyrańską sektę pseudochrześcijańską, której agenci - liczni, nie wszyscy jawni - właśnie prali
jej mózg i opróżniali serce z niego i z rzeczywistości, a ona uśmiechała się zachęcająco, on
zaś musiał ją stamtąd wyrwać, lecz nie mógł. To był powód strachu, który go opanował,
powód bezsenności i powód koszmarów nasiąkających strzępy jego snu niczym brudna woda.
Kiedy indziej jednak ta pewność nabierała cech nierzeczywistych i znikała; przestawał
wierzyć, że ma uratować swoją ukochaną, że ona potrzebuje ratunku, że ją kocha.
Zrzucił na podłogę niedopałek i zmiażdżył go. Przypomniało mu to o długich podróżach,
jakie niegdyś odbywał autokarami w pogodę taką jak ta, jadąc z uniwersytetu należącego do
Ivy League1
do domu w górach Cumberland w Kentucky: siedem godzin, w tym godzinna lub
dwugodzinna przerwa pośród dziadostwa na dworcu w Huntington w Zachodniej Wirginii.
Listopad, Święto Dziękczynienia, Boże Narodzenie; deszcz, jałowa ziemia, dom oczekujący u
kresu podróży to już nie dom, ale wciąż wypełnia go dusząco ciepła i znajoma atmosfera i, o
Boże, jeszcze coś.
Jeszcze coś. Przypomniał sobie, jak kiedyś jadąc autokarem z uczelni do domu wymyślił
test na prawdziwą miłość: test sprawdzający, do jakiego stopnia prawdziwie i całkowicie się
kogoś kocha.
Boże, do jakiego okrucieństwa był zdolny, i to względem samego siebie, nieszkodliwego
siebie.
Test był następujący: potężny czarnoksiężnicy w tajemnicy zapanowali na kobietą, którą
kochasz i która kocha ciebie (Pierce nie uważał wtedy, że te terminy - miłość, kocha cię -
również wymagają zdefiniowania). Czarnoksiężnicy zakazali ci - z sobie tylko wiadomych
powodów, dla okrutnej satysfakcji czy czegoś tam - spotykania się z nią. Jeśli kiedykolwiek
się z nią zobaczysz, ona umrze. Zarazem owi nikczemni magowie stworzyli robota, albo
ejdolona na twoje podobieństwo, z tą różnicą, że nieco przystojniejszego, nieco mądrzejszego,
nieco hojniejszego. Automat ten zastępuje cię przy niczego niepodejrzewającej ukochanej.
Czarnoksiężnicy układają się z tobą tak: fałszywy ty będzie kochał twoją ukochaną, będzie
troszczył się o nią i dbał, tak długo jak ty, prawdziwy ty, będziesz jechał tym autokarem.
Już nigdy jej nie ujrzysz; ale dopóki jedziesz tym autobusem, w tym listopadzie, tą
autostradą, ona jest bezpieczna. Jeśli wysiądziesz - wysiądziesz na dobre, a nie tylko w
wyznaczonych postojach w ubogich dzielnicach obcych miast, albo w samotnych barach na
wysmaganych wiatrem wzgórzach - wtedy demon zacznie się zmieniać; przestanie być
dobrym człowiekiem, a stanie się okrutnikiem, przestanie się troszczyć, będzie ją krzywdzić
w okropny sposób, który tylko ty, jej kochanek, mógłbyś odkryć; ten drań, ten kutas naznaczy
ją na całe życie smutkiem nie do rozwiania: złamie jej serce.
Zatem test sprowadza się do pytania: jak długo pozostaniesz w autokarze? Tłum, biedota
zapełniająca autobusy, ustawia się w nieśmiałej kolejce przy drzwiach na postojach, by kupić
gumiaste hot dogi, albo odpakowuje kanapki zabrane z domu i ustawia się znowu przy
drzwiach z brudnym biletem w ręku. Ale oni nie są przeklęci jak ty; mogą wysiąść, dają się
1
Osiem prestiżowych uniwersytetów we wschodniej części USA (przyp. tłum.).
zastąpić podobnymi, choć innymi pasażerami obarczonymi podobnymi, choć innymi tanimi
walizkami i tobołkami przewiązanymi szpagatem. Ile nocy z nimi spędzisz, śpiąc nerwowo
otulony w płaszcz, biorąc do ręki książkę (Kierkegaard) i odkładając ją na powrót, patrząc
przez okno na mijane pustkowia? A cały ten czas ona nic nie wie o twojej podróży.
Pierce zadumał się. Cóż to za pokręcona wizja miłości. Całe stulecia zdawały się dzielić
go od tamtego młodzika, który nie miał na kim wypróbować swojej teorii, choćby
hipotetycznie. Próba miłości cięższa niż w jakimkolwiek romansie, a zarazem jak w żadnym
romansie próba nie do przejścia; złoczyńcy giną, miłość zwycięża.
Dawno, dawno temu był sobie rycerz, którego wystawiono na próbę prawdziwej miłości.
Podniósł miecz i tarczę, ale nie potrafił dokonać tego, czego odeń wymagano, a więc złożył
broń.
Nie, powiedział do siebie, nie: to nie zależy od ciebie. Nie zależy.
Spojrzał na zegarek. Spędził tu dopiero półtorej godziny. Wieczorem dotrze do dworca w
Conurbanie, gdzie miała na niego czekać; choć nigdy tam nie był, już dobrze znał ten
dworzec. Już przywołał w umyśle krzesła z włókna szklanego z wysuszoną gumą do żucia
przyklejoną pod spodem, delikatną warstwę brudu na podłodze, wyczuwał to z
wyprzedzeniem; a kiedy tak popychał samego siebie i autokar niechętnie ku celowi,
zrozumiał z poczuciem pewności, że ona nie będzie na niego czekać, że jej opiekunowie na
pewno jej nie pozwolą.
Deszcz wzmógł się, a może tylko autokar wbijał się weń mocniej i zmuszał krople do
szybszego staczania się po szybach? Wjechali na drogę międzystanową i śmignęli obok
zielonych znaków ukazujących nazwy bajkowych miejsc, niechcianych miast i dróg. Inni
pasażerowie, unoszeni w dal razem z nim, patrzyli na zewnątrz lub w głąb samych siebie
bezradnie; wokół stada samochodów parły naprzód w swoich strasznych i nieuniknionych
sprawach.
Co ja zrobiłem? - szepnął Pierce w głębi serca. Co zrobiłem?
I
UXOR
Związek agenta i pacjenta
1
Kiedy świat się kończy, kończy się nieco inaczej dla każdej myślącej istoty, która może go
oglądać; koniec nie następuje nagle, ale stopniowo przechodzi przez świat niczym drżenie po
gładkiej sierści konia. Nadejście końca świata może zrazu wstrząsnąć tylko jednym miastem,
jedną dzielnicą; może wprawić w drżenie ziemię pod stopami wiernych w kościele, ale nie
bywalców baru na tej samej ulicy; zniweczyć spokój tej ulicy, tej rodziny, tego dziecka, które
w tej chwili podnosi wzrok znad komiksu i wie na pewno, że nic już nie będzie takie samo.
Ale chociaż świat dla niektórych kończy się wcześniej niż dla innych, każdy kto przezeń
przechodzi - albo przez kogo on przechodzi - potrafi spojrzeć wstecz i zrozumieć, że przeniósł
się ze starego świata do nowego, gdzie chcąc nie chcąc umrze: wie to, chociaż wszędzie
wokół sąsiedzi wciąż żyją w starym świecie pośród jego dawnych przyjemności i lęków. I to
będzie dowód - w twarzach znajomych ujrzy, że zostali z tyłu, zrozumie w sposobie, w jaki na
niego patrzą, że na drugą stronę przeszedł żywy. Przez całe lato nad hrabstwem, które
obejmuje większość Faraway Hills oraz tamtejszych miast, farm i rzek, zalegał jakiś letarg. W
upale i drętwej ciszy powstaje coś niewytłumaczalnego; drobnostki, na pozór zupełnie
niezwiązane ze sobą. Pewien rybak złowił w Jeziorze Niklowym rybę, na której opalizującym
boku widniały słowa; przepisał je dla bibliotekarki w Blackbury Jambs, a ta powiedziała mu,
że to po łacinie. Jakiś człowiek z Conurbany budujący letni domek dla siebie i rodziny przy
górskiej drodze (czy było to Bug Hill Road czy Hopeful Hill?) pewnego dnia nie mógł
odnaleźć działki, którą kupił, ani fundamentów, które zaczął stawiać dzień wcześniej, choć
był pewien, że jest we właściwym miejscu - dwa razy wracał do skrzyżowania, dwa razy na
koniec drogi, zdumiony i wściekły, wszystko po prostu zniknęło! Następnego dnia przyjechał
tą samą drogą (był tego pewien) i proszę: jest.
I inne rzeczy. Ale te naturalnie zdarzają się często, bez względu na to, czy świat się
kończy, czy nie. Jednak mało kto zauważył, że tu i tam skutki pojawiały się przed
przyczynami. Nie lawinowo, nie systematycznie, nie, inaczej życie stałoby się niezrozumiałe:
tylko gdzieniegdzie, od czasu do czasu, głównie jako łatwe do zignorowania błahostki. Nagle
kolibry przestały odwiedzać kwitnący żywopłot przy ścieżce prowadzącej do Domu
Spokojnej Starości „Zachód Słońca", zasmucając jedną z kobiet tam przebywających, która
uwielbiała je obserwować; jakiś czas potem durny robotnik, wypełniając, jak sobie ubzdurał,
polecenie służbowe, wyciął żywopłot. Matka, rozwieszająca pranie, zobaczyła na drodze
swoją córeczkę z plastikowym plecakiem - kątem oka, znikającą za wzgórzem; tego samego
dnia córka w tajemnicy powzięła postanowienie o ucieczce z domu.
Gdyby tak zebrać i zliczyć te drobiazgi, ile by się ich nazbierało? Ile powinno ich
nastąpić w normalnym roku? Czy nagły wzrost bezcelowych zbiegów okoliczności - na
przykład wrzosiec kwitnący dokładnie w tym miejscu, w którym w zeszłym roku zgubiłem
fajkę z wrzośćcowego drewna, albo wszystkie matki i córki z Fair Prospect wypowiadające w
tym samym momencie słowo „skarbie" - dałoby się przedstawić na wykresie? Czy jakaś
tajemnica odkrywa się przed nami w niedostrzegalnych rzeczach, które mogłyby, gdybyśmy
potrafili je zauważać, ostrzegać nas przed końcami i przed początkami?
- Kiedy ludzie mówią to samo w tej samej chwili - wyjaśniała swojej córeczce Sam Rosie
Rasmussen - to robią tak. Patrz. Zahacz mały palec wokół mojego. Nie tak. W ten sposób.
Zagryzając z przejęcia koniuszek języka, Sam zdołała owinąć paluszek wokół palca
matki.
- A teraz odpowiedz. Kiedy księżyc jest najgrubszy?
Sam pomyślała przez chwilę i wzruszyła ramionami.
- No kiedy?
- W pełni.
- Dobrze. Kiedy księżyc jest najgrubszy?
- W pełni.
- Niech się twoje i moje życzenie spełni. Trzymaj mocno.
Przeciągały palce każda w swoją stronę, aż wreszcie mocne ogniwo pękło.
- Widzisz - powiedziała Rosie. - Tak trzeba zrobić.
- Żeby móc powiedzieć życzenie?
- Tak.
- Co sobie życzyłaś?
- Nie można powiedzieć, bo się nie spełni.
A jej własne życzenie? Długo było tylko jedno, które potrafiła sformułować: życzenie,
aby mieć jakieś życzenie, by mieć coś, czym mogłaby wypełnić pustą i nieczułą przestrzeń,
gdzie (jak jej się zdawało) znajdowało się kiedyś jej czujące serce. Ale zeszłej jesieni
pojawiło się coś nowego, czego mogła sobie zażyczyć każdego wieczora, coś, dla czego
mogła trąbić w każdym tunelu (z dłonią na dachu samochodu, jak nauczył ją ojciec). Ale
czego nigdy nie mogła wyrazić.
- Pomyślałam życzenie - powiedziała Sam.
- Dobrze.
Sam przesunęła się na szerokim gładkim fotelu skórzanym tigress - samochodu Allana
Buttermana, prawnika jej matki. Allan prowadził, a Rosie i Sam bawiły się z tyłu pośród
przytulnych barw zacienionych szyb, przy miodowej muzyce płynącej z głośników.
- Powiem ci.
- Ale wtedy może się nie spełnić.
- Może.
- Więc co to jest?
- Żeby nie musieć już więcej jeść lekarstw.
- Och, Sam...
Było to także przynajmniej w jakimś stopniu życzenie Rosie. W sierpniu Sam po raz
pierwszy doświadczyła ataku, który lekarz uznał za prawdopodobnie epileptyczny, chociaż
ten przez miesiąc się nie powtórzył. Ale tuż po północy podczas zrównania jesiennego - nocy
dzikiego wichru - Sam miała drugi atak, gorszy niż poprzedni, który panował nad jej ciałkiem
i jego zawartością przez blisko minutę; już nie było wątpliwości. Następnego dnia o cudownie
rześkim poranku, pod paradą pędzących białych obłoków i pośród drzew gestykulujących
łagodnie drżącymi liśćmi, Rosie znów zawiozła Sam do lekarza i długo z nim
porozmawiawszy, pojechała do apteki w Blackbury Jambs. A teraz Sam zażywała
phenobarbital elixir trzy razy dziennie. Jako pięciolatka była zbyt młoda, żeby łykać tabletki.
Rosie stale nosiła przy sobie gorzki syrop i małą plastikową strzykawkę bez igły, z której
wstrzykiwała go w usta Sam, nigdy bez długiej batalii.
- Jesteśmy - powiedział Allan.
- Patrz, jesteśmy - powiedziała Rosie do Sam.
Jechali Blackbury River w kierunku Kaskadii, a teraz na zakręcie ujrzeli gmach nad
rzeką, spiętrzony na wysepce, której pstre jawory nabierały już żółtej barwy.
- Ha! - zawołała Sam, klęcząc na brązowym fotelu z palcami na krawędzi szyby. - Ha, ha.
To był zamek. Komicznie posępny, lecz nie odpychający; z trzema nieregularnymi
wieżami wznoszącymi się na narożnikach muru i donżonem z machikułowym gzymsem u
szczytu pośrodku. Nikt nie wziąłby go za autentycznie średniowieczny, ale na pewno był
stary, zapuszczony i zgarbiony, wczepiony w trójrożną wysepkę pośrodku nurtu jak ogromny,
czarny, wyliniały, ponury sęp. Mur od strony ulicy pokrywały wielkie wykute litery w
kanciastym stylu, o którym Rosie wiedziała, że nazywa się gotycki, choć nie wiedziała
dlaczego. Napis głosił: BUTTERMAN'S.
- Powiedział, że spotka się z nami na tej, no - zająknął się Allan - no, na molo.
- Na przystani - poprawiła Rosie.
- Aha.
Allan Butterman twierdził, że jego nazwisko nie ma związku z napisem wyrytym na
ścianie zamku, ale Rosie (i Sam) nie wierzyły mu. No, kiedyś może był jakiś przodek,
powiedział Allan. Jego skromność zdumiewała Rosie; bardziej odpowiadało mu udawanie, że
nie ma nic wspólnego z najbardziej znanym nazwiskiem w hrabstwie, niż sprawianie
wrażenia, że rości sobie prawa do starego gmachu i jego ekscentrycznej proweniencji. Rosie z
kolei nie miała oporów przed stwierdzeniem swojego udziału w legendzie: z punktu widzenia
prawa zamek Buttermans należał do rodziny Rasmussenów i Rosie była ostatnią witką na
długiej gałęzi drzewa genealogicznego tej rodziny w hrabstwie, a dziś miała po raz pierwszy
przekroczyć rzekę i wejść do zamku. Poczuła dziwny ruch w piersi, gdy o tym pomyślała, i
zaśmiała się.
To tylko ruina.
- Tutaj - powiedział Allan i małym palcem przerzucił dźwigienkę, zapalając
szmaragdową strzałkę. Sam patrzyła, jak mruga. Allan skręcił z drogi i wjechał na parking
przy przystani.
- No i jesteśmy - powiedziała Rosie i otwarła grube jak w grobowcu drzwi tigress. -
Chodź, skarbie.
Ale Sam ociągała się, może przestraszona tym miejscem i całą podróżą, kiedy była już
tak blisko, albo po prostu niechętna do opuszczenia przytulnej enklawy samochodu. Może nie
potrafiła jak Rosie śmiać się z oporu własnego serca.
Przestań tak tępo patrzeć, chciała powiedzieć jej matka i nigdy nie mówiła. Nie zamieraj
tak i nie gap się, tylko nie to.
- Mój stary dom - powiedziała Sam, jeszcze nie zdoławszy przełamać zaklęcia.
- Tak? No to chodźmy go obejrzeć.
Jej stary dom. Sam po raz pierwszy zdumiała Rosie wieścią o starym domu, gdy miała
trzy latka. Na początku tylko o nim mówiła: jak to w jej starym domu jej dawna rodzina
mieszkała i żyła. Jaki stary dom? Dom, w którym mieszkała wcześniej. Ale potem zaczęła
wskazywać miejsca, nieliczne, które przypominały jej o nim: To jest mój stary dom. To? -
pytała Rosie, zastanawiając się, dlaczego Sam wybrała właśnie to miejsce - raz była to
dwustuletnia stodoła w trakcie rozbiórki i wysyłki do Kalifornii, gdzie miał w niej zamieszkać
jakiś bogacz; kiedy indziej gąsienicopodobna przyczepa brocząca ze spojeń rdzą, ustawiona
na betonowych blokach, z doniczkami pelargonii z przodu i zielonym zadaszeniem z włókna
szklanego. Ale kiedy Rosie się dopytywała, Sam zawsze mówiła: to jest jak mój stary dom.
- Mój stary dom - powtórzyła.
- Naprawdę, naprawdę?
- Naprawdę, naprawdę.
Upał na zewnątrz klimatyzowanego samochodu był niewiarygodny: wzgórza Faraways
zalegały pod falą gorąca, krystalicznym wyżem bermudzkim, nieruchomym od wielu dni.
Rosie jednak zadrżała. Każde dziecko, pomyślała, biorąc Sam za rękę, każde dziecko sprawia
czasem wrażenie, że jest skądinąd.
Przystań oferowała do wynajęcia kilka łodzi wycieczkowych z pasiastymi daszkami,
kotwiczyło tu też parę żaglówek i motorówek. Allan w swoich drogich, lśniących, czarnych
butach zszedł ostrożnie tam, gdzie starszy mężczyzna majstrował przy silniku niewielkiej
motorówki Chris-Craft z lakierowanego drewna i błyszczącego chromu do przewozu dzieci
przez rzekę.
- Sam, ale będzie super.
Oczy Sam miały ten wyraz zaabsorbowania, który wzruszał jej matkę niemal do łez. Gdy
Allan i mężczyzna zamachali do nich zachęcająco, Sam podeszła śmiało, pozwoliła Allanowi
i przewoźnikowi wziąć się za ręce i zaprowadzić na pokład.
- Proszę jej dać kamizelkę! - zawołała Rosie.
- Pewnie - odpowiedział.
Powykrzywianymi artretyzmem rękami, brudnymi od oleju i o połamanych paznokciach,
założył Sam kamizelkę-zbroję. Patrzyła nieruchoma i zaciekawiona. Rosie, jej giermek,
weszła na pokład ostatnia.
- Od strony ujścia jest wciąż działający dok - rzekł mężczyzna, sięgając na siedzenie obok
po tępą końcówkę cygara z popielniczki wykonanej z cynowej puszki. - W porządku?
- W porządku - odparł Allan. Silnik zaskoczył.
Kiedyś, kiedy wzgórza Faraway pełne były turystów, kiedy znajdowały się akurat na tyle
daleko od Conurbany, Filadelfii i Nowego Jorku, żeby zarazem stanowić leśne ustronie oraz
być łatwo dostępne koleją albo parostatkiem, zamek oferował coś w rodzaju małego
prymitywnego parku rozrywki. Odbywały się tam koncerty, wisiały japońskie lampiony, na
przystani wędkowano, z wież podziwiano widoki. Teraz Faraways nie są już dość daleko, a
słowo „turysta" (przynajmniej dla uszu Rosie) ma komicznie przestarzałe brzmienie, zostawia
na języku posmak atmosfery krótkiej, bezpiecznej wycieczki odbywanej z niezwykłym
nakładem wysiłku. Zamek stał porzucony od kilkudziesięciu lat, a teraz się rozpadał. Przez
jakiś czas, piętnaście lat wcześniej, gdy Rosie wciąż mieszkała na Środkowym Zachodzie,
powieściopisarz i miejscowy celebryta Fellowes Kraft planował otworzyć zamek na nowo,
wykorzystać mieszczący się tu teatr na festiwale szekspirowskie; plany jednak koniec końców
okazały się zbyt dalekosiężne. Rosie wiedziała, że prawie wystawiono tutaj sztukę, nie
szekspirowską, ale starą, o diabłach i magii; jaki nosiła tytuł? Potem zamek znów zamknięto i
senność wróciła tu na dobre.
Górował nad nimi posępnie, kiedy podpływali pod murami do doku, kilwater
rozpryskiwał się o skały, betonowe filary, wielkie rdzewiejące pierścienie. Wszyscy podnieśli
głowy. Wąskie ostrołukowe okna zabito butwiejącymi okiennicami. Rosie przypomniała
sobie niesamowite perypetie Nancy Drew. „Tajemnica zamku na wyspie". W torebce miała
latarkę...
- Koniec rejsu - powiedział Charon.
Dok miał schody wciąż wzbudzające zaufanie; tam przycumowali. Pasażerowie wysiedli,
ale przewoźnik oznajmił, że zostaje. Sam obejrzała się na niego, jak gdyby rozważając, czy
wolno mu zostać; w końcu zdecydowała, że tak, i poprowadziła resztę ku wielkim
zamkniętym wrotom. Pokryte były bliznami i cięciami, jakby nosiły na sobie dwie dekady
zaklęć i przekleństw - inicjałów, imion, wulgaryzmów, wyznań miłosnych, greckich liter.
- Imiona głupców - mruknęła Rosie.
- Słucham? - spytał Allan.
- Imiona głupców, jak ich twarze, ciągle się pchają na ołtarze. Moja matka często to
powtarzała.
Jak mieli otworzyć te wrota? Obrócić je na olbrzymich zawiasach? Nie musieli. We
wrotach znajdowały się drzwiczki (kiedy później opowiadała Pierce’owi Moffettowi o tej
wycieczce, nazwał je furtką) i kiedy Allan podszedł, wyjął z kieszeni garnituru - absurd -
zardzewiały klucz uniwersalny wielkości łyżki.
Rosie uświadomiła sobie, że odkąd wróciła do Faraways, wciąż otwierała z dawna
zamknięte drzwi. Oprócz tych teraz, także drzwi do domu Fellowesa Krafta w Stonykill, które
były zamknięte od jego śmierci. Drzwi do jej dzieciństwa spędzonego pośród tych wzgórz,
drzwi, na które natknęła się nieoczekiwanie w dziwnych miejscach i przed którymi stała
zaskoczona, dopóki klucz do ich zamków nie objawił się jej albo w niej. Drzwi do niej samej,
które odkryła, ale których nie otwarła. Drzwi, które mogły - bała się tego - nie kryć za sobą
nic.
Boże, jakież to smutne i dziwne: przekroczywszy ościeże znaleźli się na okazałym
zachwaszczonym dziedzińcu, gdzie stały stoły i ławy, gotowe na towarzystwo, lecz zszarzałe,
wypaczone i zbutwiałe, zaśmiecone liśćmi i ptasimi odchodami. Wokół wznosiły się w
podejrzanych pozach cedry, rozrosłe i zaniedbane, choć niegdyś tworzyły elegancki szpaler. Z
tyłu na podium stały dwa drewniane trony, dla niego i dla niej.
Sam ruszyła prosto przez scenerię, jak gdyby naprawdę wracała do siebie.
- Tam! - wskazała palcem na trony. - Tam!
- Twoje? - spytała Rosie.
- Mojego taty i mojej mamy.
- Też tu mieszkali?
- I miałam siostry.
- Ile?
- Sto.
- Ooo, to dużo. Jak tu się mieściły?
- Są małe. - Sam podniosła dłoń i zbliżyła kciuk do palca wskazującego, a potem oba do
oka, mrużąc powieki nad mikroskopijnymi rozmiarami sióstr. - Tycie, tycie.
- I wszystkie tu mieszkały?
- Nie - powiedziała Sam z natychmiastową pewnością. - Gdzie indziej. Idźcie tam usiąść.
Pokazała palcem tron. Allan i Rosie spojrzeli na nią z góry. Nie opuszczała dłoni.
- Tam.
- Może powinniśmy się rozejrzeć?
- Siądźcie - powtórzyła groźnie. Odczekała, aż matka i prawnik wejdą po stopniach i
usiądą.
Dlaczego, zastanawiała się Rosie, ci ludzie po prostu odeszli? Właściciele, personel -
dlaczego wszystko zostawili? Może nie sądzili, że jest to cokolwiek warte. Stare rupiecie, na
łasce i niełasce pogody. Teraz nie wydawały się bezwartościowe. Ludzie z przeszłości
podejmowali wysiłki, których nie podjęliby dziś; nie wystarczała im wyspa na rzece, więc
wybudowali wielki fałszywy zamek z prawdziwego kamienia i drewna, prawdziwszy niż
teatralna scenografia. Tron, na którym siedziała, udekorowany był równie bogato jak tron
królowej w Królewnie Śnieżce albo jak osnute pajęczynami meble w filmie o wampirach.
- Chciałem ci powiedzieć - odezwał się Allan. Nie usiadł, stał u jej boku niczym pastor,
czarownik albo szara eminencja. - Akurat jak wybierałem się ciebie podwieźć. Zadzwonił
prawnik Mike’a.
Mike Mucho był ojcem Sam, z którym Rosie prawie się rozwiodła - praktycznie,
zasadniczo, właściwie, ale jeszcze nie do końca.
- Tak?
- Rozmowa była dziwna. Był jakiś niepewny. Ale z tego co rozumiem, Mike chce na
nowo omówić pewne aspekty ugody.
- Och.
- Chcę porozmawiać o opiece nad dzieckiem.
Rosie położyła ręce na oparciach tronu gestem godnym królowej. Zapach nagrzanego
słońcem szarego drewna upajał. Skąd wiedziała od samego początku, że to usłyszy? Sam,
która ignorowała ich, odkąd kazała im usiąść, i wyruszyła na wyprawę przez zagracony
dziedziniec, teraz się zatrzymała. Spojrzała na swoje stopy, na ziemię pomiędzy butami Mary
Jane, gdzie ujrzała coś wartego zainteresowania, a potem przykucnęła, żeby się lepiej
przyjrzeć. Piękno jej nagich opalonych nóg, piękno zainteresowania, jakie poświęcała
ziemskim drobiazgom. Przez duszę Rosie wiał wiatr, obmierzła pewność straty.
- Będziemy musieli porozmawiać - powiedział Allan - ale nie teraz.
Zwiedzili resztę zamku. Otwarli drzwi do małego teatru, który zajmował środkową wieżę
(TWIERDZA widniało nad drzwiami; litery wykuto w kamieniu, ale tak, aby wiły się niczym
gałęzie) i odkryli pełno rupieci, krzeseł i stołów, stary sprzęt kuchenny, płócienne markizy,
stosy tac i drewnianych skrzyń z kubkami i filiżankami; całe wieże takich skrzyń walały się, a
potłuczone naczynia nikły w zakurzonych kopcach archeologicznych. Latarka Rosie sięgnęła
ku scenicznym draperiom, stosom ławek; Sam też przyglądała się spod jej ramienia.
- Nietoperze - powiedział Allan nie chcąc dalej iść.
Zmusiła go, by szedł z nimi na górę, po schodach starych, lecz wciąż solidnych. Kiedyś
budowano porządnie; przejścia na szczycie nie były już tak pewne, ale Rosie i Sam wspięły
się i tam, żeby rozejrzeć się z punktu widokowego.
- Rosie - powiedział Allan - nie ma co szaleć.
- Wiem, czego chcę. Teraz przyszło mi to do głowy.
- Naprawdę? - odpowiedział Allan z dołu, trzymając się drabiny.
- Chcę urządzić imprezę.
- Nie tutaj.
- Tutaj. Naprawdę wielką. Halloween. Dla masy ludzi. Dla każdego.
- O jejku! - pisnęła Sam.
Allan zmilczał. Rosie odwróciła się, by spojrzeć na jego cierpliwą twarz. Przybyła tutaj
obejrzeć swój zamek, swój zamek, i podjąć decyzję albo zacząć myśleć o jej podjęciu, zanim
zawali się, runie do rzeki i zniknie. I podjęła ją, a być może ktoś zrobił to za nią, kiedy tu
stała.
- Zamek trzeba przekazać miastu - powiedziała. - Masz rację. Tak zrobimy. Niech go
sobie mają. Naprawiają. Możemy im pomóc. Fundacja może. Ale najpierw chcę mieć tu
imprezę.
- Halloween? - zdziwił się Allan. - Mówisz poważnie? - Był tak cierpliwy, tak starał się
chociaż wziąć pod uwagę to, czego ona chce.
- Czarownice, Allan - powiedziała. - Nie widzisz tu tego?
- Nietoperze - rzucił.
- I duchy - zaśmiała się z krainy pod sobą, z niebem nad sobą.
- Duchy - powtórzyła Sam.
Widok był rozległy, rzeka wiła się zamaszyście ku północy, do Jambs, znikając za
zakrętem, przepływając przez nieistniejące wrota zwane Wrotami Dawida, wrzynające się w
góry (nieistniejące, ponieważ kiedy się do nich zbliżyć, po prostu rozłaziły się i nijaczały -
żadnych wrót).
Na górze Whirligig (która, wedle niektórych, zawdzięczała nazwę wirującym mgłom
powstałym w prądach ciepłego powietrza znad Shadow River i okręcającym się wokół góry,
lub też sprawiającym, że góra sama zdawała się wirować; nikt nie wiedział na pewno)
znajdowało się Centrum Psychoterapii „Las", odnowiony kurort, gdzie Mike Mucho pracował
jako terapeuta, gdzie pracował pewnie i dzisiaj; swego czasu powiedział Rosie, że praktycznie
stamtąd nie wychodzi. Dużo pracy. Z miejsca, w którym stała Rosie, nie widziała „Lasu", ale
wiedziała mniej więcej, gdzie leży; ktoś stojący na dachu ośrodka mógł być może zobaczyć ją
na wieży zamku.
Od początku mówiła Allanowi, że ona przejmie opiekę nad dzieckiem, że co do tego nie
ma dyskusji, absolutnie żadnej. Mike nie miał wtedy żadnych obiekcji. Co się stało, o co
chodziło, co mu przyszło do głowy, czy myślał o dziecku, czy o czymś innym?
Przyprowadzę ją tutaj i schowam, pomyślała, zamknę za nami te wielkie drzwi. Nigdy,
przenigdy.
Tego lata dałoby się wykreślić równoboczny trójkąt między wierzchołkami trzech gór, na
które patrzyła - Merrow na wschód od Blackbury, Whirligig na zachód od Shadow, i
najwyższą pomiędzy nimi Randą na północy. Mówiąc dokładniej, wierzchołki trójkąta
znajdowały się odpowiednio na zboczu zachodniego wypiętrzenia Randy, gdzie stał pomnik
ku czci dawno zmarłego myśliciela z tego hrabstwa, niegdyś nawet sławnego, czy też raczej
niesławnego; na głównej bramie do Centrum „Las"; oraz na czerwonym sedanie impala,
rocznik 1959, zatopionym w wodach zamkniętego kamieniołomu w pół drogi po lesistym
skłonie Merrow.
Gdyby przeciąć wschodni i zachodni róg tego trójkąta, linie połączyłyby się w Stonykill,
a jeszcze dokładniej w Arkadii, posiadłości wzniesionej w zeszłym stuleciu przez przodków
Rosie, a teraz służącej jako siedziba Fundacji Rasmussena. Gdyby spuścić pion z wierzchołka
trójkąta przez jego podstawę, sięgnąłby aż tutaj, do zamku, do tej wieży na krańcu wyspy, do
punktu widokowego, z którego spoglądała Rosie.
Tajemnicza geometria, taka jak ta, z czasem traci ostrość, odkleja się od rzeczywistości,
staje się niejasna. Tak się dzieje zawsze, tak się działo właśnie teraz; ten układ miał nie
przetrwać przemiany w tej chwili roztaczającej się niepostrzeżenie nad hrabstwem i całym
światem. Ale ponieważ nikt nie odkrył tej geometrii w epoce, kiedy obowiązywała, nikt nie
zwróci uwagi, kiedy przestanie.
2
Wszechświatowy wicher, który dął tak mocno tamtej nocy podczas jesiennego zrównania (nie
szukajcie go w almanachach, datują się z czasów późniejszych, skrupulatni redaktorzy zdążyli
już poprawić te niemożliwości i usunąć dziwne luki, słuchajcie mnie, a ja wam powiem):
tamten potężny wicher i deszcz przypominały jesienne burze w rodzaju tych, które wszyscy
doskonale pamiętamy; prawdziwa burza ze wszystkimi szykanami - szybki spadek ciśnienia
atmosferycznego, okropny ciężar na piersi, czarna euforia w miarę jak front burzowy wysoki
jak nocne niebo przetaczał się z rykiem i łomotem; potem słoneczny dzień zaśmiecony
gałęziami i dachówkami, niebo i serce dziwnie, cudownie czyste. Tego rodzaju wicher.
Wszystkie te jesienne burze sprawiają wrażenie, że wymiatają coś starego, przynosząc w
zamian coś nowego.
Kiedy wicher jął dąć tamtej nocy, ale jeszcze nie osiągnął pełni, Pierce Moffett siedział w
maleńkim saloniku swojego ówczesnego mieszkania przy Maple Street w Blackbury Jambs,
rozmawiając z sąsiadem Beau Brachmanem, który przycupnął na małym aksamitnym
foteliku, od czasu do czasu odgarniając z twarzy dziewczęcym gestem długie, czarne włosy.
- W Tybecie - powiedział Beau - ćwiczą na snach.
- Tak? - Pierce uwielbiał słuchać Beau; nie był pewien, czy nie jest w Beau trochę
zakochany. Rozmawiali o tym, jak świat można zmienić samym ludzkim zamiarem. (Świat:
wszystko to, całe otoczenie, jego prawa, ograniczenia i dane, to co jest, było, będzie -
wiedzieli, o co chodzi). Wszystko wokół, w pudłach i torbach, w tym pokoju i sąsiednim
stanowiło większość zawartości mieszkania, bo nazajutrz Pierce miał przeprowadzić się z
Blackbury do domku w nieodległym Littleville. Na podłodze między rozmówcami stał
wysoki cylindryczny imbryk turecki z mosiądzu oraz dwa mosiężne kubki; Beau podczas
swoich podróży nauczył się pić i robić kawę, a Pierce przypadkiem miał imbryk i filiżanki
nigdy wcześniej nieużywane; zatem sączyli teraz niewielkimi łykami słodki, mocny wywar,
bacząc, by nie dotknąć wargami fusów na dnie.
- Nauczyli się - ciągnął Beau - jak zachować świadomość podczas snu, chociaż poddają
się wszystkim wydarzeniom i doświadczają wszystkich przygód. Ale kiedy pojawia się
niebezpieczeństwo, albo kiedy utkną z jakimś nieskończonym problemem nie do rozwiązania,
wiesz, o czym mówię...
- O tak, wiem.
- Albo dopadnie ich niepokój, albo ból, wtedy zmieniają sen, żeby bezpiecznie z tego
wyjść.
- Na przykład?
- Na przykład pośród ciemnego znalazłeś się lasu i zagrażają ci dzikie zwierzęta; chcesz
się stamtąd wydostać, więc świadomie wzywasz...
- Taksówkę.
- Pewnie.
- Proszę mnie zabrać do domu.
- Tak. Ćwicząc w ten sposób, można się nauczyć postępować tak samo, kiedy się nie śni.
Kiedy znajdziesz się w miejscu, gdzie potrzebujesz pomocy, albo nie wiesz, jak się skądś
wydostać; czujesz się zagrożony albo...
- Różnica polega na tym - przerwał Pierce - że sny są w nas, w środku. Świat jednak jest
na zewnątrz. My jesteśmy w nim.
- Aha - uśmiechnął się Beau; tak naprawdę wcale nie przestawał się uśmiechać, miał na
twarzy niezmywalny uśmiech niczym na hieratycznej masce, twarzy Buddy albo starożytnej
greckiej rzeźbie, ale bardziej frywolny i przekorny.
Pośród ciemnego znalazłem się lasu. Pierce’owi przypomniał się stary program
telewizyjny dla dzieci, do którego można było napisać, a wtedy przysyłali specjalną folię
plastikową do założenia na ekran i pudełko kredek; a kiedy rysunkowy bohater programu (jak
miał na imię?) stał bezradny nad przepaścią lub pod skałą, głos mówił natarczywie: „Szybko,
dzieci, narysujcie most" albo „Narysujcie drabinę, dzieci"; a bohater ruszał dalej, tyle tylko,
że ruszał dalej nawet jeśli nic się nie narysowało, podróżując w powietrzu.
Ale gdyby przyjąć, że możesz zmienić świat, jak to opisał Beau, że możesz przynieść
szczęście w swoje i cudze życie, czy nie musiałbyś zarazem przyjąć, że okropne i
nieprawdopodobne katastrofy, równie przypadkowe, równie odpowiednie, także są zmianami
w świecie, których dokonałeś, cudami à rebours? A może były dziełem innych mocy, innych
osób, równie dobrych w tym co ty, albo i lepszych? Skoro potrafisz wybrać jedno, możesz
uwierzyć, że wybierasz wszystko: że w każdej chwili stoisz na rozstaju dróg, które sam
wytyczyłeś.
Winky Dink, tak nazywał się ten człowieczek z telewizji. Bezradny, głupiutki malec.
Szybko, dzieci, pomóżcie. Kto by to zrobił, pomyślał, kto by narysował most stąd do tamtąd,
drzwi z pułapki bez wyjścia? Sztuczka polegała na tym, żeby przyjąć, iż ktoś gdzieś to zrobi, i
po prostu ruszyć w drogę.
W drogę.
Obaj myśleli zrazu, że wzmagający się wiatr otworzył drzwi na ulicę i trzasnął nimi: ale
oto rozległ się szybki łomot kroków na schodach wiodących do mieszkania Pierce'a i
usłyszeli, że ktoś go woła. Po chwili za szklanymi drzwiami stanęła Rose Ryder, stukając i
szarpiąc za klamkę, z rozpaczą w oczach.
- Co się stało? - zapytał Pierce, otwierając drzwi, ale ona była przepełniona, zbyt
przepełniona rozpaczą, żeby to opisać. Zaczęła płakać, albo się śmiać, zanosząc się staccatem
jęków, które mogły stanowić preludium do czegokolwiek.
- Co się stało? - powtórzył Pierce. - Spokojnie. Co się stało?
Beau wyciągnął nogę, na której siedział, i wstał.
- Przewróciłam samochód - wyrzuciła z siebie. Popatrzyła na Beau i Pierce’a z nagłą
zgrozą, jak gdyby to oni ją o tym powiadomili.
- Co?
- Samochód. Przewróciłam go.
- Podczas jazdy?
Patrzyła na niego. Zdumienie na chwilę ją uspokoiło.
- No tak. Jak jechałam. No wiesz, Pierce.
- Kiedy?
- Teraz, minutę temu. O Boże.
- Gdzie?
Ale emocje znów ją opanowały; trzęsąc się, usiadła na podłodze. Włosy ciemniejsze i
dłuższe niż Beau przesłaniały jej twarz.
- Och - jęknęła zza tej zasłony. - Och.
- No więc - zaczął Pierce, ale wtedy podszedł Beau i ukląkł koło niej. Ujął w dłonie jej
twarz, by spojrzała mu prosto w oczy, ale nie powiedział ani słowa. Potem usiadł obok na
podłodze i otoczył ręką jej drżące ramiona, skroń w skroń, aż ucichła. Pierce z rękami w
kieszeniach patrzył na nich z góry.
- Więc - odezwał się wreszcie Beau - co się stało? Gdzie samochód?
Rose zatopiła twarz w zgięciu łokcia, by otrzeć łzy.
- Na Shadow River. Przy moście. Na czyimś trawniku.
- Dobrze się czujesz?
- Raczej tak. Trochę się potłukłam.
Podniosła wzrok na Pierce’a i znowu spojrzała w inną stronę. Pierce nie po raz pierwszy
pomyślał o jej nocnym życiu, pełnym dziwnych zdarzeń, jak gdyby była lunatyczką. Zwykle
jednak działo się to naprawdę.
- Jechałam do miasta - powiedziała - ale za szybko. Tam jest taki ostry zakręt, wiecie? I
coś przebiegło mi drogę.
Znów emocje chwyciły ją za gardło. Znów zdawała się dopiero słyszeć wieść o tym, co
jej się przydarzyło, i sprawiała wrażenie, jakby miała zaraz zacząć krzyczeć: ale ścisnęła się
za policzki dłońmi i zatrzymała to w sobie.
- Coś?
- Coś jak pręgowiec. Nie widziałam zbyt dobrze.
- Pręgowiec?
- Albo szop. Więc ja - obróciła kierownicę w wyobraźni - a potem - przekręciła rękę w
powietrzu, imitując ruch samochodu. Znów załkała, ale ciszej.
Obaj mężczyźni milczeli. Beau ciągle ją obejmował; mieli do niej pytania, ale pozwolili,
by na chwilę się oddaliła. Znów była w samochodzie, znów wpadała w poślizg, znów czuła,
że rozstała się z ziemią, najpierw z lewej, potem z prawej strony.
- O cholera - szepnęła.
Czując, że jej zgroza przeminęła, Pierce także usiadł obok na podłodze i wziął ją za rękę.
- Ale jesteś cała. Tylko to się liczy.
Przecież mogła prowadzić własny samochód, małego czerwonego aspa kabriolet - tak
myślał na początku, oczyma wyobraźni widział czerwony pocisk wirujący w powietrzu...
Lecz oczywiście nie był to asp, kabriolet był w warsztacie (często tak się działo), a Rose
prowadziła pożyczonego, przysadzistego sedana, o którym wyrażała się z pogardą, harriera (a
może terriera, nie usłyszał dokładnie marki), który pewnie tutaj zawinił.
- To najważniejsze - powtórzył i pocałował ją w ocalałą głowę.
- Jak tu dotarłaś? - spytał Beau.
Sprawiała wrażenie, jakby nie wiedziała. Dystans był spory, kilka przecznic (Pierce
ciągle mierzył w przecznicach), przynajmniej mila ku granicy miasta i most przez rzekę
Shadow. W jej oczach widać było, że ze zdziwieniem odtwarza tę drogę.
- Biegłam - powiedziała; strzeliła.
Odzyskała przytomność - odzyskała siebie - zwisając głową w dół na pasach, nie
pamiętała momentu zapinania ich, ale najwyraźniej zrobiła to: znowu była to jedna z tych
chwil, kiedy wychodziła z czarnego tunelu niewiedzy w miejsce, miejsce w swoim życiu, to
miejsce; i musiała zrekonstruować całą drogę tutaj, nie mając pojęcia jak, dlaczego. Czy
ciągle się poruszała? Nie, to tylko wiatr na krawędzi zbitego okna. Czy to jej krew tak ciepło
kapie po nodze? Nie, to leje się jakiś płyn samochodowy. Cóż to za czarna istota przyciska się
do bocznej szyby z otwartą mordą?
- Chyba walnęłam w ich skrzynkę na listy - powiedziała. - Tak, właśnie tak. - Drżącymi
rękami zapaliła papierosa. - No i wyplątałam się z pasa, chyba otwarłam drzwi i wysiadłam. -
Wysiadła, obracając się przy tym, żeby stanąć do góry nogami obok swojego leżącego na
prawym boku samochodu? Nie, mroczny świat obrócił się razem z nią, kiedy wysiadała, to
samochód był do góry nogami, jedno z kół wciąż się kręciło. - Tak się bałam. Przyszłam tu
nie wiem jak i teraz. Teraz. O cholera.
- Ale - powiedział Pierce - nic ci się nie stało i nikogo nie potrąciłaś...
- Uciekła z miejsca zdarzenia - przerwał Beau, patrząc na zdumionego Pierce’a.
- Och.
- Tak się nie robi.
- O tak.
Pierce dopiero od niedawna miał prawo jazdy i dopiero teraz zaczynał pojmować, do
jakiego stopnia świat, w którym mieszkał, przystosowany był do samochodów i kierowców,
jak ich potrzeba informacji i wskazówek, miejsc do parkowania i zawracania, pomocy w
przypadku awarii lub zagubienia była zaspokajana - wcześniej tego nie dostrzegał; oczywiście
istniały też kary, przepisy i nadzór, równie drobiazgowe.
- Ale - odezwał się znów - no wiesz. Jak to szło? Byłaś pod wpływem?
- Pierce, oczywiście. Ciągle jestem.
- Och.
Zasłoniła oczy dłońmi, papieros wystawał jej spomiędzy palców, mierząc w sufit.
- Boże. Jeśli zrobią mi badania, stracę prawo jazdy. Na pewno.
Jej kabriolecik miał sporo rys po spotkaniach z innymi samochodami, nigdy nie była
winna, ale gromadziło się to na pewno gdzieś w archiwach. Mogła być teraz pijana, ale Pierce
sądził, że pewnie pomyślnie przeszłaby badanie; jej reakcja na piwo czy dwa była jakby
psychotropowa, wręcz dionizyjska. Wiedział o tym.
- Czy w tym domu byli jacyś ludzie? Ktoś cię widział?
- Nie wiem. Nie widziałam świateł. - Objęła się żałośnie rękami. - Co ja teraz zrobię?
- Więc może mamy czas?
- Czas? - spytała z wahaniem. - Jaki czas?
- Pojedziemy zobaczyć - powiedział Beau. - Może zdążysz wrócić, zanim...
Zerwała się; własne ramiona otaczały ją ciasno niczym kaftan bezpieczeństwa.
- Nie, nie, nie mogę. Nie mogę. Nie potrafię. - Oparła się o Pierce'a z zamkniętymi
oczami, szukając w nim schronienia.
Beau patrzył na nich, być może zastanawiając się (jak wydawało się Pierce’owi), jakie
miejsce może zająć w tej sytuacji, by coś tu naprawić. Wicher akurat wtedy uderzył w dom,
aż przez ściany przeszło drżenie, jak gdyby przepychał się w drodze przez Maple Street ku
górom.
- Pojedziemy zobaczyć - powiedział. - Pierce?
- Pójdę po samochód - odparł. Miał nadzieję, że stanowczo.
- Nie! - krzyknęła Rose i chwyciła go za rękę. - Zostań.
- Pojedziemy moim - rozstrzygnął Beau. - Będę za minutę. Jak mnie zobaczycie, zejdźcie.
Mam pewien pomysł, ale to od was zależy.
Gdy wyszedł, Pierce zaprowadził Rose do drugiego pokoju, największego w mieszkaniu,
zarazem sypialni i gabinetu, i posadził ją na łóżku.
- Stracę pracę - jęknęła.
- Z tego powodu? Na pewno nie.
- Nie z tego. Zamykają ośrodek.
Rose była asystentką i pracownikiem socjalnym, w Centrum Psychoterapii „Las". Pierce
słyszał plotki. Duże kwoty poszły na adaptację do nowych zadań, mówiono też, że personel
jest dobrze opłacany, że to szczęściarze. Ale ośrodek był ogromny i pomimo publicznego
wizerunku solidności i zamożności, ładnych logo i lśniących vanów na ulicach, a także
wsparcia dla lokalnej społeczności, zawsze zdawał się pozbawiony znaczenia - a być może
korzeni? - tak jak pensjonariusze.
- Powiedzieli ci?
- Mówić to oni nie mówią. Ale zapowiedzieli, że przydziały pracownicze na wiosnę
zostaną ogłoszone dopiero z końcem roku. - Ośrodek działał w systemie niejako
semestralnym, trochę jak swoista szkoła, tylko że najpopularniejsza latem, zimą przeważnie
zamknięta (trudności z ogrzewaniem i dojazdem na zaśnieżony stok). - Powiedzieli nam na
przyjęciu. No wiesz.
Przypomniał sobie, że właśnie tego wieczora była na przyjęciu dla personelu na koniec
sezonu. Wino, może piwo. Nie miał kto się nią zaopiekować. Prosiła, żeby z nią nie jechał.
- Ale - zaprotestował - nic konkretnego.
Położyła się na łóżku, rozrzucając długie włosy po poduszce.
- Ojej - lamentowała. - Co ja teraz zrobię? Co zrobię?
Położył się obok, by ją objąć. Wicher szalał wokół nich. Co ona teraz zrobi? Pomyślał o
tych wszystkich, którzy dzisiaj pracowali na swoim, którzy, jak oni, wyszli z uniwersytetów z
dyplomami w kieszeniach, prawdziwymi, lecz bezużytecznymi (w jej przypadku literatura
amerykańska), którzy dostali pracę w opiece społecznej albo otwierali za oszczędności
sklepiki, uczyli się prostych rzemiosł i sprzedawali swoje produkty, albo cudze produkty, albo
też samych siebie, zawsze wiedząc, że to nie potrwa długo.
On przecież też. Dziwne to było pokolenie, luźny szew społecznej materii, niektórzy z
nich przeznaczeni do wielkich rzeczy, inni nie, niektórzy uniesieni porywem zdarzeń i
zgubieni na zawsze. W większości byli optymistami, ale u ich stóp zawsze mogła otworzyć
się otchłań skłaniająca do zadumy i lęku.
On sam od dawna im służył - kobietom w takiej konsternacji. Mógłby wręcz (gdyby
chciał) uwierzyć, że jest tu z tego powodu, by służyć im i pomagać: kobietom poszukującym
czegoś, sztuki, umiejętności, pasji, pomysłu na rozwój samych siebie i sposobu
wykorzystania go. Artystyczne dusze, pewne, że posiadają moc, ale niemające na co jej
wykorzystać, drapieżcy starający się (we łzach, w amoku, w mroku nocy) odkryć, co jest ich
zwierzyną łowną. „Kim mam być, co mam zrobić?".
Nie dał Rose odpowiedzi. Wiedział, o co się go tu prosi, ale nie zamierzał dawać
odpowiedzi, nie miał już nic do dania, a nawet gdyby miał, zatrzymałby dla siebie, bo jego
potrzeba była równie wielka. Służył bezinteresownie (nie bezinteresownie, lecz na pewno
lekkomyślnie, a biorąc pod uwagę ostateczny koszt, wychodziło na to samo); nasłużył się już
i nie miał zamiaru tego ciągnąć. Non serviam. Nie tym razem. Cholera, nie tym razem.
- Przyjechał Beau - powiedział i podniósł się.
Chociaż Rose i Pierce pewnego lata w Faraways byli kochankami, nie byli sobie wierni;
przynajmniej Pierce zakładał, że ona nie była mu wierna; jej tłumaczenia nie zawsze były
zrozumiałe, a nigdy nie trzymały się kupy, jak nikt potrafiła wypierać się - przede wszystkim
przed samą sobą - co lub z kim kombinowała; gdy wypiła kilka drinków, noce zamykały się
za nią niczym sny, a przygody i mężczyźni nie rejestrowali się wyraźnie w jej pamięci.
Kiedyś przyjęła propozycję podwiezienia od pewnego znajomka (asp znowu w warsztacie?),
a kiedy wyciągnęła samochodową popielniczkę, zauważyła brzeg małego pojemnika; czując
nieokreślony bryzg pamięci, sięgnęła po niego i wyjęła szkła kontaktowe, których nie mogła
znaleźć od wielu dni.
- Zniszczone?
- Nie. Tylko brudne.
- Potrafił wyjaśnić?
- Nie potrafił. Jak mógłby, skoro ja nie potrafiłam.
- A więc nie wiesz, co jeszcze mogło stać się w tym samochodzie, oprócz tego, co stało
John Crowley DEMONOMANIA Dæmonomania Ægipt KSIĘGA PIERWSZA Przełożyli Joanna Bogunia, Dawid Juraszek, Anna Klimasara
PROLOG DO KWADRANTU JESIENNEGO
Na Trzeci Kwadrant dwunastu domów Zodiaku składają się: Uxor, Żona, dom małżeństwa, związków i rozwodów, Mors, dom śmierci i umarłych, oraz Pietas, dom pobożności i, o dziwo, podróży. W drogę! Trzeci Kwadrant to Popołudnie oraz Jesień, od Równonocy do Przesilenia. Jego żywioł to Woda, humor jest melancholiczny, a wiatr zachodni. Zawiera w sobie wiek średni, przejścia, przyjaciół i wrogów, stratę, marzenia, umieranie, bezpieczeństwo i zagrożenie. Tworzą go odpowiedzi na zew - lub milczenie. W pół drogi między równonocą a przesileniem roku końca świata Pierce Moffett z bagażem trzydziestu pięciu lat wsiadł do dalekobieżnego autokaru pod sklepem wielobranżowym przy River Street w Blackbury Jambs pośród wzgórz Faraway. Przeszedł na tył, gdzie można było podówczas palić, chociaż w ustach miał już niesmak od nadmiaru papierosów. Dzień był brzydki, chmury ścieliły się nisko, kropelki ściekały po barwionych szybach autokaru. Domy Zodiaku to nie Znaki - Val, astrolożka i barmanka z Faraways, często musi to tłumaczyć. Domy, według jej słów, wyglądają tak: powiedzmy, że podczas twoich narodzin przez wschodni nieboskłon nad horyzontem nakreślona zostaje linia. Następnie przez niebo mknie jedenaście kolejnych linii, rozmieszczonych równomiernie, mijają cię w górze, schodzą w dół za twoimi plecami, wracając tam, skąd się wziąłeś, i dzieląc błękitną kulę niebios wokół ciebie (udawaj, że to naprawdę kula) na dwanaście równych cząstek pomarańczy, z małą drobinką pośrodku. Ta drobinka to ty. Powiedzmy, że cząstki te są ponumerowane, począwszy od tej od strony wschodniego horyzontu. Ta część to pierwszy dom, Vita, Dom Życia; ósmy Dom, Mors, Dom Śmierci, masz w górze od zachodu. Ciekawe? Teraz wyjrzyjmy przez okna tych domów - składają się wyłącznie z okien - i zobaczmy, jakie gwiazdy pojawiają się w nich dokładnie w chwili, kiedy zapłakany pojawiasz się na ziemi. Niech na przykład Saturn, ciężki i zimny, znajdzie się w twoim pierwszym domu, Domu Życia; i niech Koziorożec choć częściowo pojawi się za nim - jeden z jego ulubionych znaków - i proszę, w twoim horoskopie pełno Saturna, i to w Domu, gdzie ma to znaczenie. I chociaż Val nie powie, że ta ulica i domy, pośród których się znajdziesz, sprawią, że staniesz się tym, kim się staniesz, to twoja świadomość samego siebie musi brać się właśnie stąd. Pierce Moffett, typ saturniczny par excellance, usiadł w autokarowym fotelu z sercem małym i ciężkim jak stara cenna moneta zaległa w piersiach. Nie wierzył, by przyczyną wypełniającej go jesiennej ciemności były gwiazdy; nie wierzył też, by przyszła do niego gdzieś z oddali, z przełomu roku lub zachodu słońca. Był przekonany, że ta ciemność jest wyjątkowa, niezwiązana z żadną inną, że to okropna nowa choroba, na którą miał pecha
zachorować jako pierwszy, a zarazem na pozór uciążliwie znajoma, jak gdyby zawsze nosił w sobie jej zarodek. Zaczynał się zastanawiać, czy kiedykolwiek mu przejdzie, albo zelżeje, i pozwoli wrócić do jasnego i radosnego, a przynajmniej zwykłego świata, który zamieszkiwał przecież jeszcze nie tak dawno. Pojawił się kierowca. Usiadł i włączył długaśne wycieraczki, by otrzeć szybę z kropelek. Zamknął drzwi z odgłosem przywołującym na myśl hermetyczną śluzę. Wokół Pierce’a zawirował zaduch, składające się nie wiedzieć z czego powietrze wnętrza autokaru. Hamulce sapnęły, światła rozbłysły. Mężczyzna zakręcił wielką kierownicą i uwiózł pasażerów. Za późno już, by wyskoczyć. Szare i nawiedzone miasteczko, z którego Pierce wyjeżdżał do, jak widział oczyma duszy, jeszcze mroczniejszych regionów, było starym portem rzecznym u stóp Randy, której lesisty garb wzbierał nieoczekiwanie na północy, unosząc kilka ostatnich ulic i domów. Górę opływały dwie rzeki, Blackbury od wschodu i Shadow od zachodu, zbiegając się w tym mieście, coincidentia oppositorum, i tworząc jedną dużą rzekę. W Kaskadii, niegdyś ważnym mieście przemysłowym, zstępowała ona po stromych progach, a następnie (powiększając się, tężejąc, zwalniając) płynęła ku Conurbanie, którą kiedyś żywiła, a teraz tylko rozdzielała. Pierce wciąż nie mógł uwierzyć, że zgodził się wyruszyć do sennej, szaroburej, nędznej mieściny. To do Blackbury Jambs Pierce przybył wiosną tego roku z Nowego Jorku, z zaliczką od wydawcy w kieszeni (przynajmniej metaforycznie), by zamieszkać, napisać książkę i zacząć wszystko od nowa. Ten sam autokar, w którym właśnie siedział, i ten sam kierowca przywieźli Pierce’a po raz pierwszy w te zielone wzgórza; ten sam autokar z Conurbany, który zepsuł się i wysadził go na poboczu. Pierce wędrował zgodnie ze wskazówkami mieszkańców, podówczas sprawiających wrażenie radosnej gromadki. Wtedy to nad martwym nurtem Blackbury poznał Rose Ryder, tą Rose Ryder, do której teraz jechał - nie do wiary! - z takim okropnym strachem w listopadzie końca świata. Rose przeprowadziła się do Conurbany miesiąc wcześniej, w czerwonym październiku, i mieszkała tam teraz, uczęszczając do Kolegium Piotra Ramusa i studiując Biblię. Kiedy się rozstawali przed domem w Littleville - jej sportowy samochodzik już drżał, sposobiąc się do drogi - zaprosiła go do siebie. Przyjedź, proszę. A on odpowiedział na ten zew - i oto nadjeżdżał. Często czytając albo oglądając filmy o nagłym wtargnięciu tego, co straszne i niesamowite, w zwykłe życie - np. za sprawą przebudzenia starożytnej klątwy, wcielenia diabła - głowił się, dlaczego bohaterowie są na to tak odporni. Zrazu zaskoczeni krzyczą,
protestują, ale szybko biorą się w garść i przystępują do kontrataku, zamiast mdleć w uścisku nieznośnego strachu. Tego obawiał się Pierce, kiedy w jego snach z otaczającej codzienności dobywało się coś ohydnego, niemożliwego, ale niezaprzeczalnego - koniec świata. Mdlał i budził się. A teraz sam miał stawić czoło takiej mocy (nie mógł opędzić się od tego uczucia), ale utknął na pierwszych stronach, pierwszych scenach, pomiędzy zniewieściającym strachem a napierającym protestem, podczas gdy wróg nabierał sił. Chciał podciągnąć kolana pod brodę i objąć je ramionami. Obawiał się, że w takiej właśnie pozie skończy, jeśli to będzie trwało, kusiło go, by zacząć już teraz, skryć się za samym sobą. Podniósł wzrok, ponieważ kątem oka dojrzał w oknie naprzeciwko stado wielkich, bezkształtnych, rogatych zwierząt o rozmiarach stogów siana, niczym jaki albo woły piżmowe przeganiane przez deszczowe pola w dal. Autokar minął je, zanim Pierce zdążył się upewnić, co to naprawdę było - prawdziwe stogi siana, stosy produktów, zwały ziemi - co spowodowało tę dziwną iluzję; podniósł się i obejrzał, by dojrzeć je przez tylne okno, ale autokar takowego nie posiadał. Usiadł z powrotem. Świat doświadczył ostatnio okropnego poślizgu albo niestabilności, a może Pierce dopiero teraz to zauważył; odkrył - chociaż nie chciał się do tego odkrycia przyznać - że jego decyzje mogą sprowadzić koniec obecnego świata i przynieść początek następnego: więcej, że chcąc nie chcąc już podjął takie decyzje. Oczywiście każdą naszą decyzją wybieramy spośród dostępnych światów; każda decyzja popycha nasze dusze i jaźnie ku takiej a nie innej ścieżce, gdzie widzimy i robimy coś, czego nie widzielibyśmy ani nie zrobilibyśmy gdzie indziej: ale Pierce’owi zaczynało się wydawać, że jego decyzje nadają istnienie nowemu światu, w którym nie tylko on, ale i inni muszą żyć. Nie potrafił uwolnić się od tej „kołowej" logiki: moje decyzje, mądre czy głupie, wpływają na moje istnienie w świecie; oto moje życie; oto świat; ja go stworzyłem. Jak człowiek, którego obudziło trzęsienie ziemi, próbuje zapobiec spadaniu obrazów ze ścian i naczyń z półek, myśląc „Co się dzieje? Co się dzieje?", Pierce zastanawiał się, co zrobił, i starał się położyć temu kres. Było - stało się - całkiem pewne, że kobieta, którą kochał, wmieszała się w śmieszną i tyrańską sektę pseudochrześcijańską, której agenci - liczni, nie wszyscy jawni - właśnie prali jej mózg i opróżniali serce z niego i z rzeczywistości, a ona uśmiechała się zachęcająco, on zaś musiał ją stamtąd wyrwać, lecz nie mógł. To był powód strachu, który go opanował, powód bezsenności i powód koszmarów nasiąkających strzępy jego snu niczym brudna woda. Kiedy indziej jednak ta pewność nabierała cech nierzeczywistych i znikała; przestawał wierzyć, że ma uratować swoją ukochaną, że ona potrzebuje ratunku, że ją kocha.
Zrzucił na podłogę niedopałek i zmiażdżył go. Przypomniało mu to o długich podróżach, jakie niegdyś odbywał autokarami w pogodę taką jak ta, jadąc z uniwersytetu należącego do Ivy League1 do domu w górach Cumberland w Kentucky: siedem godzin, w tym godzinna lub dwugodzinna przerwa pośród dziadostwa na dworcu w Huntington w Zachodniej Wirginii. Listopad, Święto Dziękczynienia, Boże Narodzenie; deszcz, jałowa ziemia, dom oczekujący u kresu podróży to już nie dom, ale wciąż wypełnia go dusząco ciepła i znajoma atmosfera i, o Boże, jeszcze coś. Jeszcze coś. Przypomniał sobie, jak kiedyś jadąc autokarem z uczelni do domu wymyślił test na prawdziwą miłość: test sprawdzający, do jakiego stopnia prawdziwie i całkowicie się kogoś kocha. Boże, do jakiego okrucieństwa był zdolny, i to względem samego siebie, nieszkodliwego siebie. Test był następujący: potężny czarnoksiężnicy w tajemnicy zapanowali na kobietą, którą kochasz i która kocha ciebie (Pierce nie uważał wtedy, że te terminy - miłość, kocha cię - również wymagają zdefiniowania). Czarnoksiężnicy zakazali ci - z sobie tylko wiadomych powodów, dla okrutnej satysfakcji czy czegoś tam - spotykania się z nią. Jeśli kiedykolwiek się z nią zobaczysz, ona umrze. Zarazem owi nikczemni magowie stworzyli robota, albo ejdolona na twoje podobieństwo, z tą różnicą, że nieco przystojniejszego, nieco mądrzejszego, nieco hojniejszego. Automat ten zastępuje cię przy niczego niepodejrzewającej ukochanej. Czarnoksiężnicy układają się z tobą tak: fałszywy ty będzie kochał twoją ukochaną, będzie troszczył się o nią i dbał, tak długo jak ty, prawdziwy ty, będziesz jechał tym autokarem. Już nigdy jej nie ujrzysz; ale dopóki jedziesz tym autobusem, w tym listopadzie, tą autostradą, ona jest bezpieczna. Jeśli wysiądziesz - wysiądziesz na dobre, a nie tylko w wyznaczonych postojach w ubogich dzielnicach obcych miast, albo w samotnych barach na wysmaganych wiatrem wzgórzach - wtedy demon zacznie się zmieniać; przestanie być dobrym człowiekiem, a stanie się okrutnikiem, przestanie się troszczyć, będzie ją krzywdzić w okropny sposób, który tylko ty, jej kochanek, mógłbyś odkryć; ten drań, ten kutas naznaczy ją na całe życie smutkiem nie do rozwiania: złamie jej serce. Zatem test sprowadza się do pytania: jak długo pozostaniesz w autokarze? Tłum, biedota zapełniająca autobusy, ustawia się w nieśmiałej kolejce przy drzwiach na postojach, by kupić gumiaste hot dogi, albo odpakowuje kanapki zabrane z domu i ustawia się znowu przy drzwiach z brudnym biletem w ręku. Ale oni nie są przeklęci jak ty; mogą wysiąść, dają się 1 Osiem prestiżowych uniwersytetów we wschodniej części USA (przyp. tłum.).
zastąpić podobnymi, choć innymi pasażerami obarczonymi podobnymi, choć innymi tanimi walizkami i tobołkami przewiązanymi szpagatem. Ile nocy z nimi spędzisz, śpiąc nerwowo otulony w płaszcz, biorąc do ręki książkę (Kierkegaard) i odkładając ją na powrót, patrząc przez okno na mijane pustkowia? A cały ten czas ona nic nie wie o twojej podróży. Pierce zadumał się. Cóż to za pokręcona wizja miłości. Całe stulecia zdawały się dzielić go od tamtego młodzika, który nie miał na kim wypróbować swojej teorii, choćby hipotetycznie. Próba miłości cięższa niż w jakimkolwiek romansie, a zarazem jak w żadnym romansie próba nie do przejścia; złoczyńcy giną, miłość zwycięża. Dawno, dawno temu był sobie rycerz, którego wystawiono na próbę prawdziwej miłości. Podniósł miecz i tarczę, ale nie potrafił dokonać tego, czego odeń wymagano, a więc złożył broń. Nie, powiedział do siebie, nie: to nie zależy od ciebie. Nie zależy. Spojrzał na zegarek. Spędził tu dopiero półtorej godziny. Wieczorem dotrze do dworca w Conurbanie, gdzie miała na niego czekać; choć nigdy tam nie był, już dobrze znał ten dworzec. Już przywołał w umyśle krzesła z włókna szklanego z wysuszoną gumą do żucia przyklejoną pod spodem, delikatną warstwę brudu na podłodze, wyczuwał to z wyprzedzeniem; a kiedy tak popychał samego siebie i autokar niechętnie ku celowi, zrozumiał z poczuciem pewności, że ona nie będzie na niego czekać, że jej opiekunowie na pewno jej nie pozwolą. Deszcz wzmógł się, a może tylko autokar wbijał się weń mocniej i zmuszał krople do szybszego staczania się po szybach? Wjechali na drogę międzystanową i śmignęli obok zielonych znaków ukazujących nazwy bajkowych miejsc, niechcianych miast i dróg. Inni pasażerowie, unoszeni w dal razem z nim, patrzyli na zewnątrz lub w głąb samych siebie bezradnie; wokół stada samochodów parły naprzód w swoich strasznych i nieuniknionych sprawach. Co ja zrobiłem? - szepnął Pierce w głębi serca. Co zrobiłem?
I UXOR Związek agenta i pacjenta
1 Kiedy świat się kończy, kończy się nieco inaczej dla każdej myślącej istoty, która może go oglądać; koniec nie następuje nagle, ale stopniowo przechodzi przez świat niczym drżenie po gładkiej sierści konia. Nadejście końca świata może zrazu wstrząsnąć tylko jednym miastem, jedną dzielnicą; może wprawić w drżenie ziemię pod stopami wiernych w kościele, ale nie bywalców baru na tej samej ulicy; zniweczyć spokój tej ulicy, tej rodziny, tego dziecka, które w tej chwili podnosi wzrok znad komiksu i wie na pewno, że nic już nie będzie takie samo. Ale chociaż świat dla niektórych kończy się wcześniej niż dla innych, każdy kto przezeń przechodzi - albo przez kogo on przechodzi - potrafi spojrzeć wstecz i zrozumieć, że przeniósł się ze starego świata do nowego, gdzie chcąc nie chcąc umrze: wie to, chociaż wszędzie wokół sąsiedzi wciąż żyją w starym świecie pośród jego dawnych przyjemności i lęków. I to będzie dowód - w twarzach znajomych ujrzy, że zostali z tyłu, zrozumie w sposobie, w jaki na niego patrzą, że na drugą stronę przeszedł żywy. Przez całe lato nad hrabstwem, które obejmuje większość Faraway Hills oraz tamtejszych miast, farm i rzek, zalegał jakiś letarg. W upale i drętwej ciszy powstaje coś niewytłumaczalnego; drobnostki, na pozór zupełnie niezwiązane ze sobą. Pewien rybak złowił w Jeziorze Niklowym rybę, na której opalizującym boku widniały słowa; przepisał je dla bibliotekarki w Blackbury Jambs, a ta powiedziała mu, że to po łacinie. Jakiś człowiek z Conurbany budujący letni domek dla siebie i rodziny przy górskiej drodze (czy było to Bug Hill Road czy Hopeful Hill?) pewnego dnia nie mógł odnaleźć działki, którą kupił, ani fundamentów, które zaczął stawiać dzień wcześniej, choć był pewien, że jest we właściwym miejscu - dwa razy wracał do skrzyżowania, dwa razy na koniec drogi, zdumiony i wściekły, wszystko po prostu zniknęło! Następnego dnia przyjechał tą samą drogą (był tego pewien) i proszę: jest. I inne rzeczy. Ale te naturalnie zdarzają się często, bez względu na to, czy świat się kończy, czy nie. Jednak mało kto zauważył, że tu i tam skutki pojawiały się przed przyczynami. Nie lawinowo, nie systematycznie, nie, inaczej życie stałoby się niezrozumiałe: tylko gdzieniegdzie, od czasu do czasu, głównie jako łatwe do zignorowania błahostki. Nagle kolibry przestały odwiedzać kwitnący żywopłot przy ścieżce prowadzącej do Domu Spokojnej Starości „Zachód Słońca", zasmucając jedną z kobiet tam przebywających, która uwielbiała je obserwować; jakiś czas potem durny robotnik, wypełniając, jak sobie ubzdurał,
polecenie służbowe, wyciął żywopłot. Matka, rozwieszająca pranie, zobaczyła na drodze swoją córeczkę z plastikowym plecakiem - kątem oka, znikającą za wzgórzem; tego samego dnia córka w tajemnicy powzięła postanowienie o ucieczce z domu. Gdyby tak zebrać i zliczyć te drobiazgi, ile by się ich nazbierało? Ile powinno ich nastąpić w normalnym roku? Czy nagły wzrost bezcelowych zbiegów okoliczności - na przykład wrzosiec kwitnący dokładnie w tym miejscu, w którym w zeszłym roku zgubiłem fajkę z wrzośćcowego drewna, albo wszystkie matki i córki z Fair Prospect wypowiadające w tym samym momencie słowo „skarbie" - dałoby się przedstawić na wykresie? Czy jakaś tajemnica odkrywa się przed nami w niedostrzegalnych rzeczach, które mogłyby, gdybyśmy potrafili je zauważać, ostrzegać nas przed końcami i przed początkami? - Kiedy ludzie mówią to samo w tej samej chwili - wyjaśniała swojej córeczce Sam Rosie Rasmussen - to robią tak. Patrz. Zahacz mały palec wokół mojego. Nie tak. W ten sposób. Zagryzając z przejęcia koniuszek języka, Sam zdołała owinąć paluszek wokół palca matki. - A teraz odpowiedz. Kiedy księżyc jest najgrubszy? Sam pomyślała przez chwilę i wzruszyła ramionami. - No kiedy? - W pełni. - Dobrze. Kiedy księżyc jest najgrubszy? - W pełni. - Niech się twoje i moje życzenie spełni. Trzymaj mocno. Przeciągały palce każda w swoją stronę, aż wreszcie mocne ogniwo pękło. - Widzisz - powiedziała Rosie. - Tak trzeba zrobić. - Żeby móc powiedzieć życzenie? - Tak. - Co sobie życzyłaś? - Nie można powiedzieć, bo się nie spełni. A jej własne życzenie? Długo było tylko jedno, które potrafiła sformułować: życzenie, aby mieć jakieś życzenie, by mieć coś, czym mogłaby wypełnić pustą i nieczułą przestrzeń, gdzie (jak jej się zdawało) znajdowało się kiedyś jej czujące serce. Ale zeszłej jesieni pojawiło się coś nowego, czego mogła sobie zażyczyć każdego wieczora, coś, dla czego mogła trąbić w każdym tunelu (z dłonią na dachu samochodu, jak nauczył ją ojciec). Ale czego nigdy nie mogła wyrazić. - Pomyślałam życzenie - powiedziała Sam.
- Dobrze. Sam przesunęła się na szerokim gładkim fotelu skórzanym tigress - samochodu Allana Buttermana, prawnika jej matki. Allan prowadził, a Rosie i Sam bawiły się z tyłu pośród przytulnych barw zacienionych szyb, przy miodowej muzyce płynącej z głośników. - Powiem ci. - Ale wtedy może się nie spełnić. - Może. - Więc co to jest? - Żeby nie musieć już więcej jeść lekarstw. - Och, Sam... Było to także przynajmniej w jakimś stopniu życzenie Rosie. W sierpniu Sam po raz pierwszy doświadczyła ataku, który lekarz uznał za prawdopodobnie epileptyczny, chociaż ten przez miesiąc się nie powtórzył. Ale tuż po północy podczas zrównania jesiennego - nocy dzikiego wichru - Sam miała drugi atak, gorszy niż poprzedni, który panował nad jej ciałkiem i jego zawartością przez blisko minutę; już nie było wątpliwości. Następnego dnia o cudownie rześkim poranku, pod paradą pędzących białych obłoków i pośród drzew gestykulujących łagodnie drżącymi liśćmi, Rosie znów zawiozła Sam do lekarza i długo z nim porozmawiawszy, pojechała do apteki w Blackbury Jambs. A teraz Sam zażywała phenobarbital elixir trzy razy dziennie. Jako pięciolatka była zbyt młoda, żeby łykać tabletki. Rosie stale nosiła przy sobie gorzki syrop i małą plastikową strzykawkę bez igły, z której wstrzykiwała go w usta Sam, nigdy bez długiej batalii. - Jesteśmy - powiedział Allan. - Patrz, jesteśmy - powiedziała Rosie do Sam. Jechali Blackbury River w kierunku Kaskadii, a teraz na zakręcie ujrzeli gmach nad rzeką, spiętrzony na wysepce, której pstre jawory nabierały już żółtej barwy. - Ha! - zawołała Sam, klęcząc na brązowym fotelu z palcami na krawędzi szyby. - Ha, ha. To był zamek. Komicznie posępny, lecz nie odpychający; z trzema nieregularnymi wieżami wznoszącymi się na narożnikach muru i donżonem z machikułowym gzymsem u szczytu pośrodku. Nikt nie wziąłby go za autentycznie średniowieczny, ale na pewno był stary, zapuszczony i zgarbiony, wczepiony w trójrożną wysepkę pośrodku nurtu jak ogromny, czarny, wyliniały, ponury sęp. Mur od strony ulicy pokrywały wielkie wykute litery w kanciastym stylu, o którym Rosie wiedziała, że nazywa się gotycki, choć nie wiedziała dlaczego. Napis głosił: BUTTERMAN'S. - Powiedział, że spotka się z nami na tej, no - zająknął się Allan - no, na molo.
- Na przystani - poprawiła Rosie. - Aha. Allan Butterman twierdził, że jego nazwisko nie ma związku z napisem wyrytym na ścianie zamku, ale Rosie (i Sam) nie wierzyły mu. No, kiedyś może był jakiś przodek, powiedział Allan. Jego skromność zdumiewała Rosie; bardziej odpowiadało mu udawanie, że nie ma nic wspólnego z najbardziej znanym nazwiskiem w hrabstwie, niż sprawianie wrażenia, że rości sobie prawa do starego gmachu i jego ekscentrycznej proweniencji. Rosie z kolei nie miała oporów przed stwierdzeniem swojego udziału w legendzie: z punktu widzenia prawa zamek Buttermans należał do rodziny Rasmussenów i Rosie była ostatnią witką na długiej gałęzi drzewa genealogicznego tej rodziny w hrabstwie, a dziś miała po raz pierwszy przekroczyć rzekę i wejść do zamku. Poczuła dziwny ruch w piersi, gdy o tym pomyślała, i zaśmiała się. To tylko ruina. - Tutaj - powiedział Allan i małym palcem przerzucił dźwigienkę, zapalając szmaragdową strzałkę. Sam patrzyła, jak mruga. Allan skręcił z drogi i wjechał na parking przy przystani. - No i jesteśmy - powiedziała Rosie i otwarła grube jak w grobowcu drzwi tigress. - Chodź, skarbie. Ale Sam ociągała się, może przestraszona tym miejscem i całą podróżą, kiedy była już tak blisko, albo po prostu niechętna do opuszczenia przytulnej enklawy samochodu. Może nie potrafiła jak Rosie śmiać się z oporu własnego serca. Przestań tak tępo patrzeć, chciała powiedzieć jej matka i nigdy nie mówiła. Nie zamieraj tak i nie gap się, tylko nie to. - Mój stary dom - powiedziała Sam, jeszcze nie zdoławszy przełamać zaklęcia. - Tak? No to chodźmy go obejrzeć. Jej stary dom. Sam po raz pierwszy zdumiała Rosie wieścią o starym domu, gdy miała trzy latka. Na początku tylko o nim mówiła: jak to w jej starym domu jej dawna rodzina mieszkała i żyła. Jaki stary dom? Dom, w którym mieszkała wcześniej. Ale potem zaczęła wskazywać miejsca, nieliczne, które przypominały jej o nim: To jest mój stary dom. To? - pytała Rosie, zastanawiając się, dlaczego Sam wybrała właśnie to miejsce - raz była to dwustuletnia stodoła w trakcie rozbiórki i wysyłki do Kalifornii, gdzie miał w niej zamieszkać jakiś bogacz; kiedy indziej gąsienicopodobna przyczepa brocząca ze spojeń rdzą, ustawiona na betonowych blokach, z doniczkami pelargonii z przodu i zielonym zadaszeniem z włókna szklanego. Ale kiedy Rosie się dopytywała, Sam zawsze mówiła: to jest jak mój stary dom.
- Mój stary dom - powtórzyła. - Naprawdę, naprawdę? - Naprawdę, naprawdę. Upał na zewnątrz klimatyzowanego samochodu był niewiarygodny: wzgórza Faraways zalegały pod falą gorąca, krystalicznym wyżem bermudzkim, nieruchomym od wielu dni. Rosie jednak zadrżała. Każde dziecko, pomyślała, biorąc Sam za rękę, każde dziecko sprawia czasem wrażenie, że jest skądinąd. Przystań oferowała do wynajęcia kilka łodzi wycieczkowych z pasiastymi daszkami, kotwiczyło tu też parę żaglówek i motorówek. Allan w swoich drogich, lśniących, czarnych butach zszedł ostrożnie tam, gdzie starszy mężczyzna majstrował przy silniku niewielkiej motorówki Chris-Craft z lakierowanego drewna i błyszczącego chromu do przewozu dzieci przez rzekę. - Sam, ale będzie super. Oczy Sam miały ten wyraz zaabsorbowania, który wzruszał jej matkę niemal do łez. Gdy Allan i mężczyzna zamachali do nich zachęcająco, Sam podeszła śmiało, pozwoliła Allanowi i przewoźnikowi wziąć się za ręce i zaprowadzić na pokład. - Proszę jej dać kamizelkę! - zawołała Rosie. - Pewnie - odpowiedział. Powykrzywianymi artretyzmem rękami, brudnymi od oleju i o połamanych paznokciach, założył Sam kamizelkę-zbroję. Patrzyła nieruchoma i zaciekawiona. Rosie, jej giermek, weszła na pokład ostatnia. - Od strony ujścia jest wciąż działający dok - rzekł mężczyzna, sięgając na siedzenie obok po tępą końcówkę cygara z popielniczki wykonanej z cynowej puszki. - W porządku? - W porządku - odparł Allan. Silnik zaskoczył. Kiedyś, kiedy wzgórza Faraway pełne były turystów, kiedy znajdowały się akurat na tyle daleko od Conurbany, Filadelfii i Nowego Jorku, żeby zarazem stanowić leśne ustronie oraz być łatwo dostępne koleją albo parostatkiem, zamek oferował coś w rodzaju małego prymitywnego parku rozrywki. Odbywały się tam koncerty, wisiały japońskie lampiony, na przystani wędkowano, z wież podziwiano widoki. Teraz Faraways nie są już dość daleko, a słowo „turysta" (przynajmniej dla uszu Rosie) ma komicznie przestarzałe brzmienie, zostawia na języku posmak atmosfery krótkiej, bezpiecznej wycieczki odbywanej z niezwykłym nakładem wysiłku. Zamek stał porzucony od kilkudziesięciu lat, a teraz się rozpadał. Przez jakiś czas, piętnaście lat wcześniej, gdy Rosie wciąż mieszkała na Środkowym Zachodzie, powieściopisarz i miejscowy celebryta Fellowes Kraft planował otworzyć zamek na nowo,
wykorzystać mieszczący się tu teatr na festiwale szekspirowskie; plany jednak koniec końców okazały się zbyt dalekosiężne. Rosie wiedziała, że prawie wystawiono tutaj sztukę, nie szekspirowską, ale starą, o diabłach i magii; jaki nosiła tytuł? Potem zamek znów zamknięto i senność wróciła tu na dobre. Górował nad nimi posępnie, kiedy podpływali pod murami do doku, kilwater rozpryskiwał się o skały, betonowe filary, wielkie rdzewiejące pierścienie. Wszyscy podnieśli głowy. Wąskie ostrołukowe okna zabito butwiejącymi okiennicami. Rosie przypomniała sobie niesamowite perypetie Nancy Drew. „Tajemnica zamku na wyspie". W torebce miała latarkę... - Koniec rejsu - powiedział Charon. Dok miał schody wciąż wzbudzające zaufanie; tam przycumowali. Pasażerowie wysiedli, ale przewoźnik oznajmił, że zostaje. Sam obejrzała się na niego, jak gdyby rozważając, czy wolno mu zostać; w końcu zdecydowała, że tak, i poprowadziła resztę ku wielkim zamkniętym wrotom. Pokryte były bliznami i cięciami, jakby nosiły na sobie dwie dekady zaklęć i przekleństw - inicjałów, imion, wulgaryzmów, wyznań miłosnych, greckich liter. - Imiona głupców - mruknęła Rosie. - Słucham? - spytał Allan. - Imiona głupców, jak ich twarze, ciągle się pchają na ołtarze. Moja matka często to powtarzała. Jak mieli otworzyć te wrota? Obrócić je na olbrzymich zawiasach? Nie musieli. We wrotach znajdowały się drzwiczki (kiedy później opowiadała Pierce’owi Moffettowi o tej wycieczce, nazwał je furtką) i kiedy Allan podszedł, wyjął z kieszeni garnituru - absurd - zardzewiały klucz uniwersalny wielkości łyżki. Rosie uświadomiła sobie, że odkąd wróciła do Faraways, wciąż otwierała z dawna zamknięte drzwi. Oprócz tych teraz, także drzwi do domu Fellowesa Krafta w Stonykill, które były zamknięte od jego śmierci. Drzwi do jej dzieciństwa spędzonego pośród tych wzgórz, drzwi, na które natknęła się nieoczekiwanie w dziwnych miejscach i przed którymi stała zaskoczona, dopóki klucz do ich zamków nie objawił się jej albo w niej. Drzwi do niej samej, które odkryła, ale których nie otwarła. Drzwi, które mogły - bała się tego - nie kryć za sobą nic. Boże, jakież to smutne i dziwne: przekroczywszy ościeże znaleźli się na okazałym zachwaszczonym dziedzińcu, gdzie stały stoły i ławy, gotowe na towarzystwo, lecz zszarzałe, wypaczone i zbutwiałe, zaśmiecone liśćmi i ptasimi odchodami. Wokół wznosiły się w podejrzanych pozach cedry, rozrosłe i zaniedbane, choć niegdyś tworzyły elegancki szpaler. Z
tyłu na podium stały dwa drewniane trony, dla niego i dla niej. Sam ruszyła prosto przez scenerię, jak gdyby naprawdę wracała do siebie. - Tam! - wskazała palcem na trony. - Tam! - Twoje? - spytała Rosie. - Mojego taty i mojej mamy. - Też tu mieszkali? - I miałam siostry. - Ile? - Sto. - Ooo, to dużo. Jak tu się mieściły? - Są małe. - Sam podniosła dłoń i zbliżyła kciuk do palca wskazującego, a potem oba do oka, mrużąc powieki nad mikroskopijnymi rozmiarami sióstr. - Tycie, tycie. - I wszystkie tu mieszkały? - Nie - powiedziała Sam z natychmiastową pewnością. - Gdzie indziej. Idźcie tam usiąść. Pokazała palcem tron. Allan i Rosie spojrzeli na nią z góry. Nie opuszczała dłoni. - Tam. - Może powinniśmy się rozejrzeć? - Siądźcie - powtórzyła groźnie. Odczekała, aż matka i prawnik wejdą po stopniach i usiądą. Dlaczego, zastanawiała się Rosie, ci ludzie po prostu odeszli? Właściciele, personel - dlaczego wszystko zostawili? Może nie sądzili, że jest to cokolwiek warte. Stare rupiecie, na łasce i niełasce pogody. Teraz nie wydawały się bezwartościowe. Ludzie z przeszłości podejmowali wysiłki, których nie podjęliby dziś; nie wystarczała im wyspa na rzece, więc wybudowali wielki fałszywy zamek z prawdziwego kamienia i drewna, prawdziwszy niż teatralna scenografia. Tron, na którym siedziała, udekorowany był równie bogato jak tron królowej w Królewnie Śnieżce albo jak osnute pajęczynami meble w filmie o wampirach. - Chciałem ci powiedzieć - odezwał się Allan. Nie usiadł, stał u jej boku niczym pastor, czarownik albo szara eminencja. - Akurat jak wybierałem się ciebie podwieźć. Zadzwonił prawnik Mike’a. Mike Mucho był ojcem Sam, z którym Rosie prawie się rozwiodła - praktycznie, zasadniczo, właściwie, ale jeszcze nie do końca. - Tak? - Rozmowa była dziwna. Był jakiś niepewny. Ale z tego co rozumiem, Mike chce na nowo omówić pewne aspekty ugody.
- Och. - Chcę porozmawiać o opiece nad dzieckiem. Rosie położyła ręce na oparciach tronu gestem godnym królowej. Zapach nagrzanego słońcem szarego drewna upajał. Skąd wiedziała od samego początku, że to usłyszy? Sam, która ignorowała ich, odkąd kazała im usiąść, i wyruszyła na wyprawę przez zagracony dziedziniec, teraz się zatrzymała. Spojrzała na swoje stopy, na ziemię pomiędzy butami Mary Jane, gdzie ujrzała coś wartego zainteresowania, a potem przykucnęła, żeby się lepiej przyjrzeć. Piękno jej nagich opalonych nóg, piękno zainteresowania, jakie poświęcała ziemskim drobiazgom. Przez duszę Rosie wiał wiatr, obmierzła pewność straty. - Będziemy musieli porozmawiać - powiedział Allan - ale nie teraz. Zwiedzili resztę zamku. Otwarli drzwi do małego teatru, który zajmował środkową wieżę (TWIERDZA widniało nad drzwiami; litery wykuto w kamieniu, ale tak, aby wiły się niczym gałęzie) i odkryli pełno rupieci, krzeseł i stołów, stary sprzęt kuchenny, płócienne markizy, stosy tac i drewnianych skrzyń z kubkami i filiżankami; całe wieże takich skrzyń walały się, a potłuczone naczynia nikły w zakurzonych kopcach archeologicznych. Latarka Rosie sięgnęła ku scenicznym draperiom, stosom ławek; Sam też przyglądała się spod jej ramienia. - Nietoperze - powiedział Allan nie chcąc dalej iść. Zmusiła go, by szedł z nimi na górę, po schodach starych, lecz wciąż solidnych. Kiedyś budowano porządnie; przejścia na szczycie nie były już tak pewne, ale Rosie i Sam wspięły się i tam, żeby rozejrzeć się z punktu widokowego. - Rosie - powiedział Allan - nie ma co szaleć. - Wiem, czego chcę. Teraz przyszło mi to do głowy. - Naprawdę? - odpowiedział Allan z dołu, trzymając się drabiny. - Chcę urządzić imprezę. - Nie tutaj. - Tutaj. Naprawdę wielką. Halloween. Dla masy ludzi. Dla każdego. - O jejku! - pisnęła Sam. Allan zmilczał. Rosie odwróciła się, by spojrzeć na jego cierpliwą twarz. Przybyła tutaj obejrzeć swój zamek, swój zamek, i podjąć decyzję albo zacząć myśleć o jej podjęciu, zanim zawali się, runie do rzeki i zniknie. I podjęła ją, a być może ktoś zrobił to za nią, kiedy tu stała. - Zamek trzeba przekazać miastu - powiedziała. - Masz rację. Tak zrobimy. Niech go sobie mają. Naprawiają. Możemy im pomóc. Fundacja może. Ale najpierw chcę mieć tu imprezę.
- Halloween? - zdziwił się Allan. - Mówisz poważnie? - Był tak cierpliwy, tak starał się chociaż wziąć pod uwagę to, czego ona chce. - Czarownice, Allan - powiedziała. - Nie widzisz tu tego? - Nietoperze - rzucił. - I duchy - zaśmiała się z krainy pod sobą, z niebem nad sobą. - Duchy - powtórzyła Sam. Widok był rozległy, rzeka wiła się zamaszyście ku północy, do Jambs, znikając za zakrętem, przepływając przez nieistniejące wrota zwane Wrotami Dawida, wrzynające się w góry (nieistniejące, ponieważ kiedy się do nich zbliżyć, po prostu rozłaziły się i nijaczały - żadnych wrót). Na górze Whirligig (która, wedle niektórych, zawdzięczała nazwę wirującym mgłom powstałym w prądach ciepłego powietrza znad Shadow River i okręcającym się wokół góry, lub też sprawiającym, że góra sama zdawała się wirować; nikt nie wiedział na pewno) znajdowało się Centrum Psychoterapii „Las", odnowiony kurort, gdzie Mike Mucho pracował jako terapeuta, gdzie pracował pewnie i dzisiaj; swego czasu powiedział Rosie, że praktycznie stamtąd nie wychodzi. Dużo pracy. Z miejsca, w którym stała Rosie, nie widziała „Lasu", ale wiedziała mniej więcej, gdzie leży; ktoś stojący na dachu ośrodka mógł być może zobaczyć ją na wieży zamku. Od początku mówiła Allanowi, że ona przejmie opiekę nad dzieckiem, że co do tego nie ma dyskusji, absolutnie żadnej. Mike nie miał wtedy żadnych obiekcji. Co się stało, o co chodziło, co mu przyszło do głowy, czy myślał o dziecku, czy o czymś innym? Przyprowadzę ją tutaj i schowam, pomyślała, zamknę za nami te wielkie drzwi. Nigdy, przenigdy. Tego lata dałoby się wykreślić równoboczny trójkąt między wierzchołkami trzech gór, na które patrzyła - Merrow na wschód od Blackbury, Whirligig na zachód od Shadow, i najwyższą pomiędzy nimi Randą na północy. Mówiąc dokładniej, wierzchołki trójkąta znajdowały się odpowiednio na zboczu zachodniego wypiętrzenia Randy, gdzie stał pomnik ku czci dawno zmarłego myśliciela z tego hrabstwa, niegdyś nawet sławnego, czy też raczej niesławnego; na głównej bramie do Centrum „Las"; oraz na czerwonym sedanie impala, rocznik 1959, zatopionym w wodach zamkniętego kamieniołomu w pół drogi po lesistym skłonie Merrow. Gdyby przeciąć wschodni i zachodni róg tego trójkąta, linie połączyłyby się w Stonykill, a jeszcze dokładniej w Arkadii, posiadłości wzniesionej w zeszłym stuleciu przez przodków Rosie, a teraz służącej jako siedziba Fundacji Rasmussena. Gdyby spuścić pion z wierzchołka
trójkąta przez jego podstawę, sięgnąłby aż tutaj, do zamku, do tej wieży na krańcu wyspy, do punktu widokowego, z którego spoglądała Rosie. Tajemnicza geometria, taka jak ta, z czasem traci ostrość, odkleja się od rzeczywistości, staje się niejasna. Tak się dzieje zawsze, tak się działo właśnie teraz; ten układ miał nie przetrwać przemiany w tej chwili roztaczającej się niepostrzeżenie nad hrabstwem i całym światem. Ale ponieważ nikt nie odkrył tej geometrii w epoce, kiedy obowiązywała, nikt nie zwróci uwagi, kiedy przestanie.
2 Wszechświatowy wicher, który dął tak mocno tamtej nocy podczas jesiennego zrównania (nie szukajcie go w almanachach, datują się z czasów późniejszych, skrupulatni redaktorzy zdążyli już poprawić te niemożliwości i usunąć dziwne luki, słuchajcie mnie, a ja wam powiem): tamten potężny wicher i deszcz przypominały jesienne burze w rodzaju tych, które wszyscy doskonale pamiętamy; prawdziwa burza ze wszystkimi szykanami - szybki spadek ciśnienia atmosferycznego, okropny ciężar na piersi, czarna euforia w miarę jak front burzowy wysoki jak nocne niebo przetaczał się z rykiem i łomotem; potem słoneczny dzień zaśmiecony gałęziami i dachówkami, niebo i serce dziwnie, cudownie czyste. Tego rodzaju wicher. Wszystkie te jesienne burze sprawiają wrażenie, że wymiatają coś starego, przynosząc w zamian coś nowego. Kiedy wicher jął dąć tamtej nocy, ale jeszcze nie osiągnął pełni, Pierce Moffett siedział w maleńkim saloniku swojego ówczesnego mieszkania przy Maple Street w Blackbury Jambs, rozmawiając z sąsiadem Beau Brachmanem, który przycupnął na małym aksamitnym foteliku, od czasu do czasu odgarniając z twarzy dziewczęcym gestem długie, czarne włosy. - W Tybecie - powiedział Beau - ćwiczą na snach. - Tak? - Pierce uwielbiał słuchać Beau; nie był pewien, czy nie jest w Beau trochę zakochany. Rozmawiali o tym, jak świat można zmienić samym ludzkim zamiarem. (Świat: wszystko to, całe otoczenie, jego prawa, ograniczenia i dane, to co jest, było, będzie - wiedzieli, o co chodzi). Wszystko wokół, w pudłach i torbach, w tym pokoju i sąsiednim stanowiło większość zawartości mieszkania, bo nazajutrz Pierce miał przeprowadzić się z Blackbury do domku w nieodległym Littleville. Na podłodze między rozmówcami stał wysoki cylindryczny imbryk turecki z mosiądzu oraz dwa mosiężne kubki; Beau podczas swoich podróży nauczył się pić i robić kawę, a Pierce przypadkiem miał imbryk i filiżanki nigdy wcześniej nieużywane; zatem sączyli teraz niewielkimi łykami słodki, mocny wywar, bacząc, by nie dotknąć wargami fusów na dnie. - Nauczyli się - ciągnął Beau - jak zachować świadomość podczas snu, chociaż poddają się wszystkim wydarzeniom i doświadczają wszystkich przygód. Ale kiedy pojawia się niebezpieczeństwo, albo kiedy utkną z jakimś nieskończonym problemem nie do rozwiązania, wiesz, o czym mówię...
- O tak, wiem. - Albo dopadnie ich niepokój, albo ból, wtedy zmieniają sen, żeby bezpiecznie z tego wyjść. - Na przykład? - Na przykład pośród ciemnego znalazłeś się lasu i zagrażają ci dzikie zwierzęta; chcesz się stamtąd wydostać, więc świadomie wzywasz... - Taksówkę. - Pewnie. - Proszę mnie zabrać do domu. - Tak. Ćwicząc w ten sposób, można się nauczyć postępować tak samo, kiedy się nie śni. Kiedy znajdziesz się w miejscu, gdzie potrzebujesz pomocy, albo nie wiesz, jak się skądś wydostać; czujesz się zagrożony albo... - Różnica polega na tym - przerwał Pierce - że sny są w nas, w środku. Świat jednak jest na zewnątrz. My jesteśmy w nim. - Aha - uśmiechnął się Beau; tak naprawdę wcale nie przestawał się uśmiechać, miał na twarzy niezmywalny uśmiech niczym na hieratycznej masce, twarzy Buddy albo starożytnej greckiej rzeźbie, ale bardziej frywolny i przekorny. Pośród ciemnego znalazłem się lasu. Pierce’owi przypomniał się stary program telewizyjny dla dzieci, do którego można było napisać, a wtedy przysyłali specjalną folię plastikową do założenia na ekran i pudełko kredek; a kiedy rysunkowy bohater programu (jak miał na imię?) stał bezradny nad przepaścią lub pod skałą, głos mówił natarczywie: „Szybko, dzieci, narysujcie most" albo „Narysujcie drabinę, dzieci"; a bohater ruszał dalej, tyle tylko, że ruszał dalej nawet jeśli nic się nie narysowało, podróżując w powietrzu. Ale gdyby przyjąć, że możesz zmienić świat, jak to opisał Beau, że możesz przynieść szczęście w swoje i cudze życie, czy nie musiałbyś zarazem przyjąć, że okropne i nieprawdopodobne katastrofy, równie przypadkowe, równie odpowiednie, także są zmianami w świecie, których dokonałeś, cudami à rebours? A może były dziełem innych mocy, innych osób, równie dobrych w tym co ty, albo i lepszych? Skoro potrafisz wybrać jedno, możesz uwierzyć, że wybierasz wszystko: że w każdej chwili stoisz na rozstaju dróg, które sam wytyczyłeś. Winky Dink, tak nazywał się ten człowieczek z telewizji. Bezradny, głupiutki malec. Szybko, dzieci, pomóżcie. Kto by to zrobił, pomyślał, kto by narysował most stąd do tamtąd, drzwi z pułapki bez wyjścia? Sztuczka polegała na tym, żeby przyjąć, iż ktoś gdzieś to zrobi, i po prostu ruszyć w drogę.
W drogę. Obaj myśleli zrazu, że wzmagający się wiatr otworzył drzwi na ulicę i trzasnął nimi: ale oto rozległ się szybki łomot kroków na schodach wiodących do mieszkania Pierce'a i usłyszeli, że ktoś go woła. Po chwili za szklanymi drzwiami stanęła Rose Ryder, stukając i szarpiąc za klamkę, z rozpaczą w oczach. - Co się stało? - zapytał Pierce, otwierając drzwi, ale ona była przepełniona, zbyt przepełniona rozpaczą, żeby to opisać. Zaczęła płakać, albo się śmiać, zanosząc się staccatem jęków, które mogły stanowić preludium do czegokolwiek. - Co się stało? - powtórzył Pierce. - Spokojnie. Co się stało? Beau wyciągnął nogę, na której siedział, i wstał. - Przewróciłam samochód - wyrzuciła z siebie. Popatrzyła na Beau i Pierce’a z nagłą zgrozą, jak gdyby to oni ją o tym powiadomili. - Co? - Samochód. Przewróciłam go. - Podczas jazdy? Patrzyła na niego. Zdumienie na chwilę ją uspokoiło. - No tak. Jak jechałam. No wiesz, Pierce. - Kiedy? - Teraz, minutę temu. O Boże. - Gdzie? Ale emocje znów ją opanowały; trzęsąc się, usiadła na podłodze. Włosy ciemniejsze i dłuższe niż Beau przesłaniały jej twarz. - Och - jęknęła zza tej zasłony. - Och. - No więc - zaczął Pierce, ale wtedy podszedł Beau i ukląkł koło niej. Ujął w dłonie jej twarz, by spojrzała mu prosto w oczy, ale nie powiedział ani słowa. Potem usiadł obok na podłodze i otoczył ręką jej drżące ramiona, skroń w skroń, aż ucichła. Pierce z rękami w kieszeniach patrzył na nich z góry. - Więc - odezwał się wreszcie Beau - co się stało? Gdzie samochód? Rose zatopiła twarz w zgięciu łokcia, by otrzeć łzy. - Na Shadow River. Przy moście. Na czyimś trawniku. - Dobrze się czujesz? - Raczej tak. Trochę się potłukłam. Podniosła wzrok na Pierce’a i znowu spojrzała w inną stronę. Pierce nie po raz pierwszy pomyślał o jej nocnym życiu, pełnym dziwnych zdarzeń, jak gdyby była lunatyczką. Zwykle
jednak działo się to naprawdę. - Jechałam do miasta - powiedziała - ale za szybko. Tam jest taki ostry zakręt, wiecie? I coś przebiegło mi drogę. Znów emocje chwyciły ją za gardło. Znów zdawała się dopiero słyszeć wieść o tym, co jej się przydarzyło, i sprawiała wrażenie, jakby miała zaraz zacząć krzyczeć: ale ścisnęła się za policzki dłońmi i zatrzymała to w sobie. - Coś? - Coś jak pręgowiec. Nie widziałam zbyt dobrze. - Pręgowiec? - Albo szop. Więc ja - obróciła kierownicę w wyobraźni - a potem - przekręciła rękę w powietrzu, imitując ruch samochodu. Znów załkała, ale ciszej. Obaj mężczyźni milczeli. Beau ciągle ją obejmował; mieli do niej pytania, ale pozwolili, by na chwilę się oddaliła. Znów była w samochodzie, znów wpadała w poślizg, znów czuła, że rozstała się z ziemią, najpierw z lewej, potem z prawej strony. - O cholera - szepnęła. Czując, że jej zgroza przeminęła, Pierce także usiadł obok na podłodze i wziął ją za rękę. - Ale jesteś cała. Tylko to się liczy. Przecież mogła prowadzić własny samochód, małego czerwonego aspa kabriolet - tak myślał na początku, oczyma wyobraźni widział czerwony pocisk wirujący w powietrzu... Lecz oczywiście nie był to asp, kabriolet był w warsztacie (często tak się działo), a Rose prowadziła pożyczonego, przysadzistego sedana, o którym wyrażała się z pogardą, harriera (a może terriera, nie usłyszał dokładnie marki), który pewnie tutaj zawinił. - To najważniejsze - powtórzył i pocałował ją w ocalałą głowę. - Jak tu dotarłaś? - spytał Beau. Sprawiała wrażenie, jakby nie wiedziała. Dystans był spory, kilka przecznic (Pierce ciągle mierzył w przecznicach), przynajmniej mila ku granicy miasta i most przez rzekę Shadow. W jej oczach widać było, że ze zdziwieniem odtwarza tę drogę. - Biegłam - powiedziała; strzeliła. Odzyskała przytomność - odzyskała siebie - zwisając głową w dół na pasach, nie pamiętała momentu zapinania ich, ale najwyraźniej zrobiła to: znowu była to jedna z tych chwil, kiedy wychodziła z czarnego tunelu niewiedzy w miejsce, miejsce w swoim życiu, to miejsce; i musiała zrekonstruować całą drogę tutaj, nie mając pojęcia jak, dlaczego. Czy ciągle się poruszała? Nie, to tylko wiatr na krawędzi zbitego okna. Czy to jej krew tak ciepło kapie po nodze? Nie, to leje się jakiś płyn samochodowy. Cóż to za czarna istota przyciska się
do bocznej szyby z otwartą mordą? - Chyba walnęłam w ich skrzynkę na listy - powiedziała. - Tak, właśnie tak. - Drżącymi rękami zapaliła papierosa. - No i wyplątałam się z pasa, chyba otwarłam drzwi i wysiadłam. - Wysiadła, obracając się przy tym, żeby stanąć do góry nogami obok swojego leżącego na prawym boku samochodu? Nie, mroczny świat obrócił się razem z nią, kiedy wysiadała, to samochód był do góry nogami, jedno z kół wciąż się kręciło. - Tak się bałam. Przyszłam tu nie wiem jak i teraz. Teraz. O cholera. - Ale - powiedział Pierce - nic ci się nie stało i nikogo nie potrąciłaś... - Uciekła z miejsca zdarzenia - przerwał Beau, patrząc na zdumionego Pierce’a. - Och. - Tak się nie robi. - O tak. Pierce dopiero od niedawna miał prawo jazdy i dopiero teraz zaczynał pojmować, do jakiego stopnia świat, w którym mieszkał, przystosowany był do samochodów i kierowców, jak ich potrzeba informacji i wskazówek, miejsc do parkowania i zawracania, pomocy w przypadku awarii lub zagubienia była zaspokajana - wcześniej tego nie dostrzegał; oczywiście istniały też kary, przepisy i nadzór, równie drobiazgowe. - Ale - odezwał się znów - no wiesz. Jak to szło? Byłaś pod wpływem? - Pierce, oczywiście. Ciągle jestem. - Och. Zasłoniła oczy dłońmi, papieros wystawał jej spomiędzy palców, mierząc w sufit. - Boże. Jeśli zrobią mi badania, stracę prawo jazdy. Na pewno. Jej kabriolecik miał sporo rys po spotkaniach z innymi samochodami, nigdy nie była winna, ale gromadziło się to na pewno gdzieś w archiwach. Mogła być teraz pijana, ale Pierce sądził, że pewnie pomyślnie przeszłaby badanie; jej reakcja na piwo czy dwa była jakby psychotropowa, wręcz dionizyjska. Wiedział o tym. - Czy w tym domu byli jacyś ludzie? Ktoś cię widział? - Nie wiem. Nie widziałam świateł. - Objęła się żałośnie rękami. - Co ja teraz zrobię? - Więc może mamy czas? - Czas? - spytała z wahaniem. - Jaki czas? - Pojedziemy zobaczyć - powiedział Beau. - Może zdążysz wrócić, zanim... Zerwała się; własne ramiona otaczały ją ciasno niczym kaftan bezpieczeństwa. - Nie, nie, nie mogę. Nie mogę. Nie potrafię. - Oparła się o Pierce'a z zamkniętymi oczami, szukając w nim schronienia.
Beau patrzył na nich, być może zastanawiając się (jak wydawało się Pierce’owi), jakie miejsce może zająć w tej sytuacji, by coś tu naprawić. Wicher akurat wtedy uderzył w dom, aż przez ściany przeszło drżenie, jak gdyby przepychał się w drodze przez Maple Street ku górom. - Pojedziemy zobaczyć - powiedział. - Pierce? - Pójdę po samochód - odparł. Miał nadzieję, że stanowczo. - Nie! - krzyknęła Rose i chwyciła go za rękę. - Zostań. - Pojedziemy moim - rozstrzygnął Beau. - Będę za minutę. Jak mnie zobaczycie, zejdźcie. Mam pewien pomysł, ale to od was zależy. Gdy wyszedł, Pierce zaprowadził Rose do drugiego pokoju, największego w mieszkaniu, zarazem sypialni i gabinetu, i posadził ją na łóżku. - Stracę pracę - jęknęła. - Z tego powodu? Na pewno nie. - Nie z tego. Zamykają ośrodek. Rose była asystentką i pracownikiem socjalnym, w Centrum Psychoterapii „Las". Pierce słyszał plotki. Duże kwoty poszły na adaptację do nowych zadań, mówiono też, że personel jest dobrze opłacany, że to szczęściarze. Ale ośrodek był ogromny i pomimo publicznego wizerunku solidności i zamożności, ładnych logo i lśniących vanów na ulicach, a także wsparcia dla lokalnej społeczności, zawsze zdawał się pozbawiony znaczenia - a być może korzeni? - tak jak pensjonariusze. - Powiedzieli ci? - Mówić to oni nie mówią. Ale zapowiedzieli, że przydziały pracownicze na wiosnę zostaną ogłoszone dopiero z końcem roku. - Ośrodek działał w systemie niejako semestralnym, trochę jak swoista szkoła, tylko że najpopularniejsza latem, zimą przeważnie zamknięta (trudności z ogrzewaniem i dojazdem na zaśnieżony stok). - Powiedzieli nam na przyjęciu. No wiesz. Przypomniał sobie, że właśnie tego wieczora była na przyjęciu dla personelu na koniec sezonu. Wino, może piwo. Nie miał kto się nią zaopiekować. Prosiła, żeby z nią nie jechał. - Ale - zaprotestował - nic konkretnego. Położyła się na łóżku, rozrzucając długie włosy po poduszce. - Ojej - lamentowała. - Co ja teraz zrobię? Co zrobię? Położył się obok, by ją objąć. Wicher szalał wokół nich. Co ona teraz zrobi? Pomyślał o tych wszystkich, którzy dzisiaj pracowali na swoim, którzy, jak oni, wyszli z uniwersytetów z dyplomami w kieszeniach, prawdziwymi, lecz bezużytecznymi (w jej przypadku literatura
amerykańska), którzy dostali pracę w opiece społecznej albo otwierali za oszczędności sklepiki, uczyli się prostych rzemiosł i sprzedawali swoje produkty, albo cudze produkty, albo też samych siebie, zawsze wiedząc, że to nie potrwa długo. On przecież też. Dziwne to było pokolenie, luźny szew społecznej materii, niektórzy z nich przeznaczeni do wielkich rzeczy, inni nie, niektórzy uniesieni porywem zdarzeń i zgubieni na zawsze. W większości byli optymistami, ale u ich stóp zawsze mogła otworzyć się otchłań skłaniająca do zadumy i lęku. On sam od dawna im służył - kobietom w takiej konsternacji. Mógłby wręcz (gdyby chciał) uwierzyć, że jest tu z tego powodu, by służyć im i pomagać: kobietom poszukującym czegoś, sztuki, umiejętności, pasji, pomysłu na rozwój samych siebie i sposobu wykorzystania go. Artystyczne dusze, pewne, że posiadają moc, ale niemające na co jej wykorzystać, drapieżcy starający się (we łzach, w amoku, w mroku nocy) odkryć, co jest ich zwierzyną łowną. „Kim mam być, co mam zrobić?". Nie dał Rose odpowiedzi. Wiedział, o co się go tu prosi, ale nie zamierzał dawać odpowiedzi, nie miał już nic do dania, a nawet gdyby miał, zatrzymałby dla siebie, bo jego potrzeba była równie wielka. Służył bezinteresownie (nie bezinteresownie, lecz na pewno lekkomyślnie, a biorąc pod uwagę ostateczny koszt, wychodziło na to samo); nasłużył się już i nie miał zamiaru tego ciągnąć. Non serviam. Nie tym razem. Cholera, nie tym razem. - Przyjechał Beau - powiedział i podniósł się. Chociaż Rose i Pierce pewnego lata w Faraways byli kochankami, nie byli sobie wierni; przynajmniej Pierce zakładał, że ona nie była mu wierna; jej tłumaczenia nie zawsze były zrozumiałe, a nigdy nie trzymały się kupy, jak nikt potrafiła wypierać się - przede wszystkim przed samą sobą - co lub z kim kombinowała; gdy wypiła kilka drinków, noce zamykały się za nią niczym sny, a przygody i mężczyźni nie rejestrowali się wyraźnie w jej pamięci. Kiedyś przyjęła propozycję podwiezienia od pewnego znajomka (asp znowu w warsztacie?), a kiedy wyciągnęła samochodową popielniczkę, zauważyła brzeg małego pojemnika; czując nieokreślony bryzg pamięci, sięgnęła po niego i wyjęła szkła kontaktowe, których nie mogła znaleźć od wielu dni. - Zniszczone? - Nie. Tylko brudne. - Potrafił wyjaśnić? - Nie potrafił. Jak mógłby, skoro ja nie potrafiłam. - A więc nie wiesz, co jeszcze mogło stać się w tym samochodzie, oprócz tego, co stało