IXENA

  • Dokumenty1 316
  • Odsłony258 476
  • Obserwuję204
  • Rozmiar dokumentów2.2 GB
  • Ilość pobrań149 133

Devlin Dean, Emmerich Roland, Molstad Stephen - Dzień Niepodległości 01 - Dzień Niepod

Dodano: 8 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 8 lata temu
Rozmiar :652.5 KB
Rozszerzenie:pdf

Moje dokumenty

IXENA
EBooki
FANTASTYKA

Devlin Dean, Emmerich Roland, Molstad Stephen - Dzień Niepodległości 01 - Dzień Niepod.pdf

IXENA EBooki FANTASTYKA Devlin Dean
Użytkownik IXENA wgrał ten materiał 8 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 176 stron)

Dean Devlin Roland Emmerlich Stephen Molstad Dzień Niepodległości MORZE SPOKOJU było niesamowicie martwym pustkowiem. Wyglądało niczym milczący grób o kształcie krateru, pełen kamieni i pyłu. Na pokrywającym powierzchnię szarym pyle widniały jedynie dwie pary odcisków stóp. Siady były tak wyraziste jak w dniu, w którym powstały. Rozchodziły się na odległość piętnastu kroków we wszystkich kierunkach, tworząc wzór jakby kwiatu, w środku którego stała platforma ładownika księżycowego – dziwna, błyszcząca konstrukcja, wsparta na czterech łapach, stanowiąca plątaninę rur i złotej folii. Przypominała drabinki dla olbrzymów z nieziemskiego ogródka jordanowskiego. Wschodząca nad horyzont Ziemia stanowiła swym błękitem ostry kontrast z bezbarwną, monotonną okolicą, w którą wbito sejsmometr zdolny wykryć w odległości osiemdziesięciu kilometrów upadek meteorytu wielkości ziarnka grochu. Obok tego urządzenia tkwił chromowany maszt z amerykańską flagą. Okolica była usłana najrozmaitszymi śmieciami: nie wykorzystanymi workami na próbki, pojemnikami po aparaturze naukowej i samą aparaturą, pamiątkowymi drobiazgami i wszystkim, co astro-nauci z Apollo 11 uznali za zbędne w powrocie do domu. Obszar wielkości pola baseballowego przypominał miejsce gwałtownie przerwanego pikniku, zakończonego paniczną ucieczką uczestników, którym zabrakło czasu, by się spakować. Przez te wszystkie lata, jakie minęły od odlotu, nie poruszyło się tu nic – nawet ziarenko piasku. Armstrong i Aidrin uczynili bardzo wiele dla ludzkości i zostawili tonę śmieci dla przyszłych mieszkańców Księżyca. Stan panującego na lądowisku bezruchu zaczął się powolutku zmie-|riać. Nastąpiło leciusieńkie drżenie, które przez wiele godzin przybierało Ba sile, ale było tak słabe, że niewyczuwalne nawet dla tego niezwykle żutego sejsmometru. Stale jednak rosło, toteż w końcu urządzenie ożyło zaczęło wysyłać ostrzeżenie. Ale było niczym strażnik-niemowa, gdyż uże różnice temperatur występujące na Księżycu w dągu tygodnia iszczyły nadajnik radiowy. Wstrząsy gruntu stały się tak silne, że ze skraju jednego z odcisków osunęło się ziarenko piasku, a potem następne i następne. Teren wyraźni zadrżał, powodując zachwianie się masztu z flagą, która załopotała na ni istniejącym wietrze, a odciski stóp kolejno zaczęły znikać.

A potem niebo przesłonił poruszający się den. Na pewien cza pogrążył cały krater w mroku, gdyż zasłonił Słońce. Im bliżej się zna jdował, tym bardziej drżała powierzchnia. A czymkolwiek by był, jeg ogrom wyraźnie dowodził, że nie wysłano go z Ziemi. SKALISTA RÓWNINA PUSTYNI w Nowym Meksyku jest ta samo bezludna i sprawia równie niesamowite wrażenie jak powierzchni Księżyca. Tysiące kilometrów czerwonej pustki i twardych wzgórz z w) palonej gliny, zamieszkane wyłącznie przez gryzonie, jaszczurki oraz kilk tysięcy gatunków owadów. Tylko te stworzenia zaadaptowały się d tutejszego środowiska. O pierwszej w nocy 2 lipca było to chyba najcichsze miejsce na cał< planecie. Jedyne ślady cywilizacji na tym pustkowiu stanowiły denk nitka asfaltu, od której odbiegała gruntowa droga wijąca się wśró wzgórz, i częśdowo ukryta w krzakach drewniana tablica z napisem: NATIONAL AERONAUTICS AND SPACE ADMINISTRATION, SET Ci, którzy legalnie czy bez przepustki pojechaliby dalej aż na szcz} najbliższego wzgórza, ujrzeliby dekawy obrazek: długą dolinę, gdzi ustawiono dwa tuziny anten satelitarnych, o średnicy ponad pięćdziesięd metrów każda. Wykonano je z precyzyjnie połączonych stalowych el< mentów, pomalowanych na biało. W nocy były oświetlone czerwonyn lampkami ostrzegawczymi, umieszczonymi nad ogniskową talerza. Świa ła te zainstalowano ku przestrodze nieostrożnych pilotów, dla któryc dolina pełna stalowych konstrukcji mogłaby stać się śmiertelną pułapką Zespół gigantycznych radioteleskopów postawiono z dala od zgiełk i zanieczyszczeń typowych dla dwudziestowiecznego świata. Wielomili( nowe dotacje ze strony amerykańskiego rządu pozwoliły zrealizować t przedsięwzięde. Astronomowie zdołali bowiem przekonać polityków, i należy zająć się rozwiązaniem zagadki niemal równie starej jak ludzkośl Chodziło o znalezienie odpowiedzi na pytanie: „Czy jesteśmy sami v wszechświede?” Potężne czasze zbierają, a towarzysząca im elektronika wzmacni dźwięki emitowane przez niezliczone gwiazdy, kwazary i inne dała niebif skie. Dźwięki te nie dość że są słabe, to jeszcze niewyobrażalnie stan ponieważ fale radiowe płyną z prędkośdą światła, a to znaczy, iż o Słońca do Ziemi doderają po ledwie ośmiu minutach, za to od najbliższa nam gwiazdy dopiero po czterech latach. Większość kosmicznego hałas ów zbieranego przez dwanaście anten miała miliony lat i posiadała moc nie liczoną w dziesiątych częściach wata. Mimo to owe elektroniczne uszy nie były na tyle czułe, iż potrafiły zrekonstruować obrazy dał zbyt odległych, , by dało się je dostrzec przez teleskopy optyczne. Zaś, Pod powoli obracającymi się antenami zbudowano z prefabrykatów na- dom wyposażony w trzy sypialnie.

Pełnił on funkcję stanowiska na-;go słuchowego, w którym analizowano dane wyłapywane przez anteny. Poza sypialniami budynek był wypełniony elektronicznymi cudami, a wśród nich królował potężny komputer przetwarzający dane. Proces ten odbywał się automatycznie, co i tak nie zmieniało faktu, że tak przez cały czas dyżur pełnił jeden z astronomów. Tak na wszelki nią wypadek. vy- Obecnym dyżurnym był Richard Yamuro, który zyskał sławę dzięki Ika pracy nad fenomenem „Czerwonej zmiany”, związanym z kwazarami. Do Dwa lata potem dostał propozycję przejścia z Uniwersytetu Bolońskiego do stacji badawczej realizującej program SETI. Z oferty skorzystał czym iłęj prędzej, mimo niedogodności związanych z życiem w Nowym Meksyku. Łka SETI (Search for Extra Terrestial Intelligence), czyli Poszukiwanie •ód Pozaziemskiej Inteligencji, jako program naukowy zaistniało w latach sześćdziesiątych dwudziestego wieku. Przyczyniła się do tego grupa, jak ich określano, „narwańców”. Fakt, że zespół inicjatorów stanowili najle-TI psi uczeni globu, jedynie rzecz przyspieszył. Ich pomysł był stosunkowo prosty, ponieważ opierał się na wykorzystaniu radia. Przy jego pomocy żyt można łatwo nadawać i odbierać wiadomości nawet na dużych dystan-Izie sach. Fale radiowe przenikają przez chmury gazowe, a nawet planety, du toteż mogą pokonywać praktycznie nieskończone przestrzenie de- wszechświata. A więc najlepszym sposobem nawiązania międzygwiezdnej mi łączności jest wysłanie sygnału radiowego – jeśli ktoś, gdzieś wśród at- gwiazd chciał się z kimś skomunikować, to na pewno tak zrobił. W efek-fch cię, po latach przepychanek w kongresie, SETI otrzymało fundusze na ;ą. Dziesięcioletnie badania nieba nad pomocną półkulą. Pod nadzorem ku NASA wybudowano instalację w Nowym Meksyku i dwie inne w Aredbo io- w Puerto Rico i w Lanai na Hawajach. To Yamuro, jak każdy na dyżurze, umierał z nudów, a miał jeszcze dwie że godziny do czwartej rano, kiedy to mógł użyć czaszy do własnych badań. ść. Właśnie z tego powodu nocne dyżury cieszyły się największą popularno-we śdą. Tym razem Yamuro spędzał czas na wyimaginowanej grze w golfa (waz z komentarzem sprawozdawcy sportowego). Papierowy kubek, lia widinowany między elektronikę, zastępował osiemnasty dołek na polu ie- jPebbłe Beach. Zgodnie z wymyślonym scenariuszem, zawodnik był od go o siedem metrów i miał ostatni, decydujący strzał. Naukowiec »amiętał się przy tym tak, że zamiast elektronicznych filtrów oraz ego sprzętu widział rodzinę w napięciu czekającą na wynik. Na ioment utkwił wzrok w zdjęciu Cada Sagana (z autografem), co miało mu pomóc w koncentracji, po czym zdecydowanym uderzeniem kijs posłał piłeczkę ponad wykładziną. Piłeczka odbiła się od brzegu kubka i poleciała w bok, a Yamuro pad na podłogę, prawie słysząc jęk zawodu kibiców. W rzeczywistości do jeg( uszu docierał dźwięk brzęczyka czerwonego telefonu. Głupoty natych miast wywietrzały mu z głowy. Czym prędzej wstał, podniósł słuchawka i uważnie wysłuchał syntezowanej wiadomości. Czerwony telefon nie by bowiem podłączony do zewnętrznej linii, lecz do komputera i odzywał sil niezwykle rzadko

- jedynie wówczas, gdy komputer trafił na sygna mający jakiś logiczny, zamierzony wzór. Podawał wtedy jego koordynata i na wszelki wypadek uruchamiał alarm, rozświetlając całą konsolet sterowniczą pulsującymi czerwonymi lampkami. Klnąc pod nosem z wrażenia, Yamuro zapisał dane i nałożywsz; słuchawki, siadł przy konsolecie. Nic. Zgodnie z regulaminem powinien zaalarmować pozostałych nauko wców. Biorąc jednak pod uwagę porę, postanowił zaczekać z wstąpienien do „Klubu fałszywego alarmu” i sprawdzić, co też wywołało reakcji komputera. Zwykle dźwięki pochodziły z nowego satelity szpiegowskieg< albo były wołaniem o pomoc któregoś z pilotów. Wprowadził kod umożliwiający ręczne sterowanie czaszą numer jeden wystukał zapisane namiary... i podskoczył: ze zwykłych trzasków i zgrzy tów wyłonił seńę wyraźnych dźwięków brzmiących prawie jak instrumen muzyczny. Najbardziej przypominało to odgłos gry na organach kośdel nych proszących się o strojenie. Jeden rzut oka na czytnik częstotliwości utwierdził go w przekonaniu że jest to sygnał – tony oscylowały w przedziale znanym jako pasm< wodoru. Nadal w stanie lekkiego szoku, ale już bez wahania sięgnął pi zwykły telefon i wcisnął pierwszy numer autowybierania. To, co DZIAŁO SIĘ w pokoju dziesięć minut później, przypomi nało high-tech pijama party. - Wokół głównego pulpitu tłoczyli się mnif lub bardziej zaspani astronomowie, w mniej lub bardziej niekompletnyd strojach. Zaspani byli raczej mniej niż bardziej, za to stroje były bardzif niż mniej kompletne. Słuchawki wędrowały z głowy na głowę, co nikom nie przeszkadzało w koncentracji. Nic więc dziwnego, że nim szefów projektu Beulah Shore, zajmująca jeden z wolno stojących domków dotarła na miejsce, wśród jej podwładnych panowało już przekonani o nawiązaniu autentycznego kontaktu z obcą cywilizacją. Beulah usiadła pod plakatem z napisem: WIERZĘ W MAŁE ZIELO NE LUDZIKI (który własnoręcznie przykleiła kiedyś do śdany), pode jrzliwie przyjrzała się Yamuro i wzięła od niego słuchawki z komen tarzem: - Lepiej, żeby to znowu nie był jakiś ruski satelita! 10 Przez dobrą chwilę słuchała z kamienną twarzą. Już pierwsze takty )owtarzającej się sekwencji przekonały szefową, że tym razem faktycznie de było to nic ziemskiego. Uzasadnić tego nie potrafiła, ale też nie miała lenia wątpliwości. Jednak jako naukowiec zmusiła się do sceptycyzmu -olejny fałszywy alarm nie wyszedłby na dobre ani SETI, ani jej współ-iracownikom. - Interesujące – przyznała, z miną pokerzysty zdejmując słuchawki -le bez przesadnego optymizmu, proszę.

Najpierw sprawdzimy trajektorię rodła. Daug, zadzwoń na Aredbo i podaj im koordynaty! Arecibo było odludną nabrzeżną doliną we wschodniej części Puerto Uco, gdzie jak mawiali złośliwi, ptaki zawracają. Tam właśnie usytuowało największy na świecie radioteleskop liczący tysiąc metrów średnicy. ‘zy Usługujący go naukowcy po telefonie z Nowego Meksyku czym prędzej trzerwali własne badania i przestawili potężną czaszę na podane paramet-o- y. Wydruk z komputera pojawił się w Nowym Meksyku w rekordowym sm zasie, ponieważ oba ośrodki pozostawały ze sobą w ciągłej łączności g? Rięki szybkościowym modemom przesyłającym przez kontynent strumie-de danych w obie strony. - To musi być błąd! - wykrztusił zaskoczony i nieco przestraszony )oug, spoglądając na .wychodzącą z drukarki kartkę. - Zgodnie z wyliczeniami, od źródła sygnału dzieli nas trzysta (siemdziesiąt pięć tysięcy kilometrów - przeczytał Yamuro i dodał coś, czego wszyscy obecni zdawali sobie sprawę: - To znaczy, że nadają Księżyca. Beulah Shore podeszła do jedynego w pomieszczeniu okna i patrząc na rebrzysty sierp, powiedziała dcho: - Wygląda na to, że możemy mieć gości... Milej by było, gdyby ląjpierw zadzwonili! i- NAPRZECIWKO BIAŁEGO DOMU, po drugiej strome Potomacu, sj najduje się potężna, piędoboczna budowla znana jako Pentagon. Mimo ż na dwie godziny przed świtem przebywa tam ledwie pięć tysięcy iracowników, nie oznacza to, że kompleks jest nieczynny, albo że nic się v nim nie dzieje. Największe biuro świata, będące siedzibą bizantyjskiej a węcz biurokracji sił zbrojnych Stanów Zjednoczonych Ameryki Północ-r, ej, jest w praktyce niewielkim miasteczkiem z garażami, restauracjami e szpitalem (nie wspominając o fryzjerze). Dwie godziny przed świtem na części parkingów wrzało jak co dzień, ^)- iy wywożono góry śmieci, a dostarczano sterty zapasów, od papieru le- iczynając, na podpaskach kończąc. Nic więc dziwnego, że nikt nie n- wródł uwagi na demnego forda na cywilnych numerach, który zgrabnie a z nadmierną prędkośdą podjechał na najbliższe wolne miejsce przy ównym wejśdu.- Gdyby ktoś obserwował ów samochód, zdziwiłby się 11 nieco widząc, że wysiada z niego pięciogwiazdkowy generał. Pota wojskowy omal nie wyważył drzwi wejściowych, tak mu się spieszyło. Generał William M. Grey był głównodowodzącym sił kosmicznyc i reprezentantem Space Command w połączonym komitecie szefó sztabów. Zaledwie trzy kwadranse wcześniej jeszcze spał sobie spokojni we własnym łóżku. Jednak mimo sześćdziesiątki na karku zjawił si w biurze nienagannie ubrany, ogolony i przytomny jak na oficei przystało. Po drodze dołączył do niego oficer dyżurny USS Space Comman( pułkownik Ray CastiUo, i bez słowa poprowadził do otwieranej kari magnetyczną windy. - Kto jeszcze wie? - spytał zwięźle Grey, ledwie zamknęły się za nin drzwi. - SETI w Nowym Meksyku, bo oni to wykryli. Około drugi odebrali sygnał radiowy, który próbujemy zinterpretować, sir. Jak dotą bez rezultatów, mimo iż powtarza się cyklicznie. - Zawiadomili prasę?

- Na razie nie. Zgodzili się poczekać. Teraz robią dodatkowe testy. - Wiedzą w ogóle, co to jest? Albo skąd się wzięło? - Nie, sir. Są tak samo zaskoczeni jak my. Grey skrzywił się z niesmakiem – powszechnie wiedziano, że dene wuje go brak zdecydowania, a jeszcze bardziej bezradność (zwłaszc; u podkomendnych). Na szczęście jazda windą dobiegła końca i drzi otworzyły się na korytarz prowadzący do podziemnej sali. Pomieszczeni zaprojektowane i zbudowane pod koniec lat siedemdziesiątych, mia owalny kształt. Wewnątrz znajdowało się sześćdziesiąt konsolet radar wych, wokół których biegło wyniesione na półtora metra przejście. Bior pod uwagę wyposażenie, najbardziej rzucała się w oczy panoramiczi mapa komputerowa, wbudowana w jedną ze śdan. Z zasady poło\> konsolet działała dwadzieścia cztery godziny. Śledziła wszystko, co tyli poruszało się po niebie (z samolotami pasażerskimi włącznie). W dodatl specjalnie w tym celu umieszczone na orbitach satelity obserwowa wszelkie znane na świecie silosy rakietowe. Amerykańskie też: tak i wszelki wypadek. - Proszę spojrzeć, sir. - CastiUio wskazał na rząd zwykłych monit rów, dostrojonych do stacji CNN. Co kilka sekund następowało zakłócenie obrazu, które po chw mijało, by po parunastu sekundach znów się pojawić. - Każdy przekaźnik satelitarny zachowuje się w ten sposób, sir. Na także – wyjaśnił pułkownik. - Jednak mimo wszystko udało nam s zrobić to zdjęcie. Na podświetlonej od spodu szklanej płycie znajdowało się pokaźny rozmiarów przeźrocze wykonane w podczerwieni. Przedstawiało ob kształt na tle gwiazd; było jednak tak niewyraźne, że Grey nie mó oten dokładniej się w nim rozeznać. Wokół stołu stało kilku specjalistów od 3. interpretacji zdjęć lotniczych, spokojnie czekając na opinię generała. Nyd - Wygląda jak gigantyczne gówno – ocenił po chwili Grey z nie-efo\ smakiem. Castiiio uśmiechnął się po raz pierwszy od kilku godzin i położył na blade drugą podobiznę obiektu, faktycznie przypominającego kupę. - Oceniamy, że to coś ma około pięciuset pięćdziesięciu kilometrów średnicy i masę mniej więcej jednej czwartej Księżyca, sir. - Ciężka cholera! - westchnął z uznaniem Grey. - Faktycznie duże gówno! Nie jest to przypadkiem meteor? Oficerowie spojrzeli na siebie z zaskoczeniem: najwyraźniej głównodowodzący nie został należycie przygotowany. - Z całą pewnością nie, sir – odezwał się wreszcie jeden. - A skąd ta pewność?

- Bo zwalnia od chwili, w której go zauważono. Na twarzy generała pojawił się najpierw wyraz zaskoczenia, a po sekundzie zrozumienia. Bez chwili wahania podszedł do najbliższego telefonu i wybrał domowy numer sekretarza obrony. - Tu generał Grey... Co?!... Wiem, że śpi, o tej porze wszyscy normalni ludzie śpią; proszę go natychmiast obudzić! THOMAS WHITMORE, lat czterdzieści osiem, wstawał dość wcześnie. Nadal w piżamie, leżał w łóżku z okularami na czubku nosa i przeglądał stos gazet. Duszna noc dała mu się we znaki, chociaż miał [aro sypialnię z klimatyzacją. Postanowił, że już nawet nie będzie próbował orą< zasnąć, pomimo że dopiero wybiła czwarta. Akurat gdy spojrzał na i zegarek, zadzwonił telefon. Podniósł słuchawkę, nie odrywając wzroku od artykułu na temat żeglugi śródlądowej. - Halo? - Cześć, przy stój niaczku. - Głos był niewieści i do tego znajomy, toteż odłożył gazetę. - Proszę, proszę, nie spodziewałem się usłyszeć de przed południem. Mogę d w czymś pomóc? - Właśnie się rozbieram. Potowarzyszysz mi, kochanie? Thomas Whitmore uniósł brwi – taka propozycja nie trafiała się często. Nawet od własnej żony. - Tutaj jest czwarta rano – przypomniał. - Zdaje się, że dopiero weszłaś. Sit - Zgadza się – odparła ponurym głosem. - Chyba masz ochotę mnie udusić. Ycł - Zastanawiam się nad tą ewentuamośdą. >bh - Federalne prawo dokładnie precyzuje kary za uszkodzenie delesne [óg osoby pełniącej taką funkcję jak moja. Dlaczego tak późno wródłaś? 13 - Bo przyjęcie odbywało się w Malibu i zamknęli Padfic Coai Highway z powodu zalania jezdni wodą. Pewnie gdzieś na morzu był trzęsienie ziemi i stąd wysokie fale. - Dobra, co powiedział Howard? - Pani Whitmore na prośbę męż| wyjechała do Los Angeles, aby przekonać Howarda Story’ego, jedneg z największych producentów reklam w Hollywood, do wzięcia udział w kampanii Whitmore’a. - Zgodził się. - Doskonale. Jesteś wspaniała i obiecuję, że nigdy więcej nie poprósz de o coś podobnego. Dzięki, kochanie. - Zawsze wiedziałam, kiedy łżesz – poinformowała go rzeczowo. Właśnie teraz też to robisz. Jedną z cech, które Marilyn Whitmore uwielbiała u swojego mężi była absolutna nieumiejętność kłamania. Wyłączyła światło w swoim hotelowym apartamende i wśliznę! Się do łóżka. Nienawidziła blichtru zachodniego wybrzeża. Nie pała! Też sympatią do tutejszych mieszkańców zajmujących się produkcj różnego rodzaju filmów. Na

przyjędach, urządzanych z niezwykłyi przepychem, każdy popisywał się znajomośdami i próbował wywrze duże wrażenie na rozmówcy, opowiadając o swoich wielkich przeć! Sięwziędach. Marilyn zdecydowanie wolała boso i w dżinsach kred się koło domu. - Trudno, muszę się przyznać – powiedział skruszonym tonem ma żonek. - Leżę w łóżku koło ślicznej brunetki! Była to zresztą święta prawda – obok niego leżała sześdoletnia pod( cha imieniem Patrycja. - Chyba nie pozwoliłeś jej całą noc oglądać telewizji?! - Powiedzmy, że część nocy... - To mama?! - zainteresował się nagle wytrącony ze snu obiel konwersacji. - Ktoś się właśnie obudził i chce z tobą porozmawiać. - Tom uśmi< chnął do córeczki. - Kiedy przylatujesz? - Jutro po lunchu. - Wspaniale. Zadzwoń z samolotu. Kocham de i oddaję słuchawk zanim zostanie mi brutalnie wydarta przez to słodkie stworzenie. Sięgnął po pilota i włączył telewizor. Trafił na jakąś publicystyczr debatę o polityce, ale pierwsze, co zauważył, to cykliczne zakłócenia obraz co kilkanaśde sekund zmieniał się w pionowe pasy, które zwijały s i znikały. Na jakość głosu nie miało to jednak żadnego wpływu, tot( wypowiedzi dyskutantów były wyraźnie słyszalne. - ...mówiłem podczas kampanii prezydenckiej i powtarzam to teraz perorował łysy jegomość w szelkach. - Ten rodzaj przywództwa, jął prezydent zaprezentował podczas wojny w Zatoce, nie ma nic wspólneg z wymaganiami polityki wewnętrznej i z umięjętnośdami potrzebnyn 14 ilitykowi, by przetrwać w Waszyngtonie. Jego niedoświadczenie coraz ęściej daje znać o sobie. Notowania prezydenta nieustannie spadają. - Jest pan zupełnie jak zepsuty zegarek: ma pan rację dwa razy lennie – stwierdziła gładko uczesana kobieta siedząca obok łysego. -dnak tym razem zgadzam się z panem: administracja ugrzęzła w gąszczu wnętrznych układów. Prezydent znalazł się w mętnej wodzie zwanej agmatyką polityczną, w której republikańskie rekiny czują się jak siebie w domu. - Gdzie oni znajdują takich palantów?! - mruknął zdegustowany hitmore, próbując dostroić telewizor. Patrycja natomiast odłożyła słuchawkę, znalazła pilota i energicznie dęła się do szukania programu z kreskówkami. Kreskówek nie było na dnym, za to zakłócenia występowały na wszystkich. - Kotku, jest za wcześnie na kreskówki. Musisz jeszcze trochę pospać. - No dobra – odparła skłonna do negocjacji pociecha. - Ale jak ^lądam telewizję, to mi się bardziej chce spać. Dlaczego wszystkie )razki się psują? - To taki eksperyment: stacje telewizyjne chcą sprawdzić, czy małe dewczynki i tak będą oglądały nudne programy nocą, żeby nie mieć siły i zabawę w dzień.

- Tatusiu, to absurdalne – stwierdziła z wyrzutem dziewczynka. - Absurdalne?! Cóż, może i masz rację. - Whitmore zdołał zapanować id zdziwieniem i wyłączył odbiornik. - Tak czy inaczej, kładź się spać. Zebrał gazety, po czym wyszedł na korytarz. Na jego widok czytający książkę mężczyzna w ciemnym garniturze sspiesznie skończył lekturę i wstał. - Dzień dobry, panie prezydencie. - Witaj, George. - Whitmore podał mu jedną z gazet. - Chicago ^hite Sox górą! - Znowu wygrali? - A jak myślisz? Żaden z nich nie interesował się zbytnio sportem, ale George po-lodził z Kansas City, a Whitmore z Chicago i dwanaście kolejnych wydęstw Soxów stanowiło niezły temat do pogawędek, ponieważ druży- & ta zdystansowała Royalsów. George – ochroniarz pilnujący prezydenta od północy do szóstej ino – uśmiechnął się, udając, że czyta gazetę. Gdy Whitmore już się dalii, dyskretnie zawiadomił przez krótkofalówkę resztę zmiany, że czął się kolejny dzień pracy. JADALNIA BYŁA MIŁYM pokojem o żółtych ścianach, umeblo-nym antykami zebranymi za czasów Woodrowa Wilsona. Na środku, sy długim stole, siedziała o tej porze tylko jedna osoba: młoda kobieta 15 w białej bluzce i demnej spódnicy. Obrazu dopełniały eleganckie pantof i wręcz doskonała fryzura. Skończyła już jeść i była pogrążona w lektun sterty gazet, gdy rozległ się męski głos: - Ranny ptaszek z dębie, Connie! - Odrażające! - mruknęła, nie unosząc głowy. - Najniższa fom dziennikarstwa rodem z brukowca gruntującego śdeki. Atrakcyjna, kompetentna i zawsze gotowa do walki Constance Spać była rzecznikiem prasowym prezydenta od chwili rozpoczęda pierwsz kampanii na polityczne stanowisko. Przez lata współpracy osiągną z Whitmore’em etap, w którym dosłownie rozumieli się w pół zdani Miała trzydzieśd parę lat, ale wyglądała zdecydowanie młodziej. By jednym z najwidoczniejszych symboli polityki odmładzania rządu, jął lansował prezydent. Za cel postawiła sobie obronę szefa przed cori gwałtowniejszymi atakami prasy, a do aktualnego rozdrażnienia prz czynił się artykuł w „Tnę Post”. - W Kongresie leży dwieśde projektów ustaw, a d marnują pierws; strony piątkowego wydania na osobiste wydeczki – parsknęła. - Dzień dobry, Connie – powiedział wolno i wyraźnie Whitmoi nalewając sobie kawy. - Co?!... A! Dzień dobry. Przepraszam, ale mnie trafiło: przez czte dni czepiali się projektu polityki energetycznej i zdrowotnej, a ter przeszli do ataków osobistych! Zaraz... o, jest!: „...występując w ty tygodniu w

Kongresie, Whitmore nie tyle przypominał prezydenta St nów Zjednoczonych, ile sierotę z opieki społecznej, błagającą o wsparć Zupełnie jak Oliver z wydągniętą miską...” Albo jestem przeczulona, all to regularne mieszanie z błotem. Prezydent właśnie dostał omlet, toteż chwilę trwało, nim uporał i z zaczętym kęsem. Nie spieszył się, tym bardziej że jako nietypowy polit z zasady nie przejmował się prasą. Ponadto, znając Connie, wiedział, do wieczora odetnie się autorowi artykułu. - A nie należało się? - spytał. - Przepraszam, ale chyba nie rozumiem: co i komu? - Oliverowi repeta. Uważam to za wysoce pochlebiające porównań - Ale inni nie. Zresztą nie o to chodzi. Twoi przedwnicy bezustam powtarzają ludziom, że obecnemu prezydentowi brak doświadczeń A przedętny człowiek zaczyna im wierzyć. Media informują go all o braku starć między prezydentem a Kongresem, czyli że znów doszła i skutku jakaś dcha umowa, albo o kolejnym napadzie idealizmu, g upierasz się przy czymś. Moim zdaniem zbyt wiele dchych układów Koniec wypowiedzi nastąpił dość nagle. Connie zdała sobie sprawę, prawdopodobnie posunęła się za daleko, mimo iż była bardzo zaufa współpracownicą prezydenta, jedyną mówiącą mu po imieniu (na je wyraźne życzenie zresztą). Whitmore przełknął kolejny kęs i odparł spokojnie: 16 - Bronienie zasad a chronienie się nimi to dwie różne sprawy. Toleruję mpromisy, jak długo dzięki nim możemy osiągnąć coś, na czym nam prawdę zależy. Nie zostałem wybrany tylko po to, by wygłaszać piękne zamówienia okolicznościowe. Connie ugryzła się w język, nie chcąc tłumaczyć, że według niej .ągnięda i kompromisy raczej się wykluczają. Odnosiła nieodparte ażenie, że ostatnio Whitmore stracił serce do walki o to, co zawsze ^ażał za najważniejsze. Kampanię wygrali pod hasłem: „Nie pytaj, co oj kraj może dla ciebie zrobić, lecz co ty możesz zrobić dla kraju”. Szyscy specjaliści uznali, że głoszenie tego sloganu to polityczne samo-jstwo, bo nikt normalny nie będzie chciał więcej pracować i mniej z tego eć. Whitmore na swój nieśmiało czarujący sposób dotarł jednak do lionów, nadając tym słowom odpowiedni sens, i wygrał w wyborach. Przez pierwszy rok zapoczątkował też lawinę zmian w ustawodawstwie tyczącym zdrowia, gospodarki energetycznej, systemu prawnego oraz brony środowiska. Jednak w ostatnich miesiącach projekty ustaw knęły w komisjach, wstrzymywane przez tych, którzy chcieli przy okazji targować ustępstwa dla swych okręgów, najczęściej w zupełnie innych rawach. Prezydent, wbrew opiniom swych doradców, zaczął tracić czas targi z drobnymi politykami, po których po prostu powinien przejść i walec. Zaowocowało to

brakiem efektów, utratą popularności i, co jgorsze, zniechęceniem Whitmore’a. Do tego ostatniego nie przyznał się prawda ani razu, ale Connie znała go zbyt dobrze, by nie zauważać warstwiających się symptomów. - A propos osiągnięć. - Whitmore wskazał jej artykuł w „Orange )unty Register”. - Zostałem zaliczony do grona dziesięciu najseksow-ijszych Amerykanów! To się nazywa realny sukces! Oboje parsknęli śmiechem, co rozładowało napięcie, ale nim zdążyli -ódć do spraw poważniejszych, w drzwiach pojawił się sekretarz pręży-nta. - Proszę wybaczyć, sir, dzwoni sekretarz obrony ze sprawą nie der-^cą zwłoki – oznajmił nerwowo. Whitmore podszedł do aparatu, na który przełączono rozmowę, (dniósł słuchawkę i po krótkim pytaniu słuchał uważnie. Sądząc po jego inie, nie ulegało wątpliwośd, że sprawa faktycznie jest poważna. Connie doświadczenia wiedziała, że zaraz cały dzisiejszy rozkład zajęć legnie gruzach. JEDNĄ Z ZADZIWIAJĄCYCH CECH ludzkośd J rowania cudów. Wokół mogą się dziać najdziwniejs^^seda^ ród na nie nawet najmniejszej uwagi. //^6 Jedno z takich zjawisk (choć może nie od razu,’ ^alifik i) zwykle miało miejsce latem w Cliffside Park w l^wji V ‘D ^ Dzień Niepodległości promienie wschodzącego słońca, przypominające światła gigantycznyci reflektorów między wieżowcami Manhattanu, mieszały się z mgłą wstają ca znad rzeki Hudson. W ten sposób powstawał śliczny widok znan z kart pocztowych i reklam, a całkowicie ignorowany przez tubylców Gromadzący się każdego ranka w parku mężczyźni nigdy nie zaszczyci tego wspaniałego zjawiska nawet przelotnym spojrzeniem. W większość byli to emeryci rozgrywający zwyczajową partię szachów na kamiennyc stołach w pobliżu Cliffside Drive albo też zagorzali kibice. Stosune liczbowy tych ostatnich do tych pierwszych generalnie miał się jak trzy d( jednego, a gra stanowiła doskonałą okazję do plotek, pogawędek i wymia ny nowin z gatunku: kto został dziadkiem, a kto gwałtownie rzuci palenie. Gdyby nie nowoczesne stroje, z powodzeniem można byłoby ic uznać za Greków konferujących na agorze. Jak zwykle największa grupa zebrała się wokół pary mistrzów Davida i Juliusa. Wygląd obu mężczyzn stanowił dziwny kontrast. Davi był wysokim i chudym człowiekiem w wieku trzydziestu kilku lat, z szop czarnych kręconych włosów. Grał z koncentracją dziecka buduj ąceg domek z kart, zawijając przy tym swe długie kończyny w dziwaczn obwarzanek, a czynił to w sposób całkowicie odruchowy. Przy szachac koncentrował się stale, gdyż Julius był groźnym przeciwnikiem. Julius miał sześćdziesiąt osiem lat i zbyt szacowną wagę, by rób wygibasy jak oponent. Do końca rozgrywki

pozostawał w pozycji, w js kiej zasiadł na początku, a ponieważ nogi miał niezbyt długie – ledwi sięgały ziemi - ukazywał światu skarpetki spod zaprasowanych na żyletk i zadartych nogawek. Pod wiatrówką nosił jedną z dwóch tuzinów białyt koszul, które dostał pięć lat temu od szwagra, a w zębach nieodmienn trzymał na wpół wypalone cygaro. Grali ze sobą często, zwykle przy licznej widowni. Tego ranka me( zaczął się od błyskawicznej wymiany standardowych posunięć. W pev nym momende Julius nie zaczął rajdu wieżą, co spowodowało wydłużeń procesów myślowych przeciwnika. Wiedział on z doświadczenia, że każd ruch należało starannie zaplanować. Znudzony tym Julius zabrał się d psychologicznego zmiękczania Davida. Przychodziło mu to bez większeg trudu, gdyż był urodzonym artystą. - Długo będziesz się zastanawiał? - spytał wystarczająco głośno, l słyszała widownia. - Do emerytury tu doczekam, jak tak dalej pójdzie. - Myślę – odparł David, nie unosząc głowy. - Trudno nie zauważyć! Jeśli nad sobą nie popracujesz, to zostanie myśliwym. David powoli przesunął gońca. Ledwie puścił figurę, Julius zaatak( wał pionkiem. Błyskawiczny ruch wywołał autentyczne zaskoczenie. D vid ponownie znieruchomiał, rozważając kolejny manewr. - Myśl szybciej, z łaski swojej – skomentował Julius, wyciągają z torby styropianowy kubek z kawą. ;n Widok naczynia dziwnie rozbudził Davida. I~ - Gdzie masz kubek, który d kupiłem? - spytał z naganą. ^ - Stoi brudny w zlewie. Od wczoraj. v- - Masz pojęcie, ile czasu to świństwo potrzebuje, żeby się rozłożyć?! - I1 )avid sięgnął po białe naczynie, ale Julius był szybszy. A - Słuchaj no, wielbicielu ekosystemu! Po pierwsze: to moja kawa, a po ;n irugie: jak nie skończysz dumać, to ja się zacznę rozkładać. Sk z niechętnym mruknięciem David przesunął pionek, by zneutralizo- ^° (vać powstałe na planszy zagrożenie. Julius włączył do rozgrywki królową, a- łajać przeciwnikowi prawdziwy powód do głębokiego namysłu. ;1^ - Tak. No więc jeśli się nie mylę, wczoraj ktoś zostawił ci wiadomość ;n la automatycznej sekretarce – stwierdził z zadowoleniem, popijając ka- »ę. -Jak rozumiem jest to osoba samotna, po rozwodzie i bezdzietna, ale ~” na atrakcyjny wygląd, dobre wykształcenie oraz możliwość zrobienia 1(^ ariery. Same zalety. ?^ - Znowu mi to robisz! -jęknął David. G° Regułą było, iż w którymś momencie Julius poruszał jakiś niewygodny av mat, utrudniając przeciwnikowi koncentrację na szachach. David raczej Gh de miał wątpliwości, że Juliusem nie kierowała złośliwość, lecz troska, co v niczym jednak nie zmieniało bezpośredniego efektu. Zdeterminowany, 31C Błonił wieżę gońcem. }a• - Tak się zastanawiałem, czy oddzwoniłeś – kontynuował Julius, V1G tokując kolejnym pionem.

- Może jest śliczna i mądra, ale zaprosiła mnie na ludowe tańce! -aął David. - A ja nie cierpię tańczyć. Poza tym jestem przekonany, że żenię tych obcisłych kowbojskich spodni powoduje u mężczyzny ieodwracalne szkody związane z późniejszą reprodukcją. - I co z tego? Nie mogłeś do biedaczki choć zadzwonić i chwilę -gadać?! Zwykła uprzejmość tak nakazuje. - Tato, mnie to naprawdę me interesuje – stwierdził spokojnie Da-. - Nie zapominaj też, że nadal jestem żonaty. Na potwierdzenie pokazał noszoną na palcu obrączkę. I cofnął wieżę. Podziewanie obecność znajomych stała się dla Juliusa krępująca, choć nie wiedział dlaczego. Historię nieudanego małżeństwa jego pociechy ;y doskonale znali, a ponadto wiedzieli, że Julius nie może zaakcep-tego stanu rzeczy. Widząc, że nie ma najmniejszych szans, by .adzeni poszli już sobie, westchnął i, jak miał w zwyczaju, wziął byka J- Synu, miło mi, że spędzasz ze mną tyle czasu. Rodzina to ważna rzecz, i czterech lat nie podpisałeś papierów rozwodowych i to mnie dręczy. Trzech lat. Trzy czy dziesięć, niewielka różnica! Chodzi o to, że żyde toczy się |, a twoje postępowanie jest zdecydowanie niezdrowe. - Jakby dla ua wagi swym słowom zbił gońca królową. 19 - Co proszę? Niezdrowe?! I kto to mówi?! Żyjemy w coraz bardz zatrutym środowisku, a ty kawą, cygarami sam się dobijasz i... - Przerw mu sygnał pagera. Dawid spojrzał na ekranik. To już trzecia tego rani wiadomość z firmy. - Będzie z szósty raz dzisiaj. Starasz się, żeby cię wylali, czy cc A może zdecydowałeś się na jakąś prawdziwą pracę? David pominął milczeniem pytanie ojca, bijąc wieżą pionka pilnując go króla. - Szach i mat – stwierdził rzeczowo. - Do jutra, tato. Rozplatał się, pocałował zaskoczonego Juliusa i dosiadł piętnast biegowego sportowego roweru, na którym jeździł do pracy. - Jaki szach mat?! - Julius odzyskał głos. - Zaraz, narwańcu! Ma jeszcze... o cholera... Mógłbyś choć czasami dać wygrać staremu człowi kowi, niewdzięczniku! Mimo wszystko w głębi ducha Julius Levinson był dumny, że ni w okolicy nie pokonałby Davida. PORANNY KOREK BYŁ w pełnym rozkwicie. Most Jerzego W szyngtona zatkały sznury trąbiących pojazdów. Auta stały zderzak w zd rzak i poruszały się w tempie zautomatyzowanego żółwia. Na dodat dziesięć tysięcy głodnych mew skrzeczało przeraźliwie powodując hali od którego puchły uszy. David bez kłopotów przesmyknął się przez korek i wypadł na Riv< side Drive, a po chwili skręcił w boczną uliczkę pełną magazynó Zahamował przed ceglanym budynkiem, na którego frondę widnia stalowe litery (nieco

zapaskudzone przez ptactwo), układające się w nap COMPACT CABLE CORPORATION. Przed drzwiami maszerował w kółko samotny protestant z transpare tem następującej treści: Uwolnić częstotliwości! Kompanie kablowe NIE MAJĄ PRĄ W A zad opłat. - Nadal chcesz nas zamknąć? - zainteresował się David, zsiadaj z roweru. - Oczywiście. - Czarnoskóry mężczyzna miał około pięćdziesiął i jak zwykle był ubrany w nienagannie wyprasowany garnitur 01 gustowny krawat. Nazywał się King Solomon. - Nie widziałem de tu kilka miesięcy, stało się coś? Zapytany rozejrzał się podejrzliwie, po czym odparł konspiracyjna szeptem: - Kopałem po bibliotekach i znalazłem tonę materiałów do progi mu. - King prowadził półgodzinny program w jednej ze stacji telewiz nych, zawzięcie dyskutując z przedstawidelami konglomeracji komunii 20 dzit syjnych. Poza tym protestował w różnych częściach miasta, wykładając rws Lażdemu, kto chciał słuchać, swój światopogląd, stanowiący mieszankę mk iocjalizmu i anarchii. - Masz chwilę czasu, Levinson? Co” - Pewnie. - Przed oczyma Davida przemknął obraz Marty’ego obgryzającego paznokcie, zdenerwowanego z powodu jakichś błahych proble-jąa nów technicznych, ale zdecydowanie odsunął tę wizję. Marty z natury był listerykiem. - Głównie chodzi o rozmowy telefoniczne, ale z prawnego punktu isto widzenia obejmuje to również telewizyjne kompanie kablowe, bo one akże używają satelitów komunikacyjnych. Ponieważ wy kontrolujecie te ilac atelity, możecie naliczyć takim jak ja astronomiczne ceny za oglądanie iwi( neczu czy dzwonienie do panienki w Amsterdamie. W 1840 roku w Anglii lyło podobnie z przesyłkami pocztowymi: rząd próbował uregulować |czność, żeby przy okazji zarobić. Jak ktoś chciał wysłać list, musiał iść la pocztę, dać go urzędnikowi i zapłacić żądaną kwotę: im dalej Ust miał tyć wysłany, tym drożej kosztował. Cała procedura stała się tak droga niewygodna, że ludzie praktycznie przestali korespondować. Wtedy en facet, zapomniałem jak się nazywał, doszedł do wniosku, że robotę etycznie wykonuje się w dwóch miejscach: na początku, tam gdzie zyjmowano listy, i na końcu, przy ich doręczaniu. Reszta procesu razem kosztami była identyczna bez względu na liczbę listów; i tak należało je rzenieść na tę samą odległość, tymi samymi sposobami. Gość poszedł do rola i zaproponował mu jedną niewysoką cenę na wszelkie listy, niezależ-ie od miejsca przeznaczenia. Król się zgodził i wiesz, co się stało? - Wszyscy rzucili się do skrzynek pocztowych. - Doskonale, mon ami\ Ludzie zaczęli przelewać na papier swoje czucia i pomysły, a wtedy co nastąpiło?

Rewolucja przemysłowa! Dlatego tu właśnie tkwię co dzień. Jak przestaniecie monopolizować satelity połączenie wliczycie w koszty własne, to będę mógł często dzwonić do inienki w Amsterdamie, a mój program obejrzę sobie w Chinach. [astąpi informatyczna rewolucja! Co ty na to, przyjacielu? Odpowiedzią był kolejny sygnał pagera. Tak częste wywoływanie ivida nie należało do zwykłych posunięć nawet Marty’ego. Levinson szał podejrzewać, że tym razem faktycznie mogło się stać coś poważnego. - Myślę, że jesteś przekonujący. Produkowałeś się kiedyś w Internecie? Gdy okazało się, że King nawet nie ma komputera, podał mu, gdzie najbliższy publiczny terminal, i skończył rozmowę, gnany lekkim okojem. ^ZA OBROTOWYMI DRZWIAMI był inny świat – marmury i ma-hallu wysokiego na trzy piętra. Człowiek pracujący w nowoczesnej gi pilnie strzegł, by nieproszeni goście nie pałętali się po budynku „Compact Cable”. David, z rowerem na ramieniu, minął recepcję i znała się w centrum sterowania stacji. Całą południową śdanę pomieszczeń zajmowała bateria monitorów. Ledwie zamknął za sobą drzwi, już wiedział, że stało się coś m zwykłego. Po pierwsze: w sali było znacznie głośniej niż zazwyczi po drugie: wszyscy się gdzieś spieszyli, a po trzecie: nim zdołał odstaw rower, dopadło go szalone tornado w postaci znerwicowanego Marty’ei Gilberta. - Na cholerę komu pager, jak się go nigdy nie włącza? - spyt dramatycznie Marty, jak zwykle uzbrojony w puszkę wody minerału i telefon bezprzewodowy. - Cały czas jest włączony – poinformował go David, spokojnie o stawiając rower. - Po prostu rię ignorowałem. - Chcesz powiedzieć, że wiedziałeś o każdej wiadomości i nie raczył się odezwać?! - zawył Marty, aż mu wypielęgnowana bródka stanę sztorcem. - A nie przyszło d do głowy, że mogły nastąpić jakieś poważ] komplikacje?! Podobne ataki wściekłości zdarzały się Marty’emu co kilka dni, < czego David dawno się już przyzwyczaił. Jako nadzorca niewomikć Marty zrobiłby karierę prawdopodobnie większą, niż jako zarządca jedu z największych sied kablowych w Stanach. David jednak należał ( nielicznych opornych jednostek i jak dotąd nie dał się ani zamęczyć prac ani znerwicować, jako że w opinii Marty’ego każdy najmniejszy technic ny problem urastał do rangi katastrofy. Marty z kolei równocześn nienawidził i uwielbiał Davida, mając pewność, że jest on najlepszy specjalistą w branży, jak kraj długi i szeroki. Miał tak ogromną wieds zbyt wielką na zajmowanym przez siebie stanowisku, że znaleziei następcy było fizyczną niemożliwośdą, i dlatego też uchodziła mu płaze nonszalancja, z jaką traktował pracę. Najwięcej trudu przysparzało śdą nięcie go do firmy i zasadzenie do problemu, potem kłopot znik błyskawicznie, a konkurencja mogła tylko bezsilnie się wściekać. Da\ był tajną bronią „Compact Cable”. Zwierzchnicy narzekali

jedynie i niemożność całkowitego kontrolowania zdolnego podwładnego. - Co się stało tym razem? - Nikt nie wie. - Marty uspokoił się solidnym łykiem wody miner nej. - Zaczęło się koło czwartej rano i od tej pory wszystkie stacje nada jak w radosnych latach pięćdziesiątych: masa szumu i te cholerne, pionom zakłócenia. Cały ranek siedzieliśmy w pokoju przekaźników i nic. Sfrustrowany Marty dsnął pustą puszkę do kosza, co Davida 2 trzymało dosłownie w pół kroku. - Marty, mamy pojemnik na opakowania wtórne i postawiono go i dla jaj, tylko z potrzeby! Program związany z odpadkami nadającymi się do przetwarzał powstał wyłącznie dzięki uporowi Davida, który jako ekopolicjant czuli 22 ę w zgodzie ze swym powołaniem. Teraz też sięgnął do kosza i wyjął niego sześć identycznych aluminiowych puszek po wodzie mineralnej. - Krasnoludki to wrzuciły? - spytał oskarżydelsko. - Możesz mnie zaskarżyć! - prychnął Marty i nim David odzyskał [os, złapał go za ramię i zaciągnął przez krótki korytarz do drzwi maczonych: PRZEKAŹNIKI SYGNAŁU. W pomieszczeniu znajdowało się techniczne serce „Compact Cable”. Fależało przyznać, że nie wyglądało atrakcyjnie – setki płaskich pudeł, ieszczących modulatory sygnału, stały na regałach zajmujących dwie zede powierzchni. Pod ostatnią śdaną znajdowała się długa konsoleta, Ala pokręteł, suwaków, przycisków, przełączników. Powyżej widniało kanaście monitorów oraz wiele map, na których oznaczono pozyqe itelitów przekaźnikowych, polaryzację poziomą i pionową transponde-w, a także częstotliwości kanałów głosowych. Obrazu całości dopełniał ary plakat czterech hippisów w San Francisco z napisem: „Lepiej zeżyć chemikalia”. No i naturalnie kabel. Mile wielożyłowego kabla czyły wszystkie elementy elektroniki w pomieszczeniu, wijąc się niczym ado węży po całej sali. - Dobra, chłopaki, zróbcie trochę miejsca – pisnął Marty, przeds-jąc się przez ostatni rząd regałów. - Doktor Levinson zgodził się szczydć nas pokazem swych umiejętnośd. David zignorował komentarz i podszedł do konsolety, przy której edział zdesperowany technik. Monitor nad jego głową nastawiony był na loday Show”, i jak mówił Marty, obraz co kilkanaśde sekund ustępo-ał miejsca pionowym pasom. - Wygląda, że ktoś nam zakłóca sygnał – mruknął, myśląc przez oment o Solomonie maszerującym na zewnątrz. - Bez dwóch zdań – zgodził się technik. - Jesteśmy pewni, że to oblem z satelitą. ^al – Próbowaliśde zmienić transponder? ^id – Jeezuu! -jęknął Marty, wspinając się na palce, by zajrzeć im ponad na mionami. - Pewnie że próbowaliśmy, czy

wyglądamy na idiotów? Lepiej B odpowiadaj na to pytanie! David przydągnął krzesło i usiadł, a jego nogi zaczęły okręcać się »kół nóg krzesła. - Daj „Weather Channel” - poledł technikowi. Na monitorze pojawił się tekst: KŁOPOTY TECHNICZNE, PRO- Ę CZEKAĆ. - Mogę? - David delikatnie odsunął technika od klawiatury. - Chdał-n wykonać pewien szybki manewr... Jego palce mignęły po klawiszach, dostrajając odbiór, a potem do-sowując do niego antenę na dachu. Przez moment „Today Show” yskał zwykłą, kryształową jakość, po chwili obraz zmętniał, ale zaraz odzyskał ostrość. 23 - Jesteś geniuszem – przyznał Marty. - Jak to zrobiłeś? - Nie tak prędko, Marty – mruknął David, pochylając się nad klawi turą. Nogi splątał w kwiat lotosu i walił w klawisze jak oszalały. Gdy na ekranie pojawił się wykres komputerowy, David nagle ! Wyprostował. - Masz rację: to na pewno satelita. Ten dobry obraz był transmis z „Rockefeller Plaża”, nie idącą przez satelitę. Sygnał, jaki wysyłają, j( czysty. - A co to za komputerowa sieczka? - zaniepokoił się Marty. - Chyl nie wysyłamy tego klientom?! - Odpręż się, bo zaraz pękniesz. Nie wysyłamy. Po prostu przeprow dzam diagnostykę sygnału. - David uważnie przyjrzał się ekranowi. Zgodnie z tym, co twierdzi komputer, wysyłany przez nas sygnał je czysty i nadajemy pełną mocą. Może satelita się spieprzył... Wyjdę i dach i przestawię antenę na innego satelitę, a ty dzwoń do „SatCom Fin i wydzierżaw trochę kanałów. Na pewno dysponują wolnymi. - Już załatwione. - Marty uśmiechnął się z wyraźną satysfakcją. SatCom, Galaxy i TeleStar mają te same zakłócenia co my. Wszys< w mieście je mają. - Wszyscy? - zdziwił się David. - To znaczy, że cały kraj, nie, cal półkula odbiera zły obraz... Niemożliwe. - Właśnie – zgodził się Marty. - A teraz to napraw. ŁUP! Miguel siadł wyrwany z głębokiego snu, próbując rozeznać się w rz czywistośd.. Śniło mu się, że śliczna dziewczyna o bladej cerze i świecący< oczach uczyła go latać. Gdy w końcu przełamał strach i zaczął się dóbr bawić, coś go obudziło... ŁUBUDU! Odsunął plastikową roletę i sprawa się wyjaśniła. Grupy siedmi i dziewięcioletnich wojaków z sąsiedztwa urządziły sobie w okolicy WOJE Wyglądali jak Żółwie Ninja podczas strzelaniny w O.K.Corral, a kiedy któr ginął, ostentacyjnie padał uderzając o tył Winnebago, w której spał Migu< - Vayanse\ Przestańcie walić w przyczepę, bo jak wyjdę, to ja wa przywalę! - ryknął Miguel i cała gromada rozbiegła się z dzikim wrza Idem po Segal Estates, jak bezczelny właściciel nazwał camping.

Jedną połowę asfaltowo-żwirowej powierzchni, gdzie obozowało k kadziesiąt przyczep i karawaningów (zwanych też domami na kółkaci zajmowali meksykańscy robotnicy z rodzinami, drugą zaś biali, któr „wyemigrowali” na pustynię. Ogrodzony siatką teren leżał przy pc zboża, o kilometr od autostrady. Miguel wraz z siostrą, przyrodni bratem i ojczymem mieszkali tu od trzech miesięcy, natomiast w Wi nebago od prawie roku. Dwa tygodnie wcześniej Miguel ukończył Taf-Morton Consolidated Bgh School, ale w ceremonii nie wziął udziału - innych uczniów prawie ie znał, za to Russella znał aż za dobrze. Wiedział, że ojczym zjawi sdę na coczystośd i na pewno narobi mu wstydu. Wieczorem Alicja upiekła isto i zorganizowała małe przyjęcie tylko dla ich czwórki, a i tak Russell zdrowej bani wygłosił pijacką przemowę, jaki to też czuje się dumny c żałuje, że żona nieboszczka nie może widzieć osiągnięć syna. Efektem i, jak zwykle w takich wypadkach, awantura, którą Miguel zakończył lśniędem drzwiami. Gdy wojownicy za ścianą wreszcie się uspokoili, z przedniej części izu, zwanej „kuchnią”, dały się słyszeć cichsze, ale za to częstsze głosy uderzeń. Jedenastoletni Troy usiłował tam oglądać telewizję, ^ponieważ byli sześćdziesiąt kilometrów na północ od Los Angeles, gnał wzmacniający szedł przez satelitę. - Co ty wyprawiasz? - zainteresował się Miguel. - Telewizor się zepsuł. Koszmarny obraz. - Walenie w obudowę nic nie pomoże. Pewnie nadajnik nawalił. Czekaj, sami naprawią. Troy nie miał zbyt wiele cierpliwości. Po dwóch minutach, gdy kłócenie powtarzało się tak jak dotąd, ponownie przydzwonił odbiorowi. Miguel zrozumiał, że dłużej nie pośpi – i tak była już ósma rano wypadałoby się rozejrzeć za jakimś zajęciem. Chłopak z westchnieniem ttał i podszedł do młodszego brata. - Widzisz? - spytał niepotrzebnie Troy, wskazując na ekran. - Wał-;go? - Takich urządzeń nie naprawia się młotkiem, już ri mówiłem. Poza l telewizor jest w porządku, prawdopodobnie coś zakłóca fale. - Brat wyglądał na przekonanego, więc Miguel zmienił temat. - Wziąłeś irstwo? - Potem wezmę. L; Troy urodził się z chorobą Addisona polegającą na niedoczynnośd nonalnej kory nadnerczy. Do klasycznych objawów tej przypadłości sży stopniowo nasilające się uczucie zmęczenia i ogólnego osłabienia tlące do skrajnej utraty sił. W przebiegu choroby występują przełomy lenia się symptomów, zapadu naczyniowego i wreszcie utraty przyto-Sd. W razie takiego przełomu nawet nieznaczny wysiłek może spowo-ić zgon. Miguel wiedział o tej chorobie niemal wszystko, gdyż to lie ona zabiła ich matkę, która nawet nie zdawała sobie sprawy, jak iżnie jest chora. I właśnie wtedy wyszło na jaw, że Troy również jest sbdążony. Dlatego codziennie rano powinien brać hydrocortizon,

ale »agi na cenę lekarstwa rodzina przeważnie pozwalała chłopcu dwa l w tygodniu ignorować zalecenie lekarza. Było to dopuszczalne, jeśli ^ przestrzegał odpowiedniej diety i unikał stresów. A śniadanie jadłeś? 25 - Nie. - Alicjo, co robią w zlewie te brudne gary? - Pytanie Miguela b) retoryczne. Jasne, że naczynia czekały, aż wreszcie ktoś się zmiłuje i pozmywa. Dziewczyna zrobiła śniadanie jedynie dla siebie, nie troszc2 się o rodzeństwo. Siedziała w kabinie wozu wyciągnięta na siedzei pasażera i wycinała zdjęcia z magazynu mody. Słysząc wrzask Migue rozgłośniła walkmana. Miała czternaście lat. Czuła się znudzona i nieć wartościowana. Kiedy wiosną hormony dały znać o sobie, zaczęła malować, nosić obcisłe bawełniane koszulki i skąpe spodenki. Tak zres; ubierały się wszystkie dziewczyny w jej nowej szkole. Miguel już miał solidnie opieprzyć siostrę za jej samolubstwo, kiedy podjeździe zahamowała czerwona półdężarówka, wzniecając tumany l rzu. Kierowca jeszcze chwilę rozmawiał z kimś przez telefon komórko1 i nie ulegało wątpliwości, że jest wściekły. Nazywał się Lukas Foster. I farmerem, który wynajął Russela Casse’a do natychmiastowego oprys pól, nagle zaatakowanych przez jakąś odmianę żarłocznej ćmy. Należało to uznać za szczęśliwy zbieg okoliczności, gdyż rodził Casse’ów właśnie kończyła się gotówka. Farmer kroczył w kierunku wozu, w jednej ręce trzymając głó\» sałaty. Miguel już wiedział, że właśnie zaczęły się kłopoty. Otwór boczne drzwi i krzyknął: - Dzień dobry, Lucas. Co się stało? - Jest twój stary? - spytał muskularny młody mężczyzna, kipi złością. Alicja wynurzyła się z wozu i stanęła przed bratem. - Parę godzin temu wyszedł opryskiwać twoje pola – wyjaśniła. - To ciekawe, gdzie on się podział, do cholery. Miguel zaczął tłumaczyć, że wczoraj ojczym miał jakieś problei z maszyną do opryskiwania, ale Lukas nie dał mu dokończyć tej bzdun wymyślonej na poczekaniu historyjki. - A żeby go jasna...! Siedzi gdzieś ze zbiornikami pełnymi tru wartej osiemset dolców, a te cholerne robaki zżerają mi ziarno! - wrze czał. Zaraz jednak się opanował. Był zaledwie parę lat starszy od Migu i głęboko współczuł chłopakowi, choć w duchu klął się za to, że jedy z sympatii do tej czwórki zaproponował pracę pijakowi. - Może musiał zatankować i już się wziął do roboty – powieds Miguel z nadzieją. - Figa! Rozmawiałem ze swoim ojcem i na niebie nie ma ślą żadnego samolotu. Russell na pewno dotrze na miejsce akurat wtedy, f zmieni się kierunek wiatru i wszystko na nic, będziemy musieli odło; oprysk do jutra, a w tym czasie te pieprzone robaki obeżrą wszystko czysta. Upokorzony, Miguel najchętniej schowałby się w mysią dziurę i t umarł. Ojczym już nieraz narobił mu wstydu,

ale podobnego numi 26 szcze nie wykręcił. Miguel nie miał żalu do Lukasa. Farmer naprawdę iał powody do złości. Odgłosy uderzeń dochodzące z wnętrza wozu świadczyły, że Troy idal usiłuje pięścią poprawić jakość obrazu. - Przestań – rzucił Miguel ostrzegawczym tonem. - Jeśli go nie będzie, jak wrócę na pole, to zadzwonię na lotnisko Antelope Valley i wynajmę kogoś innego. Nie mogę czekać cały dzień. - Dobra, uczciwie stawiasz sprawę. Natychmiast biegnę go szukać. -łapał kluczyki do motoru i ruszył ku drzwiom. Kiedy szedł wraz z Lukasem wzdłuż podjazdu, z wozu wyskoczyła Jicja i zawołała: - Miguel, podrzuć mnie do Circie K Market. - N i e! - wrzasnął, odwracając się w jej kierunku. - Nigdzie nie jedziesz, dopóki nie zrobisz małemu śniadania. Nie czekając na odpowiedź, odpalił swoje stare kawasaki. Jeszcze moment stał na podjeździe, zastanawiając się, skąd rozpocząć poszukiwania. PODWŁADNI GENERAŁA GREYA wyliczyli, że obiekt znierucho-na orbicie parkingowej około pięciuset kilometrów za Księżycem, rając go jako tarczy w stosunku do ziemskich satelitów. Z uwagi ak na swą wielkość nie mógł umknąć kamer trzech satelitów, którym » Command celowo zmieniło orbity. Dzięki temu manewrowi dys-wano stałym obrazem obiektu, gdyż satelity nieustannie transmito-’ sygnał. - Panie pułkowniku! - zawołał nagle jeden z techników kontrolują-ch obiekt. - Proszę spojrzeć! Castiiio podbiegł do stanowiska i utkwił wzrok w monitorze. W rejo-t znajdującym się bezpośrednio pod obiektem zachodziły jakieś zmiany. t- Wygląda jakby eksplodował... - zauważył pułkownik. [- Raczej się dzieli – mruknął technik. Id dolnej powierzchni oddzieliły się mniejsze fragmenty i powoli się lały. Po osiągnięciu określonej odległości zaczynały manewrować. Po i minutach utworzyły krąg i Castiiio nagle zrozumiał, co obserwuje. Hmiast też ruszył do telefonu, by poinformować o tym generała przebywającego w Białym Domu. IONNIE SPRÓBOWAŁA WYMKNĄĆ SIĘ ze swego gabinetu bo-[ni drzwiami, ale korytarz był pełen jej podwładnych, którzy widząc tevą, natychmiast ku niej ruszyli. Każdy miał co najmniej jedną kartkę k pytań wymagających natychmiastowej odpowiedzi. Zresztą trudno •ię temu dziwić, gdyż od rana urywały się telefony. Dzwoniących iy powinno się łączyć z prezydentem, lecz tym razem pracownicy 27 Białego Domu musieli ich uprzejmie zbywać. A nie jest łatwe, gd; rozmówcą okazuje się senator, minister zagranicznego rządu lub ambasa dor, nie mówiąc już o szefie sied telewizyjnej czy koncernów prasowych Tymczasem nikt nie wiedział, co im odpowiadać. Connie doskonale zdawała sobie z tego sprawę, ale chwilowo nie miał czasu udzielać jakichkolwiek wyjaśnień -

już była pięć minut spóźnioni na poranną odprawę u prezydenta, co dotąd jej się nie zdarzyło. Jął zwykle w takich przypadkach szła do przodu jak taran, uśmiechając si uprzejmie i ignorując wszystkie pytania. Frank Jeffries, sekretarz Connie widząc, co się dzieje, po prostu stanął jej na drodze. - CNN ogłosi, że przeprowadziliśmy próbę atomową w atmosferze jeśli temu oficjalnie nie zaprzeczymy - wypalił. - Jak chcą wyjść na durniów, niech ogłaszają. - Connie wzruszył ramionami. - NASA przysłała oświadczenie do akceptacji – wtrącił natychmias następny, korzystając z okazji. - Jest krótkie, ale wymaga zatwierdzenia - Nasze oficjalne stanowisko głosi, że nie mamy oficjalnego stanowis ka! -poinformowała uprzejmie Connie i korzystając z chwilowego osłupie nią pozostałych, przebiła się do narożnika, gdzie niespodziewanie skręcił w lewo. Minęła schody, na których czekała następna grupa żądnych wiedz pracowników, i wsiadła do windy. Ten antyczny dźwig pochodził z czasów Franklina Roosevelta i był tak rzadko używany, że większość oso urzędujących w Białym Domu nie wiedziała o jego istanieniu. - Connie, co się, u diabła, dzieje? - wrzasnął Gil Roeder, widzą umykającą rzeczniczkę. - Chyba nie sądzicie, że gdybym wiedziała, to nadal trzymałabym wa w niepewności? - odparła niewinnie, w chwili gdy drzwi właśnie zaczęl się zasuwać. - Sądzimy! - dobiegł ją przytłumiony, ale zgodny chór. SPOTKANIE w OWALNYM GABINECIE już się rozpoczęło Oprócz prezydenta brali w nim udział: przewodniczący komitetu szefów połączonych sztabów, sekretarz obrony, generał Grey i dyrektor CI^ Albert Nimziki. Wszystkim zebranym Whitmore ufał, choć każdem z innych powodów. - Tylko jeszcze raz przypominam, że nie wiemy, czy to coś zamierz wejść w ziemską atmosferę. Nie wiadomo również, czy w ogóle je; w stanie to zrobić. Niewykluczone, że nie zbliży się bardziej, choćb z obawy przed polem grawitacyjnym - zakończył Grey. - Faktycznie może nas minąć – zgodził się Nimziki. - Ale my musiro być przygotowani na najgorsze. To nasz obowiązek. Dlatego też z powc du braku informacji należy założyć, że ma on wrogie zamiary. Uważan że trzeba przeprogramować kilka rakiet i wystrzelić je prewencyjnie. 28 dy Nimziki dobiegał sześćdziesiątki. Jego wygląd i zachowanie sprawiły, są- ; zyskał przezwisko „Stalowa Szczypawa”. Stanowił swoisty ewenement, A. dyż utrzymał się na stanowisku przez kadencje czterech kolejnych rezydentów, z tego dwóch demokratów (Whitmore był tym drugim). iła aczej nie dawał się lubić, ale kiedy zabierał

głos, mówił sensownie. Jak ina edawno stwierdził „The Post”, od czasów J. Edgara Hoovera nikt nie mał w swym ręku tyle władzy co Nimziki, naturalnie nie licząc prezyden-[. Zawsze bardzo interesowała go polityka, chociaż potrafił wywołać rażenie, że tak nie jest. Uchodził też, co zrozumiałe, za mistrza w zakuli-)wych rozgrywkach oraz w forsowaniu własnej woli. Przedstawiona JTOZ niego propozycja była całkowicie sprzeczna z przyjętym na począt- narady stanowiskiem, by spróbować znaleźć rozwiązanie inne niż to, yła óre zakładało, że „najpierw należy strzelać, potem pytać”. - Przy tak małym zasobie informacji nie powinniśmy podejmować ast zyka ataku – sprzeciwił się Grey. - Po pierwsze nie wiadomo, czy iia. Łfimy. Po drugie możemy ich sprowokować. Po trzecie z jednego dużego /is- ttektu, który może nas minąć, zrobilibyśmy masę mniejszych, a te na >ie- wno spadną na Ziemię. Rakiety owszem, należy przeprogramować, ale ;iła żadnym wypadku nie wystrzeliwać... izy Urwał, gdyż w progu stanęła Connie, zaskoczona liczbą umundurowa-ów di mężczyzn. Sóh – Jak reagują ludzie? - spytał ją Whitmore, gestem zapraszając do odka. Zą( - Witam panów. - Connie opanowała się i siadła obok Nimzikiego. -isa wymyśla niestworzone rzeczy, CNN grozi nadaniem komunikatu, iż sprowadziliśmy reakcję jądrową w atmosferze, ale nikt jak dotąd nie żal na poważnie panikować. Na szóstą postanowiłam zwołać konferen-prasową, a do tej pory nie udzielać żadnych komentarzy. - Sądzę, że czas skontaktować się z dowództwem NATO i ogłosić gotowości na DEFCON 3 – zaproponował Nimziki, co wywołało ‘chmiastowy sprzeciw pozostałych. Uznano, że byłoby to przedwczesne, a w dodatku mogłoby wywołać ukę w miastach. W końcu zabrał głos przewodniczący: ;- Gorsze jest co innego: od czwartego lipca dzielą nas dwa dni wie pięćdziesiąt procent żołnierzy ma przepustki, a niemal wszyscy dcy są w stolicy, w związku z niedzielną defiladą. Jedynym skutecz-sposobem nakazania im powrotu do baz byłoby użycie radia vizji. - A to zaalarmowałoby nie tylko naszych obywateli, ale i całą resztę ta – dokończyła Connie. • Przepraszam, sir. - W drzwiach stanął adiutant Greya. - Właśnie pidowano, że obiekt zajął stacjonarną orbitę parkingową po ciemnej lie Księżyca. I W chowanego się bawi, czy co? - zdziwił się Whitmore. L 29 - To raczej dobra wiadomość, przynajmniej chwilowo – skomento^ sekretarz obrony. - Niezupełnie. - Adiutant najwyraźniej jeszcze nie skończył. - Obi< ustalił orbitę o 10.53 naszego czasu, natomiast o 11.01 zaczęły się od nie odłączać fragmenty. Zaobserwowano ich trzydzieści sześć. Wszysti mają kształt

spodka i jednakową średnicę, wynoszącą około cztemai kilometrów. Jeśli będą się poruszały wzdłuż obecnych trajektorii, to dwadzieścia pięć minut wejdą w atmosferę. Zapanowała całkowita cisza. Obecni w osłupieniu wpatrywali w młodego oficera, powoli przetrawiając usłyszane rewelacje. Oto realii wał się jeden z najstarszych i największych lęków prześladujących Im kość – Ziemia stała się obiektem odwiedzin (lub inwazji) obcej, intelige nej rasy. - Trzydzieści sześć jednostek, możliwe że wrogich, kieruje się Ziemi. - Ciszę przerwał Nimziki. - Czy nam się to podoba czy nie, trz( ogłosić DEFCON 3, panie prezydencie. Nawet jeśli wywołamy t panikę, musimy postawić wojsko w stan żółtego alarmu. I to natychmia Tym razem nikt z obecnych nie miał innego zdania. ROZLEGŁO SIĘ PRZERAŹLIWE buczenie, któremu towarzys ło czerwone migające światło alarmowe: w ten sposób w „Comp Cable” ogłaszano przerwę obiadową. David zignorował ten sygnał, po< bnie jak i pozostałe czynniki zewnętrzne. Od chwili wejścia do i przekaźników opuśdłją tylko raz, by przynieść dwa urządzenia wielkc walizki, oraz swojego laptopa. Wszystko to włączył w obwód, po cz skoncentrował się na ekranie komputera, gdzie mniej więcej co dwadzi da sekund powtarzał się graficzny wzór. - Witaj, geniuszu. - Marty wyjrzał zza rzędu regałów cały w uśn chach. - Przyniosłem coś na ząb. Wpadłem też zapytać, jak d led. ] żebym naciskał, ale wiesz, jestem po prostu dekaw. - Siadaj i odpręż się, stary. - David, tak jak reszta pracowników, przyzwyczajony do kłamstw i pochlebstw szefa. Zaskoczony Marty ostrożnie wykonał polecenie. David wyrzudł stąd już dwa razy, gdyż dłużej jak dziesięć sekund me mógł powstrzyi wać się od zadawania pytań, które zawsze doprowadzały młodzieńca szału. - Mam dla dębie dwie wiadomośd: dobrą i złą. Którą chcesz i pierw usłyszeć? - spytał promiennie David. - Złą. - Jesteś mi winien porządny obiad, a nie jakieś tam tekturowe żar - A dobra, to że nie dasz się zaprosić? - Nie! Znalazłem, w czym problem. Marty oniemiał z wrażenia. Dzięki Bogu! - westchnął odzyskując głos. - A co tak naprawdę się - W emisję z satelity jest wpleciony dziwny wzór. Pojęcia nie mam, d pochodzi. Niczego podobnego nie widziałem. A co ciekawsze, temu ijemniczemu nadajnikowi jakoś udało się wprowadzić swój sygnał rów- ocześnie do wszystkich satelitów teletransmisyjnych. - A niby dlaczego ma to być dobra wiadomość? - Bo ten sygnał jak każdy posiada własny wzór. Wystarczy odkryć (go częstotliwość, napisać program i skalkulować częstotliwość sygnału ygaszającego. W ten sposób zdołamy całkowicie usunąć obcy sygnał wywołujący zakłócenia.

- Zaraz, moment. - Marty najwyraźniej się zgubił. - Czy to znaczy, że i efekcie dostaniemy z powrotem nasz czysty sygnał? - Szybko się uczysz. - I chcesz może jeszcze powiedzieć, ze będziemy jedynymi, którzy to siągną? - spytał podejrzliwie Marty. - Tego nie gwarantuję, ale jest wysoce nieprawdopodobne, by ktoś my w tej branży wpadł na to szybciej niż ja - przyznał David bez iłszywej skromności. - Podejrzewam, że spokojnie będziesz się mógł argować z pozycji monopolisty. Iz^ - Chyba cię kocham. - Marty’ego dosłownie rozświetlał wewnętrzny »a< łask. - Nasza tajna broń! Co za cudowny dzień! D< są osi GDY MIGUEL w KOŃCU odnalazł Russella, ten zdążył już zy >ryskać jakąś jedną czwartą pola pomidorów, liczącego kilka arów. Ie obotnicy zbierający dojrzałe pomidory zgromadzili się przy samo- •hodach, ponieważ opryskiwanie uniemożliwiało im pracę. Pole z jednej niyony dochodziło do rzędu gigantycznych eukaliptusów, rosnących Nyzdłuż drogi. Russell z sobie tylko znanych powodów zamiast latać ywnolegle do nich, latał prostopadle, w ostatniej chwili wyprowadzając b»aszynę ostrą świecą i w ten sposób unikając zderzenia. Na pierwszy •nit oka trudno było stwierdzić, czy jest bardziej pijany, czy szalony. T Mliguel z doświadczenia wiedział, że rano zwykle oba czynniki pozostają my równowadze. I <3S Russell latał na dwupłacie jasnoczerwonej barwy. Maszyna została udowana przez wytwórnię de Haviland mniej więcej w czasie, gdy dbergh przelatywał nad Atlantykiem. Samolotów tego typu, z drewna iągmętego płótnem, w latach dwudziestych używała poczta amerykań-do przewozu transkontynentalnych przesyłek ekspresowych. Obecnie doskonale utrzymany dwupłat powinien występować na świątecznych łkazach lotniczych, a nie opryskiwać pola. Obciążony jeszcze sprzętem żącym ponad sto kilogramów ruszał się z wdziękiem ciężarnej hipo-tamicy. 31 Widząc, że ojczym rozpoczyna kolejny nalot, Miguel zaczął gorą( kowo machać, wrzeszcząc przy tym ile sił. Część robotników przyłącz) się do chłopaka, mając nadzieję na koniec przymusowej przerwy. W o powiedz! Russell radośnie zakołysał skrzydłami i zabrał się do opr} kiwania. Przez ostatnie dwa lata staczał się błyskawicznie, całkiem planom zapijając się na śmierć i tracąc resztki odpowiedzialności za dzieci. Zaws był nieco szalony, ale gdy matka Miguela zmarła, stan ten stał się bardz normą niż wyjątkiem. Co parę dni Russell miał przebłysk świadomoś obiecywał poprawę, w którą nikt już nie wierzył, a potem wszystl zaczynało się od początku. W efekcie na Miguelu, jako na najstarszy dążyły obowiązki głowy domu, poczynając od zarabiania na utrzymań kończąc na załatwieniu lekarstwa dla Troya. Na szczęście Miguel l bardzo

odpowiedzialny. Ubocznym, acz nieuniknionym skutkiem tak sytuacji było całkowite utracenie szacunku dla ojczyma. Gdy maszyna wyrwała w górę, Miguel zapuścił motor i ruszył na uk przez pole, zostawiając za sobą ścieżkę zmasakrowanych krzaków. 2 trzymał się na środku kolejnego pasa oprysku, gdyż Russell zaczął j następny nalot, wypuszczając ze zbiorników trującą mgłę. RUSSELL ZAUWAŻYŁ SYNA i dosłownie w ostatniej chwili wy czył aparaturę rozpylającą. Chłopak coś wykrzykiwał i machał, ale mii iż pilot wychylił się z kabiny, niewiele mógł z tego zrozumieć. W końcu Russella dotarło, że ma wylądować, ale zaraz potem dzieciak zac pokazywać coś innego. Coś przed samolotem... Russell pojął, o co chodzi, gdy ponownie spojrzał do przodu – n eukaliptusów był tak blisko, że w żadnym wypadku pilot me zdążył wznieść się ponad nie na czas. - Cholera! - mruknął, a potem zadziałały odruchy. Przechylił maszynę na skrzydło i przemknął między dwoma potężny drzewami, mając po jakieś trzydzieści centymetrów luzu z każdej stro płatowca. Zachwycony swoim wyczynem, wrzasnął, aż echo odbiło się drzew, po czym wykręcił beczkę na znak zwycięstwa. MIGUEL OTWORZYŁ OCZY. Nie usłyszał huku eksplozji, w stwierdził, że Russell cały i zdrowy podchodzi do lądowania na drod Czym prędzej uruchomił motor i pognał mu na spotkanie. Zatrzymał się przy samolocie, gdy Russell kończył gramolić się z ka ny na dolne skrzydło. - Widziałeś? - spytał z dumą. - Ładnie mi poszło, nie? Mimo iż pan Casse przeżył już pięćdziesiąt jeden wiosen, wyglądał j przerośnięty chłopiec. Szopa blond włosów i okrągła twarz z pulchna 32 oliczkami potęgowały to wrażenie, chociaż mężczyzna miał ponad metr siemdziesiąt wzrostu, szerokie bary, a po ostatniej fazie picia dorobił się ikże brzucha. - Co ty, do ciężkiej cholery, tu robisz? - Miguel nie był w nastroju do ochwat. - Zarabiam na chleb i to z dodatkami. - Gówno zarabiasz: to nie pole Fostera! Powinieneś być po przeciwnej tronie miasta i opylać zboże, nie pomidory! Russell podejrzliwie przyjrzał się krzakom i okolicy. - Jesteś pewien? - spytał nieco niepewnie. - A niech cię jasna cholera! Foster był przed chwilą na campingu pytał, gdzie się podziewasz. Facet zrobił d uprzejmość, a ty spieprzyłeś Dbotę. Jeszcze zażąda, abyś mu zapłacił za to, co wypryskałeś na te Bogu ucha winne pomidory! Russell zszedł ze skrzydła i przez chwilę zastanawiał się nad sytuaq’ą, ieco chwiejąc się przy tym na nogach. Była to pierwsza praca, jaką dostał d początku sezonu, a ze wszystkich farmerów w okolicy jedynie Foster dważył się