IXENA

  • Dokumenty1 316
  • Odsłony256 861
  • Obserwuję204
  • Rozmiar dokumentów2.2 GB
  • Ilość pobrań148 474

Devlin Dean, Emmerich Roland, Molstad Stephen - Dzień Niepodległości 02 - Dzień Niepod

Dodano: 8 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 8 lata temu
Rozmiar :882.7 KB
Rozszerzenie:pdf

Moje dokumenty

IXENA
EBooki
FANTASTYKA

Devlin Dean, Emmerich Roland, Molstad Stephen - Dzień Niepodległości 02 - Dzień Niepod.pdf

IXENA EBooki FANTASTYKA Devlin Dean
Użytkownik IXENA wgrał ten materiał 8 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 250 stron)

Dean Devlin Roland Emmerich Stephen Molstad Dzień Niepodległości STREFA CISZY

Prolog Bitwa trwa PIĄTEGO LIPCA światowa wojna z najeźdźcami trwała na- dal. Kolejno zestrzelono wszystkie z trzydziestu sześciu wrogich nisz- czycieli miast, ale w zlokalizowanym głęboko pod ziemią obiekcie badawczym określanym jako Rejon 51 nie zapanował świąteczny nastrój. To zakopane pod pustyniąNewada tajne laboratorium zastą- piło Waszyngton w roli kwatery operacyjnej Stanów Zjednoczonych. W sali łączności i śledzenia lotu obiektów kosmicznych prezydent Thomas Whitmore, jego doradcy i zespół techników pracowali go- rączkowo, koordynując kontrofensywę. Cztery niszczyciele miast i ty- siące mniej szych statków szturmowych roztrzaskały siej o amerykań- ską ziemię - wiele z nich runęło na porośniętą krzakami pustynię w sąsiedztwie laboratorium - i za późno już było na zastanawianie się, czy ktoś zdołał tam przetrwać. Prezydent Whitmore, zyskawszy wcześniej w kraju rozgłos jako pilot myśliwca w „wojnie w zatoce", teraz wspiął się do kokpitu F/A-18 i osobiście poprowadził eskadrę samolotów, która zaliczyła pierwsze zestrzelenia statków kosmicz- nych. Obcy wykryli jednak sygnały radiowe wychodzące z bazy i pod- jęli kolejny atak, aby dosięgnąć celu. Napastnicy byli już bliscy uni- cestwienia Rejonu 51, gdy zespół Whitmore'a dokonał odkrycia, że wystarczy uderzenie pojedynczego pocisku AMRAAM w podstawo- wą broń gigantycznego statku kosmicznego, aby spowodować łań- cuchową eksplozję, dostatecznie silną, by rozerwać cały statek. Tech- nicy bezzwłocznie rozpowszechnili tę informację po całej Ziemi i po- tem czekali już tylko na spływające raporty. 7

Wysoko nad bazą krążyły samoloty zwiadowcze AWACS. Ich nadzwyczajna aparatura elektroniczna zapewniała Rejonowi 51 - przez sieć komórkową i kanały radiowe - łączność z ocalałymi reszt- kami armii amerykańskiej. Ze swoich pozycji piloci AWACS-ów mogli bez przeszkód zobaczyć leżącą na pustyni monstrualną, po- czerniałą od ognia skorupę niszczyciela - dopalającą się muszlę o średnicy trzydziestu kilometrów. Dawało się również zauważyć całe konwoje pojazdów wojskowych nadciągających ze wszystkich stron i okrążających niszczyciel. Od samego rana ludzie i sprzęt, który przetrwał niszczący atak, napływali z baz wojskowych z całego Południowego Zachodu. Po kilku godzinach pierścień żołnierzy i cywilów otaczających pojazd tak się zagęścił, że był widoczny z powietrza. Na ziemi wierzchołek zniszczonego gigantycznego statku widziano nawet z Las Vegas. Kompania Delta z Fort Irwin należała do jednostek, które pojawi- ły się na miejscu w pierwszym rzucie. Zadanie nie do pozazdroszcze- nia wyznaczone tej elitarnej formacji polegało na podjęciu działań sztur- mowych podczas kontrinwazji. Mieli wejść do akcji jako pierwsi. Przypominało to szturm na niezwykle wielki kościół. Wtargnęli przez szeroki na sześćdziesiąt metrów wyłom w ścianie zewnętrz- nej, posuwając się ostrożnie dwudziestometrowymi skokami. Prze- strzenie wewnętrzne statku okazały się oszałamiająco, niewiarogod- nie wprost wielkie. Gdy pokonali i obsadzili pierwszy kilometr, ruszy- ły za nimi uzbrojone pojazdy, dżipy oraz tysiące żołnierzy i cywilów. Głębiej we wnętrzu statku wolną przestrzeń zastąpił labirynt małych komór, zredukowanych w niektórych miejscach do wąskich koryta- rzy. Kompania Delta w napięciu posuwała się naprzód, spodziewa- jąc się spotkania z pozostałym przy życiu nieprzyjacielem za każdym zakrętem. Zaczęły się pojawiać fragmenty ciał rozerwanych przez wybuch, lecz przed upływem pierwszych dwudziestu czterech go- dzin nie odnaleziono ani jednego żywego osobnika. Przez rozległe dziury, które eksplozja wyrwała w sklepieniu, he- likoptery wtargnęły do wielkiej, centralnej komory statku. Piloci ra- portowali o „ogromnej beczce ze śledziami" - tysiącach zabitych napastników tworzących jeden stos o pięciokilometrowej średnicy. Kompania Delta otrzymała rozkaz skierowania natarcia na tę cen- tralną komorę, gdzie, jak oczekiwano, będzie można odnaleźć i wziąć do niewoli jakieś pozostałe przy życiu istoty. 8

NOLAN ZESKOCZYŁ z POWŁOKI jednego rozbitego sztur- mowca, wylądował na twardym pancerzu następnego, po czym szybko przebiegł dwadzieścia metrów do krawędzi kolejnego, gdzie przy- czaił się i przeczesał lufą broni całą przestrzeń wokół siebie. Znalazł- szy się w centralnej komorze niszczyciela, miał wrażenie, że prze- bywa na dnie otoczonego poczerniałymi, pionowymi ścianami pod- ziemnego jeziora. Samą szerokość komory oceniał na jakieś pięć kilometrów. Szare światło dnia dochodziło z miejsca, gdzie eksplo- zja wyrwała duży fragment sklepienia. W oddali słyszał warkot dżi- pa i pojedyncze okrzyki dochodzące od strony innego zespołu zwia- dowczego pracującego w południowym sektorze komory. Przestrzeń ta stanowiła najwidoczniej swego rodzaju lotnisko polowe, obszar roboczy dla statków szturmowych, które, wyrwane przez wybuch z miejsc zakotwiczenia na wyższych piętrach, utworzyły kolosalny, gruby gdzieniegdzie na dziesięć warstw, stos. Nolan spojrzał za siebie, w stronę, z której tutaj dotarł, i dał Simp- kinsowi sygnał, żeby tamten ruszał. Gdy partner pokonywał otwartą przestrzeń, Nolan ubezpieczał go, rozglądając się w napięciu na wszyst- kie strony w poszukiwaniu oznak niebezpieczeństwa. Chociaż w kom- panii Delta ani nie słyszano strzałów, ani nie napotkano czynnego opo- ru, z innych sektorów dochodziły raporty o obcych snajperach używa- jących broni ręcznej. Właśnie gdy Simpkins ruszył do przodu, statek ustąpił pod jego ciężarem i z jękiem obsunął się głębiej w stos iden- tycznych maszyn, na których spoczywał. Simpkins stracił na chwilę równowagę, jednak odzyskał ją akurat w odpowiednim momencie, aby uniknąć upadku. Ponad krawędzią pojazdu widział plątaninę wąskich korytarzy powstałych w stosach „talerzy". Ze ściśniętym gardłem ostrożnie wycofał się na wyżej położone miejsce. Najpierw Simpkins, potem Myers i z kolei Henderson dołączyli do Nolana, usadowionego pod krawędzią jednego statku opartego o inny, identyczny. Celem marszu grupy był, najwyraźniej różniący się od pozostałych, aparat w kształcie cygara, znajdujący po prze- ciwnej stronie pojazdu, który wykorzystywali jako schronienie. Nolan zameldował do słuchawki: -OK, kapitanie, jesteśmy w odległości jednego statku od na- szego celu. Widzę jakieś okna, ale nie ma drzwi. Wydaje się, że naj- lepszym sposobem byłoby odstrzelenie jakiegoś okna. -Zrozumiano, dowódco drużyny. Działaj według swego uzna- nia. Jeżeli nie będziesz mógł szybko znaleźć wejścia, rezygnuj i wra- cajcie do bazy. Odbiór. 9

- Przyjąłem. - Nolan opuścił walkie-talkie na pas. Odwracając się do pozostałych oznajmił: - Ja i Simpkins wchodzimy pierwsi. Gdy tylko wejdziemy przez okno, wy dwaj zbliżacie się i ubezpie- czacie nas. A więc naprzód. I poszli. Z niewielkiej odległości Nolan wypuścił kilka serii ze swego M-16 i przebijające pancerz kule doszczętnie zgruchotały ja- sne tworzywo. Z bliska powierzchnia długiego statku sprawiała wra- żenie wypłowiałej. Wydawało się, że w przeciwieństwie do pozosta- łych, ten pracował już w trudnych warunkach. I tylko jego nie po- krywały dziwne symbole wytłoczone na powierzchni statków sztur- mowych. Nolan pochylił się i zajrzał przez otwór. Nie dostrzegł żadnych oznak ruchu, ale widział tylko jedną, zupełnie pustą komorę. Uży- wając latarki zobaczył, że było tam wejście prowadzące w głąb statku. -Wygląda jak stół operacyjny - stwierdził kwaśno Simpkins, omiatając światłem swojej latarki sufit. Właściwie, ponieważ pojazd leżał na grzbiecie, dziwnie wyprofilowany, metalowy stół zwisał, so- lidnie umocowany, z sufitu. To, co stało się teraz podłogą, pokrywa- ły sterty wszelkiego rodzaju rupieci, a wśród nich wiele przedmio- tów,które mogły być narzędziami chirurgicznymi. -Pieprzyć to wszystko - warknął Nolan do siebie. - Włażę do środka. - Wetknął latarkę w uchwyt na końcu karabinu, przetoczył się przez otwór i znowu zerwał się na nogi, gotowy do strzału. Gdy tylko dołączył do niego Simpkins, wskazał na wejście zakryte jakimś sztywnym materiałem, dokładnie zaciągniętym i przesłaniającym widok tylnej części statku. Porozumiewając się tylko gestami, obaj zajęli właściwe pozy- cje i Simpkins szarpnął zasłonę. Z palcami na językach spustowych weszli do następnego pomieszczenia. Znaleźli się w wąskim kory- tarzu, między rzędami głębokich półek po obu stronach. Półki mu- siały być pełne i, gdy statek się przewrócił, cała zawartość wysypa- ła się z nich. Za tym śmietnikiem otwierała się szersza przestrzeń. -Nolan, sprawdźmy to. Co oni, u diabła, tutaj robili? - Światło latarki Simpkinsa zatrzymało się na rozsypanej zawartości półek: zielona nylonowa czapka baseballowa z logo Pensylwanii, proteza nogi, kurtki myśliwskie, strzelba, fotografie... ostatnie ślady po ty- siącach uprowadzonych... - Wszyscy ci ludzie, którzy twierdzili, że zostali porwani przez kosmitów, żewprowadzanoimróżnesondyipoddawanonąjrozma-

itszym badaniom... Wydaje się* że robiono to tutaj. A tu była niby szatnia. -Albo biuro rzeczy znalezionych. - Nolan zrobił cztery ostroż- ne kroki w głąb pomieszczenia, miażdżąc pod butem jakieś okulary. Sięgnął w dół i wygrzebał ze śmieci kasetę magnetofonową, - To pojapońsku -powiedział, odrzucił ją i podniósł kawałek papieru. Przy- glądał mu się przez chwilę i sięgnął po drugą kartkę. -Co to jest? Znalazłeś coś? -Być może. Wiesz, różni tacy mówili, że Oni muszą mieć szpie- gów, ludzi, którzy im pomagają... -Taak, słyszałem o tym, ale to gówno prawda. Jakby Oni po- trzebowali jakiejś pomocy. -Popatrz. - Nolan wzruszył ramionami. Nie odwracając się po- dał mu trzymane kartki i podniósł jeszcze jedną. Wydarte z zeszytu strony były zapełnione wykonanymi pośpiesznie, ale najwyraźniej ręką fachowca, szkicami zdobyczy obcej techniki. Na jednym rysunku widniał rodzaj ekranu ponad wykresem połączeń, inna strona, z okre- śleniem: „skrzynia wodna", zawierała pobieżny szkic czegoś, co wyglądało jak egipski hieroglif w sześciobocznym pudle. Rysunek otaczały równania i notatki, zupełnie niezrozumiałe dla obu żołnie- rzy. - Tu jest cała książka tego towaru. Weźmiemy teraz trochę, żeby pokazać kapitanowi, a potem przyjdziemy z większą grupą ludzi. Simpkins przekazał kartki Hendersonowi i Myersowi, wrócił do miejsca, w którym Nolan je pozbierał. - Jaki wygodniś - powiedział, zobaczywszy, że jego partner zna- lazł gdzieś torbę na zakupy i ładuje do niej różne rzeczy, jak na wy- przedaży starzyzny. Sam dostrzegł portfel po jakimś biedaku i zaczął go przeglądać, gdy wydało mu się, że Nolan coś mówi:

-Nie denerwuj się. Nie skrzywdzę cię. Zachowaj spokój. Spojrzał na Nolana, który akurat patrzył na niego. -Przestań się obijać, Simpkins. -Nie bójcie się. Nie używajcie broni. Nic złego się wam nie stanie. - Tym razem patrzyli jeden na drugiego, a ich usta nie poru- szały się. - Nie używajcie broni. - Powtórzona komenda dotarła zni- kąd. Obaj mężczyźni obrócili się w stronę tylnej części statku, cał- kowicie pewni, że w słabym świetle zobaczą wysoką postać Obce- go. Chwilę później tak się właśnie stało. Nolan podniósł broń i wycelował w czoło tej istoty, w miejsce powyżej oczu, gdzie mózg leżał tak blisko powierzchni ciała, iż nie- mal dosłownie można było dostrzec proces myślenia. W blasku la-

tarki lśniąca skóra istoty wyglądała upiornie biało. Wydłużone po- wieki o migdałowym kształcie zamrugały nad wyłupiastymi, błysz- czącymi oczami wielkości dojrzałych śliwek. W pierwszym odruchu Simpkins chciał krzyknąć: „nieprzyja- ciel w dziurze" i otworzyć ogień. Jednak stał jak skamieniały, wpa- trując się w lufę swojej broni skierowanej w pierś Obcego. Potem, właściwie bez udziału własnej woli, poczuł jak zmienia zdanie. Przekaż innym, żeby nie strzelali, polecił sam sobie. Następnie, z pełną świadomością, że ta koścista, zasmarkana pokraka z zaku- tym łbem perfidnie nim manipuluje, odczuł potrzebę mówienia do chłopaków na zewnątrz. Nie osłabiając uwagi skoncentrowanej na celu, wycofał się do owalnego pomieszczenia ze stołem na suficie i wrzasnął do pozostałych: -Mamy jednego. Żywy, ale nie jest groźny! Nie zaatakuje! Nie otwierać ognia. -Człowieku, on nami kręci - powiedział Nolan, wyraźnie drżąc, częściowo ze strachu, a częściowo z wysiłku potrzebnego, aby nie odłożyć karabinu, tak jak zażądał Obcy. - On mąci mi w głowie. W całym tym zamieszaniu Nolan i Simpkins stanęli przed trud- nym wyborem. Nie tracąc nic ze swojej zwykłej świadomości, „my- ślowo słuchali" Obcego, który znakomicie opanował taką metodę „mówienia" do nich. Byli oczywiście gotowi strzelać, ale jednocze- śnie obaj poddali się jakiemuś wzruszeniu, dziwnej wibracji, prze- konującej ich, że Obcy zamierza współpracować. W przekazywa- nym telepatycznie komunikacie kryło się zręczne naśladownictwo ludzkiego uczucia przyjaźni, podstęp, jakiego Obcy mógł się nauczyć tylko dzięki wcześniejszym kontaktom z Ziemianami. -W porządku, spróbujmy wziąć go żywcem - zmiękł Nolan. - Ręce do góry, zasrańcu. Ręce do góry! - Istota posłuchała, niezdar- nie rozsuwając na boki swoje szczupłe, lekko przejrzyste ramionka. Nolan i Simpkins ostrożnie wycofali się ku wyjściu, dając Istocie sygnał do posuwania się naprzód. Powoli, nieporadnie, Obcy prze- dostał się przez stertę odzieży i innych przedmiotów do miejsca, gdzie od żołnierzy dzieliła go tylko ich broń. -Nie strzelać! - rozkazał Simpkins dwóm mężczyznom prze- chylonym przez rozbite okno i kierującym broń w stronę wejścia. Obcy wyszedł na otwartą przestrzeń odwróconego do góry nogami pokoju badań, a jego rozdwojone stopy przy każdym kroku ostrożnie

rozpoznawały powierzchnię zaścielonego gruzem sufitu, szukając pewnego oparcia. 12

Zza roztrzaskanego okna dobiegał głos Hendersona, który mó- wił przez radio: - Kapitanie, mamy jednego. Mamy jeńca. Przyślijcie jakieś wsparcie. Marsz do punktu dowodzenia na zachodnim krańcu komory cen- tralnej z nieprzyjacielskim jeńcem zajął pełne dwie godziny. Stromi- zny utworzone przez sterty rozbitych statków okazały się zdradziec- kimi pułapkami dla Istoty przyzwyczajonej do innego środowiska. Na każdym rozwidleniu dróg osobliwego labiryntu żołnierze staran- nie dobierali trasę dającą najmniejszą szansę ucieczki. Zanim dotarli do celu z tą Pozaziemską Jednostką Biologiczną, którą nazwali „po- tworem", czekało tam już ponad stu uzbrojonych mężczyzn pozdra- wiających ich uniesionymi karabinami. Przyprowadzono dżipa do dalszego transportu Obcego. Przed- tem Simpkins sam siebie mianował ochroniarzem Istoty i zajął się uspokajaniem żołnierzy, przypominając im, jak cenny może się oka- zać jeniec dla zapobieżenia wszelkim atakom w przyszłości. Obcy, robiąc dokładnie to, czego wymagała sytuacja, pozostawał absolut- nie bierny, nawet wtedy, gdy Simpkins przyszedł z wielkim kawał- kiem płótna. Owinięto nim Obcego, a następnie zawiązano tak, że kompletnie skrywało jego ciało. Zrobiono to bardziej dla bezpieczeń- stwa jeńca niż z obawy, że mógłby próbować ucieczki. Simpkins wyobraził sobie dziesięciokilometrową podróż do wyjścia i przewi- dział ewentualność zagrożenia ze strony jakiegoś rozzłoszczonego żołnierza, mogącego wypuścić kilka serii w spontanicznym ataku nie- nawiści. Każdy pragnął choćby drobnej rekompensaty za to, czego obce plemię dopuściło się wobec ludzi. Całą długą i ciężką drogę prowadzącą poza obręb niszczyciela Obcy - zapakowany jak zrolowany dywan i z lufą broni przysta- wioną do głowy - zniósł bez jednego drgnienia, biernie leżąc z tyłu dżipa. Kilka godzin później Simpkins, Nolan, Henderson i Myers za- meldowali się w pozostałościach głównego hangaru Rejonu 51. Ich jeńca przewożono właśnie do Fort Irwin na przesłuchanie, oni zaś mieli przekazać materiały, które zabrali z pojazdu o kształcie cygara, samemu generałowi Greyowi. Zażyczył sobie osobiście spotkać się z tymi ludźmi. Natychmiast stali się znani jako ci faceci, którzy przy- prowadzili jedynego jeńca ze statku Whitmore'a. Do ich, krążącej wśród żołnierzy, historii każdy z kolejnych opowiadających dodawał jakiś nowy szczegół podkreślający męstwo bohaterów. Po pewnym 13

czasie historia ta wchłonie setki innych opowieści i stanie się, w róż- nych formach, cząstką kanonu legend powstałego po inwazji. Gdy czekali, Nolan zaczął kartkować znaleziony szkicownik. Najwyraźniej natrafił na wyrywkowy dziennik kogoś o bardzo nie- dbałym charakterze pisma. Kartki były wypełnione w równym stop- niu schematami maszyn, angielskimi powiedzonkami i równaniami matematycznymi. Nolan otworzył go na stronie z akwarelą przedsta- wiającą pustynię i podziwiał talent artysty. Obrazek został podpisa- ny w dolnym rogu. Szkicownik należał do kogoś o imieniu Okun.

Rozdział 1 Projekt Plama w jednym ręku O GODZINIE 5.58 RANO ruch w korytarzu prowadzącym do wewnętrzego pierścienia obiektów Pentagonu był większy niż zwy- kle. Pracownicy biurowi, cywile i mundurowi, przyszli wcześniej, żeby dostać najnowsze wydanie „Washington Post" i przeczytać o po^ stępach afery Watergate, którą odbierano, przynajmniej w kołach po- litycznych Dystryktu Kolumbia, jak koniec świata. Z tego poranne- go rozgardiaszu wyłoniła się wysoka postać W tradycyjnie skrojo- nym garniturze, o pół numeru za małym dla jej wychudłej figury. ! Albert Aleksander Nimziki zatrzymał się na chwilę przed jednym ż wielu w Pentagonie barów kawowych i czytał tytuły krzyczące ktt niemu ze stelaży z gazetami: COX, KOMISJA SPECJALNA ROZ- WAŻA OSKARŻENIE. Te poranne wiadomości naturalnie nie były dla niego zaskoczeniem. Jako wicedyrektor Centralnej Agencji Wy- wiadowczej (CIA) miał za zadanie wiedzieć, co ukaże się w gaże- tach o wiele dni, tygodni, a czasem lat wcześniej, niż wiedziały to same redakcje gazet. Nimziki był najmłodszym wicedyrektorem w historii, ale współ- zawodnictwo miał we krwi i już w wieku szesnastu lat stał się profe- sjonalnym szpiclem. Dorastał w Lancaster, w Pensylwanii, i tam, od swoich sąsiadów, amiszów, przyswoił sobie specyficzną chłodną postawę w stosunku do innych ludzi. Gdy jego ojciec, agronom, zdo- był posadę w ONZ, przeniósł rodzinę na Roosevelt Island w Nowym Jorku, gdzie w sąsiedztwie nie tylko mieszkało wielu dyplomatów z ONZ, ale także roiło się od szpiegów przysyłanych z całego świa- 15

ta, aby mieli oko na tych pierwszych. Wychodzące na wielkie, ru- chliwe skrzyżowanie okna nowego rodzinnego apartamentu stano- wiły dla młodego Alberta doskonały punkt obserwacyjny dla studio- wania owej nie kończącej się gry w kotka i myszkę. Przez dwa lata była to tylko zabawa biernego widza w szpiegowanie szpiegów. Ale pewnego dnia zszedł na dół i bezczelnie zwrócił się do jednego z nich. Już nazajutrz dostał paraboliczny mikrofon i teleobiektyw, i zaczął podsłuchiwać rozmowy prowadzone w ogródku eleganckiej kawiar- ni po drugiej stronie ulicy. Po takim treningu wstąpił na uniwersytet Georgetown, gdzie zdobył dwie specjalizacje, z kryminalistyki i ze stosunków międzynarodowych. Wkrótce po podjęciu pracy w CIA sprawdził się w terenie nie tylko jako śmiały i utalentowany oficer operacyjny, ale również jako bardzo skuteczny administrator, i stało się to jego drugą specjalnością, dzięki której piął się systematycznie w górę, po kolejnych szczeblach służbowych w Agencji. W wieku trzydziestu czterech lat nadal miał aspiracje zajścia jeszcze wyżej. Ściągnął windę i zjechał niąjedno piętro w dół, do sutereny. Cięż- kie drzwi otwarły się po wsunięciu karty magnetycznej w szczelinę zamka, odsłaniając wejście do pustego korytarza pilnowanego przez dwóch żołnierzy. Sprawdzili okazaną plakietkę identyfikacyjną, prze- puścili go i wkroczył do Cysterny, sali konferencyjnej chronionej naj- silniej w całym kompleksie Pentagonu. W środku, wokół długiego orzechowego stołu konferencyjnego, siedziało kilkunastu mężczyzn - wszyscy biali, wszyscy starsi od Nimzikiego. Była to elita amerykańskiego wojska i wywiadu, ludzie, którym zawierzono, aczkolwiek niechętnie, „najpaskudniejszy mały narodowy sekret". Stanowili grupę znaną jako „Projekt Plama". PO KRÓTKIEJ, NIEDBAŁEJ WYMIANIE powitań Nimzi- ki usiadł, a Bud Spelman, przydzielony do Agencji Wywiadu Obro- ny, wszedł na podium na przedzie sali. Poważny jak buldog, beczko- waty pułkownik Spelman był kiedyś instruktorem musztry w woj- sku, co dało się poznać po bezceremonialnym sposobie, w jaki po- prowadził zebranie. -Panowie! Celem tego zebrania jest uaktualnienie waszej wie- dzy o serii potencjalnie groźnych przypadków pojawienia się UFO i, jeśli będzie to usprawiedliwione, przyjęcie planu działania. Jak sądzę, każdy z was miał okazję przejrzeć raport o stanie sytuacji, który rozesłałem, ale chcę wam pokazać kawałek taśmy z zapisem 16

radarowym uzyskanym przez Dowództwo Północnego Rejonu Ob- serwacyjnego. - Opuściwszy biały przesuwny ekran i przygasiw- szy światło, przeszedł do projektora ustawionego w tyle sali. - Pa- trzycie teraz na nocne niebo nad naszymi magazynami atomowymi koło Bangor, w Maine. Są to wzmocnione, złożone obrazy radaro- we, dla poprawienia ich jakości przeniesione na film. A oto nad- chodzi nasz gość. W górnym rogu pojawiła się nierówna plama białego światła. Pulsujący, niewyraźny obiekt zaczął powoli, systematycznie opusz- czaćsięwdółekranu,akonturyzjawiskastopniowosięwyostrzały. - Oprócz radaru mieliśmy wielu naocznych świadków na ziemi, którzy twierdzili, że dobrze to widzieli. Jednak, jak zwykle, ich opi- sy nie są jednakowe. Niektórzy mówili, że obiekt wydzielał złote światło, inni nazywali to pomarańczowoczerwonym blaskiem, pod- czas gdy jeszcze inni utrzymywali, że kolor był niebieskawy. To samo z odgłosami silnika. Jedni ludzie słyszeli „wysokie wycie, jak z sil- nika elektrycznego", podczas gdy inni zapamiętali „całkowity brak dźwięków". Wiemy na pewno, że ta rzecz unosiła się na wysokości prawie pięciuset metrów, bezpośrednio nad naszymi bunkrami ma- gazynowymi, przez mniej więcej dwie minuty, a potem... I tutaj po- jawia się powód do pokazania wam tego filmu. Wszystkie oczy wpatrywały się w ekran. UFO nagle strzeliło w górę, oddalając się dodatkowo o trzysta metrów od ziemi, a na- stępnie zaczęło kreślić na nocnym niebie serię zygzaków. Cokolwiek to było, poruszało się z niewiarygodną prędkością i zadziwiającą zręcznością, wykonując serię zwrotów pod kątem prostym i serpen- tyn bez znaczniejszej redukcji prędkości. Potem, w jednym długim błysku, równie tajemniczo jak się pojawiło, zniknęło z pola widze- nia. Spelman zatrzymał taśmę i obrócił się twarzą do obecnych. - Wyglądało to, jak gdyby moja żona dawała lekcje prowadze- nia samochodu - zażartował generał Sił Powietrznych, wywołując uprzejmy chichot pozostałych. Spelmanniezmieniłtonu. - Żaden samolot znany Wywiadowi Obrony nie ma zdolności manewrowych porównywalnych z tym, czego byliśmy świadkami. Po przejrzeniu taśmy WO uważa za prawdopodobne, że to, co wi- dzieliście, jest misją rekonesansową. A nie ma dymu bez ognia. Ta- kie gromadzenie danych wywiadowczych może oznaczać przygoto- wania do jakiegoś ataku lub, według najgorszego scenariusza, do inwazji na pełną skalę. 17

Spelman przerwał, aby treść wypowiedzi mogła dotrzeć do ze- branych. Jego audytorium czuło się mniej rozbawione taśmą, którą obejrzano, niż umiejętnością Spelmana wygłoszenia tej mowy tak, jak gdyby robił to po raz pierwszy. Raz na rok zwoływał podobne spotkanie, żeby zaprezentować członkom Projektu Plama kolejne dowody. I za każdym razem on i doktor Wells, jego jedyny sprzymie- rzeniec w Komitecie, argumentowali, że naród jest narażony na rze- czywiste i bezpośrednie niebezpieczeństwo. Obaj byli dogmatykami twierdzącymi, iż świat znajduje się w przededniu inwazji istot poza- ziemskich. Za plecami uważano ich za nieco zwariowanych, szcze- gólnie Wellsa, jedynego człowieka znanego z tego, że przeprowa- dził rozmowę z inteligentną formą życia z innego świata. W końcu desperackie nalegania Wellsa na przyjęcie jego propozycji dopro- wadziły do usunięcia go z Projektu Plama. Skazany na izolacją, Spel- man nie miał już ochoty zwoływać kolejnego zebrania, ale właśnie wtedy znalazł najmniej oczekiwanego sojusznika, kogoś z odważ- nym planem, który mógł ostatecznie zakończyć spory między agen- cjami, od ponad dziesięciu lat utrudniające rządowe badania nad UFO. Człowiekiem tym był Nimziki. Gdy stało się jasne, że Spelman kończy przemowę, jako pierwszy wystąpił z popularnym zarzutem doktor Insolo z Rady Nauki i Techniki. - Dostajemy takie raporty od lat. Dlaczego właśnie te miałyby być takie specjalne? Dla Spelmana, należącego do głęboko wierzących, pytanie za- brzmiało dziwacznie, prawie obraźliwie. - Po pierwsze wszystkie takie obserwacje są istotne. A te ostatnie są specjalnie groźne, ponieważ miały miejsce nie nad pustynią ani nad oceanem. Ów pojazd obleciał jedną z naszych najbardziej wraż- liwych i potencjalnie podatnych na zniszczenie instalacji. Nie chce- my, żeby cały nasz uran trafił w obce ręce. Jenkins, wiceszef Wydziału Krajowych Zasobów CIA, nie sta- rał się zbytnio ukrywać, że uważa to spotkanie za stratę czasu. - Czy proponujecie, żeby Komitet przyjął plan Wellsa? Często proponowany i zawsze odrzucany kierunek działań zale- cany przez Wellsa przewidywał zakrojone na szeroką skalę przygo- towania do wojny, serię przedsięwzięć tak poważnych, że obecność Obcych szybko stałaby się powszechnie znana. Plan ten zawsze odrzucano przeważającą większością głosów. Tajemnica miała naj- większy priorytet i istniały ku temu przyczyny. Po każdej zbiorowej obserwacji UFO cywile wpadali w histerię. Trudno powiedzieć, jaki 18

masowy chaos zapanowałby w kraju, gdyby rząd zmuszony był po- twierdzić wizytę takich gości. Po drugie, z podobnych powodów, nikt nie chciał brać odpowiedzialności za utrzymywanie informacji w ta- jemnicy przez ponad ćwierć wieku. Tajemnica rodzi tajemnicą, jed- no zaprzeczenie prowadzi do następnego... aż uczestniczące w tym agencje wmanewrowały się, po dwudziestu pięciu latach od kata- strofy w Roswelł, w potężny spisek zawiązany dla utrzymania ame- rykańskiego społeczeństwa w niewiedzy. Nie było, u diabła, żadnej szansy, aby ktokolwiek na tej sali poświęcił się dla działań przewi- dzianych przez Wellsa, zwłaszcza w aktualnie niestabilnym klima- cie politycznym. Nikt nie chciał zostać przyłapany na gorącym uczyn- ku, gdyby Kongres zaczął jedno ze śledztw w narodowej agencji szpiegowskiej. I wtedy Nimziki wypuścił swojąbombę: - Zdecydowałem się poprzeć pułkownika Spelmana. Po prze- czytaniu niektórych dawnych raportów i obejrzeniu taśmy, którą wła- śnie widzieliśmy, myślę, iż nadszedł czas, aby zacząć traktować to zagrożenie poważnie. Od chwili włączenia się w Plamę, Nimziki był najgorliwszym krytykiem planów Wellsa twierdzącym, że oznaczałoby to gigantyczną stratę czasu i pieniędzy, i że Obcy nie stanowią znaczniejszego za- grożenia. W istocie odczuwał osobistą niechęć do Wellsa; nie zado- woliło go wykopanie Wellsa z Plamy, dodatkowo pozbawił go wszel- kich przepustek i usunął z rządu. Jenkins przesłał przez cały stół drwiący uśmiech. Znał Nimzi- kiego dostatecznie dobrze, aby rozumieć, że musi w tym być jakaś ukryta przyczyna. Co dokładnie miał na myśli wicedyrektor? -Plan, który proponuję, zapożycza pewne elementy z koncep- cji nakreślonej przez naszego drogiego doktora Wellsa. Ale, jak mo- żecie się spodziewać, jest znacznie okrojony. Wymaga utworzenia specjalnych, mobilnych sił dla przechwycenia obcego pojazdu, od- działu o specjalnym uzbrojeniu i możliwościach taktycznych - SWAT (Special Weapons And Tactics), pozwalających przechwycić jedną z tych maszyn, zanim zdąży uciec. Jednocześnie chciałbym ponowić i zdwoić nasze wysiłki w Rejonie 51, aby sprawdzić, czy nie dałoby się uzyskać jakichś wyników z pojazdem, który mamy już teraz. Mam pewne długoterminowe plany ruszenia spraw z miejsca. -Ta grupa SWAT. Co ona by robiła?

-Celem tych sił byłoby gromadzenie lepszej informacji wizual- nej o obcych pojazdach, próby nawiązania łączności radiowej i, jeśli 19

to możliwe, sprowadzenie jednego z nich na ziemię dla dalszych ba- dań i dla celów techniki obronnej. - Czy myślisz o zestrzelenia ich? - spytał doktor Insolo. - Nie zapominajmy, że te latające statki są uzbrojone. Mają działa laserowe, których, poza przypadkiem w Wisconsin, nie użyli. Nie chcemy roz- począć bitwy, co do której nie mamy pewności, że możemy jąwygrać. Jenkins skiną głową. - On ma rację. Przy okazji, co nam da złapanie jednego z tych łotrów? Mieliśmy już tego, który spadł w Roswell, ale nie dało nam to żadnej korzyści... Jeden po drugim, członkowie Komitetu zabierali głos, zgłaszając sprzeciw i wykazując braki takiego planu. Wreszcie Jim Osborn, znany również jako Biskup, zadał pytanie, które stawiali sobie wszyscy. -A co z zachowaniem twarzy, Albercie? Pamiętam, jak doktor Wells robił bardzo podobne propozycje, a ty siedziałeś tam i ośmie- szałeś go. Co się zmieniło? Czy to ten film, który właśnie obejrzeli- śmy? -Nie, chodzi o historię, którą usłyszałem od twojego kolegi z NASA, doktora Podsedecki. - Podsedecki, dawny stronnik Wellsa i przywódca Walker Greens, tajnego towarzystwa w już i tak super- tajnej Agencji Bezpieczeństwa Narodowego, był w pewnym sensie legendarną, kultową postacią w środowisku szpiegów. -To wygląda tak. Wyruszyłeś, powiedzmy, na wycieczkę w gó- ry ze starymi przyjaciółmi. Schodzicie wąskim szlakiem zarośnię- tym wysoką trawą. Jest piękny dzień i rozglądasz się, zachwycony otoczeniem, gdy wycieczkowicz idący za tobą nagle krzyczy: GRZE- CHOTNIK! Jak zamierzasz reagować? Czy zatrzymujesz się i anali- zujesz wiarygodność źródła informacji? Czekasz na dodatkowy do- wód spełniający twoje kryteria oceny niebezpieczeństwa? Czy też przystępujesz natychmiast do działania, robiąc wszystko, co w two- jej mocy, aby umiejscowić zagrożenie i ustalić jego prawdziwą isto- tę? Taśma, którą widzieliśmy dzisiaj, znaczy jedno z dwojga: albo w trawie jest wąż, albo coś, co wygląda jak wąż w trawie. W każ-

dym przypadku to my odpowiadamy za ustalenie prawdy. -Najpierw strzelaj, później zadawaj pytania - skomentował sar- donicznie Jenkins. Jeśli ten komentarz stropił Nimzikiego, niczego nie dał po sobie poznać. - Jest jeszcze jeden aspekt tego planu, o którym nie ma mowy w waszych papierach konferencyjnych. Biorąc pod uwagę aktualny 20

klimatpolitycznywnajwyższych kręgach,oczekujemywielunowych nominacji. Nawet jeśli Nixon przetrwa ten sztorm, najważniejsi mia- nowani przez niego ludzie z pewnością zostaną poddani badaniom i prawdopodobnie ktoś ich zastąpi, zapewne grupa ze Środkowego Zachodu z nienagannymi życiorysami - typy takie jak Jim Ostrom. Wszyscy znający Jima wybuchnęli śmiechem. To był klasyczny Jimmy Stewart... -Ale niestety - kontynuował Nimziki, przechodząc do najde- likatniejszej części swojej prezentacji - ci ludzie wcale nie muszą utrzymywać tajemnicy równie dobrze, jak Jim. Innymi słowy, Pro- jekt Plama może zostać ujawniony, zwłaszcza jeśli podejmiemy działania i przyjmiemy propozycje rozważane przez nas dzisiaj. A ujawnienie tych informacji społeczeństwu może oznaczać kata- strofę, szczególnie teraz, gdy Amerykanie nie są pewni, czy mogą ufać swemu rządowi, a my nie chcemy robić niczego, co umocniło- by ich obawy. Dlatego proponuję, aby skonsolidować te programy w jednym ręku. -Pytanie brzmi: czyich rękach? -Moich. -Twoich? CIA przejęłaby kontrolę nad Projektem? -Nie cała CIA - wyjaśnił, spoglądając na grupę z Krajowych Zasobów. - Tylko ja. Przynajmniej do czasu, aż sprawy się ułożą. Generałowie z trudem maskowali swoje zadowolenie. Wyda- wało im się, że ten młody zapaleniec oferuje im cenny i niespodzie- wany prezent, sposób wycofania się z Projektu Plama. Jeśli zrozu- mieli go prawidłowo, to mieli szansę wykręcić się ze sprawy „naj- paskudniej szego małego sekretu". Po długiej pauzie odezwał się doktor Insolo: - Rada Nauki i Techniki byłaby wstępnie ogromnie zaintereso- wana tą propozycją. - Wiedząc, że Nimziki już skalkulował swoją cenę, przeszedł do pytań: - Ile taki program miałby kosztować? Spelman i Nimziki kolejno zaczęli wyjaśniać wymyśloną przez siebie innowacyjną strukturę finansowania Projektu. Był to szwin- del, który mógłby kosztować każdą agencję mniej niż trzy miliony na rok. Żeby wycofać się z projektu, agencje zapłaciłyby pięcio- krotnie większą sumę. W ciągu kilku minut członkowie Komitetu jednogłośnie przegłosowali oficjalne przerwanie Projektu Plama. Potem, po wymianie uścisków dłoni, cali w uśmiechach, zaczęli przesuwać się ku drzwiom, zamierzając zająć się poważniejszymi

sprawami. 21

Biskup Jim zatrzymał się w drzwiach i zawrócił na prywatne słówko z Nimzikim. - Podejmujeszstraszneryzyko, Albert.Wystarczy, żejedenztych statków bzyknie nad Cleveland podczas rozgrywek indiańskich, a wtedy... To nie byłoby zbyt dobre dla twojej kariery. Ale wierzę, że wiesz, co robisz. - Wszystko, co robił Nimziki, było tylko słucha- niem instynktu w dążeniu do koncentracji władzy, do zebrania ze stołu kart i upchania ich w rękawie w oczekiwaniu na moment, w którym będą potrzebne. Ostrom, zanimwyszedł, miał jeszczejednąradę: -Podoba mi się pomysł rozpoczęcia wszystkiego na nowo w Re- jonie 51, ale uważaj, żebyś nie miał zbyt szybko jakichś dużych suk- cesów. Jeżeli armia odkryje, że przechwyciłeś ten statek w powie- trzu, to Komitet odtworzy się szybciej, niż jesteś w stanie wypowie- dzieć słowa: Związek Radziecki. Bądź ostrożny przy wyborze no- wego szefa naukowego. Upewnij się, że to ktoś, komu możesz za- ufać. -Prawdę mówiąc - odpowiedział Nimziki - myślę, że znala- złem już doskonałego chłopaka do tej roboty.

Rozdział 2 Nabór świeżej krwi BRACKISH OKUN był oficjalnie zweryfikowanym, klinicz- nie przetestowanym geniuszem. Nie taką jednak opinię wyrażała więk- szość ludzi po pierwszym kontakcie z dwudziestojednoletnim stu- dentem nauk ścisłych. Brano go raczej za prostodusznego hippisa o bardzo dziwnym guście w kwestii ubioru. Właściwie nie chodziło o sztruksowe, luźne, dzwonowate Spodnie, ani o długopisy, kalkula- tory i suwaki logarytmiczne wypełniające kieszeń na piersi w jego bluzach. Ani o potężną strzechę włosów spływających mu na ramio- na. Cechą, która sprawiała, że wyglądał tylko na głupkowato uśmie- chającego się bałwana, było jego ciągłe potakujące kiwanie głową. Niezależnie od tego, czy był zatopiony w lekturze, czy słuchał mu- zyki, czy pracował nad skomplikowanym równaniem matematycz- nym, głowa Okunapotakiwała. Przyjaciele dokuczali mu. Matka pró- bowała go tego oduczyć, argumentując, że jest to nawyk odrażający, tak jak strzelanie palcami. Ale Okun dalej się kiwał. I ci, którzy sty- kali się z nim dłużej, zamiast przekonać go, żeby przestał, często sami zaczynali się kiwać. Trzeba przyznać, że ta jedna osobliwa, pozornie nieistotna cecha charakteru, to ciągłe ruszanie czaszką, wyrażała całe nastawienie Okuna do życia i wszechświata. Potaki- wanie sygnalizowało pozytywny i optymistyczny światopogląd oraz aprobatę dla otoczenia. Oznaczało afirmację wszystkich i wszyst- kiego, co przyciągało jego uwagę, szczególnie gdy potakiwanie łą- czyło się z wypowiedzeniem jednego z jego ulubionych określeń: „przezajebiste",, już kumam" lub „spokój do dziesiątej potęgi". To 23

skinienie głową wskazywało, że jest zafascynowany lub wewnętrz- nie związany z każdym elementem składającym się na każdy kolej- ny dzień. Jednak dla tych, którzy nie znali go zbyt dobrze, wyglądał na tumana. W KWIETNIU 1972 ROKU, mając w perspektywie koniec studiów, a następnie przerażającą ewentualność podjęcia konkretnej pracy, Okun zaczął się zastanawiać, jak właściwie spędzał te lata na Caltechu. Na początku ostatniego semestru kadrowcy z wielkich kor- poracji, takich jak Lockheed, Hughes i Rocketdyne, przyszli do kam- pusu i zwerbowali kupę głupków tylko dlatego, że mieli oni dobre stop- nie. Okun otrzymał głównie oceny dostateczne lub mieme, co dawało mu przygnębiającą średnią 3,5. Po błyskotliwym występie w szkole średniej, gdzie uzyskał wiele nagród i wyróżnień ukoronowanych zdo- byciem miana zwycięzcy ogólnonarodowego Konkursu Naukowych Talentów Westinghouse'a, czas w college'u po prostu roztrwonił. Jednak nie dlatego, że przestał się uczyć. Jego mózg ciągle był nienasyconą gąbką spragnioną wiedzy, ale Okun zbyt wiele czasu poświęcał absorbującym jego niezwykłe zdolności dziwacznym po- mysłom, ocenianym przez administrację szkoły jako szaleństwa. Jeden z takich wyczynów, który zdaniem Okuna powinien spo- tkać się z aprobatą, miał miejsce podczas dorocznego Tygodnia Ha- wajskiego na Caltechu. Po wejściu po godzinach, bez upoważnienia, do biura rektora - razem z przyjaciółmi, którzy nazwali się „Matka- mi" dla uczczenia zespołu Franka Zappy, wniósł tam kilkadziesiąt worków z piaskiem, jakieś rury i gigantyczną poliwinylową płachtę. Mając to wszystko, zabrali się do budowy małego basenu z ogrze- waną wodą, pod samym nosem fundatorów szkoły, którzy patrzyli surowo z portretów wiszących pomiędzy sięgającymi sufitu regała- mi pełnymi książek. Zanim wczesnym rankiem zjawiła się policja kampusowa, purytański urząd zamienił siew tropikalny ogród. Kil- kudziesięciu studentów nurkowało na golasa w basenie i rozwalało się na skórzanych sofach, sącząc Mai Tais i słuchając dźwięków ukulele. Po surowym kazaniu rektora incydent został zapomniany. LECZ ZDARZENIE, które ukształtowało życie i karierę tego młodego, humorzastego Einsteina, dotyczyło latającego spodka i mia- ło miejsce w pełnym blasku dnia. 24