IXENA

  • Dokumenty1 316
  • Odsłony246 437
  • Obserwuję196
  • Rozmiar dokumentów2.2 GB
  • Ilość pobrań143 052

Drukarczyk Grzegorz - Reguła baśniowego mroku

Dodano: 8 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 8 lata temu
Rozmiar :634.0 KB
Rozszerzenie:pdf

Moje dokumenty

IXENA
EBooki
FANTASTYKA

Drukarczyk Grzegorz - Reguła baśniowego mroku.pdf

IXENA EBooki FANTASTYKA Drukarczyk Grzegorz
Użytkownik IXENA wgrał ten materiał 8 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 51 osób, 33 z nich pobrało dokument.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 65 stron)

Projekt graficzny okładki: Stanisław Baraniak Ilustracja na okładce: Janusz Giniewski Ilustracje: Witold Nowakowski Projekt graficzny znaczka serii: Witold Nowakowski Redaktor serii: Andrzej Szatkowski Redaktorzy techniczni: Zbigniew Podgórski Włodzimierz Kukawski Wydano przy współpracy Polskiego Stowarzyszenia Miłośników Fantastyki ISBN 83-7020-001-X Copyright by „ALMA-PRESS”, Studencka Oficyna Wydawnicza Zrzeszenia Studentów Polskich Warszawa 1986 Wydanie I. Nakład 50 000 + 350 egz. Ark. wyd. 4,5. Ark. druk. A Papier offset, kl V, 70 g, rola 61 cm Podpisano do druku w grudniu 1985 r. Druk ukończono w kwietniu 1986 r. Zakłady Graficzne w Katowicach Ul. Armii Czerwonej 1 38 Zam. 0793/1122/5 P-34 Cena zł 100,—

BAJKA O DZIELNYM GREGU I PIĘKNEJ KARI Nadchodził zredukowany cykl snu, trzecie słońce wolno zapadało poza linię horyzontu. Ostatnie, liliowe promienie gasły na panoramicznej szybie, grając barwnymi refleksami wśród izotropowych kryształów. Majestatycznie spłynęły podczerwone blendy, okrywając wyłupiaste oko wideoramy delikatną powłoką ochronną. Koloryt wnętrza pomieszczenia witalnego przeszedł w jasny brąz lekko przyćmiony matowymi niteczkami granatu. Z cichym trzaskiem zaskoczy- ły urządzenia defiltracji, bzykliwie terkotał zmiennik pola małych natężeń. Przy- słony automatycznie zawęziły szczeliny migawek dyfuzyjnych, komputer błyska- jąc kolorowymi lampkami dobierał parametry pola bezpieczeństwa. Zapowiada- ła się bardzo radioaktywna noc. Stary człowiek wstał ciężko z paraleptora i wolno poczłapał do pulpitu na- stawczego. Chwilę manipulował przy dźwigniach wewnętrznej kontroli, spraw- dził poziom kadmowych manometrów, po czym — jakby powziąwszy decyzję — szarpnął blokadę komory edukacyjnej. Na ekranie wyskoczyły czerwone litery: „Minus dziesięć do wyjścia zoptymalizowanego. Konieczność poprawek w szó- stym cyklu.” Wiekowy mężczyzna ze złością kiwał głową. — Tak, tak, masz rację cholerna machino — mamrotał pod nosem — a ja i tak będę wypuszczał go wcześniej ile razy zechcę! — podniósł głos — rozumiesz, że będę wypuszczał go wcześniej?! — Otrzyma zdeklasowaną kartę kolumny wyjścia — wolno brzęczał metalicz- ny głos komputera. — Kiedyś rozmontuję cię na elementarne jednostki — wycedził z nienawiścią stary człowiek. 3

Odskoczyła klapa bloku sanitarnego i we włazie stanął mały, jasnowłosy chło- pak: ubrany w texilowy kombinezon o wysoko pod brodę zaciągniętym kołnie- rzu. Uśmiechnięta, łobuzerska twarz promieniała radością i beztroską. — Dziadku, znowu przerwałeś zajęcia przed czasem. Nie zdążyłem skończyć obiegu Kriolisa — powiedział z szelmowskim mrugnięciem — zabrakło siedmiu gradów do wniosku zwrotnego. Będę musiał wrócić do stadium sprzed normy continuum. — To nic — uradowany staruszek kręcił się koło zasobnika odżywczego kodu- jąc zestaw wieczornego posiłku. Sękatymi palcami z wprawą operował po kla- wiaturze czytnika. Na teraźniejszy krąg przedspoczynkowy zaprojektował specjalne dania. — Dla mnie omlet z aspiny — krzyknął mały zrzucając skafander i nurkując do kabiny regeneracyjnej. Sędziwy człowiek skończył układać jadłospis i teraz niecierpliwie oczekiwał na zielony przepust podajnika. Całe sześć gradów wczesnego cyklu zajęły przygo- towania, niemało wysiłku kosztowało zsynchronizowanie biologicznego kodu z walorami smakowymi i estetycznymi. Musiał nawet oszukać blok akceptacji podając fałszywe wzory molekularne potraw. Na szczęście maszyny jeszcze nie we wszystkim dorównują ludzkiemu umysłowi, przynajmniej niektóre z nich. Zaterkotał automat finalnej kontroli i rozbłysła czerwona lampka doboru wa- dliwego. Staruszek jednym szybkim ruchem szarpnął do maksimum dźwignię zasilania i dał martwe wyjście na segment pamięciowy. Efekt był do przewidze- nia — krótkie zwarcie spaliło agregat czynnościowy i cały mechanizm podajnika zastygł w bezruchu. Siwiuteńki człowiek śmiał się cicho i złośliwie. Niespiesznie zdjął zewnętrzną klapę i począł wybierać z zewnętrznej skrzynki wymyślne potrawy. — Chciałaś wywalić do kosza mój trud, ty tępa gadzino — gderał zadowolony z siebie — Niedoczekanie twoje... Ruchem dłoni przywołał siłową płaszczyznę i począł rozstawiać na niej przy- gotowaną wieczerzę, tak by całość wyglądała jak najokazalej. Podczas układania ostatnich naczyń z kabiny regeneracyjnej wyszedł błękitnooki chłopak, przebra- ny już w lekką, białą togę. Bose stopy zostawiły na ksylitowej posadzce wilgotne ślady. — Co za wspaniałe zapachy? — kręcił w niedowierzaniu głową — czyżby zasobnik nawalił? — zażartował. Widząc jednak odkrytą klapę podajnika spo- ważniał na chwilę, by za moment filuternie pogrozić dziadkowi palcem. — Zno- wu majstrowałeś przy aparaturze. Nasz bilans usterek wewnętrznych nie ma chyba równego sobie. Oj dziadku, dziadku... Malec wygodnie usadowiony w paraleptorze przed płaszczyzną z posiłkiem chwilę medytował nad tabliczką zapotrzebowania, by wreszcie uciszyć wysokie buczenie niecierpliwym gestem. — Na twoją odpowiedzialność — wbił chabrowe oczy w starego czło- wieka — i tak dostanę w przyszłym cyklu burę od nośnika genetycznego, więc co mi tam — dodał zabawnie wydymając policzki. Dziadek pogładził sękatymi palcami pszeniczną czuprynę chłopaka. Nim przystąpili do jedzenia zaczął wypowiadać tradycyjną formułę: — Ku czci Trzeciego Reformatora poza Okresem Obszaru Mierzalnego, ku chwale Konstytucji Nadprzestrzennej, ku pamięci Wyprawy na Pola Zwrotne, za zdrowie Moje i Wnuka Mojego. 4

Z uniesionego naczynia ze wzmacniającym napojem ulał kilka kropel na pod- łogę. Chłopak obserwował te poczynania z pobłażliwym uśmiechem, kpiarskie ogniki błyskały w błękitnych oczach, ale zachowywał należytą powagę. Od daw- na oglądał podobne sceny, więc przywykł do dziwactw dziadka traktując je jako swoisty i uświęcony rytuał, bez którego żadna z normalnych sytuacji przejść nie mogła. Odkąd sięgał pamięcią byli tu tylko we dwóch. — Czy mógłbyś teraz zdradzić co to za święto, że aż musiałeś rozwalić nasz poczciwy zasobnik? Siwy człowiek wolno powstawszy z paraleptora potruchtał do niedużej, złotej skrzynki. Błyszczące pudełko zawsze przyciągało uwagę malca, wiążąc się z ta- jemnicą, której dziadek strzegł zazdrośnie, a która rozpalała wyobraźnię chłopa- ka. Staruszek majstrował coś przy niej przez dłuższą chwilę, po czym wróciwszy położył przed wnukiem złote, wysadzone brylantami cacko. — To dla ciebie. Właśnie mija rocznica dziesiątego odpływu, podczas którego przyszedłeś na świat. Przekazuję Tobie owe relikwie, byś w przyszłym istnieniu miał siłę i odwagę zmienić bieg rzeczy zaszłych. W tym cyklu stałeś się moim spadkobiercą i następcą, oddaję więc w Twoje ręce wspomnienia i część samego siebie... Ku czci Trzeciego Reformatora poza Okresem Obszaru Mierzalnego, ku chwale Konstytucji Nadprzestrzennej, ku pamięci Wyprawy na Pola Zwrotne, dla chwały Mojej i Wnuka Mojego. Chłopak ze zdziwieniem obserwował starego człowieka — po jego ogorzałych policzkach płynęły łzy. Ale tylko przez chwilę pozwolił sobie na okazanie słabo- ści. Szybko otarł wierzchem dłoni pobrużdżoną twarz i zakrzątnął się przy au- tomatach porządkujących. Na dawną modłę pokrzykiwał na nie, wymyślając od bezdusznych stworów. Po krótkim czasie tajemniczych manewrów przy podajniku, dziadek z trium- falnym uśmiechem wydobył z jego przepastnego brzucha dwa przezroczyste kubki z jakimś brunatnym napojem. — Specjalnie na Tę okazję według mojego, oryginalnego projektu — oświad- czył podając jeden chłopcu. Ciecz o dziwnym, cierpko-gorzkim smaku piło się z niezwykłą przyjemnością. Powodowała uczucie błogostanu, oderwania się od wszystkiego wokół, niezwy- kłą jasność myśli. Senność pierzchła, a całe ciało odprężyło się. Wysoki, piskliwie modulowany dźwięk seneleptora przywołał ich do rzeczy- wistości. Nadchodziła pora zredukowanego cyklu snu. Czujniki kontroli letargu pobłyskiwały różnobarwnie, domagając się ciał. Stary człowiek żachnął się gniewnie. — Znowu to paskudztwo dyktuje nam co robić. A ja chciałbym opowiedzieć tobie pewną rzecz: bajkę, taką historyjkę, którą niegdyś opowiadano dzieciom by usnęły. Tak niezwykły cykl można by raz zakończyć inaczej... — z nadzieją spojrzał na jasnowłosą pociechę. — Nasza karta usterek jest już tak bogata, że jeden punkt więcej niczego nie zmieni. — mały z szelmowskim uśmiechem puścił oczko do dziadka — tylko jak to zrobić? — Moja w tym głowa. Są sposoby! — z zapałem wykrzyknął staruszek, spiesz- nie podnosząc się z paraleptora. 5

Dwie przezroczyste pokrywy seneleptora podjechały do góry, odkrywając po- słania energetycznej anabiozy. Chitynowe, mleczno białe skorupy oplotła siatka czujników zewnętrznej regulacji procesów uśpienia. Indykator poboru mocy terkotał jazgotliwie zaniepokojony brakiem danych wejścia. Z cichym piskiem wystartowały bębny komputera odtwarzając zakodowane czynności. Dopiero po kilku sekundach system wewnętrznej kontroli zablokował połączenia programu. Jakby zdziwiony brakiem ciał w kokonach seneleptora zgrzytliwie zakomuniko- wał: — Trzy poza barierą optymalnego wejścia. Natychmiastowe rozpoczęcie pro- cesu anabiozy przy nadrzędnym stopniu awitalizacji. W tym momencie we włazie pokładów rezerwowych ukazał się stary człowiek, zgięty pod ciężarem jakiegoś nieforemnego wielościanu. — Akurat zobaczysz naszą anabiozę z awitalizacją, ty poczwaro — gderał sta- wiając dziwny instrument na siłowej podstawie. Rozplecione nici światłowodów począł wtykać w rezerwowe wyjścia czujników seneleptora. Początkowo, tu i tam, błysnęła czerwona lampka sprzężenia wadliwego, zaśpiewał dławik osłony funkcji pola, czy — z cichym trzaskiem — przeszeregowały się krystaliczne struk- tury obwodów. Kiedy staruszek oderwał wreszcie pomarszczone dłonie od płyty kontroli cy- klu snu, wszystkie czujniki w jednej chwili spokojnie wróciły na pozycje robocze. Powoli zjechały obie, półprzezroczyste czasze idealnie wpasowując się w syn- chron osłonowy. Po raz drugi zaskoczyły bębny komputera. Siwy mężczyzna dalej majstrował przy blokach awaryjnych, usiłując we- pchnąć w gniazdo retransmitora kawałek drutu. Raptowny błysk zwarcia i na- stępne sekundy upłynęły w kompletnej ciemności. Z żałosnym zawodzeniem włączyły się systemy awaryjne i znów wnętrze pomieszczenia zajaśniało bla- skiem selenoidów. — No, gotowe — z zadowoleniem zacierał dłonie — mamy mnóstwo wolnego czasu i żadne tępe automaty nie będą rościły sobie prawa do dyktowania pole- ceń. — Dziadku, co to za urządzenie, które podłączyłeś do seneleptora? — Symulator procesów biologicznych. Skonstruowałem to podczas ubiegłej periody, w oczekiwaniu na koniec twoich zajęć. Będzie udanie imitował bodźce naszych ciał. — A czemu zwarłeś obwód retransmitora? — ciekawie indagował chłopak. — System awaryjny bazuje na uproszczeniach. Normalny przebieg wykryłby oszustwo w trzecim gradzie, przy przejściu przez proces awitalizacji. Ot i cała tajemnica. Dobrze pomyślane, co? — uradowany nowym psikusem staruszek domagał się pochwały. Kontrolki grały migotliwymi błyskami, seledynową poświatą emanowały czte- ry wielkie monitory. Ledwo uchwytna wibracja ksylitowej posadzki oznajmiła rozpoczęcie radioaktywnej nawałnicy. — Dziadku, kiedy będzie bajka? — malec niecierpliwie wiercił się w wygod- nych objęciach paraleptora. Stary człowiek, z ociąganiem włączył tonowizjer. Ołowiana płyta uniosła się bezgłośnie, odkrywając panoramę planety. Mimo, iż zniekształcona wybiorczy- mi własnościami ciężkiej szyby bezpieczeństwa, była tak wyraźna i sugestywna, że w pomieszczeniu jakby powiało chłodem. Jednocześnie nośniki akustyczne przekazywały dźwięk szalejącej burzy — trzask rozładowań w towarzystwie ol- brzymich, poszarpanych błyskawic rozdzierających sinobłękiłną, wodorową 6

pustkę. Jonowe wiatry niosły w stronę oceanu kraterów tumany kurzu z pumek- sowych skał. Zryta czarnymi wrębami powierzchnia brunatnego globu sprawiała przygnębiające wrażenie — wrażenie kompletnej pustki. Najdrobniejsza iskierka życia- nie tliła się za metrową szybką wideoramy. Ostre wypiętrzenia bazalto- wych figur — dziwacznie poskręcanych, pogiętych na kształt niezwykłych form, jakie może zrodzić jedynie abstrakcja — oddzielały pas lekko sfałdowanej rów- niny od Cór Zwidów. Dziwne góry, najdziwniejsze z poznanych tworów geolo- gicznych. Góry falujące zmienną wysokością w rytm przypływów pylastych ob- łoków. Olbrzymie wierzchołki godzące w gwiazdy, które potrafią zapaść się pod powierzchnię w ciągu kilku gradów, nie objęte wzrokiem niecki wydymane w strzeliste stożki. A wszystko do wtóru niepowtarzalnego pulsowania całej plane- ty. Dekodery przenosiły do wnętrza pomieszczenia witalnego niezwykłą, rzewną melodię świata poza pancerzami stacji. Grała na wysokich, przeciągniętych tonach, znajdujących posłuch w najgłębszych zakamarkach mózgu, rozpalając wyobraźnię wszechpotężną wizją bezkresnej przestrzeni. Trzaski wyładowań jonowych — niezwykły i niepojęty fenomen natury — stawiał człowieka w obli- czu potęgi, przy której on, pozorny pogromca, jest tylko mizernym robakiem pełzającym w niewiadomym kierunku. Kolejna błyskawica rozdarła granat nieba, tuman pyłów uderzył w osłonę energetyczną stacji. Na moment niewidzialna czasza jakby zmaterializowała się blaskiem reakcji wytłumienia — lekko drgnęły czujniki poboru mocy — i znowu tylko nostalgiczny hymn wirował w zacisznym pomieszczeniu. Dawno, dawno temu — jeszcze przed powstaniem Wspólnoty Wybiorczej, nawet przed Konwencją Przymusu — za Trzecim Obszarem Pierścieni, za strefą Gradienów Graffa, za Morzem Biegu Wstecznego żył na niedużej planecie Mę- drzec: ostatni członek Rady Gwiazdowej, ostatni z twórców Ery Tolerancyjnej Ekspansji. Mieszkał we wspaniałej stacji będącej niegdyś siedzibą Rady — stacji tak wielkiej i pięknej, że uważano ją za cud równy świetnością fenomenom Ar- chetolu. Planeta kierowana mądrymi wyrokami opływała we wszelkie dostatki. Nie znano pojęcia braku energii, żywności, nośników reaktywacji witalnej, ograniczeń w doborze naturalnym i ilości potomstwa. Ludzie na tym przepięk- nym lądzie byli władcami własnego czasu. Wśród pozostałych lenników Unii Galaktycznej panowały podówczas stosun- ki przyporządkowania społecznego w zbiór. Straż dzierżyły specjalne jednostki Nadzorców. Nic więc dziwnego, że planeta rządzona przez Mędrca stanowiła dziwną oazę wewnątrz systemu Unii, do której ściągali uciekinierzy z całego obszaru mierzalnego klasy trzeciej. Każdego przyjmowano z otwartym sercem i naturalizowano po bardzo krótkim obiegu edukacyjnym. Niezbyt przychylnie przyglądały się temu pozostałe planety lenna, ale układy wewnętrzne pozwalały na daleko posuniętą niezależność — pod warunkiem rzetelnego uczestniczenia w bilansie energetycznym. A ponieważ nieduża Eltra wywiązywała się z zobowią- zań, nikt nie miał prawa ingerować. Wśród zbiegów był też pewien chłopak, który na Sybiliusie w Żółtym Pier- ścieniu miał skierowanie kasacyjne w ramach uporządkowania genetycznego. 7

Ratując głowę umknął potajemnie wysłużonym Patrolowcem i — bardziej dzięki szczęśliwemu przypadkowi niż świadomej decyzji — trafił na Eltrę. Przyjęty serdecznie na tej gościnnej ziemi postanowił osiąść tam na stałe. W krótkim czasie przyszła karta naturalizowania i zamiast kodu z sześciocyfrowym przypo- rządkowaniem, normalne imię Greg. Ponieważ posiadał wysoką specyfikację mechanika-pilota nietrudno było mu znaleźć pracę w Ośrodku Lotów Prze- strzennych. Po dwóch obrotach postanowiono przenieść go do stacji Mędrca. W tym czasie, w cudownej stolicy planety panowało niezwykłe ożywienie. Córka ostatniego członka Rady dobiegała wieku dojrzałego i nadeszła pora, by ogłosić Wielki Turniej Doboru Naturalnego. Rozesłano testy wstępnej selekcji do wszystkich Nadzorców planet Unii podczas gdy na stacji trwały gorączkowe przygotowania na ich przyjęcie. Turniej zapowiadał się jak żaden inny, bo i uro- da córki Mędrca podbiła już Galaktykę prezentowana we wszystkich serwisach wizyjnych. Jeszcze jeden fakt niezwykle nęcił konkurentów do ręki prześlicznej Kari: przejęcie panowania nad dostatnią Eltrą i zdobycie jej bogactwa. Nie trud- no więc pojąć z jakim zniecierpliwieniem oczekiwali mieszkańcy błękitnej plane- ty na pierwszych rywali. Tymczasem Greg, skończywszy któregoś razu wcześniej pracę w Doku Cen- tralnym, postanowił zwiedzić słynne ogrody wokół stacji. Wiele opowiadań krą- żyło o ich niezwykłym uroku i piękności, o cudach niewidzianych, o wspaniałych widokach jakimi mogły ucieszyć oczy niewielu śmiertelników. Stary człowiek przerwał i zamyślił się głęboko. Za szybą wideoramy ciągle sza- lała radioaktywna burza. Tumany pyłu spowiły wszystko brunatną woalką, poza którą ginęły zarysy Gór Zwidów i pumeksowych zwalisk. Osłona siłowa paliła drobiny gruntu unoszone jonowym wiatrem — rozjarzona niczym aureola — opasywała bezpiecznym uściskiem kruchą skorupkę z dwoma samotnymi ludźmi. — Dziadku, i co dalej? — naruszył milczenie dziecinny głos chłopca — Co było dalej? — Chwilę, niech no odsapnę. Zaschło mi w gardle — tonem wyjaśnienia od- parł staruszek — przyrządzę coś orzeźwiającego — to mówiąc podreptał do roz- montowanego podajnika. Przez moment biedził się nad dźwignią mechanicznej obróbki zestawów prostych, po czym zlawszy do retorty kilka płynów wrócił na miejsce. Napełnił dwa naczynia i podniósłszy do ust swoje, długo delektował się napojem. Mały też usączywszy nieuważnie kilka łyków z napięciem oczekiwał wznowienia przerwanej opowieści. Błysk potężnego wyładowania jonowego rozświetlił na chwilę wnętrze kabiny. Dekodery zdążyły wytłumić towarzyszący mu huk. Greg posiadając kartę identyfikacyjną, zezwalającą na przebywanie jedynie w obrębie Doku Centralnego i dwóch segmentów technicznych stacji, musiał do ogrodu dostać się nielegalnie. Wykorzystał swoje możliwości swobodnego prze- bywania na terenie części nadzorującej automaty kontrolne, by zlikwidować w jednym miejscu siłowe ogrodzenie. 8

Jakiż był jego zachwyt po przekroczeniu energetycznych osłon. Ogród przera- stał pięknością najśmielsze wyobrażenia. Oszałamiające, niezwykłe rośliny o kształtach i barwach powodujących niewiarę w realność spostrzeżeń; skrzące się alejki wysypane drogimi kamieniami: brylanty, szmaragdy, szafiry uformowane w drożyny wśród tajemniczych tworów natury; cudownie pachnące jeziorka w olbrzymich czaszach górskiego kryształu. Greg zupełnie stracił poczucie czasu i jak błędny wałęsał się ścieżkami ba- śniowego ogrodu. Oglądał najprzeróżniejsze zwierzęta i olśniewająco kolorowe ptaki. Aż wreszcie zmęczony wspaniałościami niezwykłego miejsca usiadł na hebanowej ławeczce, pod drzewem ukwieconym dziwnymi kielichami. Odurzo- ny upojnym aromatem, nie zdając sobie z tego sprawy, usnął twardo. Tymczasem zdarzyło się, że Kari — córka Mędrca — spacerowała po ogrodzie w gronie rówieśniczek przydzielonych jej do towarzystwa. Widząc spokojnie śpiącego chłopca, aż zaklaskała w dłonie z radości. Trzeba powiedzieć, że smut- no płynęły dni ślicznej dziewczynie — mimo najgorętszych starań ojca by nieba jej przychylić. Tęskniła za ludzkimi twarzami, za radością i śmiechem i wreszcie jej młode serduszko poczynało szukać pokrewnej duszy. Więc ucieszyła się ogromnie widząc Grega i zaraz też przywołała dziewczęta, by przy ich pomocy przenieść go do ogrodowej altany. Tam odprawiwszy towarzyszki i przykazawszy zachowanie całkowitej tajemnicy poczęła cucić rozespanego chłopaka. Jakież było zdumienie Grega, kiedy ocknąwszy się ujrzał anielsko piękną twarz Kari. Ze ściśniętej krtani nie potrafił dobyć głosu, co niezwykle ubawiło uroczą dziewczynę. Postanowiła, że zatrzyma go w tym przytulnym schronieniu. Młodzi od pierwszej chwili poczuli do siebie coś więcej niż tylko wzajemną sym- patię. Dość powiedzieć, że Greg uważał czas spędzony w altanie za najszczęśliw- szy w jego życiu. Tymczasem konkurenci do ręki ślicznej Kari poczęli przybywać na Eltrę. Jako pierwszy stawił się Zmiennik Thorwald — genetyczny władca Sybiliusa w Żółtym Pierścieniu. Po nim wspaniałymi statkami gwiezdnymi zjechali: Ti6 — Nadzorca Praxi z Obiegów Zwolnionych, Amokryt — Naczelnik Potrójnego Układu Czer- wonego Giganta, Iti — zwariowany przywódca niezrzeszonego Związku Meola, i jeszcze wielu innych, równie świetnych i wysoko postawionych. Któregoś wieczoru, kiedy jak zwykle przyszła pora rozstania się Grega z Kari, dziewczyna ze szlochem rzuciła mu się w ramiona. — Jutro początek Turnieju, to już ostatnie nasze spotkanie... Muszę towarzy- szyć ojcu przy testach Doboru Naturalnego. A później... — wybuchnęła żałosnym łkaniem i bezradnie przytuliła się do chłopaka, jakby u niego szukając ratunku i opieki. Od Prawa Przynależności nie było odwołania, żadna siła nie mogła zmienić odwiecznego Rytuału Godowego. Jedyną, nikłą nadzieją pozostawała myśl, że konkurs Doboru odrzuci wszystkich pretendentów i Turniej zostanie odłożony do następnego obiegu. Greg opuścił ogród w smutku i rozpaczy. Chodziły mu po głowie szalone my- śli, ale na ich realizację nawet ważyć się nie mógł. W Doku Centralnym czekała karta wymówienia z deklasacją pierwszego stopnia — był teraz wolnym obser- watorem z wyłączeniem na okres jednego obiegu. Na Gregu nie zrobiło to naj- mniejszego wrażenia, żył w zupełnym oderwaniu od świata. 9

Następnego dnia, razem z innymi mieszkańcami Eltry, przybył na Wielki Plac Igrzysk, by obserwować zmagania pretendentów do ręki pięknej Kari. Siedziała na trybunie honorowej obok ojca, wzbudzając powszechny zachwyt i uwiel- bienie. Goście butnie maszerowali przed podium, wymieniając godności i zachwala- jąc krainy przez nich rządzone. Rozpoczynała się wstępna faza Tokowania. Od świetnych stroi, niezwykłych ferii energetycznych, bogatych podarunków, aż pojaśniał turniejowy plac. Ludzie w zachwycie śledzili ruchy poszczególnych postaci biorących udział w zmaganiach, których nagrodą miała być ręka księż- niczki i władanie Eltrą. Robiono zakłady, przekomarzano się i rozpatrywano szanse poszczególnych konkurentów. Mędrzec, w pełni dostojeństwa, uciszył zgromadzony tłum i ruchem dłoni ze- zwolił na pierwszą próbę — Kontrolę Łańcuchów Białkowych. Magnaci rozeszli się do wyznaczonych kopuł bloku Mikropenetratora. Nad Placem Igrzysk wy- kwitły olbrzymie, przestrzenne obrazy z wnętrza poszczególnych pomieszczeń, wzmocniony głos Komputera Zwierzchniego dudnił odczytem danych. Szeregi równań przebiegały przed oczami zgromadzonych z prędkością nie pozostawia- jącą marginesu porównań — zresztą zupełnie zbytecznego przy wspaniałej kon- troli niezawodnego mózgu Komputera. I oto właśnie jeden z przebiegów łamał się w rytm czerwonego, coraz szybciej zamierającego pulsowania. Po trzech tysięcznych sekundy względnej — pozosta- wionych dla ewentualnego powrotu do cyklu — obraz odwzorowania Ti6: Nad- zorcy Praxi z Obiegów Zwolnionych, zgasł. Pierwszy zawodnik odpadł i to już przy próbie białkowej — niezbyt to chlubny dla niego fakt. Tłum zafalował kiedy kopuła wypuściła czerwonego ze wstydu pokonanego dostojnika o rozbieganym spojrzeniu unikającym trybuny honorowej. W pośpiechu opuścił Wielki Plac Igrzysk trasą kolumnową. Po kilku chwilach statek gwiezdny, z hukiem wyrzu- conych antyciał grawitacyjnych, wzbił się w powietrze niknąc w oślepiającym blasku słońca. — Jednego mniej — ze złośliwą satysfakcją pomyślał Greg. Powoli próba dobiegała końca i Ti6 jako jedyny odpadł w początkowej fazie testu Doboru Naturalnego. Pozostali wyszli z niej zwycięsko, dopiero następne sprawdziany miały postawić ich przed rzeczywiście trudnym zadaniem. Spod pancernych kloszy, w asyście Sędziów Turnieju, wychodzili promieniujący za- dowoleniem bohaterzy. Z dumnymi minami maszerowali przed obliczem Mędr- ca i jego córki, ponownie wymieniając swe godności i wymieniając, jak wymagał tego drugi etap Tokowania, lenne włości. Paradę zakończyło napowietrzne wi- dowisko barw nadczasowych: przedstawienie przygotowane przez obecnego Artystę Eltry. Greg spiesznie wydostał się z tłumu i ruszył do ogrodów w nadziei, że spotka Kari, albo przynajmniej uda się przesłać jej jakąś informację, która podtrzyma- łaby na duchu biedną dziewczynę. Niestety, na próżno czekał w altanie, na próżno wałęsał się szmaragdowymi alejkami, na próżno wypatrywał oczy za jej cieniem w oknach stacji — na próżno... Nadszedł wieczór, a z nim czas drugiej próby: Stałej Ciągu Logicznego. Sta- nowiła ona zaporowy próg użytecznego skoku, stąd olbrzymi stopień trudności. To sito nie powinno przepuścić więcej jak kilku zawodników — najinteligent- niejszych i najbardziej przebiegłych. Plac Igrzysk otaczał kilkudziesięciotysięcz- ny tłum, mimo iż wszystkie ośrodki wizyjne transmitowały turniejowe zmaga- nia. 10

Konkurenci, wpół leżąc w kokonach fotronów, uszeregowani byli w wielki okrąg. Olbrzymie szeregi założeń uformowały się na niebie, jednocześnie Kom- puter przekazał ich treść ukrytym w kokonach dostojnikom. Jako pierwszy rozpoczął ciąg logiczny Iti — przywódca Związku Meola. Prze- kazał pierwszy krok myślowy kolejnemu w okręgu zawodnikowi. Projektory przestrzenne krystalizowały nad Placem Igrzysk treść przesyłanych wniosków. Pierwsze dwa obiegi przeszły poprawnie. Rozgrywkę zapoczątkował Anokryt, wprowadzając błąd logiczny szóstej skali trudności. Trzech następnych popro- wadzało go dalej nie zorientowawszy się w misternej pułapce — okrąg zmniej- szył się o trzy kokony, pozostawiając je poza swoim obrębem. Ludzie z zapartym tchem śledzili niebotyczne szeregi cyfr, które odzwiercie- dlały rozwój niezwykłej walki intelektów. Z każdym nowym obiegiem narastał stopień trudności, rosło też napięcie wśród zgromadzonych tłumów. Zmiennik Thorwald wplótł rozumowanie w martwą pętlę tak przebiegle, że istnienie jej wykrył dopiero Iti. Okrąg zmniejszył się o kilka kolejnych kokonów. Ciąg logiczny rósł. Paru zawodników nie wytrzymało zawrotnego tempa budo- wania i przekazywania informacji — wypadli poza kolapsujące koło. Odpadł Bor: Wielki Następca na Takade 3 w systemie Syriusza, próbując zmylić Thorwalda fałszywym wnioskiem. Ryzyko nie przyniosło owoców. Zmiennik w porę wykrył potrzask, a niefortunny gracz znalazł się na zewnątrz hermetycznego obwodu. Powoli odchodzili pokonani najznamienitsi władcy. Oszalały wir myśli bez- względnie mścił najdrobniejsze uchybienia, czy chwilowy brak koncentracji. Krąg zacieśniał się coraz bardziej. Na placu boju pozostało pięć kokonów. Tuż przed finałem próby przepadł sławny Majala formułując przedwczesny wnio- sek zamykający. Wreszcie klarowna definicja wystrzeliła z chaosu bezładnych cyfr i próba Sta- łej Ciągu Logicznego dobiegła końca. Wyprowadzeni z zamkniętych kabin, dumnie — choć po przebytym wysiłku niezbyt jeszcze pewnie — kroczyli: Ano- kryt — Naczelnik Potrójnego Układu Czerwonego Giganta, Zmiennik Thorwald — genetyczny władca w Żółtym Pierścieniu, SisasiS — udzielny książę Układu Symetrycznego w zbiorze TereT i Iti — przywódca niezrzeszonego Związku Meola. Greg nie miał najmniejszej ochoty na oglądanie trzeciej fazy Tokowania, czym prędzej więc opuścił Plac Igrzysk. Przyszłość Kari nie wyglądała zbyt dobrze. Najbardziej prawdopodobnym zwycięzcą — o pewności siedmiu dziesiątych — był Zmiennik Thorwald, okrutny i bezwzględny władca Sybiliusa. Jego barba- rzyństwa Greg znał aż nazbyt dobrze, bo sam omal głową nie przypłacił szalo- nych zarządzeń tyrana. I po to umknął niebezpieczeństwu, żeby teraz jego uko- chana wyrównała rachunek. Dusza buntowała się w młodym chłopaku. — Dziadku, dziadku! Coś się dzieje ze stabilizatorami — przerwał mały poka- zując rozbiegane wskaźniki. Wiekowy mężczyzna szparko przyskoczył do pulpitu dyspozycyjnego. Po chwili wrócił na miejsce uspokojony. — Będziemy mieli magnetyczną wichurę. Dziwne, ostatnią pamiętam sprzed sześciu odpływów — dodał z niedowierzaniem kręcąc głową — muszę uruchomić automaty osłony dipolowej. Wlokąc ciężko nogi wyszedł do maszynowni. Chłopca korciło, by zajrzeć do 11

złotego puzdra, ale przyzwyczajony do posłuszeństwa i nie chcąc sprawić dziad- kowi przykrości pohamował się. Siwy mężczyzna był już z powrotem. Usiadł w paraleptorze i rozlał do kubków resztę napoju. — Wszystko dobrze. Obejrzymy ciekawe widowisko, ale jeszcze nie teraz. — Dziadku, bajka — upomniał się malec. — Tak, bajka. Greg nie uczestniczył w dalszych rozgrywkach Turniejowych. Dochodziły go tylko ich echa. Odpadł Iti, w czwartej próbie wyeliminowano Anokryta. Został już tylko Zmiennik Thorwald i książę SisasiS. Chłopak błąkał się po mieście szarpany złymi myślami. Jakież było jego zdumienie, kiedy serwisy wizyjne przyniosły wiadomość o porażce genetycznego władcy Sybiliusa. I chociaż taki bieg rzeczy w niczym nie zmienił sytuacji Grega, to jednak lżej na sercu zrobiło mu się, że Kari nie pójdzie w ręce okrutnego Thorwalda. Mędrzec ogłosił na Eltrze święto które miało potrwać trzy dni. Uradowani lu- dzie wiwatowali na cześć nowego władcy, wszędzie zapanował nastrój beztroski i wesołości. I tułaj byłby chyba koniec bajki, gdyby nie... zły Thorwald. Drugiego dnia po- wszechnego święta straszliwa wieść obiegła Eltrę. Zmiennik potajemnie porwał Kari i bezbronną uwiózł w straszliwe krainy Sybiliusa. Błękitna planeta pogrąży- ła się w żałobie. Mędrzec, zrozpaczony i załamany stratą ukochanej córki, wy- znaczył ogromną nagrodę za jej uwolnienie. Niewielu śmiało ważyć się na po- dobny hazard. Niechlubna sława genetycznego władcy Sybiliusa obiegła galak- tyczne szlaki i mało kto nie drżał na myśl o wyprawie w kierunku Żółtego Pierścienia. Greg niezwłocznie udał się do bloku przeznaczonego na kwaterę dla dostojne- go księcia SisasiS. Wytłumaczywszy Obrońcom cel wizyty został dopuszczony przed jego oblicze. — Słyszałem chłopcze — rozpoczął władca — że chcesz podjąć się uwolnienia pięknej Kari z rąk bezwzględnego Thorwalda. — Tak, panie. — książę Układu Symetrycznego uciszył go nieznacznym ge- stem. — Wiesz, że po teście Doboru Naturalnego jest to sprawa wyłącznie między mną i Zmiennikiem i nie mógłbyś liczyć na żadne poparcie Unii Galaktycznej? — Tak panie. — Wobec tego musisz złożyć przyrzeczenie na wierność i przyjąć naturaliza- cję TereT. O tym także wiesz? — Tak panie. — Przyjmuję chłopcze twoją propozycję z wdzięcznym sercem. Nie jesteś pierwszy i jak sądzę nie ostatni. Poza tym podejmę stosowne działanie również we własnym zakresie. Liczysz się ze śmiercią? — Tak panie! — Czy potrzeba ci czegokolwiek? — Nie panie. — Życzę powodzenia — to mówiąc książę SisasiS odprawił go ruchem dłoni. 12

Potraktował Grega jak kolejnego szaleńca ogarniętego nierealnymi mrzon- kami. On sam, kiedy opadła pierwsza fala uniesienia, począł na trzeźwo rozpa- trywać szanse sukcesu. Prawdopodobieństwo, najmniejszym nawet ułamkiem, nie wyrastało nad zero. Tylko że chłopak miał za nic cały rachunek pewności. Przed oczami jawiła mu się słodka twarz Kari, dodając siły i odwagi. Jeszcze tego samego wieczoru, przygotowawszy do drogi stary Patrolowiec, opuścił Eltrę kierując się na współrzędne odległego Układu Żółtego Pierścienia. Była to niezwykle daleka podróż, podróż która mogła okazać się dla niego ostat- nią. Po wprowadzeniu statku na trzecią prędkość styczną toru stacjonarnego miał dużo czasu, by przemyśleć taktykę całego, skomplikowanego przedsięwzięcia. Gdyby przegrał, wówczas los uprowadzonej Kari byłby straszny, stokroć gorszy niż śmierć. Wszystko zależało od rozsądku i spokojnego działania. Jak bardzo inteligentnym człowiekiem jest Zmiennik Thorwald, przekonał się podczas pró- by Stałej Ciągu Logicznego. W tak trudnej sytuacji z pomocą przyszedł mu przypadek. Otóż którejś jed- nostki czasu względnego Greg odebrał sygnał alarmowy pierwszego stopnia konieczności. Gdzieś w czarnej pustce wzywano natychmiastowej pomocy. Niewiele myśląc skierował Patrolowiec na współrzędne nieznanego statku. Czytnik zwrotny dokładnie określał trajektorię lotu, nośnik masy podawał czy- stość przestrzeni mierzalnej klasy trzeciej. Ponaglany rozpaczliwymi sygnałami zdecydował się na przejście przez obszar drugi z nadrzędnym przyspieszeniem. Bierny przyrost podcienia pozbawił go na pewien czas przytomności. Kiedy biologiczne rewitalizatory doprowadziły organizm do stanu normalne- go, Patrolowiec był w zasięgu optycznym kolizji. Obraz obcego okrętu gwiezdne- go — o zupełnie nieznanej, dziwacznej konstrukcji — wypełniał ekran centralne- go monitora. Niezwykła budowa obcego nasuwała przypuszczenie, iż jest on spoza obszarów mierzalnych — miał kształt różny od jakichkolwiek tworów powstających w dokach planet Unii. Greg wystrzelił czerwoną flarę w kierunku głuchej bryły ogromnego statku, a później żółtą i perłową. Po ostatnim świetlnym sygnale głośniki Patrolowca ożyły słabym błaganiem o ratunek. Porozumienie trwało na linii unitarnej z wyłączeniem kodu słownego. Z urwanych zdań chłopak wywnioskował, że na drugim statku zapasy energetyczne są na wyczerpaniu. Konieczna była szybka akcja z pominięciem procedury bezpieczeństwa. Po niedługim czasie Patrolowiec był przycumowany magnetycznie do obcego, transmitory przesyłały rezerwowe zapasy energii, a w kabinie Grega siedziała Dobróżka — istota spoza stref mierzalnych obszaru wektorowo uporządkowane- go. — Dziękuję ci chłopcze — korzystając z translatora przemówiła zwiewna, świetlana postać — uratowałeś mi życie dzieląc się zapasem energetycznym. Jak mogłabym odpłacić twoją dobroć? — Ależ ja nie z chęci zysku — gwałtownie zaoponował Greg — Prawo Ko- smiczne nakazuje nieść pomoc potrzebującym aż do prawdopodobieństwa ryzy- ka zero dziewięć. Mój komputer sygnalizował jedynie zero cztery. Zwykły obo- wiązek. — Widzę, że skromność Twoja równa jest szlachetności. W nagrodę pomogę Ci w uwolnieniu Kari, córki Mędrca z błękitnej Planety. — Ależ skąd... 13

— My, Dobróżki, znamy bieg myśli każdego człowieka — wyjaśniła z ujmują- cym uśmiechem. Greg słyszał niegdyś o dziwnych i tajemniczych istotach, ale jedynie w nie- prawdopodobnych opowieściach. Teraz nie za bardzo jeszcze wierzył, że cudow- ny przypadek sprowadza oto na jego drogę jedną z nich. — Niczemu się nie dziw chłopcze i wysłuchaj moich rad dokładnie, bo od tego będzie zależał los Twój i Twojej ukochanej. Greg z napięciem oczekiwał słów Dobróżki. Iskierka nadziei zabłysła w jego duszy, zwątpienie ustąpiło miejsca nieśmiałej radości. Tymczasem promienna wewnętrznym blaskiem istota ciągnęła: — Hen, hen, daleko wśród roju Białych Karłów, na niedostępnej planecie Czarnych Lodów żyje Pustelnik. Od wieków wiedzie samotny żywot w ponurych ostępach kadmowych lasów, nie znając blasku dnia ni żadnej radości. Tam mu- sisz udać się swoim Patrolowcem, bowiem ów samotnik posiada niezwykły skarb, który pozwoli ci bezpiecznie uwolnić Kari. Nie myśl jednak, że Pustelnik odda swój bezcenny skarb dobrowolnie... Będziesz musiał przejść test odwagi i niezłomności i jeśli ugniesz się, choć na chwilę bojaźń opanuje myśli, śmierć ci pisana. Kiedy jednak przejdziesz zwycięsko przez ową próbę, Pustelnik zapro- ponuje wspaniałe nagrody: olbrzymie bogactwa, nieograniczoną władzę, nie- śmiertelność i jeszcze wiele innych. Nie daj się zwieść pustym obietnicom i twardo żądaj złotego puzdra z błękitnej skrzynki. Będzie próbował podstępnie odwieść cię od tego postanowienia kusząc cudownymi wizjami, wreszcie zaprze- czy posiadaniu szkatuły. Wtedy uderzysz go tą pałeczką — Dobróżka podała Gregowi dziwny pręcik — i wypowiesz słowa: Obłyparastały Hiper Protus. To dla niego największy przymus, którego złamać nie ma prawa. Wyda więc swój skarb już bez dalszego zwlekania. Wewnątrz znajdziesz pierścień czasowy obustronne- go rzędu trzydziestu sekund bezwzględnych, interlokator kulisty nadprzestrzen- ny i emitor przenikliwy. Z pomocą owych niezwykłych przedmiotów możesz śmiało ruszyć na spotkanie ze Zmiennikiem Thorwaldem. Życzę szczęścia! Greg gorąco podziękował Dobróżce za tak cudowną pomoc. Ponieważ nabija- nie komór energetycznych jej statku dobiegło końca, pożegnawszy śliczną istotę ruszył w kierunku planety Czarnych Lodów. — Dziadku! — przerwał jasnowłosy chłopak — czy mogę o coś zapytać? — Tak, oczywiście. — Bez Dobróżki Greg nie miałby żadnych szans uwolnienia Kari? — zaafero- wany mówił malec. — Nie, chyba nie... — Jest to w takim razie zdarzenie zależne, nieprawdaż? — ciekawie pytał da- lej. — Masz rację, jest. — Dziadku, a czy wiesz, że nawet nie trzeba przeprowadzać rachunku waria- cyjnego, żeby określić prawdopodobieństwo podobnego spotkania cyfrą zero? — Wnuczku — z rozbawieniem przemówił siwy człowiek — a czy wiesz, że mogło to być zdarzenie podwójnie zależne, w którym Dobróżka zainscenizowała cały ten „przypadek”? 14

— Tak nie pomyślałem... — ze zdziwieniem stwierdził chłopiec — a powiedz mi jeszcze dziadku, skąd Greg znał współrzędne planety Czarnych Lodów? — Przed rozstaniem dowiedział się od cudownej istoty. — A jakie były? — FTL-O coma 6 coma 7 ośmiu steradianach — wyrecytował stary mężczyzna bez chwili zastanowienia. — Zawsze w bajkach określa się tak dokładnie miejsca? — zapytał malec dumny ze swojej domyślności. — Nie, nie zawsze, ale ta bajka jest inna, jest bardzo niezwykła... Za płytą wideoramy rozpoczęło się fantastyczne widowisko — magnetyczna wichura. Olbrzymie ilości pumeksowego pyłu formowały przestrzenną siatkę pajęczyn. Martwa powierzchnia globu obrastała w dziwne włosy, ginące gdzieś w sinej poświacie górnych warstw wodorowej atmosfery. Jednocześnie niezliczone nici zachęty fosforyzować, tworząc scenerię jak z fantastycznego snu. Gąszcz magnetycznych wici falował do wtóru rosnącej melodii — powoli, majestatycz- nie, ospale jak łan głaskany delikatnymi podmuchami wiatru. Rytm z każdą chwilą przybierał na gwałtowności, w nagłych porywach szarpiąc zwartą siatką, gnąc elastyczne pędy w niezwykłe kształty, wreszcie wprawiając pylaste struktu- ry w oszalały wir zmieniających się jak w kalejdoskopie przeszeregowań. Nie sposób było objąć wzrokiem jednej mozaiki, gdy na jej miejsce powstawała na- stępna, i jeszcze jedna i jeszcze... Stary mężczyzna i mały chłopiec w zachwycie śledzili niesamowite przedsta- wienie. Nie trwało zresztą długo — gąszcz uformowany z drobinek granatu roz- sypał się w szarą mgłę, otulającą nieprzenikliwą woalką powierzchnię planety. Tylko jonowe wyładowania rozrywały czasami jednostajny opar. Wnuczek szarpnął dziadka za rękaw. — I co było dalej? — natarczywie domagał się wznowienia przerwanej opo- wieści. Siwy mężczyzna, po chwili namysłu, podjął: Jak już mówiłem, Greg pożegnawszy Dobróżkę ruszył w kierunku planety Czarnych Lodów. Wiele niebezpiecznych przygód spotkało go przy przejściu przez rój Białych Karłów, ale szczęście dopisywało naszemu bohaterowi. Kieru- jąc się wskazówkami swojej dobrodziejki wylądował na ponurym globie, nie- opodal Kadmowego Lasu. Smutny i przygnębiający był to ląd — straszny, bo bez najdrobniejszego ruchu czy dźwięku. Martwe kikuty metalowych zarośli stercza- ły ponuro na kształt złowieszczych, gigantycznych postaci. Wszędzie panowała absolutna cisza, żadnych zwierząt, a tylko ciemność i mrok złowrogi. Straszna kraina. Chłopak pamiętny swojej misji ruszył na poszukiwanie Pustelnika. Długo błą- dził wśród bezdusznych, kadmowych tworów. Nigdzie nie trafiwszy na ślad jedynego mieszkańca Czarnych Lodów począł wątpić, czy kiedykolwiek go znaj- dzie. Wówczas pojawił mu się przed oczami obraz słodkiej postaci Dobróżki przypominającej o podarunku. Greg wydobywszy ze skafandra ową dziwną różdżkę, wypowiedział zaklęcie: Obłyparastały Hiper Protus. Na efekt nie trzeba było długo czekać. Ostatnie sylaby wyrecytowanej formuły zmaterializowały odrażającą maszkarę, tak okropną jak i planeta Czarnych Lodów. Długie kudły w ogromnym nieładzie, z wplecionymi w ich strąki kamieniami, czarna broda aż do ziemi, resztki poszarpanej odzieży, 15

której pochodzenia na próżno dochodzić — oto była postać Pustelnika, — Kim jesteś, że ośmielasz się zakłócać głosem mój spokój? — wysyczało strasznym głosem monstrum. — Przybyłem z dalekiej Eltry po złotą skrzynkę, bez której nigdy nie uwolnię kochanej Kari z rąk okrutnego Thorwalda— hardo odparł Greg. — Czyś oszalał?! — gniewnie ryczał przerażający stwór — mógłbym rozerwać twoje ciało w jednej sekundzie, rozrzucić po całej planecie, mógłbym urwać ci głowę i postawić ją w swojej pustelni ku przestrodze innym głupcom, mógłbym jeszcze wiele innych rzeczy... — Ale nie zrobisz tego. — Skąd wiesz?! — Od Dobróżki. Nie masz do mnie prawa dopóki nie przelęknę się, dopóki strach nie zagości w moim sercu... W tym momencie Pustelnik przybrał postać potwornej ośmiornicy, która zła- pała Grega w oślizłe macki. Z metalicznym hukiem ruszył Kadmowy Las. Drze- wa wyciągnęły konary, jakby chcąc zmiażdżyć chłopaka. Zewsząd zlatywały wstrętne robaki, obsiadając całe ciało. Pod nogami pełzały odrażające gady, wieloramienne monstrum grzebało przy pochłaniaczu, próbując za wszelką cenę zerwać go z Pleców Grega. Pamiętając ostrzeżenie Dobróżki stał nieporuszenie, a myśli błądziły wokół pięknej Kari. Po pewnej chwili wszystkie straszydła zniknęły, a przed Gregiem stał Pustel- nik w dawnej postaci. Wbijał upiorne, czarne oczy w młodzieńca drążąc jego myśli. Chłopak czuł, jak umysł przenika zimna drzazga, jak wbija się coraz głę- biej dążąc do najtajniejszych zakamarków mózgu. Mur wyimaginowany przez Grega zastopował ostrą drzazgę na krótką chwilę: chwilę, w której żmudnie rozdłubywała monolit zapory. Jeszcze trzy podobne gardy legły w gruzach. Gdy zdawało się, że już nic nie powstrzyma chłodnej klingi w drodze do strachu, powstała blokada z uczucia, potężniejsza od pozostałych, bo niematerialna. Pustelnik musiał skapitulować po raz drugi. Jak w przepowiedniach, próbował nęcić wspaniałymi klejnotami, władzą, sławą i nieśmiertelnością, ale Greg z uporem obstawał przy złotym puzdrze. Wreszcie, pod groźbą różdżki, otrzymał upragniony skarb. A ponieważ już nic nie stało na przeszkodzie w drodze do Sybiliusa, spiesznie opuścił niegościnną planetę Czarnych Lodów. Po siedmiu jednostkach czasu kosmicznego monitory zajaśniały obszarem Żółtego Pierścienia. Greg po raz pierwszy wypróbował tutaj dar Pustelnika, dzięki interlokatorowi kulistemu odszukując miejsce ukrycia córki Mędrca. Uwięziona była w rodowej bazie genetycznych władców Sybiliusa — w niedo- stępnym rejonie śmiercionośnych Gór, otoczonych Oceanem Nieprawdopodo- bieństwa. Zmiennik Thorwald wybrał rejon, do którego żaden człowiek nie był w stanie dostać się bez jego wiedzy i przyzwolenia. W tym momencie czytnik zwrotny zasygnalizował uchwycenie Patrolowca w radarowy namiar. Jednocześnie rozjarzyła się czerwona płytka nośnika masy — nadlatywały trzy Ścigacze z Sybiliusa. Greg nie miał chwili do stracenia. Prze- rzucił dźwignię automatycznego sterowania na ręczne i popędził do kabiny 16

pilota. Sadowiąc się w fotelu szybko dopinał pasy, jedną ręką programując kom- puter. W tej rozgrywce czas miał odegrać niebagatelną rolę. Urządzenie nawigacyjne poddano sekundowej samokontroli, po czym Greg zażądał koordynat Ścigaczy. Zielony ekran zapełnił się drobnymi cyferkami ilustrującymi wyrysowane trajektorie — wszystko wskazywało na manewr oskrzydlający. Bez ociągania się wdusił dźwignie akceleratorów, kątem oka kon- trolując czystość pola mierzalnego klasy pierwszej. Potężny zryw wdusił go w fotel, przed oczami zawirowały miliony płatków. Monitor kontrolny rysował idealnie dokładny — jak na paradzie — zwrot trzech statków. Rozwiał się ostatni cień nadziei — chodzi im o niego. Błyskały odczyty interpretujące: równolegle z odpowiednimi wariantami ewentualnej ucieczki. Chłopak nie zwracał uwagi na rady maszyny, całkowicie pochłonięty wydru- kiem czytnika zwrotnego. Przeprowadził błyskawicznie rozumowanie — tamci mają swoje komputery wcale nie gorsze, wobec czego studiują prawdopodobny manewr i bez trudu mogą modyfikować pościgowe trajektorie. Tutaj trzeba było ludzkiego umysłu z całą słabością tego białkowego tworu, która w podobnej rozgrywce dawała niejakie szanse zwycięstwa. Zmienił ukierunkowanie dysz i na drugim przyspieszeniu stycznym poszedł na wprost najbardziej wysuniętego Ścigacza. Z przyspieszeniem 9g leciał na spotkanie intruzów. Sygnał obszaru kolizyjnego zawodził wysoką nutą zagroże- nia w akompaniamencie metalicznego głosu odliczającego czas do kolizji. Z napięciem śledził tor lotu tamtego. Zawodzenie generatorów nieprzyjemnie raniło uszy, gdakały indykatory poboru mocy. Nośnik masy sygnalizował bierny jej wzrost, wielkość podcienia rosła do wielkości krytycznej... Nagle biała kre- seczka trajektorii zagrożonego Ścigacza straciła idealny kształt, statek odchodził z kursu w coraz gwałtowniejszym zwrocie. Jednocześnie systemy obronne Pa- trolowca automatycznie postawiły osłonę cieplną, która w tym samym momen- cie rozbłysła uderzona laserową wiązką. — Zaczęło cię — miał czas pomyśleć Greg, nim nowy manewr nie pozbawił go przytomności. Z sześciokrotnym przyspieszeniem szedł ostrym korkociągiem, o krzywiźnie wewnętrznej o trzy stopnie niższej od dozwolonych w instrukcji pilotażu. Tylko że przepisy nie przewidywały walki o życie. Kiedy wyszedł po stycznej z karko- łomnych zawijasów, siedział już na ogonie upatrzonego Ścigacza. Jeszcze lekko oszołomiony skontrolował pozycję dwóch pozostałych: przez najbliższe dwa- dzieścia sekund nic mu z ich strony nie groziło. Można było skoncentrować całą uwagę na umykającym statku. Sekcja rażenia podała sygnał gotowości. Palce na dźwigniach miotaczy synchronizowały celownik, by po chwili zewrzeć się rap- townie na bezpieczniku laserowych wyrzutni. Czarna bryła Ścigacza rozgorzała błękitnym płomieniem. Greg natychmiast cofnął rękę — jego celem nie było zniszczenie, a tylko unieszkodliwienie. Jedynie przez chwilę mógł obserwować efekt trafienia, bo już w następnej se- kundzie cieplna osłona Patrolowca rozjarzyła się od trafienia. Pchnął stery w prawo na maksimum z pięciokrotnym przyspieszeniem przeskakując w obszar klasy trzeciej — bez skontrolowania czystości. Widocznie opatrzność czuwała nad nim, bo przestrzeń nie była skażona. Dwa pozostałe statki z Sybiliusa weszły na nadrzędną z małym opóźnieniem, pierwsza lekcja uświadomiła im, że osa- czone zwierzę potrafi kąsać. Sekcja obrony sygnalizowała pocisk rakietowy na 17

torze pościgowym. Bez namysłu zwolnił blokadę członu paliwowego. Patrolo- wiec drgnął, uwolniony od zbędnego zbiornika. W samą porę — pomyślał, obserwując na monitorach kontrolnych błysk potwornego wyładowania za rufą statku. — A teraz pastylki z mojej apteki — ze złośliwym uśmiechem dał sygnał odpa- lenia sond taktycznych. Boczny ekran zajaśniał obrazem małych plamek, mkną- cych obok siebie w stronę Ścigaczy. Po chwili centralny monitor przekazał obłędny taniec obu statków. Krzywe trajektorii wykreślały niezwykłe kształty. Najprzeróżniejszych ewolucji próbowały jednostki Sybiliusa, by ujść tropiącym sondom — na próżno. W czarnej pustce, niemal jednocześnie rozbłysły dwa słońca... Pierwsza konfrontacja zakończyła się bezspornym sukcesem Grega. Nie było jednak czasu na radość, w każdej chwili mogły nadciągnąć posiłki. Wróciwszy do głównej dyspozytorni począł szykować się do drogi. Ustaliwszy parametry manewru lądowania zaprogramował komputer, zdając się zupełnie na jego precyzję. Po niedługim czasie Patrolowiec osiadł na płaskowyżu, tuż przed potężnym masywem Gór Śmiercionośnych. Do bazy Zmiennika Thorwalda nie było dale- ko, natomiast droga wiodła przez niebezpieczne rejony: pilnie strzeżone i pełne najprzeróżniejszych pułapek. Ktoś, kto dotarł tak daleko przez Ocean Niepraw- dopodobieństwa, stanowił prawdziwe zagrożenie. Roboty strzegące miały zako- dowany rozkaz zabijania — nie chwytania jeńców, nie ostrzegania przybyszy, ale zabijania bez słowa upomnienia. Greg lekcję agresji miał już za sobą, więc nie tracąc spokoju, zaraz po ukoń- czeniu stawiania osłon maskujących, ruszył małym mobilem zwiadowczym w kierunku mistycznej bazy genetycznego władcy Sybiliusa. Sukces zależał jedynie od skarbu Pustelnika. Interlokator kulisty wyznaczał trasę z niezwykłą dokład- nością, jednocześnie informując o wszelkich zasadzkach i obcych obiektach. Pierwsze starcie miało miejsce na trzeciej mili. Robot zewnętrznego kordonu próbował wysadzić mobil ładunkiem pirotytu. Greg od pewnego czasu poinfor- mowany czerwoną kontrolką interlokatora poradził sobie z automatem bez większych kłopotów. Seria plasera rozwaliła metalowy korpus na elementy pierwsze... Gorzej, że wybuch musiał zaalarmować pozostałe straże. Ale nie było już czasu na wahanie i niepewność. Ruszył pełnym ciągiem licząc na zaskocze- nie. Na następną zaporę trafił przy siódmej mili, tym razem była przygotowana bardziej starannie i przemyślnie. Ciężkie transportery utworzyły regularny kor- don w kształcie otwartego półokręgu. Jednocześnie z powietrza ruszyły do ataku bojowe wiroloty. Nim miał czas zastanowić się, zwiadowcza maszyna skakała w szalonych podrygach unikając laserowego ognia. Gdyby nie pasy bezpieczeń- stwa, Greg dawno skończyłby z roztrzaskaną głową. Skończyły się żarty, teraz każda sekunda mogła być ostatnią. Zadecydował, że pora na użycie emitora przenikliwego. Wyczekawszy na chwilę spokoju, pomiędzy jednym unikiem mobilu a drugim, wziął na cel najbliższy wirolot i posłał uderzeniową wiązkę. Cicha broń, straszna broń — w miejscu, gdzie jeszcze do niedawna szybował aparat bojowy, pozostał szary, niepozorny obłok pyłu. Bez błysku, bez huku, bez jakiejkolwiek detonacji. Zwiększył kąt rażenia i objął rozwibrowaną energią półkole transportowców: razem z kilkoma wzniesieniami podzieliły los wirolotu. 18

Bez zbędnej zwłoki ruszył dalej. Do niedostępnej bazy Thorwalda pozostawało nie więcej jak dwadzieścia mil. Przez długi czas Greg nie napotkał najmniejszego oporu, co zamiast uspokoić chłopaka wywołało w nim uczucie nierealnego zagrożenia. Niewątpliwie szyko- wano specjalny komitet powitalny. Niemal w ostatniej chwili interlokator zasygnalizował obecność obcej forma- cji za kolejnym wzgórzem. Odczyt przedstawiał zatrważającą siłę przeciwnika — po raz pierwszy z udziałem Strażników bazy genetycznego władcy Sybiliusa. Pionowe ściany bazaltowego kanionu uniemożliwiały próby zmiany trasy. A u wylotu, za pochyłym wzniesieniem, czaiły się moce zdolne do natychmiastowego unicestwienia całego korpusu bojowego, nie wspomniawszy nawet o mobilu zwiadowczym. Należało działać nader przemyślnie, bo w bezpośredniej konfron- tacji szanse wygranej były żadne. Greg zaprogramował mini komputer mobilu i spiesznie opuścił jego wnętrze, zabierając ze sobą bezcenne podarunki Pustelni- ka. Znalazł niedużą szczelinę wśród skał kotliny, w którą wsunął się jak tylko mógł najgłębiej. Mobil realizując zakodowany program dał salwę laserową w kierunku nie- wielkiego wzniesienia, po czym spiesznie począł wycofywać się z zagrożonego terenu. W samą porę, bo w tym momencie ziemia z miejsca niedawnego postoju wyleciała w powietrze rozerwana potężną eksplozją. Pojazd zwiadowczy umykał niczym rak, ostrzeliwując się przy tym ze wszystkich niewielkich wyrzutni. Zza szarego pagórka z hukiem wyjechał ogromny pojazd gąsienicowy. Sąsiednie szczyty rozjaśniły błyski energetycznych salw, rozciągnięty rój małych ładunków jądrowych — z własnym zasilaniem i mini procesorami funkcyjnymi — ciemną chmurą przykrył niebo. Tak, ten atak miał stuprocentową pewność wygranej. Widocznie genetycznego władcę Sybiliusa bardzo mocno zaniepokoiło naruszenie strefy ochronnej bazy. Greg nie czekając aż atakujący dopadną pusty mobil, z pomocą przerzutnika plecakowego spiesznie opuścił miejsce starcia. Aż do samej osłony biologicznej nie trafił na żadne nowe straże. Za linią horyzontu wystrzelił w niebo wielki słup ognia, kończąc mechaniczny żywot automatu zwiadowczego... — Niech będą pewni mojej śmierci — pomyślał — to powinno ułatwić zada- nie. Niestety. Zmiennik Thorwald dbał o bezpieczeństwo własnej osoby z niezwy- kłą pieczołowitością. Jedynej śluzy w podwójnej osłonie bazy strzegł potworny aparat nadzorujący: o sześciu głowach z niezależnymi mózgami elektronicznymi wysokiej niezawodności, z olbrzymim pancernym cielskiem zionącym otworami laserowych wyrzutni, na czterech sprzężonych układach przenoszenia. Istne cudo wojennej techniki, na dodatek ukryte w pieczarze energetycznej, tak że ani przystąp. Dłuższą chwilę Greg myślał nad sposobem dobrania się do skóry potwora, aż wreszcie przypomniał sobie o pierścieniu czasowym obustronnym rzędu trzy- dziestu sekund bezwzględnych. Szybko powstał plan ryzykownej operacji. Na- stawiwszy emitor przenikliwy na ciągłe rażenie zablokował spust na pozycji roboczej. W tym samym momencie o połowę przekręcone oczko pierścienia przenikło go piętnaście sekund wstecz... Z kartą pilota w wyciągniętych wysoko rękach wszedł w pole obserwacji nadzorcy, słaniając się przy tym na nogach, jakby krańcowo wyczerpany. Ryzyko było ogromne — jeżeli automat strzeli bez ostrzeżenia, jeżeli nie wyjdzie z bezpiecznej jamy, jeżeli wyjdzie za daleko, i jeszcze kilka podobnych jeżeli... Na razie ciemna plama groty ziała pustką. Mi- nęło pięć sekund. Za dziesięć emitor przenikliwy miał otworzyć ogień. Greg był 19

absolutnie bezbronny i nieszkodliwy, a więc powinno to zaintrygować potwora. W dwunastej sekundzie, kiedy począł tracić nadzieję, sześciogłowa machina wytoczyła się ze swojej kryjówki. Wolno, błyskając na wszystkie strony wyłupia- stymi soczewkami fotokomórek, parła naprzód. Piętnasta sekunda zastała ją w epicentrum rażenia emitora. Droga do wnętrza bazy stała otworem. W biegu schwyciwszy gorący emitor chłopak pognał tunelem wejściowym. Sygnał alarmu wył na wysokich tonach. Kierowany wskazówkami interlokatora wpadł w system spiralnych korytarzy. Stukot podkutych butów odbijał się od żebrowego sklepienia. Przed nim, z trzaskiem automatycznych zamków, zapada- ła stalowa grodź. Strzelił w pełnym pędzie i bez cienia zwłoki zanurkował w szary obłok. Potknął się o płat wyrwanej podłogi i w karkołomnym skręcie ude- rzył głową o żebrową belkę. Na moment zamroczyło go, ale już w następnej chwili pędził jak oszalały pnącym się w górę szybem. Za kolejnym zakrętem drogę zastąpił mu robot samosterujący. Greg raptownie skoczył w bok. Padając na stalowe kratki wywalił wzmocniony impuls z emitora. I znów stukot podku- tych butów niósł się przez akustyczny korytarz. Krętymi schodami dotarł na pokład mieszkalny. Interlokator namierzył Kari w trzeciej kabinie. Nastawiwszy metrowy zasięg niszczenia, bez zastanowienia rozwalił blokadę włazu... Zapłakana dziewczyna podniosła oczy w niezwykłym zdumieniu, przez chwilę wahała się nie mogąc uwierzyć w podobne szczęście, po czym ze szlochem padła w ramiona Grega. Huk startującego Krążownika przypomniał im o istnieniu Zmiennika Thor- walda, ale nim dotarli na płaszczyznę startową, jego statek był już maleńką, czarną plamką na tle błękitu nieba. — Uciekł — z żalem stwierdził Greg. — Niech leci — powiedziała zapatrzona w niknący punkt Kari. Oboje uszczęśliwieni spotkaniem i nagłą odmianą losu mocno tulili się do siebie. On pokrótce zdał relację z chwalebnych czynów, a ona opowiedziała o dniach niewoli. Już bez dalszej zwłoki Greg, wykorzystując nadajniki bazy, automatycznie sprowadził Patrolowiec. Odlecieli jeszcze tego samego dnia, by jak najspieszniej zanieść Mędrcowi tę radosną nowinę. Pilno im było rozproszyć zgryzoty biedne- go ojca. W drodze czas płynął tylko dla nich, więc opowieściom i wyznaniom nie było końca. Pośród cudownych chwil podróż minęła niepostrzeżenie, nie wie- dzieli nawet kiedy ekrany kabiny nawigacyjnej wypełnił obraz błękitnej planety — Eltry. — I tu jest koniec bajki — smutno stwierdził stary człowiek. Jonowa wichura pędziła w stronę oceanu kraterów ostatnie obłoki pyłu. Gru- bą, szarą warstwą osiadły na półpłynnej masie. Ogromne bąble uwalniane we- wnętrznymi procesami chemicznymi rozrywały co pewien czas monotonną po- włokę pumeksowej kołdry, wybuchały niczym niezwykłe kwiaty, by po krótkiej chwili wybrzuszonego żywota zakończyć istnienie ogromnym gejzerem rozpry- skiwanej lawy. Góry Zwidów zaprzestały swojego dziwacznego tańca wypiętrzeń i wchłonięć — ustatkowawszy się na normalnym poziomie kilkuset metrów. Kończyła się radioaktywna burza. 20

Stary mężczyzna niespiesznie wstał z paraleptora i powlókł do pulpitu dyspo- zycyjnego. Odczyt Geigera oscylował w granicach dopuszczalnego poziomu. Pozostałe wskaźniki spokojnie trwały na pozycjach roboczych. Ustawił filtry nadfiołkowe i zwiększył szczeliny dyfuzyjne. Komputer pomrukiwał sennie, odtwarzając od obiegów taki sam program cyklu snu. Seledynowe światło moni- torów znaczyło jaśniejszymi plamami sprzęty w pomieszczeniu witalnym. Jasnowłosy chłopak, wygodnie rozparty w paraleptorze, ze zdziwieniem śle- dził poczynania siwego mężczyzny. Widać poważny problem zaprzątał mu myśli, bo pionowa zmarszczka u nasady nosa przecinała dziecinne czoło. Kiedy staru- szek skończył kontrolę przyrządów malec zagadnął niepewnie: — Naprawdę to już koniec bajki? Dziadek myślał dłuższą chwilę, jasny blask stalowych oczu jakby przygasł, opadły ramiona, a cała sylwetka skurczyła się i zgarbiła. — Nie, jest jeszcze dalszy ciąg... — Opowiedz, tak ciekawi mnie późniejszy los Grega i Kari. Bardzo ładna ta bajka — dodał chcąc się przypochlebić. — Koniec nie będzie taki ładny, ale jeżeli prosisz... Otóż kiedy Patrolowiec z Gregiem i Kari wylądował na Eltrze, planeta ogłosiła święto. Mędrzec nie posiadał się ze szczęścia, a książę SisasiS wydał na tę okazję wspaniałą ucztę. Powszechnej radości nie podzielał tylko nasz bohater. Prawo Przynależności nie przestało obowiązywać — oficjalnym wybrańcem Kari był władca Układu Symetrycznego TereT, a teraz i Eltry. — No cóż — dziwnie poruszony ciągnął stary człowiek — Greg otrzymał wielkie nagrody, mnóstwo kosztowności, propozycje ogromnych zaszczytów, ale odebrano mu rzecz najcenniejszą: ukochaną dziewczynę. Nie mogąc sobie znaleźć miejsca na błękitnej planecie, gdzie wszystko przy- pominało piękną Kari, osiadł na jednej z niedostępnych planet Układu TereT. Tam, w samotności, rozpatrywał własną boleść, dziwaczał z każdym upływają- cym obiegiem. Stał już na granicy obłędu, gdy dotarła doń wieść o powstaniu zbrojnym Eltry. Unia Galaktyczna wprowadziła w życie Konwencję Przymusu proklamując Władzę Sześciu. Samozwańcy rekrutowali się spośród najwyżej militarnie stojących układów. Niewielkie ruchy oporu stłumiono z użyciem bru- talnej siły. Jedna Eltra zorganizowała regularne powstanie — z księciem SisasiS na czele. Greg brał udział w walkach, a jego bohaterskie czyny opiewano w licznych pieśniach i balladach. Niestety, przewaga była zbyt miażdżąca, by bronić nieza- leżności i wprowadzonej w międzyczasie nowej Konstytucji błękitnej planety. Książę SisasiS — dzielny przywódca spontanicznego buntu — zaniemógł i po niedługim czasie zmarł. Różne na temat jego śmierci chodziły pogłoski. Kari powiła syna i za sprawą tajemniczej choroby w niedługim czasie opuściła świat żywych, pozostawiając w smutku krewnych i znajomych. Identyczne objawy i odstęp trzech obiegów stwarzały pozory, jakoby oboje małżonkowie zostali otru- ci. Mędrzec dotknięty podwójnym nieszczęściem zupełnie zdziwaczał i całymi dniami przebywał w dziecinnym pomieszczeniu córki. Eltrę włączono do klucza Żółtego Pierścienia, czyli pod władanie ZmiennikaThorwalda. 21

Greg myślał, że oszaleje kiedy umierali kolejno książę SisasiS, z którym żył w wielkiej przyjaźni od czasu pamiętnego powrotu, i piękna Kari. Został ich syn i jemu chyba tylko zawdzięcza chęć do życia. Pilnując chłopca jak oka w głowie — w obawie przed złymi zamiarami genetycznego władcy Sybiliusa — wychował dziecko według dawnych norm. Jednocześnie próbował nauczyć go odmiennego spojrzenia na świat i ludzi, przekazać swoje gorzkie doświadczenia — jako prze- strogę na przyszłość. Życie płynęło odwiecznym biegiem. Chłopak osiągnął wiek dojrzały i ożenił się ze śliczną mieszkanką błękitnej planety. Po dziewięciu obiegach przyszedł na świat chłopiec. Greg stał się przybranym dziadkiem. I wówczas nastąpił tak długo oczekiwany konflikt — między prawowitym potomkiem władców Eltry, a jej nieprawnym zaborcą. Tylko że Thorwald dysponował olbrzymią siłą, której nie sposób było przeciwstawić się. Młodzieniec dumnej krwi SisisiS, nie chcąc narażać niewinnych ludzi na niewątpliwą śmierć, wraz z żoną zebrawszy godną kompanię wyruszył na wyprawę w Obszary Pól Zwrotnych. Przed odlotem po- wierzył Gregowi syna z prośbą, by wychował go tak jak i jego. A ten, ponieważ z Eltry miał same przykre wspomnienia, zabrał maleństwo do swojej samotni na jedną z martwych planet układu Symetrycznego TereT. Tam obaj żyją do dzisiaj... Zapadła cisza. Stary człowiek wbił smutny wzrok w szybę wideoramy. Mały chłopiec przez dłuższą chwilę nie przerywał panującego milczenia. Znać było, że intensywnie myśli nad jakimś trudnym problemem. Wreszcie, z nieuchwytną nutą napięcia, zagadnął: — Dziadku, błękitna planeta nie nazywa się Eltra... Siwy człowiek przeniósł wzrok na jasnowłosego malca. Sękatymi palcami wolno przejechał po rozwichrzonej czuprynie. — Teraz możesz otworzyć złote puzdro, jest twoje — powiedział. Świtało. Sina ciemność niechętnie ustępowała pola nieubłaganemu nadejściu wczesnego cyklu. Za poszarpaną linią horyzontu, gdzieś pośród kraterów oce- anu, rozbłysło pierwszym promieniem bladoliliowe słońce. Łagodną poświatą okrasiło ponure pumeksowe skały, rozmigotało różnobarwnie ostatnie drobiny puchowego pyłu. Złowieszcze sylwetki granitowych figur jakby zaokrągliły się, złagodniały pod delikatną pieszczotą ciepłego różu. Pomieszczenie witalne bu- dziło się razem z wczesnym cyklem, automaty samoczynnie powracały do reali- zacji żmudnych zadań. Komputer rozpuścił karuzelę płyt informacyjnych, stuka- ły drukarki archiwum. Wysokie buczenie sześciennych transformatorów pod- skoczyło o kilka tonów wyżej, obudziło szeregi indykatorów i dławików bloku mocy. Martwe ślepia monitorów kontrolnych ożyły siecią fantastycznych krzy- wych przebiegu tłumienia. Osłona dipolowa pękła jak mydlana bańka, a wskaź- niki energetycznego zapotrzebowania — niczym podczas parady — zjechały równocześnie na zielony obszar normowych strat. Słońce w całej okazałości ukazało się nad powierzchnią planety. Jasnowłosy chłopak wolno wstał z paraleptora, wyciągnął dłonie ze złotą skrzynką w stronę liliowej kuli i cicho wyszeptał: — Ku czci Trzeciego' Reformatora poza Okresem Obszaru Mierzalnego, ku chwale Konstytucji Nadprzestrzennej, ku pamięci Wyprawy na Pola Zwrotne, za sprawę Moją i Dziadka Mojego. 22

REGUŁA PRZETRWANIA Obudziła mnie żona — cudza — zdobyta wczorajszego wieczora. Była ładna. Czarnula o wspaniałych oczach, cudownych rysach, fenomenalnych kształtach. Poprzedni mąż wołał na nią Mira. Cholernie twardy facet. Kobieta przyniosła śniadanie — olbrzymi, parujący półmisek z soczystym mięsiwem. Łakomy kąsek — kobieta oczywiście, nie żarcie — będzie z niej poży- tek i będą z nią kłopoty. Najlepsza baba w całej północnej dzielnicy. Przyciągną- łem ją do siebie. Przylepna bestia. Potrafiła skrócić noc do minimum. Potrafiła zmusić do wysiłku najdrobniejszy mięsień. Potrafiła poplątać pojęcie „góry i dołu”. Potrafiła dużo. Trzytygodniowe polowanie przyniosło efekt w pełni re- kompensujący trudy. Dopiero jeden dzień gości w moim bunkrze, a już były o nią starcia. Ten durny Barbel miał nadzieję. Trzeba kazać Mirze wyprawić jego głowę. Kiepski okaz, ale jest trochę miejsca między Szczękaczem i łbem Ma- teusza. Wstałem z barłogu. Kombinezon leżał niedbale rzucony w kącie pomieszcze- nia. Świecił tłustymi plamami. Kobieta się tym zajmie. Zawołałem ją. Przyszła potulnie i pomogła dopiąć klamry. Nie omieszkała przy tym przejechać mi po plecach lubieżnymi paluszkami. Niesamowita samica. Przewidywałem mnóstwo kłopotów. Północna dzielnica nie obfitowała w okazy płci odmiennej. Bandycka dzielnica. Sprawdziłem poprawność działania systemu spustowego wielostrza- łowej giwery. Do obszernej kieszeni na piersiach wsadziłem kilka pełnych maga- zynków. Dzisiejszy wypad może być dłuższy niż zwykle. Do jednej z tylnych pochew załadowałem samopowtarzalną dwudziestkę dwójkę, a do drugiej garść naboi z ryfkowanymi, rozrywającymi głowicami. Rozpylacz wczoraj szlag trafił.

Szkoda. Można by zapolować na Wielkiego Garniera. Albo rozwalić kolo- nię Szczunoków. Mira przytuliła się podając do pocałunku gorące usta. Przy takiej dziewczynie jest po co wracać do bunkra. Gdyby nie umówione spotkanie z Dzikim... A tak trzeba iść. Baba ryczała jakby szedł na stracenie. Swoją drogą szybko się przy- zwyczaja. Nad ciałem poprzedniego męża nie wylewała tylu łez. Łatwo zrozu- mieć — olbrzymie sińce mówią aż za wiele. Dureń, kaleczył takie wspaniałe ciało. Metalowa płytka blokady minowej, wszyta w materię kombinezonu na przed- ramieniu, błyskała ostrzegawczą czerwienią. Sprawdziłem przez judasz czystość przedpola. Koniecznie muszę zrobić peryskop — kiedyś zaskoczy mnie jakiś cho- lerny Łowca, żądny łatwego łupu. Piekielnie nie lubię wyziemiania i przyziemie- nia. Najgorsze manewry w całym dniu. Ostatnio tylko cud uratował mi życie. Ale została pamiątka — czerwona pręga przez całe czoło. Te parszywe Szczunoki ze swoim parzydełkiem. Na oko nikt nie czaił się wokół bunkra. Szarpnąłem stalowe wrota i uskoczy- łem za węgieł na wpół rozwalonej kamienicy. Nikt nie strzelał — dobrze. Za plecami z hukiem zatrzasnęły się stalowe drzwi — dobrze. Włączyłem blokadę minowych zapalników. Żadnego ruchu — dobrze. W północnej dzielnicy trzy razy dobrze to: za dobrze. Stałem jak kamienna fi- gura. Bez najmniejszego ruchu. Nie ma pośpiechu. Na niecierpliwość nie stać mnie — jest droga — kosztuje życie. Nareszcie! Gąsiun drgnął, chyba jakiś mło- dy. Dziewięć minut absolutnej martwoty powinien wytrzymać nawet średniak. Spokojnie zdjąłem bezpiecznik spustowy. Dobra, stara giwera. Gąsiun dostał idealnie w stos pacierzowy. Chwilę trzepotał potężnymi mackami, konwulsyjne skręty prężyły obły tułów, makabryczny ogon bił po betonowych skałach. Pa- skudne, włochate monstrum. W dodatku niejadalne. Pora ruszać. Biegiem puściłem się w kierunku najbliższej budowli. Przy dru- gim zwrocie straciłem równowagę. Ziemia zadrżała, a później runęła na mnie gradem ostrego gruzu. Pech. Kląłem siebie w duchu. Cwaniak z tego Łowcy. A ja jestem dureń. Dobrze, że tylko granat taktyczny. Gdyby kulkowy — strach po- myśleć. Byłem martwy — dla niego. Prawa ręka bolała jak wszyscy diabli. Żalić się mogę kiedy indziej, teraz ostrożnie zmacałem rewolwer. Mam trochę szczęścia — bez trudu wyszedł z pochwy. Martwy czekałem. Jak na nieboszczyka za dużo myślałem. Czy to wolny Łowca czy od Garmera? Nadejdzie ze wschodu, zachodu czy południa? Strzeli w łeb kontrolnie czy szkoda mu będzie naboju? Dałem się podejść jak dziecko. Za łatwo poszło z Gąsiunem. Teraz odrobinę za późno na samokrytykę, za to czas najwyższy na rachunek sumienia. Cholera! Skąd ten bydlak Monty wziął się na moim terenie?! I gdzie u licha wytrzasnął paralizator krótkiego zasięgu. Myślałem gorączkowo. Zrobi jeszcze kilka kroków i kropnie wiązką wibracyjną. Dokładnie — jak amen w pacierzu — znam tego śmierdzącego tchórza. Będzie chciał mnie wypchać, dlatego użyje pa- ralizatora. Poruszanie pokaleczoną dłonią to sztuka. Celowanie na wyczucie — w dodat- ku spoza własnego tyłka — jest też nie lada wyczynem. Trafić z rewolweru w brzuch pochylonego mężczyzny, na odległość pięćdziesięciu metrów, to czysty hazard. W sumie niemożliwość. A jednak udało się. Nacinana kula weszła do- kładnie między oczami — rozrywając durny łeb Montyego jak zgniły arbuz. 24