Grzegorz Drukarczyk
ZABIJCIE
ODKUPICIELA
Lublin 2009
Dedykuję Tamarze
- Będziesz przekazywał prawdy moje -
głos pierwszy.
- Ale ja nie jestem Mojżeszem
- głos drugi.
- A kto ci powiedział, durniu, że ja jestem Bogiem -
głos pierwszy.
Razu pewnego, powiedzmy, że między południem a zmrokiem
- choć bliżej zmroku - na gołej ziemi pod rachitycznym
krzakiem w parku leżał obdarty, brudny, zarośnięty,
niewątpliwie pijany mężczyzna. Najprawdopodobniej spał,
równie dobrze mógł jednak wypoczywać - w każdym razie
oczy miał zamknięte.
Przechodząca obok, zmierzająca do zaparkowanego nieco
dalej samochodu para - dwoje dobrze ubranych, czystych,
niewątpliwie trzeźwych ludzi, on i ona - zatrzymała się na
moment przy leżącym. On popatrzył na włóczęgę z pogardą,
ona z mieszaniną obrzydzenia i litości.
- Boże, jak można tak nisko upaść - powiedziała ona,
jakby chcąc podkreślić własną, z pewnością wysoką pozycję. -
Biedny człowiek...
On z niesmakiem malującym się na twarzy potwierdził.
Chcieli już odejść, gdy leżący pijak otworzył oczy i unosząc
głowę, chrapliwie wyszeptał:
- Ale ja, kurwa mać, jestem właśnie w tej chwili
szczęśliwy. Czy wy możecie powiedzieć to samo o sobie?...
Nadchodził zmierzch - gdzieś, bo w hermetycznej
dyspozytorni nie było ani jednego okna, przez które ludzie
odziani w białe kitle mogliby dostrzec promienie
zachodzącego słońca. Gdzieś świat pogrążał się w
ciemnościach. Gdzieś szykowano miejsca nocnego spoczynku.
Gdzieś nastawiano budziki na rano. Był czwartek, nadchodził
zmierzch, zegary wskazywały dwudziestą trzydzieści.
Właściwie nie wiadomo, kto pierwszy zauważył alarmowy
sygnał na pulpitach kontrolnych bloku trzeciego.
Nadchodził zmierzch, ale we wnętrzu nikt nie zaprzątał
sobie tym głowy. Szeregi podświetlanych tafli czyniły
pomieszczenie tak jasnym jak sala operacyjna. Było więcej
szczegółów upodabniających dyspozytornię do sali
operacyjnej - biel ścian, kliniczna czystość, ludzie w
śnieżnobiałych fartuchach, pulpity kontrolne wyglądające
niczym stoły zabiegowe, nieuchwytny nastrój skupienia i
powagi. Trudno powiedzieć, jak długo płonęła czerwona
kontrolka, nim ją dostrzeżono.
Nadchodził zmierzch, czas spoczynku - dla innych.
Ludzie wewnątrz rozpoczynali właśnie sześciogodzinny
dyżur. Byli przyzwyczajeni do pracy o tej porze. Wyglądali
zupełnie normalnie. Trzech mężczyzn stojących nad
pulpitami, obserwujących z uwagą rzędy mierników,
kontrolek, potencjometrów. Który z nich spostrzegł sygnał
alarmowy na bloku trzecim?
Nadchodził zmierzch. Jeden zapamiętał godzinę - była
dwudziesta trzydzieści - który to? Ramon? Narkowitz?
Merling? Nie wiadomo. Ramon? Był śniadym, drobnym
brunetem o zapadniętych, niespokojnych oczach. Przyszedł do
pracy, ale wolałby znajdować się gdzie indziej - w szpitalu, na
oddziale położniczym, przy żonie, która leżała tam już drugi
tydzień z powodu zatrucia ciążowego. Martwił się, miała stan
przedrzucawkowy, lekarze postanowili przyspieszyć poród.
Zachodziła obawa, że dziecko przyjdzie na świat martwe.
Narkowitz? Wysoki, mocno zbudowany blondyn o szczerym
spojrzeniu. Wystarczył rzut oka, by dostrzec, że Fortuna ma
go w swej opiece. Dziecko sukcesu, tak właśnie o sobie
myślał, błyskotliwa kariera, szczęście rodzinne, dostatek
materialny były jego udziałem. Merling? Krępy, o
kędzierzawych włosach, wspominał niedawną scysję z
sąsiadem. Trochę szarpali się na schodach, no i zarobił siniaka
pod okiem. Teraz miał problem, jak dopaść faceta i wyrównać
rachunki. Który pierwszy zauważył sygnał alarmowy?
Nadchodził zmierzch. Wskazówka przeskakująca na
dwudziestą trzydzieści zastała ich już pochylonych nad
pulpitem bloku trzeciego. Wpatrywali się w czerwony sygnał
niezdolni do jakiegokolwiek działania.
- Awaria! - to jedno słowo rozbiło w pył spokój panujący
w pomieszczeniu.
- Przegrzanie na rdzeniu trójki - informował Merling.
Ramon podbiegł do dźwigni drugiego obiegu, stłukł szybę, ale
nim smukłe palce objęły drążek, Narkowitz krzyknął:
- Zaczekaj, pójdę sprawdzić, może to... - nie dokończył,
spiesząc do wnęki, w której wisiały kombinezony. Podczas
gdy się ubierał, Merling relacjonował gorączkowo:
- Temperatura rośnie cztery do jednego, cztery do dwóch,
cztery do trzech, jeden do jednego...
- Do diabła, musi być przeciek w systemach chłodzących
- denerwował się Ramon.
Narkowitz dopinał ostatnie klamry. Nałożywszy grube
rękawice, ujął hełm ochronny i włożył na głowę. Wyglądał
teraz niczym nurek głębinowy.
- Weź geigera - polecił Ramon.
- Jeden do dwóch, jeden do trzech, jeden do czterech.
Wyszedł. Dwóch techników, patrzyło na drzwi, dopóki
nie domknęły się z głuchym stęknięciem pneumatycznych
zworników.
- Chyba trzeba zawiadomić? - Nie czekając na
odpowiedź, Merling podskoczył do centralki i wybrał numer.
Dokładnie szóste, pulsujące żółte światło ożywiło
zawieszony u stropu głośnik. Nosowy ciężki głos, unikając
zbędnych słów, zapytał krótko:
- Co się stało? - Urwał, oczekując odpowiedzi.
- Awaria na trójce, chyba przeciek. - Merling próbował
mówić spokojnie. - Temperatura idzie w górę jak jeden do
czterech.
- Poszedł ktoś sprawdzić?
- Tak, Narkowitz.
- Awaryjny system chłodzący uruchomiony?
- Nie, czekamy, aż Narkowitz wróci.
- Dobrze. - Basowy ton pobrzmiewał nutą zadowolenia. -
Łączcie z szefem ekipy ratowniczej.
Merling wybrał kolejny numer. Tym razem już przy
pierwszym mrugnięciu sygnalizatora otwarło się połączenie.
- Delaney na linii.
- Mówi dyrektor, awaria w King’s Power - zadudnił głos.
- Zbierz ludzi i przyjeżdżaj jak najszybciej.
- Jakie skażenie?
- Jeszcze nie wiem, ale temperatura rośnie cholernie
szybko.
Otwarły się drzwi - wrócił Narkowitz. Zrzucił hełm i
sapiąc jak po ciężkim biegu, wycharczał:
- Niech to, doszedłem tylko do szybu. Geiger aż wył.
Poważna sprawa.
- Słyszałeś, Delaney?
- Tak, będę najdalej za godzinę.
- Ja też do was jadę - obwieścił dyrektor trzem
technikom. - Zabraniam jakichkolwiek samodzielnych decyzji.
Aż do mojego przyjazdu!
*
Sapał, o Boże, jak on sapał. Jego palce kurczowo tłamsiły
pościel. Myślałam, że zwariuję. Chrapliwy ton dobywał się
gdzieś z głębi gardzieli, niemalże z trzewi, cuchnąc na wpół
strawionym jedzeniem. Bałam się tego sapania. Przypominało
jęk zwierzęcia schwytanego w potrzask. To było straszne.
Charkot i czerwona piana ściekająca z rozchylonych ust.
Odsłonięte aż po dziąsła spróchniałe zęby, zza których
napływały fale schrypniętego rzężenia. Wciąż nowe i nowe.
Zdawało się, że potworne sapanie będzie trwało wiecznie.
Strach doprowadzał mnie do szaleństwa. Musiałam wytężyć
wszystkie siły, by nie zemdleć. Jakżeż nieludzko skowyczał.
Jego nabrzmiałe wargi drżały konwulsyjnie. Na białe
prześcieradło ciekła ślina, spływała lepka maź, kalając
materiał tłustymi plamami. Przerażenie tamowało oddech.
Bałam się, bałam się, że on już nigdy nie umrze. Chcąc
uciszyć potworny jęk, całym ciałem napierałam na rękojeść
noża...
Gdzieś rozhuczały się dzwony. Ogromne, spiżowe,
rozszalałe. Katowały mnie swoją natarczywością,
bezwzględnym nakazem podporządkowania się. Były nie do
zniesienia. Ich dźwięk nakłaniał do zrobienia czegoś bardzo
konkretnego. Czego? Czyżby chodziło o wyciągnięcie ręki?...
Wyciągnąłem rękę i wyłączyłem budzik. Z trudem
rozklejając zaropiałe powieki, otworzyłem oczy. Była siódma
rano: godzina robotniczych procesji do fabryk, pierwszych
pacierzy pokurczonych starowinek wdzięcznych za
przetrwanie kolejnej bezsennej nocy, czas rodzącego się huku
wielkich ciężarówek prowadzonych przez kierowców o
podkrążonych oczach, chwila wschodu słońca za odrapaną
czynszową kamienicą.
Przez zaparowane stygnącym ciepłem szyby z trudem
przebijało się brudne światło dnia, wyławiając z chłodnej
przestrzeni pokoju kształty dobrze znanych sprzętów. Stary
regał zawalony stosem bezużytecznej makulatury,
monstrualną szafę o przeraźliwie skrzypiących zawiasach,
dechę z płyty paździerzowej wspartą na czterech skrzynkach i
antyczną lampę ze złamaną podstawą. To wszystko poza
barłogiem, w którym, oszukując samego siebie, udawałem, że
jest mi ciepło.
Gdzieś obok powinna stać flaszka, chyba pomiędzy
rogiem łóżka a ścianą. Sięgnąłem po nią, z zadowoleniem
stwierdzając, że nie uciekła w nocy. Korek był odkręcony, no
tak... Na dnie zostały zaledwie dwa łyki. Myszy. Pieprzone,
zuchwałe bestie. Mało, żeby tak jeszcze chociaż piwo. Guzik.
Z całą pewnością w tym pokoju nie ma ani jednego procenta
więcej. Jest tylko woda z kranu, zimna. Niech to szlag trafi!
Trzeba rozpocząć dzień, bo zdechnę.
Uzbierawszy w ustach gęstej śliny, plunąłem na ścianę.
Żółta flegma przylepiła się dokładnie tam, gdzie chciałem.
Policzyłem poprzednie zaschnięte placki. Wyglądało na to, że
dzisiaj jest piątek. Pojutrze będę musiał plunąć dwa razy.
Odrzuciłem dziurawą derkę i zebrawszy się na odwagę,
zwiesiłem nogi poza krawędź legowiska. Nie ulega
wątpliwości, że było piekielnie zimno. I do tego zachciało mi
się lać. Cholerny los. Niepewnie ustawiłem stopy na
zakurzonej podłodze i uniósłszy ciało, balansowałem,
przyzwyczajając się do pozycji pionowej. Pęcherz
zamanifestował, jak bardzo jest pełny. Załzawionymi oczami
omiatałem pomieszczenie, kombinując nad obraniem
najlepszej drogi do łazienki. Trzeba prawym wychyłem
ominąć dechę udającą stół, później zatoczyć się kawałek i
skorzystawszy z naturalnego zgięcia zebrać z ziemi wojskowy
szynel, barkiem uderzyć o szafę i po odbiciu chwycić stojące
metr dalej buty. Proste.
Ruszyłem trochę za ostro, na samym początku podłoga
uciekła mi spod nóg i tylko cudem utrzymałem równowagę.
Stół został daleko z prawej, a ja - pchany przez zmieniającą
się w górskie zbocze ziemię - leciałem w zawrotnym tempie
na regał. Nie było szans na uniknięcie kolizji. Osłoniłem
ramieniem głowę i zgodnie z przewidywaniami pieprznąłem
dokładnie w sam środek zawalonych makulaturą półek. Aż w
spróchniałych dechach zagrzechotały korniki. Padając, kątem
oka widziałem, jak walą się na mnie stosy gazet i
poniszczonych książek. Po sekundzie je poczułem. Twarde i
ciężkie. Przeklęty piątek. Leżałem przysypany śmietnikiem
słów, nie bardzo wiedząc, jak się spod nich wydostać.
Problem nie należał do łatwych. Trzeba było działać
metodycznie. Na początek wykonałem kilka wahadłowych
ruchów, żeby szczelny kokon nieco poluzował. Udało się.
Teraz mogłem oswobodzić rękę, którą natychmiast - no,
prawie natychmiast - zaprzęgnąłem do rozgarniania
diabelnych papierów. Po jakimś czasie rozgrzebałem się na
tyle, by zaryzykować. Znowu zakolebał się regał i niewielka
książka, spadając, walnęła mnie grzbietem w oko. Sięgnąłem
po nią. Miała idiotyczny tytuł i równie idiotyczną dedykację.
Rodzice, rodzice... On plemnik, ona jajo. Wspaniałe,
doskonałe osiągnięcie natury. Na plemnikach i jajach zapycha
ten świat, aż się kurzy. Przewróciłem stronę tytułową. Z
niejakim kłopotem układałem czarne robaki w słowa:
„Obudziła mnie żona - cudza - zdobyta wczorajszego
wieczoru. Była ładna. Czarnula o orzechowych oczach,
klasycznych rysach, doskonałych kształtach. Poprzedni mąż
wołał na nią Mira. Cholernie twardy facet...".
Pęcherz jęknął boleśnie. To była najkrótsza i
najcelniejsza krytyka trzymanej w dłoniach książki. Wstałem i
postąpiłem krok w stronę łazienki. I wtedy skądś przyplątało
się zaniepokojenie. Taka szorstka drzazga rozgrzebująca
spokojne dotąd myśli. Wiedziałem, że coś bardzo ważnego
uszło mojej uwagi. Wizyta? Nie. Sprawa z mundurowymi?
Nie. Wczorajszy dzień? Nie. To co, do cholery? Rumor
spadających książek? Tak! Przypomniałem sobie. Mógł ją
obudzić ten piekielny hałas. Jeszcze by tylko tego brakowało.
Przeklęty poranek.
Ostrożnie, próbując stąpać na palcach, zacząłem
milczkiem skradać się w stronę drzwi. Z wrażenia nawet nie
rzucało mną tak bardzo. Lewa noga do przodu - postawić.
Prawa noga do przodu - postawić. Czynności te powtarzać aż
do minięcia framugi. Oczy zawieszone na klamce utrzymują
prawidłowy kurs. Myślenie jedynie o ruchach pozwalało
zachować względny spokój. Skupiwszy całą uwagę na
kontrolowaniu ciała, mijałem tę przeklętą szafę i już, już
zdawało się, że wszystko pójdzie gładko, kiedy
Najstraszniejsza Pchła Świata skoczyła na mnie z pokrywy
dębowego pudła.
Padłem rozgnieciony potwornym cielskiem. Ramieniem
zdążyłem osłonić szyję przed uderzeniem hakowatych szczęk,
ale skubana minęła gardę i dziabnęła mnie w ucho. Czułem,
jak z rozdartej małżowiny płynie lepka krew, ściekając po
karku za kołnierz. Najstraszniejsza Pchła Świata zacisnęła
włochate odnóża. Po kilku sekundach moje trzewia wyły z
bólu. Lewą dłonią chwyciłem ją za chitynową narośl poniżej
żuchwy i szarpnąłem z całych sił. Coś chrobotnęło i na
moment zelżał stalowy uścisk. Ale już w następnej chwili
rąbnęła mnie w oko przednią łapą. Zwariowany kościelny
wtaszczył do czerepu ogromne organy i rozpoczął koncert,
waląc w klawisze młotem pneumatycznym. A Najstraszniejsza
Pchła Świata szykowała się do powtórnego ciosu. Wyglądało
na to, że będę liczony. Strach pogonił nerwy, nerwy trzasnęły
nadnercza, nadnercza wypluły adrenalinę, adrenalina wlała w
mięśnie potężną moc. Odchyliłem nogę jak najdalej do tyłu i
nadawszy jej ogromny impet, kopnąłem Najstraszniejszą
Pchłę Świata w odwłok. Aż zapiszczała z wrażenia.
Oswobodzony z gniotącego uścisku poczołgałem się do stołu,
gdzie według zapewnień pamięci leżał długi nóż do krojenia
chleba.
Rzeczywiście był tam. Chwyciłem drewnianą rękojeść i
uzbrojony, spokojny o przebieg dalszej walki, zawróciłem...
Pokój był pusty. Nigdzie nawet cienia prześladowczyni.
Spojrzałem na podłogę - miejsce dopiero co zakończonej
bitwy było wytarte z kurzu. Zakląłem, ale bez przekonania.
Dotarcie do łazienki przestało być problemem. Mokre,
jeszcze ciepłe spodnie lepiły się do nóg. No i dobrze. Stary,
poprzecierany na łokciach i siedzeniu szynel leżał w zasięgu
ręki, więc wyciągnąłem ją i drżącymi palcami uchwyciłem
szorstki materiał. Płaszcz wyglądał jak szmata znaleziona na
śmietniku, ale za to grzał lepiej od pierzyny, zbyt długie
rękawy chroniły dłonie przed mrozem, a zaimpregnowana
tłustymi plamami tkanina nie przemakała w czasie ulewnych
deszczy. Wspaniały szynel. Wrzuciłem go na grzbiet
zamaszystym ruchem. Później, z pewnym trudem utrzymując
równowagę, wzułem zdarte trzewiki. W porządku - byłem
gotowy do drogi.
Oto dżungla, chłopie, więc jeśli masz mocne zęby, walcz.
Trzeba być silniejszym od innych, rozpychać się mocniej,
zagarniać więcej, wówczas zdobędziesz pozycję w tym
Mieście - powtarzałem sobie na głos kwestię pewnego
sukinsyna. Jemu właśnie wydawało się, że zdobył świat i
drepcze po nim w glorii zwycięzcy. Zarozumiały pucołowaty
kurdupel, który siedząc w blaszanym pudle na czterech
kołach, aż puchł na myśl o własnej potędze. Pełno takich
idiotów.
Zatrzasnąłem solidnie drzwi. Nie chciało mi się szukać
klucza, więc machnąwszy ręką, pohalsowałem do schodów.
Miały być sprawdzianem, czy nadal pozostaję w gronie
zdolnych do przetrwania. Co jakiś czas musiałem pokonać
Jednokondygnacyjną Górę, wystawiając swoje życie na czysty
hazard. Trzy metry prawie pionowego zbocza, później skalna
półka, gdzie można odpocząć, i drugie tyle do podnóża.
Ryzyko. Złapałem się poręczy i uważając, żeby nie patrzeć w
dół, zaryzykowałem zejście na niższy stopień. Poszło nad
wyraz gładko. Trzydzieści centymetrów mniej do ziemi.
Następnych pięć schodków pokonałem jak w transie, zupełnie
bez problemu. Aż zachwyciłem się swoją sprawnością
fizyczną. Alkohol szkodzi, co za bzdury - miałem czas
pomyśleć, nim zawadziłem o wypaczoną deskę. Odrapane
ściany zawirowały w obłędnym tańcu, a ja poszybowałem
lotem koszącym na spotkanie zimnego betonu korytarza.
Cudownie jest być ptakiem. Rozkładasz ręce, wiatr gwiżdże w
uszach, a ty lecisz - szybciej od strzały - w dół...
Kiedy walnąłem dziobem w bruk, w jednej chwili
awansowałem z ptaka na kosmonautę, mogłem podziwiać
mrowie gwiazd, słońc wirujących wokół mojej głowy. Ekstra.
Cholernie fajnie mają kosmonauci. Ale nie mogłem przecież
tak orbitować bez końca. Zastopowałem rozpędzony
wszechświat i dźwignąłem się na nogi. Poczułem znowu
pragnienie.
Ruszyłem w stronę Parku Wschodniego. Asfaltową
Rzeką jak zwykle pod koniec tygodnia płynęły masy żelastwa.
Smród spalin unosił się w wąskim kanionie ulicy, tworząc
miłą, swojską, duszną mgłę. Zacharkotały płuca, krtań
dołączyła z atakiem kaszlu, a usta zmełły ciężką flegmę i
przyozdobiły nią mijaną latarnię. Etap adaptacyjny był już za
mną. Wlokłem się wzdłuż ścian obskurnych kamienic,
pilnując, by nie wleźć na dość gęsto porozstawiane kubły z
odpadkami. Głupie blaszaki nie miały tego rozumu co ludzie,
którzy omijali mnie szerokim łukiem.
Na śluzie w białe poprzeczne pasy odczekałem, aż
czerwone światło powstrzyma strumień stalowego barachła, a
zielone pozwoli mi bez obaw przejść przez Asfaltową Rzekę.
Ilekroć defilowałem przed tak zastopowaną falą, bałem się, że
krucha zapora zmieni barwę i uwolnione żelastwo zaleje mnie,
zmiażdży, poszarpie, przenicuje, ugniecie, wtłoczy w bitumit,
zetrze na proch, że moje ciało rozniesie po całym świecie -
wbite w gumowe bieżniki setek blaszanych pudeł pędzących
diabli wiedzą, gdzie i diabli wiedzą, po co. Dlatego przy
pokonywaniu Asfaltowej Rzeki nigdy nie umiałem zachować
spokoju, kroczyć z dumną miną: bez pośpiechu i z wiarą w
nieomylność Boga. Przebiegałem czarną wstęgę trwożliwie,
szybko, w razie niebezpieczeństwa gotowy zawsze krzyknąć:
„Jezus Maria" i spróbować choćby z pół przeżegnania.
*
Była siódma dwadzieścia, ranek, za murami słońce
wygrzebało się wreszcie spomiędzy czynszowych kamienic. Z
komory ubrań czystych - ostatniej w dezaktywacyjnym ciągu -
wychodzili zmęczeni ludzie: czterech mężczyzn, ekipa
ratownicza. Na żadnej twarzy nie można było odnaleźć
choćby cienia uśmiechu, weselszego błysku oka, pogodnego
skrzywienia ust.
W dyspozytorni sztuczne jasne światło było wciąż takie
samo. Zmieniło się tylko ustawienie wskazówek zegara,
przybyło parę osób. Pozornie wyglądało tu po dawnemu,
pozornie, bo jakiejś rzeczy brakowało. Jakiej? Spokoju? Tak,
chyba spokoju. Pewności? Tak, chyba pewności też.
- Nie da rady - padły słowa, które osiadły we wnętrzu
niczym ciężki opar.
- Delaney, człowieku, mów, co się tam dzieje? - Do
pękatego mężczyzny nie pasował niski nosowy głos.
- Doszliśmy bliżej niż za pierwszym razem i jeszcze
bliżej niż za drugim. Więcej razy nie pójdziemy.
- Co się tam dzieje?!
- Przeciek, do cholery, a co się ma dziać? - Delaney
wyglądał na zdenerwowanego. - Dwóch chyba wystarczy? Ci
tutaj trafią do szpitala, a jeśli wejdziemy tam znowu, to do
kostnicy. Razem ze mną. Zależy mi na życiu.
- Podwajam stawkę.
- To wejdź pan po nią sam. - Delaney zachwiał się, oparł
o ścianę i zaczął wymiotować.
- Potrzebna karetka... - wtrącił stojący na uboczu Ramon.
- Wezwać? - Spojrzał na pękatego dyrektora.
Ten potwierdził skinieniem głowy.
- Musimy częściowo wygasić reaktor - zaproponował
Narkowitz - na awaryjnym systemie chłodzącym.
- Bzdura, stracimy miliony!
- Temperatura rośnie jak jeden do ośmiu, za kilka godzin
nie pomogą nawet trzpienie, możemy utracić kontrolę nad
jądrem. - Narkowitz był spokojny. - Im szybciej, tym mniejsze
ryzyko. Później będzie można pomyśleć nad usunięciem
przecieku.
- Czy ktoś widzi inne rozwiązanie? Milczenie stanowiło
wystarczającą odpowiedź.
- Dobrze - zgodził się dyrektor, a w basowym głosie
zabrzmiała nuta strachu. - Proszę wykonać.
Ramon, zerwawszy plomby, szarpnął dźwignię
alarmowego chłodzenia. Ożyły pulpity awaryjne. Merling
pochylił się nad nimi i zaczął systematyczną kontrolę
wskazań. Od centralki dobiegł sygnał otwartego łącza. Pękaty
człeczyna, ocierając pot z czoła, odblokował linię. Głośnik
zajazgotał nerwowymi słowami.
- Panie dyrektorze, prasa domaga się informacji, nie dają
mi spokoju. Grożą, że jeżeli nie będzie komunikatu, zrobią z
tego niezłą aferę.
- Do diabła, powiedz im, że trzecie podejście też się nie
udało, ale nie ma żadnego niebezpieczeństwa, przystępujemy
do częściowego wygaszenia reaktora... - Urwał i zastanowił
się chwilę. - I powiedz jeszcze o robotach, jakie
zaproponowała firma Berghoffa. Nie ma niebezpieczeństwa,
pamiętaj! - Przerwał połączenie. Prawie w tej samej sekundzie
odwrócił się do Narkowitza i jakby szukając poparcia w
jasnym spojrzeniu, zapytał:
- Pewnie musimy powiadomić prezesa?
- Pan prezes tego wymaga. - Narkowitz należycie
wykorzystał uśmiech losu. - Niebieska linia.
- Tak, tak - zgodził się tamten szybko - powinien
wiedzieć, idzie o dużą stawkę.
*
Do Parku Wschodniego dotarłem po niejakim czasie, bo jaki
on był, diabli wiedzą - i pierwszą rzeczą, którą zrobiłem, było
nierobienie niczego. Przy piątku i tak wcześnie żaden ze
Wspaniałych Powalonych nie mógł zawitać tutaj przede mną.
Usiadłem na popstrzonej przez gołębie ławce i oddałem się
kontemplacji. Dzień w kategoriach pór roku był jesienny, w
kategoriach miesięcy październikowy, w kategoriach pogody
niepogodny. Słońce świeciło, ale nie grzało. Wiatr wiał, ale
słabo. Drzewa stały, ale bez liści - nic dziwnego zresztą, bo
większość z nich była sucha. Wrony krakały, ale bez
przekonania. Ludzie chodzili, ale nieliczni - nic dziwnego
zresztą, bo większość z nich miała od dawna blaszane pudła.
Ogólnie wszystko grało, ale marną melodię.
No więc siedziałem i kontemplowałem piątkowy dzionek,
dopóki nie zjawił się Mistrz Świata. Jak zwykle zaczął od
swojego ulubionego bandyckiego numeru, za który kiedyś
wybiję mu resztę zębów - zbliżywszy się niepostrzeżenie,
walnął mnie kułakiem w bok tak, że aż zachrobotał kręgosłup,
a z oczu ciurkiem popłynęły łzy. Zawyłem. Później, ocierając
rękawem spłakaną gębę, wykrztusiłem z trudem:
- Kiedyś wybiję ci za to resztę zębów.
Uśmiechnął się bezmyślnie. Znał tę kwestię, powtarzałem
ją przy każdym spotkaniu. Nie ja jeden.
- Zjedlibyśmy coś - zaproponował.
Posłałem mu promienny uśmiech. Za tak dobry dowcip
należało się uznanie. Skowronek jeden.
- Wygrałem zakład - obwieścił. - Jestem szybszy od
prądu, jestem absolutnym mistrzem świata w prędkości.
- Gratuluję. Kim jest ten, który śmiał wątpić?
- Macierzanka, bałwan. Naciął się. Przegrał ćwiartkę
jeszcze nie całkiem czerstwego chleba.
Powoli i metodycznie zaczął przeszukiwać kieszenie, czy
też łaty na ich podobieństwo. Grzebał w każdej bardzo długo,
jakby szukał nie kawałka chleba, ale okruszyny. To należało
do rytuału. Na dużej surowej twarzy błąkał się dziecięco
naiwny uśmiech, sprawiając, że te wręcz brutalne rysy zamiast
siły wyrażały jedynie bezradność i zagubienie. Duży,
osmarkany, brudny i zabiedzony pięćdziesięcioletni chłopak.
Pełnoprawny członek kompanii Wspaniałych Powalonych.
- Jest! - krzyknął radośnie, dobywając gdzieś spod
podszewki brudnoszarą bryłę chleba. Odczekałem, aż
przełamie ją na pół i niczym w bajce o grzecznym Jasiu
podzieli się ze mną - swoim przyjacielem, z którym Bozia
kazała spożywać dary na równi. Trzeba być wyjątkowym
wariatem, żeby w tym cholernym Mieście szanować podobne
zasady. Mało nas tutaj, mało wyjątkowych wariatów, reszta to
normalni ludzie...
Żując twardą jak podeszwa skórkę, nie zwracając uwagi
na formę zabraniającą mówić z pełnymi ustami, zagadnąłem
Mistrza Świata:
- Jak ci się udało z prądem?
Widać czekał tylko na zachętę, bo odkładając na bok
chleb, rozpoczął radośnie i ochoczo.
- To było tak: Macierzanka był już zdrowo rąbnięty i
czepił się Nerwusa, czemu rzuca tak głową i cały podryguje.
Znasz Nerwusa - uśmiechnął się po swojemu, dziecinnie -
zaczął jak zawsze o granacie, na który upadł, ratując życie
generała. Macierzanka, tak dla draki, nie wierzył. Więc Nerw
wyciągnął swój order i powiedział, że papiery mu ukradli.
Wszystko po staremu...
Pokiwałem głową. Znałem to doskonale. Ulubiona
zabawa Macierzanki. Odłupując zębami następny kęs, dałem
Mistrzowi Świata znak, żeby opowiadał dalej. Nie
potrzebował zachęty.
- Wtedy ja potwierdziłem słowa Nerwusa, a Macierzanka
zaraz palnął, że nie jestem wcale mistrzem świata, bo szybszy
jest prąd. Już miałem dać mu w łeb, kiedy Apostoł
zaproponował zakład o ćwiartkę chleba, wszyscy go poparli,
ja też, bo dwa dni nic nie jadłem.
- I co? - Troskliwie zebrałem okruszki.
- Wyszliśmy na korytarz. Stanęliśmy razem z prądem w
blokach. Mieliśmy biec do schodów, gdzie był kontakt.
Apostoł dał znak: „Gotowi" i strzelił z nadmuchiwanej torby
na ogórki. Wystartowaliśmy. Grzałem jak wszyscy diabli.
Mówię ci - szeptał z oczami rozpalonymi gorączką
podniecenia - co to był za bieg. Przez cały czas szliśmy łeb w
łeb, ten cholerny prąd miał świetną kondycję, w połowie
myślałem, że wykituję, świszczało mi w płucach, a jego
oddechu nie było w ogóle słychać. Wyobrażasz sobie?
Człowieku, ale gonitwa... Kiedy do kontaktu zostało kilka
metrów, czułem, że za moment wypluję własne flaki. I wtedy,
bracie, coś mną szarpnęło, wściekłem się i dostałem takiego
kopa jak za najlepszych czasów. Szarpnąłem finiszówkę,
rzuciłem się piersią do przodu i uderzyłem dłonią w kontakt
na ułamek sekundy przed tym, nim prąd zapalił światło.
Wygrałem! Szybszy od prądu, cholera... - Umilkł zachwycony
wizją własnego zwycięstwa.
Wstałem z popstrzonej przez gołębie ławki i z całą
powagą uścisnąłem dłoń Mistrza Świata. Wyglądał na
wzruszonego. Nie, rzeczywiście był wzruszony. W jego
dziecięco łagodnych oczach dostrzegłem łzy, ale łzy mogli
zauważyć i normalni ludzie, ja widziałem coś jeszcze,
widziałem stadion, nad którym powiewa flaga z pięcioma
kołami, trybuny pełne ludzi, rozentuzjazmowany tłum
wiwatujący na cześć zwycięzcy, widziałem podium i
stojącego tam mężczyznę o łagodnym uśmiechu, widziałem,
jak dekorują go złotem, a on płacze...
- W tym Mieście nie ma miejsca na sentymenty - tak
mówił jeden sukinsyn z blaszanego pudła, tak mówił każdy
sukinsyn z każdego blaszanego pudła - tutaj trzeba walczyć,
deptać słabych i piąć się do góry, wciąż do góry, tutaj nie
można być marzycielem, liczą się tylko ci z mocnymi
pazurami i zębami. Tak właśnie mówił jeden gnojek z
blaszanego pudła, dopóki nie trafił na zwykły betonowy mur.
Niewiele z gościa zostało, ot, takie malutkie pudełko, w
którym pochowano pazury i zęby. I nikt nad grobem nie
płakał.
- Trzeba uczcić twój sukces. - Poklepałem Mistrza Świata
po zgarbionych plecach.
- Masz coś? - zapytał z nadzieją.
Bezradnie rozłożyłem ramiona. Gdybym miał...
Pieprzone myszy...
- Może Macierzanka? - zaproponowałem.
- Wyschnięty.
- A Nerwus?
- Wyschnięty.
- Apostoł? - Nie łudziłem się.
- Wyschnięty, wszyscy wyschnięci - oszczędził mi
dalszych pytań.
Wobec tak powszechnej suszy należało przedsięwziąć
zdecydowane kroki. Nikt z nas nie jest przecież wielbłądem.
Ruszyłem brudną alejką wśród martwych drzew i
rachitycznych krzaków. Mistrz Świata za mną. W oddali po
ceglanym nasypie przelatywały ekspresowe stalowe gąsienice,
wlokąc w brzuchach takich, co to usiedzieć im na tyłku
trudno, a nie dorobili się jeszcze własnego samochodu. No
cóż, planeta podróżników, jak mawiał MGR: normalne,
gówniane, molekularne ruchy Browna. Niegłupi facet z tego
MGR...
- A może MGR? - zapytałem.
- Nie wiem, ostatnio coś mało go widać. - Mistrz Świata
nie odrzucił propozycji, a to już równało się wizji dalekiej
oazy.
*
Dochodziła ósma. Telefon na nocnym stoliku - ten drugi, bez
cyfrowego wybieraka - zajazgotał ostro raz i drugi. Nie, nie
obudził nikogo, choć sypialnia nie była pusta. Chuda,
owłosiona ręka o sękatych palcach wspięła się jak pająk po
obudowie aparatu, by sięgnąć po słuchawkę.
- Tak? - Głos był zdyszany i z całą pewnością wściekły.
Pan prezes, sędziwy mężczyzna - niemalże starzec,
karykaturalnie chudy, o zapadniętej klatce piersiowej, wąskich
barkach i patykowatych ramionach - trzymając słuchawkę
przy uchu, leżał między rozchylonymi nogami młodej kobiety.
Jego głos mógł być zdyszany i wściekły. Jędrne ciało pod nim
wiło się w konwulsyjnych podrygach, miotało biodrami,
usiłując dogonić uciekający orgazm. Szacowny prezes
podskakiwał w takt szybkich, nerwowych wygięć.
- Do diabła - sapał - sami nie dacie rady?
Kobieta zaplotła nogi na jego biodrach i przyspieszyła
rytm raptownych skurczy. Grymas jej twarzy mówił, jak
bardzo pragnie finału i jak bardzo się on oddala. Ale starała
się, pieściła własne piersi, rzucała głową, pojękiwała cicho.
Udami ze wszystkich sił ściskała starca. Tylko że niewiele
dało się z niego wycisnąć...
- Boli - stęknął. - Nie, do cholery, rozmawiam ze sobą.
Jak poważna jest awaria?
Ona miała jeszcze nadzieję, on już nie.
- Co?! Wygaszacie reaktor? Kto pozwolił?... Dobrze,
zaraz będę - trzasnął słuchawką.
Kolejny zbyt gwałtowny ruch przerwał wątłą nić wiążącą
oba ciała. Kobieta z głośnym westchnieniem rozchyliła nogi,
pozwalając kochankowi zwalić się na bok. Przez moment
spoglądał na luźno dyndający organ męskiej dumy, po czym z
lekkim zawstydzeniem, jakby usprawiedliwiając
niedyspozycję, wyjaśnił:
- Mają przeciek w King's Power, poważny, możemy
stracić mnóstwo pieniędzy. W najlepszym razie...
Kobieta uniosła powieki. Oczy - duże, brązowe - nie były
ani rozmarzone, ani rozpłomienione, ani nawet rozgoryczone,
jak należałoby przypuszczać. Nie. Patrzyły chłodno i
dociekliwie, sprawdzały, czy przedstawienie było
przekonujące. Było.
- Dokończymy innym razem - powiedział mężczyzna w
formie przeprosin - szkoda, zapowiadało się wspaniale.
Pokiwała głową. Rzeczywiście warta była zachodu i żal
starca miał wszelkie znamiona szczerości. Podniosła się z
łóżka, przeciągnęła leniwie, podeszła do lustra. Srebrna tafla
przyjęła obraz pięknego ciała.
- Będę potrzebna? - Głos kobiety był aksamitny, miękki,
przylepny.
- Tak, chyba tak... - Podobny do mumii mężczyzna
pogładził ją po pośladkach. - Ci cholerni głupcy nie dadzą
rady bez Robaczków Świętojańskich. Poszukasz paru
chętnych.
- Pięćset od głowy - obwieściła głosem, który nie był już
ani aksamitny, ani miękki, ani przylepny. - Mówiłeś o
poważnej awarii.
Roześmiał się.
- Z ciebie prawdziwa Przełożona Kostnicy - powiedział,
zabierając dłoń spomiędzy jej ud. - Dobrze, jak się powiedzie,
dostaniesz nawet premię...
*
MGR zastaliśmy w jego norze - klitce trzy na pięć metrów
służącej jako dom dla blaszanego pudła. Leżał zagrzebany w
cuchnące smarami szmaty i słuchał radia. To był facet z klasą,
zawsze na bieżąco, czytał nawet czasopisma techniczne
wyszperane na śmietnikach. Lubił wiedzieć, co w trawie
piszczy i jeżeli już piszczy, to dlaczego. Nie było dla niego
spraw nierozwiązanych, często mawiał do nas: „Wy cymbały,
nieuki, głąby. Myślenie ma kolosalną przyszłość". Łebski
gość.
- Cześć, MGR - Mistrz Świata powitał go radośnie. -
Dawnośmy się nie widzieli.
- Cztery dni - odparł jak zawsze konkretnie. - Co was
sprowadza, nieuki?
- To samo co zwykle - poinformowałem równie
bezpośrednio.
Zakłopotał się. Widać było, że nie ma w ogóle, albo
bardzo mało. W obu przypadkach zmartwiłby nas ogromnie, a
tego nie lubił - należeliśmy przecież do ostatniej w Mieście
sekty czcicieli słów Pańskich: „spragnionego napoić, głodnego
nakarmić".
- Po jednym wystarczy... - obwieścił smutno. - Po jednym
małym - dodał zaraz, pamiętając o dokładności.
- Dawaj - machnąłem ręką - trzeba przełamać złe fatum.
Co za pechowy piątek.
Wyskoczył spod szmat, przygładził poplamioną togę i
podreptał w kąt pomieszczenia, gdzie zaczął grzebać wśród
pustych opakowań po smarach i puszek po oleju. Trochę
trzęsły mu się ręce, więc huku było co niemiara. Hałas obudził
czarnego kota z ułamanym ogonem, który wylazłszy spod tych
samych łachów, spod jakich wygrzebał się dopiero MGR, wlazł
na półkę, wyprężył się leniwie, a później wymaszerował przez
wywietrznik. Też członek naszej kompanii, tyle tylko że
niepełnoprawny - nie pił, podobno od czasu jak normalni
ludzie złamali mu ogon.
- Mam - obwieścił MGR.
Rzeczywiście, butelka miała wszelkie cechy produktu
jednorazowego użytku. Menisk, jakby zawstydzony, kiwał się
w jednej trzeciej jej wysokości, było mu przykro, że tak nisko
upadł. Nam też. MGR ustawił trzy plastikowe kubki i polał.
Menisk sięgnął dna. Amen - pomyśleliśmy zgodnie.
- No to cyk - zarządził MGR, sadowiąc się w
rozbebeszonym fotelu.
- Za twoją pomyślność - odpowiedzieliśmy, znajdując
sobie miejsca siedzące na pustych kanistrach.
Wypiliśmy. Alkohol popłynął dwoma strumieniami -
jeden ciepły, piekący, radosny powędrował do żołądka, drugi
zimny, zatroskany, niemiły polazł kopnąć świadomość
niezwykle optymistycznym stwierdzeniem, że nie ma już
więcej. Ożywiliśmy się, ożywiły się przynajmniej te komórki,
które w procesie ostrej reglamentacji załapały się na swoją
porcję. Oczy najwyraźniej nie miały chodów w rozdzielniku,
bo nadal smutno i tępo spoczywały na próżnej butelce.
- Mało - zawyrokował Mistrz Świata.
- Za mało - dodał MGR.
- Jeszcze mniej - podsumowałem.
Radio dudniło jakieś skoczne boogie. W przerwach po
każdej zwrotce któryś ze zwariowanych kaznodziei Kościoła
zreformowanego wyskakiwał ze swoją dziesięciosekundową
reklamówką:
- Chrystus powrócił, sukinsyny! - krzyczał donośnie. -
Sukinsyny, słyszycie, powrócił nasz Chrystus!
Słyszeliśmy. Ale niepotrzebnie strzępił język, Apostoł od
dawna zapowiadał nadejście Odkupiciela. Można powiedzieć,
że uprzedzał o jego narodzinach codziennie.
Nawet cytował odnośne fragmenty z Najnowszego
Testamentu, który zdążył napisać, nim go wywalili z
seminarium. Byliśmy poinformowani. Bardziej użyteczna
byłaby wiadomość, gdzie w darze społecznym zaczęli z tej
okazji rozdawać alkohol. Nigdzie, do diabła, a szkoda.
- Wyłącz, niech się nie męczy - z bolesnym grymasem
twarzy poprosił Mistrz Świata.
MGR pokręcił głową.
- Czekam na serwis informacyjny. Wczoraj wieczorem
mieli awarię w atomówce King's Power. Ciekaw jestem, jak
sobie poradzą z tym gównem.
My nie byliśmy ciekawi, ale z MGR nie szło dyskutować
na te tematy. W milczeniu błądziliśmy wzrokiem po wnętrzu
garażu, próbując zająć czymś oczy.
- „Daremny trud, bezsilne złorzeczenia" - zawodził
głośnik falsetem rockowego ulubieńca - „przeżytych lat nie
zwróci nikt, nie wrócą do istnienia".
Ogólnie rzecz biorąc, wnętrze nie należało do
interesujących. Pobielone wapnem gołe ściany, na których
wisiało parę półek, jakieś gumowe paski i uszczelki,
wyszczerbiona kierownica i dwie połatane dętki. Na podłodze
walało się mnóstwo części niewiadomego pochodzenia,
puszki, plastikowe opakowania, butelki, kable. W jednym
rogu stała wielka beczka, w drugim spoczywał stos gazet i
książek, które MGR Z niemałym mozołem zbierał, tworząc
podręczną biblioteczkę techniczną. Legowisko z
poplamionych szmat, wybebeszony fotel i kanistry kończyły
spis inwentaryzacyjny pomieszczenia. Oczy, nie znalazłszy
nic ciekawego, na powrót przylgnęły do opróżnionej flaszki.
- A teraz najświeższe informacje stacji AAP - zabrzmiał
głos spikera. - Awaria w King's Power. Jak podawaliśmy
wcześniej, wczoraj w godzinach wieczornych nastąpił wyciek
skażonej substancji chłodzącej w bloku trzecim. Natychmiast
do akcji przystąpiły ekipy specjalistów. Niestety, ze względu
na stopień skażenia nie udało im się dotrzeć do uszkodzonych
urządzeń. Próby ponowiono o trzeciej nad ranem i o szóstej:
Grzegorz Drukarczyk ZABIJCIE ODKUPICIELA Lublin 2009
Dedykuję Tamarze
- Będziesz przekazywał prawdy moje - głos pierwszy. - Ale ja nie jestem Mojżeszem - głos drugi. - A kto ci powiedział, durniu, że ja jestem Bogiem - głos pierwszy.
Razu pewnego, powiedzmy, że między południem a zmrokiem - choć bliżej zmroku - na gołej ziemi pod rachitycznym krzakiem w parku leżał obdarty, brudny, zarośnięty, niewątpliwie pijany mężczyzna. Najprawdopodobniej spał, równie dobrze mógł jednak wypoczywać - w każdym razie oczy miał zamknięte. Przechodząca obok, zmierzająca do zaparkowanego nieco dalej samochodu para - dwoje dobrze ubranych, czystych, niewątpliwie trzeźwych ludzi, on i ona - zatrzymała się na moment przy leżącym. On popatrzył na włóczęgę z pogardą, ona z mieszaniną obrzydzenia i litości. - Boże, jak można tak nisko upaść - powiedziała ona, jakby chcąc podkreślić własną, z pewnością wysoką pozycję. - Biedny człowiek... On z niesmakiem malującym się na twarzy potwierdził. Chcieli już odejść, gdy leżący pijak otworzył oczy i unosząc głowę, chrapliwie wyszeptał: - Ale ja, kurwa mać, jestem właśnie w tej chwili szczęśliwy. Czy wy możecie powiedzieć to samo o sobie?... Nadchodził zmierzch - gdzieś, bo w hermetycznej dyspozytorni nie było ani jednego okna, przez które ludzie odziani w białe kitle mogliby dostrzec promienie zachodzącego słońca. Gdzieś świat pogrążał się w ciemnościach. Gdzieś szykowano miejsca nocnego spoczynku. Gdzieś nastawiano budziki na rano. Był czwartek, nadchodził zmierzch, zegary wskazywały dwudziestą trzydzieści. Właściwie nie wiadomo, kto pierwszy zauważył alarmowy
sygnał na pulpitach kontrolnych bloku trzeciego. Nadchodził zmierzch, ale we wnętrzu nikt nie zaprzątał sobie tym głowy. Szeregi podświetlanych tafli czyniły pomieszczenie tak jasnym jak sala operacyjna. Było więcej szczegółów upodabniających dyspozytornię do sali operacyjnej - biel ścian, kliniczna czystość, ludzie w śnieżnobiałych fartuchach, pulpity kontrolne wyglądające niczym stoły zabiegowe, nieuchwytny nastrój skupienia i powagi. Trudno powiedzieć, jak długo płonęła czerwona kontrolka, nim ją dostrzeżono. Nadchodził zmierzch, czas spoczynku - dla innych. Ludzie wewnątrz rozpoczynali właśnie sześciogodzinny dyżur. Byli przyzwyczajeni do pracy o tej porze. Wyglądali zupełnie normalnie. Trzech mężczyzn stojących nad pulpitami, obserwujących z uwagą rzędy mierników, kontrolek, potencjometrów. Który z nich spostrzegł sygnał alarmowy na bloku trzecim? Nadchodził zmierzch. Jeden zapamiętał godzinę - była dwudziesta trzydzieści - który to? Ramon? Narkowitz? Merling? Nie wiadomo. Ramon? Był śniadym, drobnym brunetem o zapadniętych, niespokojnych oczach. Przyszedł do pracy, ale wolałby znajdować się gdzie indziej - w szpitalu, na oddziale położniczym, przy żonie, która leżała tam już drugi tydzień z powodu zatrucia ciążowego. Martwił się, miała stan przedrzucawkowy, lekarze postanowili przyspieszyć poród. Zachodziła obawa, że dziecko przyjdzie na świat martwe. Narkowitz? Wysoki, mocno zbudowany blondyn o szczerym spojrzeniu. Wystarczył rzut oka, by dostrzec, że Fortuna ma go w swej opiece. Dziecko sukcesu, tak właśnie o sobie myślał, błyskotliwa kariera, szczęście rodzinne, dostatek materialny były jego udziałem. Merling? Krępy, o kędzierzawych włosach, wspominał niedawną scysję z sąsiadem. Trochę szarpali się na schodach, no i zarobił siniaka
pod okiem. Teraz miał problem, jak dopaść faceta i wyrównać rachunki. Który pierwszy zauważył sygnał alarmowy? Nadchodził zmierzch. Wskazówka przeskakująca na dwudziestą trzydzieści zastała ich już pochylonych nad pulpitem bloku trzeciego. Wpatrywali się w czerwony sygnał niezdolni do jakiegokolwiek działania. - Awaria! - to jedno słowo rozbiło w pył spokój panujący w pomieszczeniu. - Przegrzanie na rdzeniu trójki - informował Merling. Ramon podbiegł do dźwigni drugiego obiegu, stłukł szybę, ale nim smukłe palce objęły drążek, Narkowitz krzyknął: - Zaczekaj, pójdę sprawdzić, może to... - nie dokończył, spiesząc do wnęki, w której wisiały kombinezony. Podczas gdy się ubierał, Merling relacjonował gorączkowo: - Temperatura rośnie cztery do jednego, cztery do dwóch, cztery do trzech, jeden do jednego... - Do diabła, musi być przeciek w systemach chłodzących - denerwował się Ramon. Narkowitz dopinał ostatnie klamry. Nałożywszy grube rękawice, ujął hełm ochronny i włożył na głowę. Wyglądał teraz niczym nurek głębinowy. - Weź geigera - polecił Ramon. - Jeden do dwóch, jeden do trzech, jeden do czterech. Wyszedł. Dwóch techników, patrzyło na drzwi, dopóki nie domknęły się z głuchym stęknięciem pneumatycznych zworników. - Chyba trzeba zawiadomić? - Nie czekając na odpowiedź, Merling podskoczył do centralki i wybrał numer. Dokładnie szóste, pulsujące żółte światło ożywiło zawieszony u stropu głośnik. Nosowy ciężki głos, unikając zbędnych słów, zapytał krótko: - Co się stało? - Urwał, oczekując odpowiedzi. - Awaria na trójce, chyba przeciek. - Merling próbował
mówić spokojnie. - Temperatura idzie w górę jak jeden do czterech. - Poszedł ktoś sprawdzić? - Tak, Narkowitz. - Awaryjny system chłodzący uruchomiony? - Nie, czekamy, aż Narkowitz wróci. - Dobrze. - Basowy ton pobrzmiewał nutą zadowolenia. - Łączcie z szefem ekipy ratowniczej. Merling wybrał kolejny numer. Tym razem już przy pierwszym mrugnięciu sygnalizatora otwarło się połączenie. - Delaney na linii. - Mówi dyrektor, awaria w King’s Power - zadudnił głos. - Zbierz ludzi i przyjeżdżaj jak najszybciej. - Jakie skażenie? - Jeszcze nie wiem, ale temperatura rośnie cholernie szybko. Otwarły się drzwi - wrócił Narkowitz. Zrzucił hełm i sapiąc jak po ciężkim biegu, wycharczał: - Niech to, doszedłem tylko do szybu. Geiger aż wył. Poważna sprawa. - Słyszałeś, Delaney? - Tak, będę najdalej za godzinę. - Ja też do was jadę - obwieścił dyrektor trzem technikom. - Zabraniam jakichkolwiek samodzielnych decyzji. Aż do mojego przyjazdu! * Sapał, o Boże, jak on sapał. Jego palce kurczowo tłamsiły pościel. Myślałam, że zwariuję. Chrapliwy ton dobywał się gdzieś z głębi gardzieli, niemalże z trzewi, cuchnąc na wpół strawionym jedzeniem. Bałam się tego sapania. Przypominało jęk zwierzęcia schwytanego w potrzask. To było straszne. Charkot i czerwona piana ściekająca z rozchylonych ust. Odsłonięte aż po dziąsła spróchniałe zęby, zza których
napływały fale schrypniętego rzężenia. Wciąż nowe i nowe. Zdawało się, że potworne sapanie będzie trwało wiecznie. Strach doprowadzał mnie do szaleństwa. Musiałam wytężyć wszystkie siły, by nie zemdleć. Jakżeż nieludzko skowyczał. Jego nabrzmiałe wargi drżały konwulsyjnie. Na białe prześcieradło ciekła ślina, spływała lepka maź, kalając materiał tłustymi plamami. Przerażenie tamowało oddech. Bałam się, bałam się, że on już nigdy nie umrze. Chcąc uciszyć potworny jęk, całym ciałem napierałam na rękojeść noża... Gdzieś rozhuczały się dzwony. Ogromne, spiżowe, rozszalałe. Katowały mnie swoją natarczywością, bezwzględnym nakazem podporządkowania się. Były nie do zniesienia. Ich dźwięk nakłaniał do zrobienia czegoś bardzo konkretnego. Czego? Czyżby chodziło o wyciągnięcie ręki?... Wyciągnąłem rękę i wyłączyłem budzik. Z trudem rozklejając zaropiałe powieki, otworzyłem oczy. Była siódma rano: godzina robotniczych procesji do fabryk, pierwszych pacierzy pokurczonych starowinek wdzięcznych za przetrwanie kolejnej bezsennej nocy, czas rodzącego się huku wielkich ciężarówek prowadzonych przez kierowców o podkrążonych oczach, chwila wschodu słońca za odrapaną czynszową kamienicą. Przez zaparowane stygnącym ciepłem szyby z trudem przebijało się brudne światło dnia, wyławiając z chłodnej przestrzeni pokoju kształty dobrze znanych sprzętów. Stary regał zawalony stosem bezużytecznej makulatury, monstrualną szafę o przeraźliwie skrzypiących zawiasach, dechę z płyty paździerzowej wspartą na czterech skrzynkach i antyczną lampę ze złamaną podstawą. To wszystko poza barłogiem, w którym, oszukując samego siebie, udawałem, że jest mi ciepło. Gdzieś obok powinna stać flaszka, chyba pomiędzy
rogiem łóżka a ścianą. Sięgnąłem po nią, z zadowoleniem stwierdzając, że nie uciekła w nocy. Korek był odkręcony, no tak... Na dnie zostały zaledwie dwa łyki. Myszy. Pieprzone, zuchwałe bestie. Mało, żeby tak jeszcze chociaż piwo. Guzik. Z całą pewnością w tym pokoju nie ma ani jednego procenta więcej. Jest tylko woda z kranu, zimna. Niech to szlag trafi! Trzeba rozpocząć dzień, bo zdechnę. Uzbierawszy w ustach gęstej śliny, plunąłem na ścianę. Żółta flegma przylepiła się dokładnie tam, gdzie chciałem. Policzyłem poprzednie zaschnięte placki. Wyglądało na to, że dzisiaj jest piątek. Pojutrze będę musiał plunąć dwa razy. Odrzuciłem dziurawą derkę i zebrawszy się na odwagę, zwiesiłem nogi poza krawędź legowiska. Nie ulega wątpliwości, że było piekielnie zimno. I do tego zachciało mi się lać. Cholerny los. Niepewnie ustawiłem stopy na zakurzonej podłodze i uniósłszy ciało, balansowałem, przyzwyczajając się do pozycji pionowej. Pęcherz zamanifestował, jak bardzo jest pełny. Załzawionymi oczami omiatałem pomieszczenie, kombinując nad obraniem najlepszej drogi do łazienki. Trzeba prawym wychyłem ominąć dechę udającą stół, później zatoczyć się kawałek i skorzystawszy z naturalnego zgięcia zebrać z ziemi wojskowy szynel, barkiem uderzyć o szafę i po odbiciu chwycić stojące metr dalej buty. Proste. Ruszyłem trochę za ostro, na samym początku podłoga uciekła mi spod nóg i tylko cudem utrzymałem równowagę. Stół został daleko z prawej, a ja - pchany przez zmieniającą się w górskie zbocze ziemię - leciałem w zawrotnym tempie na regał. Nie było szans na uniknięcie kolizji. Osłoniłem ramieniem głowę i zgodnie z przewidywaniami pieprznąłem dokładnie w sam środek zawalonych makulaturą półek. Aż w spróchniałych dechach zagrzechotały korniki. Padając, kątem oka widziałem, jak walą się na mnie stosy gazet i
poniszczonych książek. Po sekundzie je poczułem. Twarde i ciężkie. Przeklęty piątek. Leżałem przysypany śmietnikiem słów, nie bardzo wiedząc, jak się spod nich wydostać. Problem nie należał do łatwych. Trzeba było działać metodycznie. Na początek wykonałem kilka wahadłowych ruchów, żeby szczelny kokon nieco poluzował. Udało się. Teraz mogłem oswobodzić rękę, którą natychmiast - no, prawie natychmiast - zaprzęgnąłem do rozgarniania diabelnych papierów. Po jakimś czasie rozgrzebałem się na tyle, by zaryzykować. Znowu zakolebał się regał i niewielka książka, spadając, walnęła mnie grzbietem w oko. Sięgnąłem po nią. Miała idiotyczny tytuł i równie idiotyczną dedykację. Rodzice, rodzice... On plemnik, ona jajo. Wspaniałe, doskonałe osiągnięcie natury. Na plemnikach i jajach zapycha ten świat, aż się kurzy. Przewróciłem stronę tytułową. Z niejakim kłopotem układałem czarne robaki w słowa: „Obudziła mnie żona - cudza - zdobyta wczorajszego wieczoru. Była ładna. Czarnula o orzechowych oczach, klasycznych rysach, doskonałych kształtach. Poprzedni mąż wołał na nią Mira. Cholernie twardy facet...". Pęcherz jęknął boleśnie. To była najkrótsza i najcelniejsza krytyka trzymanej w dłoniach książki. Wstałem i postąpiłem krok w stronę łazienki. I wtedy skądś przyplątało się zaniepokojenie. Taka szorstka drzazga rozgrzebująca spokojne dotąd myśli. Wiedziałem, że coś bardzo ważnego uszło mojej uwagi. Wizyta? Nie. Sprawa z mundurowymi? Nie. Wczorajszy dzień? Nie. To co, do cholery? Rumor spadających książek? Tak! Przypomniałem sobie. Mógł ją obudzić ten piekielny hałas. Jeszcze by tylko tego brakowało. Przeklęty poranek. Ostrożnie, próbując stąpać na palcach, zacząłem milczkiem skradać się w stronę drzwi. Z wrażenia nawet nie rzucało mną tak bardzo. Lewa noga do przodu - postawić.
Prawa noga do przodu - postawić. Czynności te powtarzać aż do minięcia framugi. Oczy zawieszone na klamce utrzymują prawidłowy kurs. Myślenie jedynie o ruchach pozwalało zachować względny spokój. Skupiwszy całą uwagę na kontrolowaniu ciała, mijałem tę przeklętą szafę i już, już zdawało się, że wszystko pójdzie gładko, kiedy Najstraszniejsza Pchła Świata skoczyła na mnie z pokrywy dębowego pudła. Padłem rozgnieciony potwornym cielskiem. Ramieniem zdążyłem osłonić szyję przed uderzeniem hakowatych szczęk, ale skubana minęła gardę i dziabnęła mnie w ucho. Czułem, jak z rozdartej małżowiny płynie lepka krew, ściekając po karku za kołnierz. Najstraszniejsza Pchła Świata zacisnęła włochate odnóża. Po kilku sekundach moje trzewia wyły z bólu. Lewą dłonią chwyciłem ją za chitynową narośl poniżej żuchwy i szarpnąłem z całych sił. Coś chrobotnęło i na moment zelżał stalowy uścisk. Ale już w następnej chwili rąbnęła mnie w oko przednią łapą. Zwariowany kościelny wtaszczył do czerepu ogromne organy i rozpoczął koncert, waląc w klawisze młotem pneumatycznym. A Najstraszniejsza Pchła Świata szykowała się do powtórnego ciosu. Wyglądało na to, że będę liczony. Strach pogonił nerwy, nerwy trzasnęły nadnercza, nadnercza wypluły adrenalinę, adrenalina wlała w mięśnie potężną moc. Odchyliłem nogę jak najdalej do tyłu i nadawszy jej ogromny impet, kopnąłem Najstraszniejszą Pchłę Świata w odwłok. Aż zapiszczała z wrażenia. Oswobodzony z gniotącego uścisku poczołgałem się do stołu, gdzie według zapewnień pamięci leżał długi nóż do krojenia chleba. Rzeczywiście był tam. Chwyciłem drewnianą rękojeść i uzbrojony, spokojny o przebieg dalszej walki, zawróciłem... Pokój był pusty. Nigdzie nawet cienia prześladowczyni. Spojrzałem na podłogę - miejsce dopiero co zakończonej
bitwy było wytarte z kurzu. Zakląłem, ale bez przekonania. Dotarcie do łazienki przestało być problemem. Mokre, jeszcze ciepłe spodnie lepiły się do nóg. No i dobrze. Stary, poprzecierany na łokciach i siedzeniu szynel leżał w zasięgu ręki, więc wyciągnąłem ją i drżącymi palcami uchwyciłem szorstki materiał. Płaszcz wyglądał jak szmata znaleziona na śmietniku, ale za to grzał lepiej od pierzyny, zbyt długie rękawy chroniły dłonie przed mrozem, a zaimpregnowana tłustymi plamami tkanina nie przemakała w czasie ulewnych deszczy. Wspaniały szynel. Wrzuciłem go na grzbiet zamaszystym ruchem. Później, z pewnym trudem utrzymując równowagę, wzułem zdarte trzewiki. W porządku - byłem gotowy do drogi. Oto dżungla, chłopie, więc jeśli masz mocne zęby, walcz. Trzeba być silniejszym od innych, rozpychać się mocniej, zagarniać więcej, wówczas zdobędziesz pozycję w tym Mieście - powtarzałem sobie na głos kwestię pewnego sukinsyna. Jemu właśnie wydawało się, że zdobył świat i drepcze po nim w glorii zwycięzcy. Zarozumiały pucołowaty kurdupel, który siedząc w blaszanym pudle na czterech kołach, aż puchł na myśl o własnej potędze. Pełno takich idiotów. Zatrzasnąłem solidnie drzwi. Nie chciało mi się szukać klucza, więc machnąwszy ręką, pohalsowałem do schodów. Miały być sprawdzianem, czy nadal pozostaję w gronie zdolnych do przetrwania. Co jakiś czas musiałem pokonać Jednokondygnacyjną Górę, wystawiając swoje życie na czysty hazard. Trzy metry prawie pionowego zbocza, później skalna półka, gdzie można odpocząć, i drugie tyle do podnóża. Ryzyko. Złapałem się poręczy i uważając, żeby nie patrzeć w dół, zaryzykowałem zejście na niższy stopień. Poszło nad wyraz gładko. Trzydzieści centymetrów mniej do ziemi. Następnych pięć schodków pokonałem jak w transie, zupełnie
bez problemu. Aż zachwyciłem się swoją sprawnością fizyczną. Alkohol szkodzi, co za bzdury - miałem czas pomyśleć, nim zawadziłem o wypaczoną deskę. Odrapane ściany zawirowały w obłędnym tańcu, a ja poszybowałem lotem koszącym na spotkanie zimnego betonu korytarza. Cudownie jest być ptakiem. Rozkładasz ręce, wiatr gwiżdże w uszach, a ty lecisz - szybciej od strzały - w dół... Kiedy walnąłem dziobem w bruk, w jednej chwili awansowałem z ptaka na kosmonautę, mogłem podziwiać mrowie gwiazd, słońc wirujących wokół mojej głowy. Ekstra. Cholernie fajnie mają kosmonauci. Ale nie mogłem przecież tak orbitować bez końca. Zastopowałem rozpędzony wszechświat i dźwignąłem się na nogi. Poczułem znowu pragnienie. Ruszyłem w stronę Parku Wschodniego. Asfaltową Rzeką jak zwykle pod koniec tygodnia płynęły masy żelastwa. Smród spalin unosił się w wąskim kanionie ulicy, tworząc miłą, swojską, duszną mgłę. Zacharkotały płuca, krtań dołączyła z atakiem kaszlu, a usta zmełły ciężką flegmę i przyozdobiły nią mijaną latarnię. Etap adaptacyjny był już za mną. Wlokłem się wzdłuż ścian obskurnych kamienic, pilnując, by nie wleźć na dość gęsto porozstawiane kubły z odpadkami. Głupie blaszaki nie miały tego rozumu co ludzie, którzy omijali mnie szerokim łukiem. Na śluzie w białe poprzeczne pasy odczekałem, aż czerwone światło powstrzyma strumień stalowego barachła, a zielone pozwoli mi bez obaw przejść przez Asfaltową Rzekę. Ilekroć defilowałem przed tak zastopowaną falą, bałem się, że krucha zapora zmieni barwę i uwolnione żelastwo zaleje mnie, zmiażdży, poszarpie, przenicuje, ugniecie, wtłoczy w bitumit, zetrze na proch, że moje ciało rozniesie po całym świecie - wbite w gumowe bieżniki setek blaszanych pudeł pędzących diabli wiedzą, gdzie i diabli wiedzą, po co. Dlatego przy
pokonywaniu Asfaltowej Rzeki nigdy nie umiałem zachować spokoju, kroczyć z dumną miną: bez pośpiechu i z wiarą w nieomylność Boga. Przebiegałem czarną wstęgę trwożliwie, szybko, w razie niebezpieczeństwa gotowy zawsze krzyknąć: „Jezus Maria" i spróbować choćby z pół przeżegnania. * Była siódma dwadzieścia, ranek, za murami słońce wygrzebało się wreszcie spomiędzy czynszowych kamienic. Z komory ubrań czystych - ostatniej w dezaktywacyjnym ciągu - wychodzili zmęczeni ludzie: czterech mężczyzn, ekipa ratownicza. Na żadnej twarzy nie można było odnaleźć choćby cienia uśmiechu, weselszego błysku oka, pogodnego skrzywienia ust. W dyspozytorni sztuczne jasne światło było wciąż takie samo. Zmieniło się tylko ustawienie wskazówek zegara, przybyło parę osób. Pozornie wyglądało tu po dawnemu, pozornie, bo jakiejś rzeczy brakowało. Jakiej? Spokoju? Tak, chyba spokoju. Pewności? Tak, chyba pewności też. - Nie da rady - padły słowa, które osiadły we wnętrzu niczym ciężki opar. - Delaney, człowieku, mów, co się tam dzieje? - Do pękatego mężczyzny nie pasował niski nosowy głos. - Doszliśmy bliżej niż za pierwszym razem i jeszcze bliżej niż za drugim. Więcej razy nie pójdziemy. - Co się tam dzieje?! - Przeciek, do cholery, a co się ma dziać? - Delaney wyglądał na zdenerwowanego. - Dwóch chyba wystarczy? Ci tutaj trafią do szpitala, a jeśli wejdziemy tam znowu, to do kostnicy. Razem ze mną. Zależy mi na życiu. - Podwajam stawkę. - To wejdź pan po nią sam. - Delaney zachwiał się, oparł o ścianę i zaczął wymiotować. - Potrzebna karetka... - wtrącił stojący na uboczu Ramon.
- Wezwać? - Spojrzał na pękatego dyrektora. Ten potwierdził skinieniem głowy. - Musimy częściowo wygasić reaktor - zaproponował Narkowitz - na awaryjnym systemie chłodzącym. - Bzdura, stracimy miliony! - Temperatura rośnie jak jeden do ośmiu, za kilka godzin nie pomogą nawet trzpienie, możemy utracić kontrolę nad jądrem. - Narkowitz był spokojny. - Im szybciej, tym mniejsze ryzyko. Później będzie można pomyśleć nad usunięciem przecieku. - Czy ktoś widzi inne rozwiązanie? Milczenie stanowiło wystarczającą odpowiedź. - Dobrze - zgodził się dyrektor, a w basowym głosie zabrzmiała nuta strachu. - Proszę wykonać. Ramon, zerwawszy plomby, szarpnął dźwignię alarmowego chłodzenia. Ożyły pulpity awaryjne. Merling pochylił się nad nimi i zaczął systematyczną kontrolę wskazań. Od centralki dobiegł sygnał otwartego łącza. Pękaty człeczyna, ocierając pot z czoła, odblokował linię. Głośnik zajazgotał nerwowymi słowami. - Panie dyrektorze, prasa domaga się informacji, nie dają mi spokoju. Grożą, że jeżeli nie będzie komunikatu, zrobią z tego niezłą aferę. - Do diabła, powiedz im, że trzecie podejście też się nie udało, ale nie ma żadnego niebezpieczeństwa, przystępujemy do częściowego wygaszenia reaktora... - Urwał i zastanowił się chwilę. - I powiedz jeszcze o robotach, jakie zaproponowała firma Berghoffa. Nie ma niebezpieczeństwa, pamiętaj! - Przerwał połączenie. Prawie w tej samej sekundzie odwrócił się do Narkowitza i jakby szukając poparcia w jasnym spojrzeniu, zapytał: - Pewnie musimy powiadomić prezesa? - Pan prezes tego wymaga. - Narkowitz należycie
wykorzystał uśmiech losu. - Niebieska linia. - Tak, tak - zgodził się tamten szybko - powinien wiedzieć, idzie o dużą stawkę. * Do Parku Wschodniego dotarłem po niejakim czasie, bo jaki on był, diabli wiedzą - i pierwszą rzeczą, którą zrobiłem, było nierobienie niczego. Przy piątku i tak wcześnie żaden ze Wspaniałych Powalonych nie mógł zawitać tutaj przede mną. Usiadłem na popstrzonej przez gołębie ławce i oddałem się kontemplacji. Dzień w kategoriach pór roku był jesienny, w kategoriach miesięcy październikowy, w kategoriach pogody niepogodny. Słońce świeciło, ale nie grzało. Wiatr wiał, ale słabo. Drzewa stały, ale bez liści - nic dziwnego zresztą, bo większość z nich była sucha. Wrony krakały, ale bez przekonania. Ludzie chodzili, ale nieliczni - nic dziwnego zresztą, bo większość z nich miała od dawna blaszane pudła. Ogólnie wszystko grało, ale marną melodię. No więc siedziałem i kontemplowałem piątkowy dzionek, dopóki nie zjawił się Mistrz Świata. Jak zwykle zaczął od swojego ulubionego bandyckiego numeru, za który kiedyś wybiję mu resztę zębów - zbliżywszy się niepostrzeżenie, walnął mnie kułakiem w bok tak, że aż zachrobotał kręgosłup, a z oczu ciurkiem popłynęły łzy. Zawyłem. Później, ocierając rękawem spłakaną gębę, wykrztusiłem z trudem: - Kiedyś wybiję ci za to resztę zębów. Uśmiechnął się bezmyślnie. Znał tę kwestię, powtarzałem ją przy każdym spotkaniu. Nie ja jeden. - Zjedlibyśmy coś - zaproponował. Posłałem mu promienny uśmiech. Za tak dobry dowcip należało się uznanie. Skowronek jeden. - Wygrałem zakład - obwieścił. - Jestem szybszy od prądu, jestem absolutnym mistrzem świata w prędkości. - Gratuluję. Kim jest ten, który śmiał wątpić?
- Macierzanka, bałwan. Naciął się. Przegrał ćwiartkę jeszcze nie całkiem czerstwego chleba. Powoli i metodycznie zaczął przeszukiwać kieszenie, czy też łaty na ich podobieństwo. Grzebał w każdej bardzo długo, jakby szukał nie kawałka chleba, ale okruszyny. To należało do rytuału. Na dużej surowej twarzy błąkał się dziecięco naiwny uśmiech, sprawiając, że te wręcz brutalne rysy zamiast siły wyrażały jedynie bezradność i zagubienie. Duży, osmarkany, brudny i zabiedzony pięćdziesięcioletni chłopak. Pełnoprawny członek kompanii Wspaniałych Powalonych. - Jest! - krzyknął radośnie, dobywając gdzieś spod podszewki brudnoszarą bryłę chleba. Odczekałem, aż przełamie ją na pół i niczym w bajce o grzecznym Jasiu podzieli się ze mną - swoim przyjacielem, z którym Bozia kazała spożywać dary na równi. Trzeba być wyjątkowym wariatem, żeby w tym cholernym Mieście szanować podobne zasady. Mało nas tutaj, mało wyjątkowych wariatów, reszta to normalni ludzie... Żując twardą jak podeszwa skórkę, nie zwracając uwagi na formę zabraniającą mówić z pełnymi ustami, zagadnąłem Mistrza Świata: - Jak ci się udało z prądem? Widać czekał tylko na zachętę, bo odkładając na bok chleb, rozpoczął radośnie i ochoczo. - To było tak: Macierzanka był już zdrowo rąbnięty i czepił się Nerwusa, czemu rzuca tak głową i cały podryguje. Znasz Nerwusa - uśmiechnął się po swojemu, dziecinnie - zaczął jak zawsze o granacie, na który upadł, ratując życie generała. Macierzanka, tak dla draki, nie wierzył. Więc Nerw wyciągnął swój order i powiedział, że papiery mu ukradli. Wszystko po staremu... Pokiwałem głową. Znałem to doskonale. Ulubiona zabawa Macierzanki. Odłupując zębami następny kęs, dałem
Mistrzowi Świata znak, żeby opowiadał dalej. Nie potrzebował zachęty. - Wtedy ja potwierdziłem słowa Nerwusa, a Macierzanka zaraz palnął, że nie jestem wcale mistrzem świata, bo szybszy jest prąd. Już miałem dać mu w łeb, kiedy Apostoł zaproponował zakład o ćwiartkę chleba, wszyscy go poparli, ja też, bo dwa dni nic nie jadłem. - I co? - Troskliwie zebrałem okruszki. - Wyszliśmy na korytarz. Stanęliśmy razem z prądem w blokach. Mieliśmy biec do schodów, gdzie był kontakt. Apostoł dał znak: „Gotowi" i strzelił z nadmuchiwanej torby na ogórki. Wystartowaliśmy. Grzałem jak wszyscy diabli. Mówię ci - szeptał z oczami rozpalonymi gorączką podniecenia - co to był za bieg. Przez cały czas szliśmy łeb w łeb, ten cholerny prąd miał świetną kondycję, w połowie myślałem, że wykituję, świszczało mi w płucach, a jego oddechu nie było w ogóle słychać. Wyobrażasz sobie? Człowieku, ale gonitwa... Kiedy do kontaktu zostało kilka metrów, czułem, że za moment wypluję własne flaki. I wtedy, bracie, coś mną szarpnęło, wściekłem się i dostałem takiego kopa jak za najlepszych czasów. Szarpnąłem finiszówkę, rzuciłem się piersią do przodu i uderzyłem dłonią w kontakt na ułamek sekundy przed tym, nim prąd zapalił światło. Wygrałem! Szybszy od prądu, cholera... - Umilkł zachwycony wizją własnego zwycięstwa. Wstałem z popstrzonej przez gołębie ławki i z całą powagą uścisnąłem dłoń Mistrza Świata. Wyglądał na wzruszonego. Nie, rzeczywiście był wzruszony. W jego dziecięco łagodnych oczach dostrzegłem łzy, ale łzy mogli zauważyć i normalni ludzie, ja widziałem coś jeszcze, widziałem stadion, nad którym powiewa flaga z pięcioma kołami, trybuny pełne ludzi, rozentuzjazmowany tłum wiwatujący na cześć zwycięzcy, widziałem podium i
stojącego tam mężczyznę o łagodnym uśmiechu, widziałem, jak dekorują go złotem, a on płacze... - W tym Mieście nie ma miejsca na sentymenty - tak mówił jeden sukinsyn z blaszanego pudła, tak mówił każdy sukinsyn z każdego blaszanego pudła - tutaj trzeba walczyć, deptać słabych i piąć się do góry, wciąż do góry, tutaj nie można być marzycielem, liczą się tylko ci z mocnymi pazurami i zębami. Tak właśnie mówił jeden gnojek z blaszanego pudła, dopóki nie trafił na zwykły betonowy mur. Niewiele z gościa zostało, ot, takie malutkie pudełko, w którym pochowano pazury i zęby. I nikt nad grobem nie płakał. - Trzeba uczcić twój sukces. - Poklepałem Mistrza Świata po zgarbionych plecach. - Masz coś? - zapytał z nadzieją. Bezradnie rozłożyłem ramiona. Gdybym miał... Pieprzone myszy... - Może Macierzanka? - zaproponowałem. - Wyschnięty. - A Nerwus? - Wyschnięty. - Apostoł? - Nie łudziłem się. - Wyschnięty, wszyscy wyschnięci - oszczędził mi dalszych pytań. Wobec tak powszechnej suszy należało przedsięwziąć zdecydowane kroki. Nikt z nas nie jest przecież wielbłądem. Ruszyłem brudną alejką wśród martwych drzew i rachitycznych krzaków. Mistrz Świata za mną. W oddali po ceglanym nasypie przelatywały ekspresowe stalowe gąsienice, wlokąc w brzuchach takich, co to usiedzieć im na tyłku trudno, a nie dorobili się jeszcze własnego samochodu. No cóż, planeta podróżników, jak mawiał MGR: normalne, gówniane, molekularne ruchy Browna. Niegłupi facet z tego
MGR... - A może MGR? - zapytałem. - Nie wiem, ostatnio coś mało go widać. - Mistrz Świata nie odrzucił propozycji, a to już równało się wizji dalekiej oazy. * Dochodziła ósma. Telefon na nocnym stoliku - ten drugi, bez cyfrowego wybieraka - zajazgotał ostro raz i drugi. Nie, nie obudził nikogo, choć sypialnia nie była pusta. Chuda, owłosiona ręka o sękatych palcach wspięła się jak pająk po obudowie aparatu, by sięgnąć po słuchawkę. - Tak? - Głos był zdyszany i z całą pewnością wściekły. Pan prezes, sędziwy mężczyzna - niemalże starzec, karykaturalnie chudy, o zapadniętej klatce piersiowej, wąskich barkach i patykowatych ramionach - trzymając słuchawkę przy uchu, leżał między rozchylonymi nogami młodej kobiety. Jego głos mógł być zdyszany i wściekły. Jędrne ciało pod nim wiło się w konwulsyjnych podrygach, miotało biodrami, usiłując dogonić uciekający orgazm. Szacowny prezes podskakiwał w takt szybkich, nerwowych wygięć. - Do diabła - sapał - sami nie dacie rady? Kobieta zaplotła nogi na jego biodrach i przyspieszyła rytm raptownych skurczy. Grymas jej twarzy mówił, jak bardzo pragnie finału i jak bardzo się on oddala. Ale starała się, pieściła własne piersi, rzucała głową, pojękiwała cicho. Udami ze wszystkich sił ściskała starca. Tylko że niewiele dało się z niego wycisnąć... - Boli - stęknął. - Nie, do cholery, rozmawiam ze sobą. Jak poważna jest awaria? Ona miała jeszcze nadzieję, on już nie. - Co?! Wygaszacie reaktor? Kto pozwolił?... Dobrze, zaraz będę - trzasnął słuchawką. Kolejny zbyt gwałtowny ruch przerwał wątłą nić wiążącą
oba ciała. Kobieta z głośnym westchnieniem rozchyliła nogi, pozwalając kochankowi zwalić się na bok. Przez moment spoglądał na luźno dyndający organ męskiej dumy, po czym z lekkim zawstydzeniem, jakby usprawiedliwiając niedyspozycję, wyjaśnił: - Mają przeciek w King's Power, poważny, możemy stracić mnóstwo pieniędzy. W najlepszym razie... Kobieta uniosła powieki. Oczy - duże, brązowe - nie były ani rozmarzone, ani rozpłomienione, ani nawet rozgoryczone, jak należałoby przypuszczać. Nie. Patrzyły chłodno i dociekliwie, sprawdzały, czy przedstawienie było przekonujące. Było. - Dokończymy innym razem - powiedział mężczyzna w formie przeprosin - szkoda, zapowiadało się wspaniale. Pokiwała głową. Rzeczywiście warta była zachodu i żal starca miał wszelkie znamiona szczerości. Podniosła się z łóżka, przeciągnęła leniwie, podeszła do lustra. Srebrna tafla przyjęła obraz pięknego ciała. - Będę potrzebna? - Głos kobiety był aksamitny, miękki, przylepny. - Tak, chyba tak... - Podobny do mumii mężczyzna pogładził ją po pośladkach. - Ci cholerni głupcy nie dadzą rady bez Robaczków Świętojańskich. Poszukasz paru chętnych. - Pięćset od głowy - obwieściła głosem, który nie był już ani aksamitny, ani miękki, ani przylepny. - Mówiłeś o poważnej awarii. Roześmiał się. - Z ciebie prawdziwa Przełożona Kostnicy - powiedział, zabierając dłoń spomiędzy jej ud. - Dobrze, jak się powiedzie, dostaniesz nawet premię... * MGR zastaliśmy w jego norze - klitce trzy na pięć metrów
służącej jako dom dla blaszanego pudła. Leżał zagrzebany w cuchnące smarami szmaty i słuchał radia. To był facet z klasą, zawsze na bieżąco, czytał nawet czasopisma techniczne wyszperane na śmietnikach. Lubił wiedzieć, co w trawie piszczy i jeżeli już piszczy, to dlaczego. Nie było dla niego spraw nierozwiązanych, często mawiał do nas: „Wy cymbały, nieuki, głąby. Myślenie ma kolosalną przyszłość". Łebski gość. - Cześć, MGR - Mistrz Świata powitał go radośnie. - Dawnośmy się nie widzieli. - Cztery dni - odparł jak zawsze konkretnie. - Co was sprowadza, nieuki? - To samo co zwykle - poinformowałem równie bezpośrednio. Zakłopotał się. Widać było, że nie ma w ogóle, albo bardzo mało. W obu przypadkach zmartwiłby nas ogromnie, a tego nie lubił - należeliśmy przecież do ostatniej w Mieście sekty czcicieli słów Pańskich: „spragnionego napoić, głodnego nakarmić". - Po jednym wystarczy... - obwieścił smutno. - Po jednym małym - dodał zaraz, pamiętając o dokładności. - Dawaj - machnąłem ręką - trzeba przełamać złe fatum. Co za pechowy piątek. Wyskoczył spod szmat, przygładził poplamioną togę i podreptał w kąt pomieszczenia, gdzie zaczął grzebać wśród pustych opakowań po smarach i puszek po oleju. Trochę trzęsły mu się ręce, więc huku było co niemiara. Hałas obudził czarnego kota z ułamanym ogonem, który wylazłszy spod tych samych łachów, spod jakich wygrzebał się dopiero MGR, wlazł na półkę, wyprężył się leniwie, a później wymaszerował przez wywietrznik. Też członek naszej kompanii, tyle tylko że niepełnoprawny - nie pił, podobno od czasu jak normalni ludzie złamali mu ogon.
- Mam - obwieścił MGR. Rzeczywiście, butelka miała wszelkie cechy produktu jednorazowego użytku. Menisk, jakby zawstydzony, kiwał się w jednej trzeciej jej wysokości, było mu przykro, że tak nisko upadł. Nam też. MGR ustawił trzy plastikowe kubki i polał. Menisk sięgnął dna. Amen - pomyśleliśmy zgodnie. - No to cyk - zarządził MGR, sadowiąc się w rozbebeszonym fotelu. - Za twoją pomyślność - odpowiedzieliśmy, znajdując sobie miejsca siedzące na pustych kanistrach. Wypiliśmy. Alkohol popłynął dwoma strumieniami - jeden ciepły, piekący, radosny powędrował do żołądka, drugi zimny, zatroskany, niemiły polazł kopnąć świadomość niezwykle optymistycznym stwierdzeniem, że nie ma już więcej. Ożywiliśmy się, ożywiły się przynajmniej te komórki, które w procesie ostrej reglamentacji załapały się na swoją porcję. Oczy najwyraźniej nie miały chodów w rozdzielniku, bo nadal smutno i tępo spoczywały na próżnej butelce. - Mało - zawyrokował Mistrz Świata. - Za mało - dodał MGR. - Jeszcze mniej - podsumowałem. Radio dudniło jakieś skoczne boogie. W przerwach po każdej zwrotce któryś ze zwariowanych kaznodziei Kościoła zreformowanego wyskakiwał ze swoją dziesięciosekundową reklamówką: - Chrystus powrócił, sukinsyny! - krzyczał donośnie. - Sukinsyny, słyszycie, powrócił nasz Chrystus! Słyszeliśmy. Ale niepotrzebnie strzępił język, Apostoł od dawna zapowiadał nadejście Odkupiciela. Można powiedzieć, że uprzedzał o jego narodzinach codziennie. Nawet cytował odnośne fragmenty z Najnowszego Testamentu, który zdążył napisać, nim go wywalili z seminarium. Byliśmy poinformowani. Bardziej użyteczna
byłaby wiadomość, gdzie w darze społecznym zaczęli z tej okazji rozdawać alkohol. Nigdzie, do diabła, a szkoda. - Wyłącz, niech się nie męczy - z bolesnym grymasem twarzy poprosił Mistrz Świata. MGR pokręcił głową. - Czekam na serwis informacyjny. Wczoraj wieczorem mieli awarię w atomówce King's Power. Ciekaw jestem, jak sobie poradzą z tym gównem. My nie byliśmy ciekawi, ale z MGR nie szło dyskutować na te tematy. W milczeniu błądziliśmy wzrokiem po wnętrzu garażu, próbując zająć czymś oczy. - „Daremny trud, bezsilne złorzeczenia" - zawodził głośnik falsetem rockowego ulubieńca - „przeżytych lat nie zwróci nikt, nie wrócą do istnienia". Ogólnie rzecz biorąc, wnętrze nie należało do interesujących. Pobielone wapnem gołe ściany, na których wisiało parę półek, jakieś gumowe paski i uszczelki, wyszczerbiona kierownica i dwie połatane dętki. Na podłodze walało się mnóstwo części niewiadomego pochodzenia, puszki, plastikowe opakowania, butelki, kable. W jednym rogu stała wielka beczka, w drugim spoczywał stos gazet i książek, które MGR Z niemałym mozołem zbierał, tworząc podręczną biblioteczkę techniczną. Legowisko z poplamionych szmat, wybebeszony fotel i kanistry kończyły spis inwentaryzacyjny pomieszczenia. Oczy, nie znalazłszy nic ciekawego, na powrót przylgnęły do opróżnionej flaszki. - A teraz najświeższe informacje stacji AAP - zabrzmiał głos spikera. - Awaria w King's Power. Jak podawaliśmy wcześniej, wczoraj w godzinach wieczornych nastąpił wyciek skażonej substancji chłodzącej w bloku trzecim. Natychmiast do akcji przystąpiły ekipy specjalistów. Niestety, ze względu na stopień skażenia nie udało im się dotrzeć do uszkodzonych urządzeń. Próby ponowiono o trzeciej nad ranem i o szóstej: